Kuchnia z jadalnią
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Kuchnia z jadalnią
Kuchnia w mieszkaniu Garretta tonie w bieli połączonej z odcieniem jasnego buku kuchennych szafek; w szklanym wazonie stoją (prawie) świeże kwiaty, a kolekcja różnorakich garnków, chochli i drewnianych łyżek kontrastuje lekko na tle ściany wyłożonej kremowymi płytkami. Do powierzchni jednej z szafek Garrett przykleił zaklęciem Trwałego Przylepca kilka zdjęć przedstawiających jego najbliższych oraz dzieło sztuki wykonane przez Miriam. W tym samym pomieszczeniu znajduje się niewielki substytut jadalni - prostokątny stolik otoczony czterema krzesłami, z czego jedno tonie zazwyczaj pod ciężarem różnych papierów, ubrań i zbędnych drobiazgów. W przezroczystym słoiku zawsze tkwią słodkości: pachnące pierniczki, cytrynowe ciasteczka, kawałki najsmaczniejszej czekolady z Miodowego Królestwa. W powietrzu unosi się woń świeżo zaparzonej herbaty.
Ostatnio zmieniony przez Garrett Weasley dnia 22.02.17 1:05, w całości zmieniany 3 razy
Oczywiście, że zwrócił uwagę na cień siniaków na jej nadgarstkach - był jednak wystarczająco domyślny, by w milczeniu dodać dwa do dwóch i nie zadawać zbędnych pytań. Takich, które mogłyby zbudzić powoli usypiane obawy, zburzyć spokój i sprawić, by na nowo rozbrzmiało dopiero co wyciszone, nieprzyjemne, bolesne echo.
Nie wiedział, co powiedzieć (sam widok jej zaobrączkowanego palca sprawiał, że niewidzialna siła zaciskała się na jego gardle): że będzie tylko gorzej, kiedy Lyra ostatecznie da zaplątać się w wir rzekomej dorosłości, która, wbrew pozorom, przynosiła więcej bolączek niż korzyści? Wziął kolejny łyk kawy, mając nadzieję, że w jakiś magiczny sposób prędko uniesiony kubek zakryje niezachwycony grymas, jaki mimochodem przemknął mu przez twarz.
Nie był w nastroju do snucia morałów - a, co najważniejsze, nie miał do tego siły; bardziej od starannego dobierania słów i dbania o to, by każda samogłoska pobrzmiewała pewnością, że to, co mówi, ma jakikolwiek sens, męczyły go tylko szalone przebieżki po Nokturnie w celu łowienia najgorszych czarnoksiężników. A właśnie z jednej z takich akcji dopiero co powrócił. Tylko i wyłącznie dlatego wciąż nie otwierał ust - Lyra znała go jednak, nie powinna odbierać przeciągłego milczenia jako ukazania braku zainteresowania. Bo Garrett wciąż słuchał; ważył na każde jej słowo, na każdy niespodziewany wyraz twarzy, badał ją spojrzeniem, jednocześnie nieprzerwanie unosząc jeden z kącików ust, choć nie wiedział, czy w całej swojej beznadziei zasługiwało to chociażby na miano anemicznego półuśmiechu.
Westchnął, kiedy odmówiła. Nie spodziewał się żadnej innej reakcji.
- Już, w porządku - powiedział cicho, uspokajająco, ciepło. - Zrobisz jak uważasz.
Nawet jeżeli on - jak rasowy hipokryta? - uważał, że nie powinna w nieskończoność uciekać od szpitalnianych sal; może i miała nie najciekawsze doświadczenia związane z uzdrowicielami i ich fiolkami wypełnionymi różnobarwnymi miksturami o bliżej nieokreślonych skutkach spożycia, ale, wbrew pozorom, magomedycy chcieli dobrze. I mieli środki, które umożliwiały przyspieszenie i tak ciężkiej rekonwalescencji.
Ale nie brnął w to dalej - sam też odczuwał nieuzasadnioną niechęć do metalowych, rozpadających się łóżek okrytych niestarannie białą pościelą, do kręcących się wszędzie medyków i zaciekawionych stażystów uderzających wszystkich w kolana małym młotkiem. Gdyby tylko mógł, nie pojawiałby się w Mungu nigdy.
Może rzeczywiście powinien był zostać pospolitym, nudnym urzędnikiem. Jego życie byłoby wtedy znacznie prostsze.
- Mhm - mruknął cicho, wstając, by - wciąż nie używając magii - odłożyć opróżnione już kubki do zlewu. W innych okolicznościach najpewniej by zaprotestował, proponując, żeby zostali tu jeszcze przez chwilę. Przecież wiedział, że pomimo swoich słów Lyrze nie uda się po prostu usnąć - nie teraz, gdy wciąż wisiało nad nią wspomnienie stęchłych, śmierdzących zgnilizną, chłodnych murów celi. Ale ledwo był w stanie utrzymać powieki otwartymi. Był o krok od bezceremonialnego oparcia czoła o blat stołu i ucięcia sobie beztroskiej, choćby trzydziestosekundowej drzemki. - Jeśli nie będziesz mogła usnąć, obudź mnie, wypijemy więcej herbaty - ale zdawał sobie sprawę, że Lyra nigdy tego nie zrobi.
Wszyscy zrzucali wszelaką winę na dbanie o dobro innych. To ironiczne, że w rzeczywistości pogrążali się nawzajem w coraz głębszych odmętach marazmu.
- Śpij dobrze - rzucił jeszcze, zanim zniknął w odmętach swojej sypialni. Jego spojrzenie mimochodem powędrowało do zegarka; przeklął cicho, przecierając twarz. Nie miał pojęcia, ile hektolitrów kawy będzie musiał wypić rano, żeby być w stanie przykładnie oddać się pracy i nie usnąć na niebosiężnym stosie papierów gromadzących się licznie na jego biurku w Ministerstwie.
Z drugiej strony, miał problemy o wiele gorsze od niewyspania.
| zt x2
Nie wiedział, co powiedzieć (sam widok jej zaobrączkowanego palca sprawiał, że niewidzialna siła zaciskała się na jego gardle): że będzie tylko gorzej, kiedy Lyra ostatecznie da zaplątać się w wir rzekomej dorosłości, która, wbrew pozorom, przynosiła więcej bolączek niż korzyści? Wziął kolejny łyk kawy, mając nadzieję, że w jakiś magiczny sposób prędko uniesiony kubek zakryje niezachwycony grymas, jaki mimochodem przemknął mu przez twarz.
Nie był w nastroju do snucia morałów - a, co najważniejsze, nie miał do tego siły; bardziej od starannego dobierania słów i dbania o to, by każda samogłoska pobrzmiewała pewnością, że to, co mówi, ma jakikolwiek sens, męczyły go tylko szalone przebieżki po Nokturnie w celu łowienia najgorszych czarnoksiężników. A właśnie z jednej z takich akcji dopiero co powrócił. Tylko i wyłącznie dlatego wciąż nie otwierał ust - Lyra znała go jednak, nie powinna odbierać przeciągłego milczenia jako ukazania braku zainteresowania. Bo Garrett wciąż słuchał; ważył na każde jej słowo, na każdy niespodziewany wyraz twarzy, badał ją spojrzeniem, jednocześnie nieprzerwanie unosząc jeden z kącików ust, choć nie wiedział, czy w całej swojej beznadziei zasługiwało to chociażby na miano anemicznego półuśmiechu.
Westchnął, kiedy odmówiła. Nie spodziewał się żadnej innej reakcji.
- Już, w porządku - powiedział cicho, uspokajająco, ciepło. - Zrobisz jak uważasz.
Nawet jeżeli on - jak rasowy hipokryta? - uważał, że nie powinna w nieskończoność uciekać od szpitalnianych sal; może i miała nie najciekawsze doświadczenia związane z uzdrowicielami i ich fiolkami wypełnionymi różnobarwnymi miksturami o bliżej nieokreślonych skutkach spożycia, ale, wbrew pozorom, magomedycy chcieli dobrze. I mieli środki, które umożliwiały przyspieszenie i tak ciężkiej rekonwalescencji.
Ale nie brnął w to dalej - sam też odczuwał nieuzasadnioną niechęć do metalowych, rozpadających się łóżek okrytych niestarannie białą pościelą, do kręcących się wszędzie medyków i zaciekawionych stażystów uderzających wszystkich w kolana małym młotkiem. Gdyby tylko mógł, nie pojawiałby się w Mungu nigdy.
Może rzeczywiście powinien był zostać pospolitym, nudnym urzędnikiem. Jego życie byłoby wtedy znacznie prostsze.
- Mhm - mruknął cicho, wstając, by - wciąż nie używając magii - odłożyć opróżnione już kubki do zlewu. W innych okolicznościach najpewniej by zaprotestował, proponując, żeby zostali tu jeszcze przez chwilę. Przecież wiedział, że pomimo swoich słów Lyrze nie uda się po prostu usnąć - nie teraz, gdy wciąż wisiało nad nią wspomnienie stęchłych, śmierdzących zgnilizną, chłodnych murów celi. Ale ledwo był w stanie utrzymać powieki otwartymi. Był o krok od bezceremonialnego oparcia czoła o blat stołu i ucięcia sobie beztroskiej, choćby trzydziestosekundowej drzemki. - Jeśli nie będziesz mogła usnąć, obudź mnie, wypijemy więcej herbaty - ale zdawał sobie sprawę, że Lyra nigdy tego nie zrobi.
Wszyscy zrzucali wszelaką winę na dbanie o dobro innych. To ironiczne, że w rzeczywistości pogrążali się nawzajem w coraz głębszych odmętach marazmu.
- Śpij dobrze - rzucił jeszcze, zanim zniknął w odmętach swojej sypialni. Jego spojrzenie mimochodem powędrowało do zegarka; przeklął cicho, przecierając twarz. Nie miał pojęcia, ile hektolitrów kawy będzie musiał wypić rano, żeby być w stanie przykładnie oddać się pracy i nie usnąć na niebosiężnym stosie papierów gromadzących się licznie na jego biurku w Ministerstwie.
Z drugiej strony, miał problemy o wiele gorsze od niewyspania.
| zt x2
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
| 13 marca
Prawie nie zauważył go wśród fałdów zmąconej pościeli.
Mieniło się rubinem, w jego wyobraźni płonąc jakby mistycznym światłem. Gdy Garrett zerwał się po nocy spędzonej na ucieczce przed własnymi koszmarami, nieświadomie przykrył poduszką leżące nieopodal pióro feniksa. Odnalazł je dopiero po chwili. Znajome nazwisko przez moment skrzyło się złotem na rubinowej powierzchni, a usta Garry'ego na ten widok bezwolnie wygięły się w kształt lekkiego uśmiechu. Bren, Bren; stoczyli już wspólnie tyle batalii, dlaczego nie mieli stanąć ramię w ramię także na tej wojnie?
Pospiesznie spisał list, który nawet jemu wydał się podejrzany - choć każdego dnia widywał Brendana w pracy, nigdy nie mógł znaleźć chwili wytchnienia, by zaprosić go na rodzinną wizytę. Trudno się dziwić; aurorzy dla swojej górnolotnej misji wyrzekali się przespanych nocy, prawa do spokoju, do swobodnego oddechu. Meandrując pomiędzy czasochłonną pracą, profesjonalnym uciekaniem od własnych problemów oraz troską o interesy Zakonu, Garrett i tak nie pozostawiał sobie wiele czasu na cokolwiek innego.
W tym na ściąganie z kuchennego stołu piętrzących się plików dokumentów i nie do końca spisanych raportów, które, razem z przypadkowo porozrzucanymi książkami (o, tej - przeszło mu przez myśl, gdy sięgał po mały, mocno wygięty tomik, na którym jeszcze przed chwilą leżał zestaw do polerowania różdżek - nigdy nie miał okazji dokończyć), tworzyły chaos tak przerażający, że nie sprzątał go, o ile nie wymagała tego sytuacja.
A, niestety, zapowiedź patetycznej rozmowy z kuzynem o wartościach świata była przykładem sytuacji, która wymagała choćby pobieżnego ogarnięcia zagraconej kuchni.
Znalezienie w otchłaniach szafek drugiej szklanki (najlepiej niewyglądającej na milion razy potłuczoną i równie często sklejaną szybko rzuconym Reparo - takich naczyń Garry posiadał najwięcej) okazało się wyczynem nieco większym, niż było to przyzwoite. W końcu jednak o blat (wysprzątanego!) stołu cicho stuknęły dwie cywilizowanie wyglądające szklanki, a zaraz zawtórowała im na wpół opróżniona butelka dobrej whiskey.
Przez chwilę tępo wpatrywał się w bursztynowy trunek, z każdą upływającą sekundą coraz mocniej uświadamiając sobie, że znów przyjdzie mu poruszać tematy cokolwiek trudne. Miał wrażenie, że - nieważne, jak wiele razy snuł tę opowieść - sposób, w jaki mówił o Zakonie, zawsze był równie absurdalny. Równie niepokojący. Równie bezsensowny.
Jak to możliwe, że ludzie mimo to zgadzali się ufać i podążać?
Koniec końców dochodząc do wniosku, że rozmowa, która zaraz się odbędzie, zapowiada się na katastrofę, Garrett napełnił prędko własną szklankę i opróżnił ją niemal na raz. Przyjrzał się jeszcze trzymanemu w dłoni, czerwieniącemu się pióru, ale już wkrótce odłożył je na blat; zamiast tego skupił się na obracaniu na palcu zimnego metalu pierścienia.
Wszystkie moce świata, dajcie mu siłę.
Prawie nie zauważył go wśród fałdów zmąconej pościeli.
Mieniło się rubinem, w jego wyobraźni płonąc jakby mistycznym światłem. Gdy Garrett zerwał się po nocy spędzonej na ucieczce przed własnymi koszmarami, nieświadomie przykrył poduszką leżące nieopodal pióro feniksa. Odnalazł je dopiero po chwili. Znajome nazwisko przez moment skrzyło się złotem na rubinowej powierzchni, a usta Garry'ego na ten widok bezwolnie wygięły się w kształt lekkiego uśmiechu. Bren, Bren; stoczyli już wspólnie tyle batalii, dlaczego nie mieli stanąć ramię w ramię także na tej wojnie?
Pospiesznie spisał list, który nawet jemu wydał się podejrzany - choć każdego dnia widywał Brendana w pracy, nigdy nie mógł znaleźć chwili wytchnienia, by zaprosić go na rodzinną wizytę. Trudno się dziwić; aurorzy dla swojej górnolotnej misji wyrzekali się przespanych nocy, prawa do spokoju, do swobodnego oddechu. Meandrując pomiędzy czasochłonną pracą, profesjonalnym uciekaniem od własnych problemów oraz troską o interesy Zakonu, Garrett i tak nie pozostawiał sobie wiele czasu na cokolwiek innego.
W tym na ściąganie z kuchennego stołu piętrzących się plików dokumentów i nie do końca spisanych raportów, które, razem z przypadkowo porozrzucanymi książkami (o, tej - przeszło mu przez myśl, gdy sięgał po mały, mocno wygięty tomik, na którym jeszcze przed chwilą leżał zestaw do polerowania różdżek - nigdy nie miał okazji dokończyć), tworzyły chaos tak przerażający, że nie sprzątał go, o ile nie wymagała tego sytuacja.
A, niestety, zapowiedź patetycznej rozmowy z kuzynem o wartościach świata była przykładem sytuacji, która wymagała choćby pobieżnego ogarnięcia zagraconej kuchni.
Znalezienie w otchłaniach szafek drugiej szklanki (najlepiej niewyglądającej na milion razy potłuczoną i równie często sklejaną szybko rzuconym Reparo - takich naczyń Garry posiadał najwięcej) okazało się wyczynem nieco większym, niż było to przyzwoite. W końcu jednak o blat (wysprzątanego!) stołu cicho stuknęły dwie cywilizowanie wyglądające szklanki, a zaraz zawtórowała im na wpół opróżniona butelka dobrej whiskey.
Przez chwilę tępo wpatrywał się w bursztynowy trunek, z każdą upływającą sekundą coraz mocniej uświadamiając sobie, że znów przyjdzie mu poruszać tematy cokolwiek trudne. Miał wrażenie, że - nieważne, jak wiele razy snuł tę opowieść - sposób, w jaki mówił o Zakonie, zawsze był równie absurdalny. Równie niepokojący. Równie bezsensowny.
Jak to możliwe, że ludzie mimo to zgadzali się ufać i podążać?
Koniec końców dochodząc do wniosku, że rozmowa, która zaraz się odbędzie, zapowiada się na katastrofę, Garrett napełnił prędko własną szklankę i opróżnił ją niemal na raz. Przyjrzał się jeszcze trzymanemu w dłoni, czerwieniącemu się pióru, ale już wkrótce odłożył je na blat; zamiast tego skupił się na obracaniu na palcu zimnego metalu pierścienia.
Wszystkie moce świata, dajcie mu siłę.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
To był dziwny sen - ale odkąd się zbudził, nawiedzał go nieustannie. Słyszał śpiew Feniksa, niepowtarzalną melodię inną niż wszystkie, ale wciąż nie rozumiał, co to właściwie miało oznaczać - ognisty ptak przybył jako nadzieja ponad wojenne błyski zielonych świateł, krzyków zaklęć niewybaczalnych, ponad śmierć. Łzy feniksa uleczą każdego, ale to nie o to chodziło. Jak zawsze ignorował podobne znaki, uznając je jedynie za wytwór swojej wyobraźni, tak tego jednego nie potrafił - co frustrowało go jeszcze bardziej. Jakby sen zostawił w nim trwały ślad, obietnicę czegoś, na co nie czekał i czego nie pragnął, bo przecież nawet nie wiedział, czym było, a jednak obietnicę, której się trzymał i o której nie potrafił zapomnieć. Znak wojny wywoływał niepokój, ale i zmuszał do gotowości. Czujności. Bo czy nie tym byli - żołnierzami czekającymi na kolejną wojnę? Nie, wojna już się toczyła. Nowy rok, nawet sabat, dziwactwa Ministerstwa, Grindelwald w Hogwarcie - wojna już się toczyła i była jak okrągły głaz, powoli spychany z wierzchołka wysokiej góry - który choć dopiero zaczynał nabierać prędkości, to niewątpliwie zmierzał ku nieuchronnemu. Nie musiał o tym mówić Garrettowi, kuzyn pewnie lepiej niż on zdawał sobie z tego wszystkiego sprawę. A jednak, chciał z nim o czymś pomówić. Przeczucie szeptało, że jedno z drugim miało związek, dziwna intuicja, choć przecież naprawdę rzadko zdarzało mu się poddawać podobnym impulsom.
Zapukał. Zawsze pukał - nigdy nie odnajdywał wzrokiem kołatek ani innych mechanizmów, jakie czasem, z przymusu, zamieszczane były na mieszkaniach stylizowanych na mugolskie. Ale to było mieszkanie Garretta, ciotecznego brata, więc Brendan nie czekał na odzew, tylko pchnął klamkę, sprawdzając, czy drzwi są otwarte. Były.
- Cześć - rzucił podniesionym głosem, chcąc upewnić się, że zostanie usłyszany, ostatecznie nawet u kuzyna wypadało zachować elementarne zasady kultury. Lewą dłoń zaciskał wokół szyjki porządnej ognistej whisky - nie chciał przychodzić z pustymi rękoma, a gdyby zdecydował się na wypieki lub sałatkę, zapewne w równym stopniu zmartwiłby zarówno siebie, jak i Garretta. W kuchni radził sobie jeszcze gorzej niż w życiu. Ruszył wgłąb, gdzieś po drodze zawieszając płaszcz na haku - przecież nie potrzebował pomocy w obsłudze wieszaka. Kiedy wreszcie napotkał gospodarza, powitał go uściśnięciem dłoni i ogarnięciem ramieniem, butelkę ze stukotem postawił na stole obok pierwszej. Zbyt długo nie rozmawiali inaczej niż w pracy, by mógł zgodzić się wyjść stąd trzeźwym. - Spóźniłem się? Miałem do załatwienia sprawę z jedną... rekrutką - Nie potrzebował zaproszenia do stołu, usiadł. - Zdążyłem tylko wrócić, umyć się i kupić alkohol. Uwierzysz, że w Dziurawym nie mogli mi sprzedać Whisky Blishena? Powiedzieli, że nie mają. Szlag ich, to pewnie przez tę pomyłkę dwa miesiące temu... - mruknął bardziej pod nosem; dostał nakaz rewizji jednego z pokoi, przekierowany z biura magicznej policji. Ktoś się pomylił i zamiast niego Brendan otrzymał dokument zatwierdzający odebranie koncesji przeznaczony zresztą dla zupełnie innego lokalu - mógł spojrzeć na papier, zanim zaczął się nim odgrażać.
Zapukał. Zawsze pukał - nigdy nie odnajdywał wzrokiem kołatek ani innych mechanizmów, jakie czasem, z przymusu, zamieszczane były na mieszkaniach stylizowanych na mugolskie. Ale to było mieszkanie Garretta, ciotecznego brata, więc Brendan nie czekał na odzew, tylko pchnął klamkę, sprawdzając, czy drzwi są otwarte. Były.
- Cześć - rzucił podniesionym głosem, chcąc upewnić się, że zostanie usłyszany, ostatecznie nawet u kuzyna wypadało zachować elementarne zasady kultury. Lewą dłoń zaciskał wokół szyjki porządnej ognistej whisky - nie chciał przychodzić z pustymi rękoma, a gdyby zdecydował się na wypieki lub sałatkę, zapewne w równym stopniu zmartwiłby zarówno siebie, jak i Garretta. W kuchni radził sobie jeszcze gorzej niż w życiu. Ruszył wgłąb, gdzieś po drodze zawieszając płaszcz na haku - przecież nie potrzebował pomocy w obsłudze wieszaka. Kiedy wreszcie napotkał gospodarza, powitał go uściśnięciem dłoni i ogarnięciem ramieniem, butelkę ze stukotem postawił na stole obok pierwszej. Zbyt długo nie rozmawiali inaczej niż w pracy, by mógł zgodzić się wyjść stąd trzeźwym. - Spóźniłem się? Miałem do załatwienia sprawę z jedną... rekrutką - Nie potrzebował zaproszenia do stołu, usiadł. - Zdążyłem tylko wrócić, umyć się i kupić alkohol. Uwierzysz, że w Dziurawym nie mogli mi sprzedać Whisky Blishena? Powiedzieli, że nie mają. Szlag ich, to pewnie przez tę pomyłkę dwa miesiące temu... - mruknął bardziej pod nosem; dostał nakaz rewizji jednego z pokoi, przekierowany z biura magicznej policji. Ktoś się pomylił i zamiast niego Brendan otrzymał dokument zatwierdzający odebranie koncesji przeznaczony zresztą dla zupełnie innego lokalu - mógł spojrzeć na papier, zanim zaczął się nim odgrażać.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Z głębi mieszkania dobiegł go znajomy głos i Garrett nie był pewien, czy rzeczywiście odbijał się on pogłosem od jasnych ścian, czy potęgował się nieprzyjemnym echem wyłącznie w pulsującej bólem głowie. Szlag by to, znowu zaczynały go dręczyć te dziwne migreny - może zamiast butelką alkoholu powinien uraczyć się kubkiem parującej kawy? Godziną spokojnego, nieprzerwanego wątpliwościami snu?
Uśmiechnął się koślawo pod nosem, jakby rozbawił go własny niewypowiedziany żart.
- Dobrze cię widzieć - rzucił, gdy kuzyn przekroczył próg kuchni, jednocześnie wstając, by móc go powitać. Kątem oka spojrzał na swoją szklankę, znów na wpół wypełnioną złocącym się trunkiem i z tyłu głowy przebiegła mu przykra myśl, że tym samym rozgonił wszystkie potencjalne wątpliwości Brena - owszem, w chwilach kryzysu zbyt często pozwalał, żeby macki pijaństwa kąsały go po kostkach. - Nie bardziej niż zawsze - dodał po chwili, wysilając się nawet na coś na kształt przyjaźnie prześmiewczego tonu. Rekrutka, to brzmi jak początek dobrej historii - dodałby zaraz, zmuszając rozbawione iskry do tańca na jasnym tle tęczówek; rozmowa potoczyłaby się lekko, rozjaśnialiby twarze w beztroskich uśmiechach, wspominaliby to, co było i cieszyli na to, co dopiero nadejdzie. Teraz jednak Garrett nie był pewny, czy jątrząca się wizja nadchodzących batalii pozwoli mu radośnie cieszyć się chwilą. Targała nim potrzeba, by załatwić to jak najszybciej - by powiedzieć Brendanowi wszystko, czego nie mógł (z jakiego powodu? tego nie rozumiał - może Bren w całej swej zapalczywości musiał dojrzeć do misji zbawiania świata?) powiedzieć mu wcześniej, by rozwiać to, na co wcześniej musiał spuścić zasłonę milczenia.
Zamiast drążyć rozpoczęty temat, uśmiechnąć się pokątnie na komentarz kuzyna i lekko zaśmiać, sięgnął po otwartą już butelkę whiskey i szybkim (wyćwiczonym?) gestem napełnił obie szklanki. Powędrował palcami do czerwieniącego się na tle blatu pióra i, wyłącznie przez moment zatrzymując opuszki na jego powierzchni, przesunął je w stronę Brendana. Ofiarowywał mu klucz do kwatery, klucz do wiedzy o Zakonie bez poruszania tego tematu, mimowolnie zastanawiając się, jak daleko sięgało jego zaufanie. Jak mocno musiałby nacisnąć, by wiara przeistoczyła się w cuchnącą goryczą podejrzliwość?
- Wypijmy - powiedział po prostu, zdając sobie sprawę z tego, że zachowuje się w sposób niepokojący - pióro wciąż mieniło się czerwienią, leżąc na blacie pomiędzy nimi dwoma, niemo szepcząc pieśń o tym, co dopiero nadejdzie. Będąc pewnym, że Brendan nie będzie kazał na siebie długo czekać, Garrett uniósł szklankę, wznosząc bezgłośny toast. Wypijmy za całe bagno, w które z własnej woli pragniemy wpełznąć.
Uśmiechnął się koślawo pod nosem, jakby rozbawił go własny niewypowiedziany żart.
- Dobrze cię widzieć - rzucił, gdy kuzyn przekroczył próg kuchni, jednocześnie wstając, by móc go powitać. Kątem oka spojrzał na swoją szklankę, znów na wpół wypełnioną złocącym się trunkiem i z tyłu głowy przebiegła mu przykra myśl, że tym samym rozgonił wszystkie potencjalne wątpliwości Brena - owszem, w chwilach kryzysu zbyt często pozwalał, żeby macki pijaństwa kąsały go po kostkach. - Nie bardziej niż zawsze - dodał po chwili, wysilając się nawet na coś na kształt przyjaźnie prześmiewczego tonu. Rekrutka, to brzmi jak początek dobrej historii - dodałby zaraz, zmuszając rozbawione iskry do tańca na jasnym tle tęczówek; rozmowa potoczyłaby się lekko, rozjaśnialiby twarze w beztroskich uśmiechach, wspominaliby to, co było i cieszyli na to, co dopiero nadejdzie. Teraz jednak Garrett nie był pewny, czy jątrząca się wizja nadchodzących batalii pozwoli mu radośnie cieszyć się chwilą. Targała nim potrzeba, by załatwić to jak najszybciej - by powiedzieć Brendanowi wszystko, czego nie mógł (z jakiego powodu? tego nie rozumiał - może Bren w całej swej zapalczywości musiał dojrzeć do misji zbawiania świata?) powiedzieć mu wcześniej, by rozwiać to, na co wcześniej musiał spuścić zasłonę milczenia.
Zamiast drążyć rozpoczęty temat, uśmiechnąć się pokątnie na komentarz kuzyna i lekko zaśmiać, sięgnął po otwartą już butelkę whiskey i szybkim (wyćwiczonym?) gestem napełnił obie szklanki. Powędrował palcami do czerwieniącego się na tle blatu pióra i, wyłącznie przez moment zatrzymując opuszki na jego powierzchni, przesunął je w stronę Brendana. Ofiarowywał mu klucz do kwatery, klucz do wiedzy o Zakonie bez poruszania tego tematu, mimowolnie zastanawiając się, jak daleko sięgało jego zaufanie. Jak mocno musiałby nacisnąć, by wiara przeistoczyła się w cuchnącą goryczą podejrzliwość?
- Wypijmy - powiedział po prostu, zdając sobie sprawę z tego, że zachowuje się w sposób niepokojący - pióro wciąż mieniło się czerwienią, leżąc na blacie pomiędzy nimi dwoma, niemo szepcząc pieśń o tym, co dopiero nadejdzie. Będąc pewnym, że Brendan nie będzie kazał na siebie długo czekać, Garrett uniósł szklankę, wznosząc bezgłośny toast. Wypijmy za całe bagno, w które z własnej woli pragniemy wpełznąć.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Tylko prześlizgnął się wzrokiem po butelce, nie mówiąc jednak nic. Praca aurora była ciężka, wiedzieli o tym oboje aż za dobrze, topienie swoich udręk w alkoholu praktykowało zbyt wielu dobrych ludzi należących do biura. Zaskakujące, że w ratowaniu cudzego życia było coś, co ciągnęło do niszczenia własnego - zapłata, jaką musieli ponieść za wydartą śmierci duszę? Rozsiadł się wygodnie, przygotowany na przyjacielską pogawędkę, jeszcze nie do końca rozumiejąc wisielczy nastrój Garretta, za sprawą zdrowego rozsądku zrzucając go na karb trudnej codzienności, codzienności, którą w pracy dzielili, odrzucając intuicyjne domysły, że w tym wszystkim mogło chodzić o coś więcej. Mimo tego, że sen, wspomnienie, które nieustannie do niego powracało, obrazem, dźwiękiem, szeptem, uparcie nie chcąc odpuścić. Nie rozumiał. A kiedy nie rozumiał - ignorował. Ściągnął lekko brew, obserwując gesty kuzyna - dłoń sięgającą po butelkę, wypełniającą szklanki w tej złowieszczej ciszy. Nie potrzebował więcej, by pojąć, że coś było nie tak, jak być powinno.
Opuścił wzrok na dłoń Garretta, zwabiony ruchem, niepewnie i badawczo, dopiero teraz dostrzegając mieniące się pod jego palcami... pióro? Skrzyło, skrzyło złotem i czerwienią, skrzyło ogniem nadziei i wcale nie było tak nieznajome, jak być powinno. Jego barwa momentalnie skojarzyła mu się z dziwnym snem, który go nawiedził, ze snem, w którym po raz pierwszy w życiu usłyszał pieśń feniksa. Zapatrzył się na nie, bez słowa, bez ruchu, czyli to wszystko naprawdę miało nie być dziełem przypadku? A może to tylko jego wyobraźnia karze mu widzieć bardziej pochmurnego Garretta i dopatrywać się metafizycznych znaków w kogucim piórze - przecież to wszystko nie miało żadnego sensu. Tracił rozum? Być może.
Dopiero, kiedy kuzyn zdjął dłoń z pióra, Brendan delikatnie uniósł je za nasadę, obracając je w dłoni, zupełnie jakby spodziewał się ujrzeć na nim odpowiedź na pytania, których nie miał odwagi wypowiedzieć na głos. Skinął głową, jak z oddali słysząc propozycję - wypijmy. Odłożył pióro, kładąc je dokładnie tam, gdzie leżało, pomiędzy nich, w dokładnie takim ułożeniu, z jakiego je uniósł, niby przeklęty artefakt, którego poruszenie mogłoby ściągnąć na nich nieszczęście, po czym otoczył szklankę dłonią, bez zawahania wychylając jej zawartość - do dna.
- Garrett - rzucił krótko, w przestrzeń, nie patrząc nawet na gospodarza, z głośnym stukotem odstawiając szklankę z powrotem na stół. - Co to jest? - Wciąż nie patrzył na niego - wrócił spojrzeniem na mieniące się odbitym światłem pióro. Może się mylił, może to nie miało nic wspólnego z jego snem, może chodziło o jakąś sprawę, może Garrett miał kłopoty...
Opuścił wzrok na dłoń Garretta, zwabiony ruchem, niepewnie i badawczo, dopiero teraz dostrzegając mieniące się pod jego palcami... pióro? Skrzyło, skrzyło złotem i czerwienią, skrzyło ogniem nadziei i wcale nie było tak nieznajome, jak być powinno. Jego barwa momentalnie skojarzyła mu się z dziwnym snem, który go nawiedził, ze snem, w którym po raz pierwszy w życiu usłyszał pieśń feniksa. Zapatrzył się na nie, bez słowa, bez ruchu, czyli to wszystko naprawdę miało nie być dziełem przypadku? A może to tylko jego wyobraźnia karze mu widzieć bardziej pochmurnego Garretta i dopatrywać się metafizycznych znaków w kogucim piórze - przecież to wszystko nie miało żadnego sensu. Tracił rozum? Być może.
Dopiero, kiedy kuzyn zdjął dłoń z pióra, Brendan delikatnie uniósł je za nasadę, obracając je w dłoni, zupełnie jakby spodziewał się ujrzeć na nim odpowiedź na pytania, których nie miał odwagi wypowiedzieć na głos. Skinął głową, jak z oddali słysząc propozycję - wypijmy. Odłożył pióro, kładąc je dokładnie tam, gdzie leżało, pomiędzy nich, w dokładnie takim ułożeniu, z jakiego je uniósł, niby przeklęty artefakt, którego poruszenie mogłoby ściągnąć na nich nieszczęście, po czym otoczył szklankę dłonią, bez zawahania wychylając jej zawartość - do dna.
- Garrett - rzucił krótko, w przestrzeń, nie patrząc nawet na gospodarza, z głośnym stukotem odstawiając szklankę z powrotem na stół. - Co to jest? - Wciąż nie patrzył na niego - wrócił spojrzeniem na mieniące się odbitym światłem pióro. Może się mylił, może to nie miało nic wspólnego z jego snem, może chodziło o jakąś sprawę, może Garrett miał kłopoty...
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Gorzki, drażniący smak alkoholu zbawiennie zatańczył mu na ustach. Może właśnie tego potrzebował - tej kotwicy utwierdzającej go w rzeczywistości, która mimowolnie uniosła mu jeden z kącików ust: słabo, delikatnie, ledwo widocznie, wcale nie w grymasie rozradowanego uśmiechu. Czuł się dziwnie - być może sprzecznie. Kiedyś wprowadzeniu do Zakonu towarzyszyły inne uczucia; strach o jutro gubił się gdzieś pod powłokami naiwnej wiary, że wszystko będzie dobrze, że zwyciężą, że zbudują nowe jutro. Budowali, ale na fundamencie poległych przyjaciół. Garrett nie był pewien, czy potrafiłby pochować jeszcze jedną bliską mu osobę.
Ale Brendan umiał sobie radzić, a oni potrzebowali silnych sojuszników.
- Zaproszenie do walki - rzucił krótko, łapiąc kontakt wzrokowy z kuzynem; doszukiwał się reakcji, zachęty do dalszego monologu, chęci uczestnictwa w batalii. Zrozumienia. - Walki o lepsze jutro. Bez podziałów. Bez tyranów. Walki balansującej na pograniczu prawa - mówił ostrożnie, starannie dobierał słowa, chciał zawrzeć w nich ideę i doprawić goryczą przestrogi. Już się nie bał - najtrudniejsze ze zgłosek zdążyły paść, wiedział, że nie zdoła ich odwołać. Wiedział też, że Brendan tak szybko nie odpuści; dzielili wszak wrzącą krew, gotowość do poświęceń, przekonania tak silne, że nie można było ich niczym złamać.
Mógł mówić o świecie pogrążającym się w chaosie, ale nigdy nie lubił stwierdzać oczywistości. Nie trzeba było rozpaczliwie wyglądać przez okno, by dostrzec burzowe chmury gęsto zaściełające niebo - zbliżała się katastrofa, nie miał wątpliwości, że obaj to przeczuwali, że trwali w przekonaniu, iż te okrutne podszepty z tyłu głowy są proroczym głosem. Ład i spokój nie tyle balansowały na krawędzi, co runęły w przepaść - Garrett z każdą chwilą coraz mocniej nabierał wrażenia, że już dawno skazali się (lub zostali skazani?) na samobójczą misję i nie pozostało im nic więcej, jak postarać się zabrać ze sobą jak najwięcej wrogich istnień. Zaprowadzić w ten sposób upragniony porządek.
- Jest nas... parę osób. Parędziesiąt. Właściwie - trudno stwierdzić. Głównie idealiści z różnych warstw społecznych, kalejdoskop osobowości, których nie spodziewałbyś się tam spotkać - i uśmiechnął się lekko, pod nosem, choć wyjątkowo szczerze. - I parę osób, po których nie oczekiwałbyś niczego innego. - W tym ja, od dziewięciu miesięcy coraz mocniej zatracający się we własnych deluzjach - ale tego nie dodał już na głos.
Ale Brendan umiał sobie radzić, a oni potrzebowali silnych sojuszników.
- Zaproszenie do walki - rzucił krótko, łapiąc kontakt wzrokowy z kuzynem; doszukiwał się reakcji, zachęty do dalszego monologu, chęci uczestnictwa w batalii. Zrozumienia. - Walki o lepsze jutro. Bez podziałów. Bez tyranów. Walki balansującej na pograniczu prawa - mówił ostrożnie, starannie dobierał słowa, chciał zawrzeć w nich ideę i doprawić goryczą przestrogi. Już się nie bał - najtrudniejsze ze zgłosek zdążyły paść, wiedział, że nie zdoła ich odwołać. Wiedział też, że Brendan tak szybko nie odpuści; dzielili wszak wrzącą krew, gotowość do poświęceń, przekonania tak silne, że nie można było ich niczym złamać.
Mógł mówić o świecie pogrążającym się w chaosie, ale nigdy nie lubił stwierdzać oczywistości. Nie trzeba było rozpaczliwie wyglądać przez okno, by dostrzec burzowe chmury gęsto zaściełające niebo - zbliżała się katastrofa, nie miał wątpliwości, że obaj to przeczuwali, że trwali w przekonaniu, iż te okrutne podszepty z tyłu głowy są proroczym głosem. Ład i spokój nie tyle balansowały na krawędzi, co runęły w przepaść - Garrett z każdą chwilą coraz mocniej nabierał wrażenia, że już dawno skazali się (lub zostali skazani?) na samobójczą misję i nie pozostało im nic więcej, jak postarać się zabrać ze sobą jak najwięcej wrogich istnień. Zaprowadzić w ten sposób upragniony porządek.
- Jest nas... parę osób. Parędziesiąt. Właściwie - trudno stwierdzić. Głównie idealiści z różnych warstw społecznych, kalejdoskop osobowości, których nie spodziewałbyś się tam spotkać - i uśmiechnął się lekko, pod nosem, choć wyjątkowo szczerze. - I parę osób, po których nie oczekiwałbyś niczego innego. - W tym ja, od dziewięciu miesięcy coraz mocniej zatracający się we własnych deluzjach - ale tego nie dodał już na głos.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Już wiedział - że działo się tutaj coś więcej, coś, czego nie potrafił zrozumieć i coś, co było bardzo ważne. Nastrój kuzyna jedynie utwierdzał go w przekonaniu, że to nie były żarty. Z niedowierzaniem pokręcił głową, ponownie biorąc pióro do ręki, chwytając je w obie dłonie, by przypatrzeć się jego fakturze tak natarczywie, jakby dzięki temu miał móc odnaleźć coś, co ominął, szczegół, znak lub symbol.
- Zawsze - odparł, dostrzegłszy jego oczekiwanie, nim wypowiedział kolejne słowa; zaproszenie do walki od kogoś takiego jak Garrett mógł przyjąć nawet w ciemno. Ufał mu, być może ufał mu jak nikomu. Nie tylko byli z jednej krwi, walcząc z najgorszym wrogiem dzień za dniem, jako aurorzy, powierzali sobie nawzajem własne życia. Wiedział, że kuzyn nie wciągał go w żaden podstęp i wiedział też, że Garrett sam był dość przezorny, by w taki nie dać się wciągnąć. Idea, którą zarysował w trzech krótkich zdaniach okazała się dla niego wystarczająco wymowna. Idea, z którą się zgadzał - ale tego mówić mu przecież nie musiał. - Grindelwald - dodał głucho, rozszyfrowując wspomnianego tyrana; ten kawał gnoja już dawno powinien zostać zamurowany w najciemniejszej celi Azkabanu, to bardziej niż oczywiste dla nich obydwu. - I minister - Wilhelmina Tuft zwariowała, to również było oczywiste, już od początku bieżącego roku. Nie podobało mu się przesuwanie granic prawa, lecz co innego mogli uczynić, kiedy prawo w oczywisty sposób działało przeciwko nim? Jego twarz nie wyrażała właściwie żadnych emocji, wpatrywał się w pióro, którego złocista barwa odbijała się w jego czarnych źrenicach, głos brzmiał obojętnie, choć był poruszony. Choć zaschło mu w gardle, zwilżył je kolejnym łykiem whisky, przez moment zastanawiając się, czy aby na pewno siedzi przy tym stole tak krótko, a miniony dialog nie był jedynie efektem pijackich majak. Nie był, był prawdziwy. Prawdziwy i potrzebny jak nigdy, każdy wiedział, co nadchodziło.
- To szaleństwo - stwierdził, dopiero teraz powracając wzrokiem ku kuzynowi. Szaleństwo, walka ze wszystkimi. Walka z najpotężniejszym i najokrutniejszym czarnoksiężnikiem, jakiego poznał świat. Walka z odwiecznymi falami zaostrzających się poglądów. Walka ze wszystkim, co rządziło dziś czarodziejską Anglią. Czy był gotów się z tym zmierzyć? Oczywiście, że był. Za każdą cenę. A Garrett doskonale o tym wiedział - inaczej zapewne by nie rozmawiali. Parę, parędziesiąt osób gotowych do walki. Od dziś - o jedną więcej. - Ale póki jest nadzieja, będziemy walczyć - dodał, deklarując się jednoznacznie. A kiedy nadzieja zgaśnie, przynajmniej nie zginiemy na kolanach, dodał już w myślach. Zbyt długo siedział z założonymi rękoma, patrząc wprost na nadchodzący z naprzeciwka koszmar - to już najwyższy czas, by wyjść i stawić mu czoła. Mogłeś mi powiedzieć wcześniej, Garry.
- Co mam zrobić? - Wystarczy, że wezmę to pióro? - Wiesz, że pomogę. Czas na zmiany, a one nie przyjdą same. Może to szaleństwo, ale to szaleństwo, które jest konieczne. I jeśli tylko mogę pomóc, zrobię wszystko, co w mojej mocy. - Nawet, jeśli to niewiele. O szanse nie pytał, nie było ich wcale albo były marne. Ale to nie miało żadnego znaczenia, idea mogła żyć nawet bez ludzi, którzy ją wzniecili - trzeba było tylko zrzucić kamień, który rozpocznie lawinę.
- Zawsze - odparł, dostrzegłszy jego oczekiwanie, nim wypowiedział kolejne słowa; zaproszenie do walki od kogoś takiego jak Garrett mógł przyjąć nawet w ciemno. Ufał mu, być może ufał mu jak nikomu. Nie tylko byli z jednej krwi, walcząc z najgorszym wrogiem dzień za dniem, jako aurorzy, powierzali sobie nawzajem własne życia. Wiedział, że kuzyn nie wciągał go w żaden podstęp i wiedział też, że Garrett sam był dość przezorny, by w taki nie dać się wciągnąć. Idea, którą zarysował w trzech krótkich zdaniach okazała się dla niego wystarczająco wymowna. Idea, z którą się zgadzał - ale tego mówić mu przecież nie musiał. - Grindelwald - dodał głucho, rozszyfrowując wspomnianego tyrana; ten kawał gnoja już dawno powinien zostać zamurowany w najciemniejszej celi Azkabanu, to bardziej niż oczywiste dla nich obydwu. - I minister - Wilhelmina Tuft zwariowała, to również było oczywiste, już od początku bieżącego roku. Nie podobało mu się przesuwanie granic prawa, lecz co innego mogli uczynić, kiedy prawo w oczywisty sposób działało przeciwko nim? Jego twarz nie wyrażała właściwie żadnych emocji, wpatrywał się w pióro, którego złocista barwa odbijała się w jego czarnych źrenicach, głos brzmiał obojętnie, choć był poruszony. Choć zaschło mu w gardle, zwilżył je kolejnym łykiem whisky, przez moment zastanawiając się, czy aby na pewno siedzi przy tym stole tak krótko, a miniony dialog nie był jedynie efektem pijackich majak. Nie był, był prawdziwy. Prawdziwy i potrzebny jak nigdy, każdy wiedział, co nadchodziło.
- To szaleństwo - stwierdził, dopiero teraz powracając wzrokiem ku kuzynowi. Szaleństwo, walka ze wszystkimi. Walka z najpotężniejszym i najokrutniejszym czarnoksiężnikiem, jakiego poznał świat. Walka z odwiecznymi falami zaostrzających się poglądów. Walka ze wszystkim, co rządziło dziś czarodziejską Anglią. Czy był gotów się z tym zmierzyć? Oczywiście, że był. Za każdą cenę. A Garrett doskonale o tym wiedział - inaczej zapewne by nie rozmawiali. Parę, parędziesiąt osób gotowych do walki. Od dziś - o jedną więcej. - Ale póki jest nadzieja, będziemy walczyć - dodał, deklarując się jednoznacznie. A kiedy nadzieja zgaśnie, przynajmniej nie zginiemy na kolanach, dodał już w myślach. Zbyt długo siedział z założonymi rękoma, patrząc wprost na nadchodzący z naprzeciwka koszmar - to już najwyższy czas, by wyjść i stawić mu czoła. Mogłeś mi powiedzieć wcześniej, Garry.
- Co mam zrobić? - Wystarczy, że wezmę to pióro? - Wiesz, że pomogę. Czas na zmiany, a one nie przyjdą same. Może to szaleństwo, ale to szaleństwo, które jest konieczne. I jeśli tylko mogę pomóc, zrobię wszystko, co w mojej mocy. - Nawet, jeśli to niewiele. O szanse nie pytał, nie było ich wcale albo były marne. Ale to nie miało żadnego znaczenia, idea mogła żyć nawet bez ludzi, którzy ją wzniecili - trzeba było tylko zrzucić kamień, który rozpocznie lawinę.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Ucieszył się, niezwykle się ucieszył, choć nie oczekiwał innej reakcji; znał Brendana nie od dziś, podzielał jego gotowość do walki, niemożność ustania w miejscu, gdy świat potrzebował poświęceń. I bohaterów - nawet jeżeli tym mianem określano po prostu szaleńców, którzy dla nieosiągalnych, altruistycznych celów wyrzekali się samych siebie.
Skinął lekko głową, nie śmiąc w żaden sposób zakłócić ciszy, która pomiędzy nimi zapadła. Powietrze zdawało się drżeć, gdy unosił szklankę, by zatopić resztki wątpliwości w potężnym łyku alkoholu; nie było czasu na obawy, nie mogli już się wycofać. Ale i tak tego nie chciał - brzydził się tchórzostwa, brzydził się łamania przysiąg, a już dawno przyrzekł przed samym sobą oddanie wszystkiego, by zadbać o lepsze jutro. Teraz, gdy przyszło im rozpocząć prawdziwą walkę (nie wyłącznie jej iluzję, zabawę, igraszkę), niemalże czuł ekscytację - radość z działania kwitła na tle strachu o bezpieczeństwo wszystkich najbliższych. Stagnacji, porażki, bezsilności i marazmu bał się o wiele bardziej niż konsekwencji własnej kapitulacji: nienawiści do samego siebie po tym, jak zawładnie nim strach.
- Oraz trzecia, dopiero rodząca się siła - o której nie wiemy wiele więcej - dodał w myśli z goryczą, z żalem, że Dumbledore - choć z pewnością wiedział coś więcej - nie zdecydował się poinformować swojego Zakonu. Nie ufał im? Ale wybrał ich przecież, oddzielił od innych, nazwał godnymi, gotowymi do walki; czemu nie powierzył im też sekretu, który pomógłby im zwyciężyć wojnę?
A byli żołnierzami idącymi na ścięcie - żołnierzami, którzy mimo wszystko brnęli naprzód, nie wahali się, z dumą i odwagą (dziś towarem deficytowym) gotowi byli walczyć o sprawę, która z każdą chwilą zdawała się coraz bardziej przegrana.
- A czy my nie jesteśmy szaleńcami? - odparował, rozświetlając twarz w szerokim uśmiechu - jednocześnie ciepłym, pełnym przekory i rozżarzonym nieodłączną nutą szaleństwa. To była ich wojna: wojna samobójców, wojna obdarta z granic, wojna obnażająca ludzi z masek pozorów, ukazująca ich prawdziwe oblicza.
- Tworzymy Zakon Feniksa, ugrupowanie będące dziedzictwem Dumbledore'a - rzucił w końcu w formie niewylewnych tłumaczeń, nie potrafiąc stwierdzić, jak wiele mógłby chcieć wiedzieć Brendan: czy potrzebuje historii o abstrakcyjnym powstaniu, o niedawnych dramatycznych wydarzeniach, o tragicznych śmierciach bliskich przyjaciół? Nazwisko Luno wciąż paliło jak rozgrzany węgiel w kontakcie z ciałem; byli w tym razem od samego początku, a choć wkoło gromadziło się coraz więcej osób - osób, którym był skłonny zaufać - od jego śmierci czuł się, jakby został w tym sam.
Gdyby tylko przybyli do tej przeklętej celi wcześniej. Gdyby się nie bali. Gdyby nie zostawili swoich w tyle. Gdyby nie wahali się, czy działać.
Gdyby nie popełnili tylu błędów, Luno, Cressida, Roger - oni wszyscy mogliby jeszcze żyć.
Słysząc kolejne pytanie Brendana, lekko się uśmiechnął.
- Teraz powinienem przemienić twoje pióro w pierścień - a mówiąc to, uniósł własną dłoń, na której błysnął ciemny, wyzbyty wszelakich zdobień metal - ale obawiam się, że moje zdolności transmutacyjne nie pozwolą na wyczarowanie przyzwoitej biżuterii. Może... może lepiej poprosić o to Herewarda - dokończył, sam zdziwiony tym, z jaką łatwością jego głos zabarwił się beztroską. Rozmawiali przecież o sprawach ważnych, o decyzjach, które ich zabiją - ale może po niemalże dziesięciu latach pracy aurora całkiem oswoił się z widmem śmierci. - To wiele dla mnie znaczy, Bren - powiedział po chwili, już ciszej, poważniej. - To, że zdecydowałeś się mi zaufać. - Szczególnie teraz, w wojennej zawierusze, w chwili, gdy ciężko było zaufać nawet samemu sobie.
Skinął lekko głową, nie śmiąc w żaden sposób zakłócić ciszy, która pomiędzy nimi zapadła. Powietrze zdawało się drżeć, gdy unosił szklankę, by zatopić resztki wątpliwości w potężnym łyku alkoholu; nie było czasu na obawy, nie mogli już się wycofać. Ale i tak tego nie chciał - brzydził się tchórzostwa, brzydził się łamania przysiąg, a już dawno przyrzekł przed samym sobą oddanie wszystkiego, by zadbać o lepsze jutro. Teraz, gdy przyszło im rozpocząć prawdziwą walkę (nie wyłącznie jej iluzję, zabawę, igraszkę), niemalże czuł ekscytację - radość z działania kwitła na tle strachu o bezpieczeństwo wszystkich najbliższych. Stagnacji, porażki, bezsilności i marazmu bał się o wiele bardziej niż konsekwencji własnej kapitulacji: nienawiści do samego siebie po tym, jak zawładnie nim strach.
- Oraz trzecia, dopiero rodząca się siła - o której nie wiemy wiele więcej - dodał w myśli z goryczą, z żalem, że Dumbledore - choć z pewnością wiedział coś więcej - nie zdecydował się poinformować swojego Zakonu. Nie ufał im? Ale wybrał ich przecież, oddzielił od innych, nazwał godnymi, gotowymi do walki; czemu nie powierzył im też sekretu, który pomógłby im zwyciężyć wojnę?
A byli żołnierzami idącymi na ścięcie - żołnierzami, którzy mimo wszystko brnęli naprzód, nie wahali się, z dumą i odwagą (dziś towarem deficytowym) gotowi byli walczyć o sprawę, która z każdą chwilą zdawała się coraz bardziej przegrana.
- A czy my nie jesteśmy szaleńcami? - odparował, rozświetlając twarz w szerokim uśmiechu - jednocześnie ciepłym, pełnym przekory i rozżarzonym nieodłączną nutą szaleństwa. To była ich wojna: wojna samobójców, wojna obdarta z granic, wojna obnażająca ludzi z masek pozorów, ukazująca ich prawdziwe oblicza.
- Tworzymy Zakon Feniksa, ugrupowanie będące dziedzictwem Dumbledore'a - rzucił w końcu w formie niewylewnych tłumaczeń, nie potrafiąc stwierdzić, jak wiele mógłby chcieć wiedzieć Brendan: czy potrzebuje historii o abstrakcyjnym powstaniu, o niedawnych dramatycznych wydarzeniach, o tragicznych śmierciach bliskich przyjaciół? Nazwisko Luno wciąż paliło jak rozgrzany węgiel w kontakcie z ciałem; byli w tym razem od samego początku, a choć wkoło gromadziło się coraz więcej osób - osób, którym był skłonny zaufać - od jego śmierci czuł się, jakby został w tym sam.
Gdyby tylko przybyli do tej przeklętej celi wcześniej. Gdyby się nie bali. Gdyby nie zostawili swoich w tyle. Gdyby nie wahali się, czy działać.
Gdyby nie popełnili tylu błędów, Luno, Cressida, Roger - oni wszyscy mogliby jeszcze żyć.
Słysząc kolejne pytanie Brendana, lekko się uśmiechnął.
- Teraz powinienem przemienić twoje pióro w pierścień - a mówiąc to, uniósł własną dłoń, na której błysnął ciemny, wyzbyty wszelakich zdobień metal - ale obawiam się, że moje zdolności transmutacyjne nie pozwolą na wyczarowanie przyzwoitej biżuterii. Może... może lepiej poprosić o to Herewarda - dokończył, sam zdziwiony tym, z jaką łatwością jego głos zabarwił się beztroską. Rozmawiali przecież o sprawach ważnych, o decyzjach, które ich zabiją - ale może po niemalże dziesięciu latach pracy aurora całkiem oswoił się z widmem śmierci. - To wiele dla mnie znaczy, Bren - powiedział po chwili, już ciszej, poważniej. - To, że zdecydowałeś się mi zaufać. - Szczególnie teraz, w wojennej zawierusze, w chwili, gdy ciężko było zaufać nawet samemu sobie.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Trzecia, rodząca się dopiero siła. Brzmiało okrutnie. Grindelwald zdawał się być uosobieniem wszystkiego tego, czego świat widzieć nie chciał i czego widzieć nie powinien, był potworem, był mordercą, mącicielem, czarnoksiężnikiem tak potężnym, że cała czarodziejska socjeta obawiała się stanąć naprzeciw niego. Był kimś, kto ściągał na siebie wzrok wszystkich. Tyranem, stojącym najbliżej tych, od których powinien stać najdalej - dzieci, młodych czarodziejów uczących się w Hogwarcie. Wizja drugiego ziarna zła kiełkującego w jego cieniu wywołać mogła jedynie czarną grozę - bo z ziarna mogło wyrosnąć wszystko. Jedynie garbaty pokurcz, który nigdy nie wyślizgnie się zza cienia, karzeł, który jednak wspomoże jego niemałą siłą, a może - olbrzym, potężniejszy i straszliwszy od wszystkiego, co dotąd znali. Skoro Garrett wspomniał o tej sile, Brendan jej nie lekceważył. Nie mówiłby o niej bez powodu. Magia feniksa, snu, pióra, sprawiły, że nie potrzebował pytać, skąd mieli te informacje - ufał kuzynowi.
- Dopiero rodząca się - powtórzył za nim głucho, obracając w ręku pustą już szklankę po whisky. - Co będzie, jak urośnie? - Nie spodziewał się odpowiedzi, pytanie było retoryczne. Oboje wiedzieli, co się stanie - albo zawrze sojusz z Grindelwaldem albo zetrze się z nim w szaleńczej walce, która zniszczy wszystko i wszystkich, którzy staną im na drodze. Pokręcił głową, świat chyba jeszcze nigdy nie zatopił się w tak czarnym mroku, jak ten, który właśnie nadchodził. Kto jeśli nie oni wiedzieli o tym najlepiej - wystarczyło spojrzeć na akta ostatnich napływających do biura spraw. - Wiadomo już o nich cokolwiek? Podejrzenia, domysły? Wskazówki? - Puste hasła, puste frazesy, wzrok Brendana utknął we własnym odbiciu małej bursztynowej kropli sunącej po denku szerokiej szklanki. Po chwili zawahania sięgnął ręką po butelkę i zapełnił wpierw swoją szklankę, dopiero po chwili otrzeźwiając się i spoglądając pytająco na Garretta - i jego naczynie.
- Wszyscy jesteśmy - przytaknął mu, myśląc teraz głównie o ich wspólnych znajomych, Samuelu, Fredericku, wszystkich tych, po których działania spodziewał się najbardziej. A zarazem tych, od których działania oczekiwał. - Dumbledore, mogłem się spodziewać - mruknął, czyż to nie on stanął naprzeciw Grindelwaldowi w najbardziej dramatycznej chwili? Stanął - i poległ za nich wszystkich, dając wszystkim najlepszy obraz bohaterstwa, odwagi... i odrobiny szaleństwa. Westchnął - ciężko. - To jego dzieło? Od jak dawna... Zakon istnieje? - Chciał wiedzieć, chciał wiedzieć więcej, choć tak naprawdę najważniejsza była odpowiedź na jedno pytanie: na pytanie z czym właściwie przyjdzie im się zmierzyć. Ze złem. Ze straszliwym złem.
Wpierw przyjrzał się pierścieniowi Garretta, dziwiąc się, że nigdy dotąd nie zwrócił na niego uwagi - był niepozorny, czy może przed jego spojrzeniem również chronił go jakiś rodzaj magii? Nie wiedział - i nie pytał. Machnął ręką.
- Wpadnę do niego - przytaknął, otulając pięścią znów pełną szklaneczkę - i spojrzał na kuzyna, z powagą i bez cienia uśmiechu, kiedy usłyszał jego wyznanie. Tak, zaufanie było dzisiaj towarem deficytowym, czymś droższym od złota, klejnotów i wszystkiego, czym dla odmiany gardzili. Zaufanie. Przyjaźń. Krew - braterstwo.
- Zrobiłbyś to samo, gdybyś był na moim miejscu - odparł z przekonaniem. - Jeśli przestaniemy ufać sobie nawzajem... przed nami będzie już tylko przepaść. - W pojedynkę nie zdziałaliby przecież nic, nie dzisiaj. Dla niego znaczyło to przecież równie wiele - że wiedział, po czyjej stronie stoi Garrett, że mógł mu zaufać. Niezależnie od wszystkiego. Że nigdy nie będzie musiał obawiać się odwrócić się do niego plecami.
- Dopiero rodząca się - powtórzył za nim głucho, obracając w ręku pustą już szklankę po whisky. - Co będzie, jak urośnie? - Nie spodziewał się odpowiedzi, pytanie było retoryczne. Oboje wiedzieli, co się stanie - albo zawrze sojusz z Grindelwaldem albo zetrze się z nim w szaleńczej walce, która zniszczy wszystko i wszystkich, którzy staną im na drodze. Pokręcił głową, świat chyba jeszcze nigdy nie zatopił się w tak czarnym mroku, jak ten, który właśnie nadchodził. Kto jeśli nie oni wiedzieli o tym najlepiej - wystarczyło spojrzeć na akta ostatnich napływających do biura spraw. - Wiadomo już o nich cokolwiek? Podejrzenia, domysły? Wskazówki? - Puste hasła, puste frazesy, wzrok Brendana utknął we własnym odbiciu małej bursztynowej kropli sunącej po denku szerokiej szklanki. Po chwili zawahania sięgnął ręką po butelkę i zapełnił wpierw swoją szklankę, dopiero po chwili otrzeźwiając się i spoglądając pytająco na Garretta - i jego naczynie.
- Wszyscy jesteśmy - przytaknął mu, myśląc teraz głównie o ich wspólnych znajomych, Samuelu, Fredericku, wszystkich tych, po których działania spodziewał się najbardziej. A zarazem tych, od których działania oczekiwał. - Dumbledore, mogłem się spodziewać - mruknął, czyż to nie on stanął naprzeciw Grindelwaldowi w najbardziej dramatycznej chwili? Stanął - i poległ za nich wszystkich, dając wszystkim najlepszy obraz bohaterstwa, odwagi... i odrobiny szaleństwa. Westchnął - ciężko. - To jego dzieło? Od jak dawna... Zakon istnieje? - Chciał wiedzieć, chciał wiedzieć więcej, choć tak naprawdę najważniejsza była odpowiedź na jedno pytanie: na pytanie z czym właściwie przyjdzie im się zmierzyć. Ze złem. Ze straszliwym złem.
Wpierw przyjrzał się pierścieniowi Garretta, dziwiąc się, że nigdy dotąd nie zwrócił na niego uwagi - był niepozorny, czy może przed jego spojrzeniem również chronił go jakiś rodzaj magii? Nie wiedział - i nie pytał. Machnął ręką.
- Wpadnę do niego - przytaknął, otulając pięścią znów pełną szklaneczkę - i spojrzał na kuzyna, z powagą i bez cienia uśmiechu, kiedy usłyszał jego wyznanie. Tak, zaufanie było dzisiaj towarem deficytowym, czymś droższym od złota, klejnotów i wszystkiego, czym dla odmiany gardzili. Zaufanie. Przyjaźń. Krew - braterstwo.
- Zrobiłbyś to samo, gdybyś był na moim miejscu - odparł z przekonaniem. - Jeśli przestaniemy ufać sobie nawzajem... przed nami będzie już tylko przepaść. - W pojedynkę nie zdziałaliby przecież nic, nie dzisiaj. Dla niego znaczyło to przecież równie wiele - że wiedział, po czyjej stronie stoi Garrett, że mógł mu zaufać. Niezależnie od wszystkiego. Że nigdy nie będzie musiał obawiać się odwrócić się do niego plecami.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Czuł się lepiej, gdy zrzucił ten ciężar, bo teraz mógł pozwolić sobie na całkowitą szczerość wobec kuzyna - ostatnie miesiące bywały trudne, gdy balansował pomiędzy niedopowiedzeniami, dbając o to, by nie wypowiedzieć o jedno słowo za dużo. Nie znosił okłamywać najbliższych, męczył się nieszczerością i snuciem kolejnych opowieści, które tłumaczyć miały niewytłumaczalne; teraz nastał odpowiedni czas na to, by wyjaśnić wszystko, co dotychczas skrywał za grubą zasłoną eufemizmów.
- Nie mam pojęcia - przyznał; ta kwestia od dawna spędzała mu sen z powiek, obawiał się, co przyniesie jutrzejszy dzień, z czym przyjdzie im się zmierzyć. - Wiem jedno - kiedy to się stanie, będziemy gotowi - dokończył ciszej, jakby (bez powodu?) konspiracyjnie, sięgając jednocześnie po szyjkę stojącej na blacie butelki. Uchwycił ją w dłoń, nie używając przy tym żadnej magii, po czym powoli napełnił obie szklanki. Przez chwilę w milczeniu obserwował, jak bursztynowe jęzory alkoholu spływają po przejrzystych ściankach, aż w końcu znów wziął łyk, mając nadzieję, że procenty paradoksalnie rozjaśnią mu umysł. Odgonią zwątpienia zbierające się jak burzowe chmury.
Pokręcił lekko głową - wiedzieli zbyt mało.
- Tylko poszlaki, zbyt mętne, by coś z nich wywnioskować - a mówiąc to, raz jeszcze zacisnął palce na do połowy wypełnionej szklance. Uniósł ją, by znów zamoczyć usta w palącym trunku, który paraliżował wyschnięte, popękane wargi. Bo słyszeli pogłoski - pojedynczy członkowie Zakonu, którym, przez wzgląd na ich pochodzenie, zaufać nigdy nie potrafił, snuli historie o wypełzającej z najgorszych odmętów sile, o otchłaniach, z których pochodzili oni, o okropieństwach, których mieli się dopuszczać. Nie padały jednak nazwiska, więc nie uznawał niczego za pewnik; choć pozostawał ostrożny, jednocześnie zachowywał (zdrowy? - oby) sceptycyzm.
Pierwsze echo wypitego alkoholu odzywało się z tyłu głowy - czuł się lżej, swobodniej.
Zaśmiał się cicho na wspomnienie o powstaniu Zakonu; to wszystko wciąż zdawało się tak nierealne, tak absurdalne, a jednak stanowiło najrzeczywistszą prawdę. Lecz skoro Brendan zdołał uwierzyć w każde z jego dotychczasowych słów - te o snach, o piórach, o misji, o przeznaczeniu, o walce ze złem - to dlaczego miałby nie uczynić tego raz jeszcze?
- Od lipca zeszłego roku - mówiąc to, nachylił się nad stołem, oparł o niego łokcie, rozsiadając się trochę wygodniej (to miała być długa noc) - a choć to dziwne, powstał w trakcie stypy Slughorna - dokończył, ponownie chwytając za szklankę, lecz tym razem nie po to, by upić kolejny (który to już? wolał nie myśleć) łyk. Pokręcił głową, znów uśmiechając się pod nosem. Z lekkim przekąsem? - Ale na tę historię jesteśmy jeszcze zbyt trzeźwi. - Duchy, wełniane skarpety, martwi, rozmawiający ludzie - bo przecież brzmi niezwykle wiarygodnie. Sięgnął po różdżkę, przywołał zaklęciem kolejną butelkę Ognistej - ta pokonała drogę pomiędzy kuchennym blatem a stołem, na którym zaraz wylądowała z charakterystycznym, cichym stukotem.
Polewając kolejny raz, ulokował na chwilę spojrzenie na Brendanie, kryjąc w nim niemą wdzięczność. Miał rację - wszystko, co zbudowali, opierało się na zaufaniu.
- Jesteś mi jak brat, Bren - powiedział w końcu - być może znikąd, ale nie baczył na to. Nie, było to niedopowiedzenie; był mu bliższy niż brat, którego powoli tracił. To właśnie jemu, Brendanowi, mógł w pełni zaufać, nikomu innemu. - Zwyciężymy to - lecz nie był pewien, komu próbuje dodać otuchy: sobie czy jemu.
- Nie mam pojęcia - przyznał; ta kwestia od dawna spędzała mu sen z powiek, obawiał się, co przyniesie jutrzejszy dzień, z czym przyjdzie im się zmierzyć. - Wiem jedno - kiedy to się stanie, będziemy gotowi - dokończył ciszej, jakby (bez powodu?) konspiracyjnie, sięgając jednocześnie po szyjkę stojącej na blacie butelki. Uchwycił ją w dłoń, nie używając przy tym żadnej magii, po czym powoli napełnił obie szklanki. Przez chwilę w milczeniu obserwował, jak bursztynowe jęzory alkoholu spływają po przejrzystych ściankach, aż w końcu znów wziął łyk, mając nadzieję, że procenty paradoksalnie rozjaśnią mu umysł. Odgonią zwątpienia zbierające się jak burzowe chmury.
Pokręcił lekko głową - wiedzieli zbyt mało.
- Tylko poszlaki, zbyt mętne, by coś z nich wywnioskować - a mówiąc to, raz jeszcze zacisnął palce na do połowy wypełnionej szklance. Uniósł ją, by znów zamoczyć usta w palącym trunku, który paraliżował wyschnięte, popękane wargi. Bo słyszeli pogłoski - pojedynczy członkowie Zakonu, którym, przez wzgląd na ich pochodzenie, zaufać nigdy nie potrafił, snuli historie o wypełzającej z najgorszych odmętów sile, o otchłaniach, z których pochodzili oni, o okropieństwach, których mieli się dopuszczać. Nie padały jednak nazwiska, więc nie uznawał niczego za pewnik; choć pozostawał ostrożny, jednocześnie zachowywał (zdrowy? - oby) sceptycyzm.
Pierwsze echo wypitego alkoholu odzywało się z tyłu głowy - czuł się lżej, swobodniej.
Zaśmiał się cicho na wspomnienie o powstaniu Zakonu; to wszystko wciąż zdawało się tak nierealne, tak absurdalne, a jednak stanowiło najrzeczywistszą prawdę. Lecz skoro Brendan zdołał uwierzyć w każde z jego dotychczasowych słów - te o snach, o piórach, o misji, o przeznaczeniu, o walce ze złem - to dlaczego miałby nie uczynić tego raz jeszcze?
- Od lipca zeszłego roku - mówiąc to, nachylił się nad stołem, oparł o niego łokcie, rozsiadając się trochę wygodniej (to miała być długa noc) - a choć to dziwne, powstał w trakcie stypy Slughorna - dokończył, ponownie chwytając za szklankę, lecz tym razem nie po to, by upić kolejny (który to już? wolał nie myśleć) łyk. Pokręcił głową, znów uśmiechając się pod nosem. Z lekkim przekąsem? - Ale na tę historię jesteśmy jeszcze zbyt trzeźwi. - Duchy, wełniane skarpety, martwi, rozmawiający ludzie - bo przecież brzmi niezwykle wiarygodnie. Sięgnął po różdżkę, przywołał zaklęciem kolejną butelkę Ognistej - ta pokonała drogę pomiędzy kuchennym blatem a stołem, na którym zaraz wylądowała z charakterystycznym, cichym stukotem.
Polewając kolejny raz, ulokował na chwilę spojrzenie na Brendanie, kryjąc w nim niemą wdzięczność. Miał rację - wszystko, co zbudowali, opierało się na zaufaniu.
- Jesteś mi jak brat, Bren - powiedział w końcu - być może znikąd, ale nie baczył na to. Nie, było to niedopowiedzenie; był mu bliższy niż brat, którego powoli tracił. To właśnie jemu, Brendanowi, mógł w pełni zaufać, nikomu innemu. - Zwyciężymy to - lecz nie był pewien, komu próbuje dodać otuchy: sobie czy jemu.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Będziemy gotowi. Musieli być - wybór nie istniał. Będą gotowi i przeżyją, by móc sprostać wyzwaniu lub nie będą - i zginą. Zginą, marnując wszystkie przygotowania, nie wypełniwszy misji niesionej pieśnią feniksa, nie dlatego dzisiaj rozmawiali. Nie dlatego trzymał w dłoni złote pióro. Nie dlatego się dzisiaj spotkali - mieli przetrwać i zwyciężyć, takie było ich zadanie, niezależnie od tego, ilu i jak potężnych wrogów mieli mieć. W milczeniu wpatrywał się w bursztynowy trunek, którym Garrett zapełnił jego szklaneczkę i dopiero, kiedy ten odstawił butelkę, Brendan uchwycił naczynie, upijając zeń łyk, gorzki smak alkoholu otrzeźwiał w tej wszechogarniającej ich abstrakcji dramatycznej misji ratowania świata. Sprawiał, że słowa chłonęły się z większą łatwością, przedzierały się przez jego umysł, pomijając bariery ostrożności; obok siedział przez Garrett - Garrett, któremu ufał, niezależnie od tego, jak naiwnie lub obco brzmiały jego słowa. Niezależnie od braku odpowiedzi na wszystkie pytania, jakie się w nim kotłowały, niezależnie od wszystkiego, co mogłoby nim zachwiać. Alkohol przeszywał go na wskroś - od czerwieni warg, przez język, po gardło i pusty żołądek.
- Jakie poszlaki? - Przecież jesteśmy gończymi psami, Garry, aurorami, wywęszymy czarną magię po śladach krwi odbitych na brudnym bruku Nokturnu, wywęszymy śmierć przyniesioną przez szmaragdowy błysk, wywęszymy zbiegów z Azkabanu, poszlaka była już dowodem. Nie wystarczającym, nie pełnym, niekoniecznie nawet przydatnym - ale naprowadzała na trop, który należało uchwycić przed rzuceniem się w pogoń. Oboje potrafili płynąć meandrami myśli tak, by omijać nadinterpretacje i nie otrzeć się o ślepy zaułek. Poszlaki - z czasem nabierały na znaczeniu. Im wcześniej się je poznawało, tym szybciej zdobywało się przewagę nad niewidzialnym przeciwnikiem, tym mocniej wyostrzały się rysy jego kształtów, pozwalając rozpoznać tożsamość.
Ściągnął brew, powracając myślami do minionego lipca. Śmierć profesora Slughorna - nigdy go nie lubił, formuła pseudoelitarnego klubu ślimaka, do którego niektórzy wstęp mieli za samo nazwisko wydawała mu się bardziej niż idiotyczna - wstrząsnęła wszystkimi, bo poczciwy profesor należał do tego gatunku ludzi, który mimo wszystko nie miał zwyczaju przysparzać sobie wrogów, a już na pewno nie - niebezpiecznych. Jego zagadkowa śmierć nie była zaś przypadkiem, ostatnimi czasy wokół przypadków gromadziło się zdecydowanie zbyt wiele. Pojawił się tylko na chwilę, kiedy się dało, unikał głośnych przyjęć. Zaraz po pogrzebie wrócił do domu.
- Do dna - zawtórował Garrettowi, być może po cichu licząc na to, że jeśli wypije wystarczająco dużo, to rano obudzi się na kacu, pióro gdzieś się zawieruszy, a wszystkie słowa wypowiedziane dziś przez kuzyna okażą się tylko snem. Bo wszystko wokół płynęło jak sen - i tylko alkohol sprawiał, że trafiały do niego tak łatwo. - Chcę usłyszeć tę historię. - Przechylił szklaneczkę - do ostatniej kropli, odsuwając naczynie nieco bliżej gospodarza, by ułatwić mu jego wypełnienie. Podłapał jego spojrzenie - rozumiał je, nieufność przedzierała się ostatnio w codzienność jak złowieszczy cień, który pochłaniał wszystko. Krąg czarodziejów, którym ufał, ciągle się zacieśniał, niebezpiecznie jak pętla na szyi straceńca - ale nigdy nie miał wątpliwości co do szczerości intencji Garretta. Był Weasleyem, ich - ta sama - krew krążyła w żyłach ognistą czerwienią, nie błękitem, był lisem - sprytnym, odważnym i silniejszym, niż to po nim widać. Byli braćmi, złączeni dziedzictwem najszlachetniejszych wartości. Odebrał szklaneczkę, znów po brzegi wypełnioną, bez zbędnej przerwy upijając zeń łyk - zupełnie jakby mu się śpieszyło do poznania tej tajemnej wiedzy. - Widzę, że wiele straciłem, omijając imprezę Slughorna - rzucił w przestrzeń, dopiero po czasie odnajdując znów twarz kuzyna.
- Ty dla mnie też, Garry. - Niedopowiedzenie nie miało znaczenia, historia Barry'ego miała jeszcze odnaleźć swój finał. Nigdy nie miał brata - miał tylko jego, starszego i bardziej doświadczonego, z którym dzielił większość trosk i z którym łączyło go niemal wszystko. - Ramię w ramię - dodał, dla utwierdzenia otuchy, tak swojej, jak i jego. Bo braterska siła była wielka. Bo z jej pomocą - potrafili jeszcze więcej. Bo mogli na siebie nawzajem liczyć, zawsze. - Ramię w ramię jesteśmy w stanie pokonać nawet Grindelwalda. - Albo zginiemy, próbując.
Ale będziemy próbować, bo tym jest właśnie nasze dziedzictwo - odwagą.
- Jakie poszlaki? - Przecież jesteśmy gończymi psami, Garry, aurorami, wywęszymy czarną magię po śladach krwi odbitych na brudnym bruku Nokturnu, wywęszymy śmierć przyniesioną przez szmaragdowy błysk, wywęszymy zbiegów z Azkabanu, poszlaka była już dowodem. Nie wystarczającym, nie pełnym, niekoniecznie nawet przydatnym - ale naprowadzała na trop, który należało uchwycić przed rzuceniem się w pogoń. Oboje potrafili płynąć meandrami myśli tak, by omijać nadinterpretacje i nie otrzeć się o ślepy zaułek. Poszlaki - z czasem nabierały na znaczeniu. Im wcześniej się je poznawało, tym szybciej zdobywało się przewagę nad niewidzialnym przeciwnikiem, tym mocniej wyostrzały się rysy jego kształtów, pozwalając rozpoznać tożsamość.
Ściągnął brew, powracając myślami do minionego lipca. Śmierć profesora Slughorna - nigdy go nie lubił, formuła pseudoelitarnego klubu ślimaka, do którego niektórzy wstęp mieli za samo nazwisko wydawała mu się bardziej niż idiotyczna - wstrząsnęła wszystkimi, bo poczciwy profesor należał do tego gatunku ludzi, który mimo wszystko nie miał zwyczaju przysparzać sobie wrogów, a już na pewno nie - niebezpiecznych. Jego zagadkowa śmierć nie była zaś przypadkiem, ostatnimi czasy wokół przypadków gromadziło się zdecydowanie zbyt wiele. Pojawił się tylko na chwilę, kiedy się dało, unikał głośnych przyjęć. Zaraz po pogrzebie wrócił do domu.
- Do dna - zawtórował Garrettowi, być może po cichu licząc na to, że jeśli wypije wystarczająco dużo, to rano obudzi się na kacu, pióro gdzieś się zawieruszy, a wszystkie słowa wypowiedziane dziś przez kuzyna okażą się tylko snem. Bo wszystko wokół płynęło jak sen - i tylko alkohol sprawiał, że trafiały do niego tak łatwo. - Chcę usłyszeć tę historię. - Przechylił szklaneczkę - do ostatniej kropli, odsuwając naczynie nieco bliżej gospodarza, by ułatwić mu jego wypełnienie. Podłapał jego spojrzenie - rozumiał je, nieufność przedzierała się ostatnio w codzienność jak złowieszczy cień, który pochłaniał wszystko. Krąg czarodziejów, którym ufał, ciągle się zacieśniał, niebezpiecznie jak pętla na szyi straceńca - ale nigdy nie miał wątpliwości co do szczerości intencji Garretta. Był Weasleyem, ich - ta sama - krew krążyła w żyłach ognistą czerwienią, nie błękitem, był lisem - sprytnym, odważnym i silniejszym, niż to po nim widać. Byli braćmi, złączeni dziedzictwem najszlachetniejszych wartości. Odebrał szklaneczkę, znów po brzegi wypełnioną, bez zbędnej przerwy upijając zeń łyk - zupełnie jakby mu się śpieszyło do poznania tej tajemnej wiedzy. - Widzę, że wiele straciłem, omijając imprezę Slughorna - rzucił w przestrzeń, dopiero po czasie odnajdując znów twarz kuzyna.
- Ty dla mnie też, Garry. - Niedopowiedzenie nie miało znaczenia, historia Barry'ego miała jeszcze odnaleźć swój finał. Nigdy nie miał brata - miał tylko jego, starszego i bardziej doświadczonego, z którym dzielił większość trosk i z którym łączyło go niemal wszystko. - Ramię w ramię - dodał, dla utwierdzenia otuchy, tak swojej, jak i jego. Bo braterska siła była wielka. Bo z jej pomocą - potrafili jeszcze więcej. Bo mogli na siebie nawzajem liczyć, zawsze. - Ramię w ramię jesteśmy w stanie pokonać nawet Grindelwalda. - Albo zginiemy, próbując.
Ale będziemy próbować, bo tym jest właśnie nasze dziedzictwo - odwagą.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Stąpali jak po niepewnym gruncie, jak po skruszonym szkle - każdy krok mógł okazać się tym zwodniczym, każda pomyłka, każda pochopna myśl mogła przywołać widmo klęski. Mieli zbyt wiele do stracenia, cena błędu przytłaczała, zmuszała do skupienia, do zebrania myśli. Bo jeżeli oni zawiodą, to kto powstrzyma świat przed upadkiem?
Ten rodzaj odpowiedzialności dusił najmocniej. Najboleśniej.
- Krążą... pogłoski - tak, to najlepsze słowo; jak inaczej miał ująć, że pomimo największych starań błądzą jak dzieci we mgle, obijają się od ścian, gubią tropy, pozostają w ciemności? Uniósł spojrzenie, nie chciał na głos przyznać się do klęski, ale wiedział, że Brendan zdoła wyczytać to w jego oczach - często porozumiewali się bez słów. Dzieląc wszystko, nie mogli mieć przed sobą nic do ukrycia. - Na Nokturnie oraz wśród arystokracji budzą się dziwne nastroje. Ten pies - nie powiedział tego słowa, warknął je przez zaciśnięte zęby - obślizgła żmija, Perseus Avery, nie bez przyczyny węszył, nie bez przyczyny dopuszczał się zdrad. Ta dziewczyna od Malfoyów, która bodajże końcem lata wyszła za Carrowa, wspominała, że jej mąż mógł być w coś zamieszany - wyliczał, marszcząc lekko brwi; to wszystko przypominało rozsypaną układankę, której najbieglejszy detektyw nie potrafiłby złożyć w całość - zbyt ciężko było doszukać się wzorów i prawidłowości we wszechobecnym chaosie.
I tyle - na dowód mieli bezpodstawne przeczucia i słowo martwego profesora.
Cieszył się, że od tej pory miał mieć go u swojego boku; Brendan już dawno zasłużył na miano osoby, z którą gotów był stanąć ramię w ramię, której bezgranicznie ufał, której zawierzyłby o wiele więcej niż własne życie. Motywował go; widząc zacięcie w oczach kuzyna, jego poświęcenie w boju, mimowolnie zapominał o własnych rozterkach, zduszał je, mobilizował się, skupiał na tym, co tu i teraz.
Potrzebował kogoś, kto był w stanie mu przypomnieć, co ma aktualnie największą wagę.
Skinął głową na dwa rzucone słowa i rzeczywiście - uniósł szklankę, by opróżnić ją do samego dna. Alkohol, którym zalewał gardło, mącił mu myśli, ale w sposób abstrakcyjnie przyjemny; zaczynał być biernym obserwatorem świata, wszystko zdawało się prostsze, słowa lżej wypadały mu z ust, nie przechodząc wcześniej przez sito zdrowego rozsądku.
- Jeżeli chcesz to usłyszeć - zaczął, sięgając po butelkę; dopiero za drugim razem udało mu się zacisnąć palce na jej szyjce, z rozbawieniem parsknął na własną nieudolność (dlaczego dopiero alkohol zdołał wydobyć z niego beztroskie odruchy?) - to musimy wypić jeszcze trochę. - A potem z otwartej butelki wypłynął bursztynowy napój, oblizał ścianki, wypełnił szklanki. - Za Zakon - wzniósł toast z pełną powagą w głosie.
A potem wziął łyk. I kolejny. I kolejny?
Już niemalże parskał na myśl o absurdzie lipcowej nocy, choć gdy przypomniał sobie, że tego dnia towarzyszył mu Luno - Luno, który zmarł, bo nie zdążyli mu pomóc, który pozwolił się złapać, by inni zyskali czas na ucieczkę - znów spochmurniał.
Bo Zakon zbudowany został na fundamencie z ofiar i ich poświęceń.
- Tak właściwie to... - jak to powiedzieć, aby nie zabrzmieć szalenie, irracjonalnie, obłędnie? - poniekąd ja założyłem Zakon - dokończył jakoś niezdarnie, ciszej, zaraz odchrząknął; no dalej, Bren, wyrzuć to z siebie, pytaj: dlaczego mi nie powiedziałeś, dlaczego nie zdradziłeś sekretu, dlaczego nie pozwoliłeś pomóc w walce? Nie wiedział, co odpowie (bo nie znał powodu), więc nie czekał, aż pytanie padnie, mówił dalej. - W trakcie stypy Slughorna w powietrzu drżała dziwna, potężna magia, wkradła mi się do umysłu, zmusiła do odejścia od stolika i podążenia wąskim korytarzem. - Ledwie parę tygodni później podjął naukę sztuki oklumencji; tym razem głos, jaki wdarł mu się do głowy, okazał się przyjacielski, ale następnym razem mógł już należeć do wroga. - Razem z Luno Skeeterem za pomocą świstoklika, którym była wełniana skarpeta - zatrzymał się nagle, zawahał; dawno nie opowiadał tej historii, teraz zdawała mu się jeszcze dziwniejsza niż wcześniej - spoglądał kontrolnie na Brendana, jakby sprawdzając, czy jest w stanie uwierzyć w chociaż jedno ze słów, które padło (na jego miejscu Garrett by nie był, jeszcze nie upił się wystarczająco mocno) - przenieśliśmy się w... zaświaty? Potem nieokreślone, tajemnicze i silne moce brutalnie przetestowały naszą odwagę i uczyniły nas Strażnikami Tajemnicy kwatery Zakonu. I dały zadanie zebrania wszystkich tych, którzy byli gotowi do walki. - Urwał, z powagą uniósł spojrzenie, skrzyżował je ze wzrokiem Brena... a potem parsknął, bo ten absurd zaczął go przerastać. - Chciałbym powiedzieć, że to żart, Bren - ciągnął, uspokoiwszy się już trochę - ale to nie jest - czknął; to było tak nagłe, tak niespodziewane, że sam przestraszył się tego dźwięku, drgnął i mimowolnie zasłonił usta wierzchem lewej dłoni - no nie, nie powinien był pić tak dużo na raz - żart - dokończył, znów sięgając po szklankę.
Skinął głową, nieprzerwanie układając usta w uśmiechu.
- O tak, straciłeś - mruknął, oddając się jednocześnie rozmyślaniom, jak wyglądałyby poprzednie miesiące, gdyby w ich trakcie miał wsparcie i pomoc Brena - może gdyby sprawie służyła również jego różdżka, jego zacięcie, jego umiejętności, część Zakonników wcale nie musiałaby oddać życia, zapłacić najwyższej ceny?
To nie był dobry moment, żeby o tym myśleć; powinien oddać się beztrosce, której nie czuł od tak dawna. Ale... nie potrafił. Wyrzuty nawet teraz z łoskotem obijały mu się o czaszkę.
- Właściwie to nawet wiem, jak go pokonać - rzucił lekko, jakby pozbycie się największego czarnoksiężnika, jaki kroczył aktualnie po ziemi, było drobnostką, niczym wielkim, żadnym wysiłkiem; dopiero po chwili doszło do niego, jak mogło to zabrzmieć. Sprostował to poważniejącym obliczem, lekko marszczącym się czołem, opadającymi kącikami ust. - To zabrzmiało bardzo impetryr- - nie, nie tak; odchrząknął - impertynencko, prawda? - dodał, a w jego oczach błysnęło coś, co nie było ani smutkiem, ani krnąbrnością, ani żartem - czymś pomiędzy.
- Niemniej jednak - urwał, lekkomyślnie spijając kolejny łyk Ognistej, choć nie po to, by rozwiązać język (bardziej go rozwiązać nie byłby już w stanie) - jeszcze w lipcu dowiedzieliśmy się, że Grindelwald, zupełnie jak ten czarodziej z Baśni Barda Beedle'a, wyjął własne serce i ukrył je w skrzyni - ciągnął, uświadamiając sobie, że nawet jeżeli Brendan uwierzył w dotychczasowe słowa, to teraz mógł wyczerpać się jego kredyt zaufania; Garrett brzmiał, jakby opowiadał bajki, a tym razem, będąc nawet w stanie wątpliwej trzeźwości, mówił wyłącznie prawdę. - Pod koniec miesiąca paru Zakonników ma wyruszyć na jej poszukiwanie do Szkocji - ciągnął, a potem - wyraźnie tknięty jakąś myślą - nagle posępniał. - W tym Margaux - dodał znacznie ciszej, odnajdując spojrzeniem szklankę, którą zaraz znów uniósł do ust. I opróżnił aż do dna.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ten rodzaj odpowiedzialności dusił najmocniej. Najboleśniej.
- Krążą... pogłoski - tak, to najlepsze słowo; jak inaczej miał ująć, że pomimo największych starań błądzą jak dzieci we mgle, obijają się od ścian, gubią tropy, pozostają w ciemności? Uniósł spojrzenie, nie chciał na głos przyznać się do klęski, ale wiedział, że Brendan zdoła wyczytać to w jego oczach - często porozumiewali się bez słów. Dzieląc wszystko, nie mogli mieć przed sobą nic do ukrycia. - Na Nokturnie oraz wśród arystokracji budzą się dziwne nastroje. Ten pies - nie powiedział tego słowa, warknął je przez zaciśnięte zęby - obślizgła żmija, Perseus Avery, nie bez przyczyny węszył, nie bez przyczyny dopuszczał się zdrad. Ta dziewczyna od Malfoyów, która bodajże końcem lata wyszła za Carrowa, wspominała, że jej mąż mógł być w coś zamieszany - wyliczał, marszcząc lekko brwi; to wszystko przypominało rozsypaną układankę, której najbieglejszy detektyw nie potrafiłby złożyć w całość - zbyt ciężko było doszukać się wzorów i prawidłowości we wszechobecnym chaosie.
I tyle - na dowód mieli bezpodstawne przeczucia i słowo martwego profesora.
Cieszył się, że od tej pory miał mieć go u swojego boku; Brendan już dawno zasłużył na miano osoby, z którą gotów był stanąć ramię w ramię, której bezgranicznie ufał, której zawierzyłby o wiele więcej niż własne życie. Motywował go; widząc zacięcie w oczach kuzyna, jego poświęcenie w boju, mimowolnie zapominał o własnych rozterkach, zduszał je, mobilizował się, skupiał na tym, co tu i teraz.
Potrzebował kogoś, kto był w stanie mu przypomnieć, co ma aktualnie największą wagę.
Skinął głową na dwa rzucone słowa i rzeczywiście - uniósł szklankę, by opróżnić ją do samego dna. Alkohol, którym zalewał gardło, mącił mu myśli, ale w sposób abstrakcyjnie przyjemny; zaczynał być biernym obserwatorem świata, wszystko zdawało się prostsze, słowa lżej wypadały mu z ust, nie przechodząc wcześniej przez sito zdrowego rozsądku.
- Jeżeli chcesz to usłyszeć - zaczął, sięgając po butelkę; dopiero za drugim razem udało mu się zacisnąć palce na jej szyjce, z rozbawieniem parsknął na własną nieudolność (dlaczego dopiero alkohol zdołał wydobyć z niego beztroskie odruchy?) - to musimy wypić jeszcze trochę. - A potem z otwartej butelki wypłynął bursztynowy napój, oblizał ścianki, wypełnił szklanki. - Za Zakon - wzniósł toast z pełną powagą w głosie.
A potem wziął łyk. I kolejny. I kolejny?
Już niemalże parskał na myśl o absurdzie lipcowej nocy, choć gdy przypomniał sobie, że tego dnia towarzyszył mu Luno - Luno, który zmarł, bo nie zdążyli mu pomóc, który pozwolił się złapać, by inni zyskali czas na ucieczkę - znów spochmurniał.
Bo Zakon zbudowany został na fundamencie z ofiar i ich poświęceń.
- Tak właściwie to... - jak to powiedzieć, aby nie zabrzmieć szalenie, irracjonalnie, obłędnie? - poniekąd ja założyłem Zakon - dokończył jakoś niezdarnie, ciszej, zaraz odchrząknął; no dalej, Bren, wyrzuć to z siebie, pytaj: dlaczego mi nie powiedziałeś, dlaczego nie zdradziłeś sekretu, dlaczego nie pozwoliłeś pomóc w walce? Nie wiedział, co odpowie (bo nie znał powodu), więc nie czekał, aż pytanie padnie, mówił dalej. - W trakcie stypy Slughorna w powietrzu drżała dziwna, potężna magia, wkradła mi się do umysłu, zmusiła do odejścia od stolika i podążenia wąskim korytarzem. - Ledwie parę tygodni później podjął naukę sztuki oklumencji; tym razem głos, jaki wdarł mu się do głowy, okazał się przyjacielski, ale następnym razem mógł już należeć do wroga. - Razem z Luno Skeeterem za pomocą świstoklika, którym była wełniana skarpeta - zatrzymał się nagle, zawahał; dawno nie opowiadał tej historii, teraz zdawała mu się jeszcze dziwniejsza niż wcześniej - spoglądał kontrolnie na Brendana, jakby sprawdzając, czy jest w stanie uwierzyć w chociaż jedno ze słów, które padło (na jego miejscu Garrett by nie był, jeszcze nie upił się wystarczająco mocno) - przenieśliśmy się w... zaświaty? Potem nieokreślone, tajemnicze i silne moce brutalnie przetestowały naszą odwagę i uczyniły nas Strażnikami Tajemnicy kwatery Zakonu. I dały zadanie zebrania wszystkich tych, którzy byli gotowi do walki. - Urwał, z powagą uniósł spojrzenie, skrzyżował je ze wzrokiem Brena... a potem parsknął, bo ten absurd zaczął go przerastać. - Chciałbym powiedzieć, że to żart, Bren - ciągnął, uspokoiwszy się już trochę - ale to nie jest - czknął; to było tak nagłe, tak niespodziewane, że sam przestraszył się tego dźwięku, drgnął i mimowolnie zasłonił usta wierzchem lewej dłoni - no nie, nie powinien był pić tak dużo na raz - żart - dokończył, znów sięgając po szklankę.
Skinął głową, nieprzerwanie układając usta w uśmiechu.
- O tak, straciłeś - mruknął, oddając się jednocześnie rozmyślaniom, jak wyglądałyby poprzednie miesiące, gdyby w ich trakcie miał wsparcie i pomoc Brena - może gdyby sprawie służyła również jego różdżka, jego zacięcie, jego umiejętności, część Zakonników wcale nie musiałaby oddać życia, zapłacić najwyższej ceny?
To nie był dobry moment, żeby o tym myśleć; powinien oddać się beztrosce, której nie czuł od tak dawna. Ale... nie potrafił. Wyrzuty nawet teraz z łoskotem obijały mu się o czaszkę.
- Właściwie to nawet wiem, jak go pokonać - rzucił lekko, jakby pozbycie się największego czarnoksiężnika, jaki kroczył aktualnie po ziemi, było drobnostką, niczym wielkim, żadnym wysiłkiem; dopiero po chwili doszło do niego, jak mogło to zabrzmieć. Sprostował to poważniejącym obliczem, lekko marszczącym się czołem, opadającymi kącikami ust. - To zabrzmiało bardzo impetryr- - nie, nie tak; odchrząknął - impertynencko, prawda? - dodał, a w jego oczach błysnęło coś, co nie było ani smutkiem, ani krnąbrnością, ani żartem - czymś pomiędzy.
- Niemniej jednak - urwał, lekkomyślnie spijając kolejny łyk Ognistej, choć nie po to, by rozwiązać język (bardziej go rozwiązać nie byłby już w stanie) - jeszcze w lipcu dowiedzieliśmy się, że Grindelwald, zupełnie jak ten czarodziej z Baśni Barda Beedle'a, wyjął własne serce i ukrył je w skrzyni - ciągnął, uświadamiając sobie, że nawet jeżeli Brendan uwierzył w dotychczasowe słowa, to teraz mógł wyczerpać się jego kredyt zaufania; Garrett brzmiał, jakby opowiadał bajki, a tym razem, będąc nawet w stanie wątpliwej trzeźwości, mówił wyłącznie prawdę. - Pod koniec miesiąca paru Zakonników ma wyruszyć na jej poszukiwanie do Szkocji - ciągnął, a potem - wyraźnie tknięty jakąś myślą - nagle posępniał. - W tym Margaux - dodał znacznie ciszej, odnajdując spojrzeniem szklankę, którą zaraz znów uniósł do ust. I opróżnił aż do dna.
[bylobrzydkobedzieladnie]
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Ostatnio zmieniony przez Garrett Weasley dnia 02.03.17 20:09, w całości zmieniany 1 raz
Pogłoski. Rozumiał, co to znaczyło; mieli trop, ale trop nijaki, trop, który urywał jak ścieżka kończąca się przepaścią - prowadząca donikąd, zgubna i niepokojąca. Mieli informację, że wróg istniał - to już coś - wiedzieli, jak bardzo powinni być czujni i że Grindelwald nie był jedynym, na kim powinni się koncentrować - w ferworze walki bardzo łatwo było się zatracić na tyle, by zapomnieć pilnować własnych pleców. Nie wiedzieli jednak nic ponadto: a to wydawało się stanowczo za mało. Uniósł wzrok, z lekkim niepokojem, słysząc ostrzejszy głos kuzyna, oślizgła żmija, Avery - na podobne nazwisko nigdy nie zareagowałby innym epitetem. Malfoy, Carrow, obrazek nie rysował się ciekawie; wszyscy ci czarodzieje mieli dostęp do źródeł dla przeciętnych czarodziejów niedostępnych, rodowych bibliotek, skarbców, wpływów i gdyby dla odmiany, zamiast wyżynać się nawzajem, zaczęli jednak współpracować, skutki tej współpracy mogłyby być... zatrważające. Westchnął, poszlaki były wskazówkami, ale nie układały obrazu, ukazywały jedynie mglistą wizję tego, co mogło, ale wcale nie musiało się zdarzyć.
- Możemy tylko czekać - Na znak, przełom; coś, co im podpowie, w którą stronę iść. Znak zawsze ukazywał się prędzej czy później, nieuchwytni czarnoksiężnicy wpadali we własne sidła kłamstw i pułapek, ale oni - oni nie lubili czekać. Człowiek potyka się dopiero wtedy, kiedy zacznie iść, a zło najlepiej jest zdusić jeszcze w zarodku. Garrett był człowiekiem czynu, miesiące bezradności musiały doprowadzać go do szału, którego nie było sensu teraz podjudzać. Żyli jak bracia, rozumieli się, nie tylko dlatego, że łączyła ich krew i wspólny życiorys, byliby sobie bliscy i bez tego - podobni celami i zapalczywością. Żałował, że dołączył tak późno; że nie mógł na własne oczy widzieć i reagować na zdrady. Wiedział, że ta walka była warta zaangażowania, wiedział to dzięki Garrettowi - któremu ufał, za którego dałby sobie odciąć rękę, i wreszcie - w którego wierzył. Wizja tej straceńczej walki sprawiła, że sposępniał, obracając w lewej dłoni mieniące się złotem pióro feniksa - już wiedząc, że będzie je miał zawsze przy sobie, upamiętniające ten dzień i przypominające mu o tym, o co walczył.
Uchwycił wzrokiem dłoń Garretta niezbornie błąkającą się wokół szyjki butelki, nieobecnie, zbyt zamglony alkoholem, by dostrzec w jego pijańskiej nieporadności jakąkolwiek nieprawidłowość. Przysunął swoją szklaneczkę bliżej kuzyna, a gdy ta zapełniła się whisky po same brzegi, uniósł ją w toaście, wtórując gospodarzowi:
- Za Zakon - po czym i on wypił całą jej zawartość niemal jednym łykiem, alkohol pulsował w jego tętnicach, uderzał do skroni, sprawiając, że świat stawał się mętny, mglisty; zabierał jasność umysłu, obniżał czujność - w mieszkaniu Garretta jej nie potrzebował - otępiał i usypiał, uodparniał na zewnętrzne bodźce, demony - krążące za nimi krok za krokiem, krzyczące każdego dnia, w którym napotykali okropieństwa dokonywane przez najmroczniejszą z dziedzin magii. Jego szklaneczka mocno, dźwięcznie uderzyła w stół, kiedy zamroczony upuścił ją ćwierć cala nad jego blatem.
Przypatrywał się wówczas Garrettowi uważnie, spod ściągniętych brwi, kiedy mówił: o tym, że to on założył Zakon; w to skłonny był uwierzyć, znając go nie od dziś, nigdy nie siedział z założonymi rękoma, kiedy działanie było potrzebne, choć nie mógł się wyzbyć towarzyszącej mu wątpliwości: dlaczego dopiero teraz, Garry? Przecież wiedział, że Brendan by pomógł, że stanąłby z nim ramię w ramię, w każdym boju, który chciałby toczyć jego kuzyn - bo każdy, który chciałby toczyć, z pewnością byłby słuszny. Ufał mu, jak nikomu innemu, milczał jednak, nie chcąc przerywać tej opowieści.
I słuchał dalej: o tym, że Garry'ego nawiedził dziwny głos, który w trakcie stypy po zmarłym nauczycielu Hogwartu nakazał mu iść ciemnym korytarzem - jak we śnie - o świstokliku, którym była wełniana skarpeta, razem z Luno Skeeterem, pamiętał go jak przez mgłę - co się z nim stało? - słuchał, w milczeniu, ostrożnie sięgając po butelkę, którą tym samym przewrócił, na szczęście już pusta. Z żachnięciem sięgnął więc po drugą, tą, którą przyniósł i otworzył ją, wypełniając szklaneczkę zarówno gospodarza, jak i własną, utkwiwszy wzrok w bursztynowym trunku, kiedy Garry nie przestawał mówić: o tym, że wraz ze Skeeterem przenieśli się w zaświaty, o tajemniczych mocach, testowaniu odwagi w zaświatach, nim uchwycił jego wzrok - tuż przed tym, jak Garrett parsknął.
- Pieprzysz, Garry - skwitował krótko, opróżniając kolejną szklaneczkę, nim opadł ciężko na oparcie krzesła, przenosząc ciężar ciała z rąk, wspartych o stół, na plecy. - Na zdrowie - dodał grzecznie na jego czknięcie. Być może pewnego dnia zapyta o tę historię na trzeźwo, ale jeszcze nie teraz ani jeszcze nie dzisiaj. Powrócił ku niemu wciąż nieobecnym wzrokiem, żywo zainteresowany wyjaśnieniem kuzyna; więc jednak: istniał sposób. A Brendan był dość pijany, by historię nieokraszoną śmiechem wziąć w tym momencie całkiem serio - choć wciąż mrużył oczy, zastanawiając się nad znaczeniem słowa imptertynencko, które wypowiedział Garrett.
- Ci wszyscy megalomanie - wiesz, Garry, masowi mordercy, czarnoksiężnicy, których celem istnienia jest przejąć władzę nad światem, władzę, z którą sami zapewne nie wiedzieli, co zrobią, ani po co im ona była - zawsze mieli w sobie coś z dzieci. Zabawa w wojnę, w baśnie barda Beedle'a, czy dla odmiany naszym przeciwnikiem nie może być ktoś, kto nie jest kompletnym świrem? Podobno pierwsza i najokrutniejsza klątwa brzmiała: obyś żył w ciekawych czasach. Zgaduję, że mowa o nas - Wzruszył ramionami. - Cóż, czas w takim razie znaleźć te skrzynię i oddać to chrzanione serce psidwakom, ale zróbmy to jutro, Garry - proszę - jestem już... jestem już zmęczony. - Zaraz, powiedział Margaux? - Ona też... bierze w tym udział? - Była za delikatna, za kobieca, zbyt mądra, by zatracić się w beznadziejnej walce z tępym tyranem. Jego zaskoczenie było widoczne, choć zdawał sobie sprawę z tego, że powinien powiedzieć coś bardziej uspokajającego - że sobie poradzi, że jest silną, zdolną czarownicą, ale troska przysłaniała osąd zdrowego rozsądku. - Prześpię się u Lyry - burknął, czując, że alkohol obezwładniał go coraz mocniej. Nie czekał na zaproszenie, był prawie u siebie a jeśli miał w sobie resztki przyzwoitości wobec gospodarza tego mieszkania, to odeszły wraz z oparami alkoholu; wiedział, że pokój po kuzynce był wolny. - Garry - dodał jeszcze, nie mogąc jednak tłumić w sobie tej myśli dłużej - dlaczego właściwie mówisz mi o tym wszystkim dopiero teraz?
- Możemy tylko czekać - Na znak, przełom; coś, co im podpowie, w którą stronę iść. Znak zawsze ukazywał się prędzej czy później, nieuchwytni czarnoksiężnicy wpadali we własne sidła kłamstw i pułapek, ale oni - oni nie lubili czekać. Człowiek potyka się dopiero wtedy, kiedy zacznie iść, a zło najlepiej jest zdusić jeszcze w zarodku. Garrett był człowiekiem czynu, miesiące bezradności musiały doprowadzać go do szału, którego nie było sensu teraz podjudzać. Żyli jak bracia, rozumieli się, nie tylko dlatego, że łączyła ich krew i wspólny życiorys, byliby sobie bliscy i bez tego - podobni celami i zapalczywością. Żałował, że dołączył tak późno; że nie mógł na własne oczy widzieć i reagować na zdrady. Wiedział, że ta walka była warta zaangażowania, wiedział to dzięki Garrettowi - któremu ufał, za którego dałby sobie odciąć rękę, i wreszcie - w którego wierzył. Wizja tej straceńczej walki sprawiła, że sposępniał, obracając w lewej dłoni mieniące się złotem pióro feniksa - już wiedząc, że będzie je miał zawsze przy sobie, upamiętniające ten dzień i przypominające mu o tym, o co walczył.
Uchwycił wzrokiem dłoń Garretta niezbornie błąkającą się wokół szyjki butelki, nieobecnie, zbyt zamglony alkoholem, by dostrzec w jego pijańskiej nieporadności jakąkolwiek nieprawidłowość. Przysunął swoją szklaneczkę bliżej kuzyna, a gdy ta zapełniła się whisky po same brzegi, uniósł ją w toaście, wtórując gospodarzowi:
- Za Zakon - po czym i on wypił całą jej zawartość niemal jednym łykiem, alkohol pulsował w jego tętnicach, uderzał do skroni, sprawiając, że świat stawał się mętny, mglisty; zabierał jasność umysłu, obniżał czujność - w mieszkaniu Garretta jej nie potrzebował - otępiał i usypiał, uodparniał na zewnętrzne bodźce, demony - krążące za nimi krok za krokiem, krzyczące każdego dnia, w którym napotykali okropieństwa dokonywane przez najmroczniejszą z dziedzin magii. Jego szklaneczka mocno, dźwięcznie uderzyła w stół, kiedy zamroczony upuścił ją ćwierć cala nad jego blatem.
Przypatrywał się wówczas Garrettowi uważnie, spod ściągniętych brwi, kiedy mówił: o tym, że to on założył Zakon; w to skłonny był uwierzyć, znając go nie od dziś, nigdy nie siedział z założonymi rękoma, kiedy działanie było potrzebne, choć nie mógł się wyzbyć towarzyszącej mu wątpliwości: dlaczego dopiero teraz, Garry? Przecież wiedział, że Brendan by pomógł, że stanąłby z nim ramię w ramię, w każdym boju, który chciałby toczyć jego kuzyn - bo każdy, który chciałby toczyć, z pewnością byłby słuszny. Ufał mu, jak nikomu innemu, milczał jednak, nie chcąc przerywać tej opowieści.
I słuchał dalej: o tym, że Garry'ego nawiedził dziwny głos, który w trakcie stypy po zmarłym nauczycielu Hogwartu nakazał mu iść ciemnym korytarzem - jak we śnie - o świstokliku, którym była wełniana skarpeta, razem z Luno Skeeterem, pamiętał go jak przez mgłę - co się z nim stało? - słuchał, w milczeniu, ostrożnie sięgając po butelkę, którą tym samym przewrócił, na szczęście już pusta. Z żachnięciem sięgnął więc po drugą, tą, którą przyniósł i otworzył ją, wypełniając szklaneczkę zarówno gospodarza, jak i własną, utkwiwszy wzrok w bursztynowym trunku, kiedy Garry nie przestawał mówić: o tym, że wraz ze Skeeterem przenieśli się w zaświaty, o tajemniczych mocach, testowaniu odwagi w zaświatach, nim uchwycił jego wzrok - tuż przed tym, jak Garrett parsknął.
- Pieprzysz, Garry - skwitował krótko, opróżniając kolejną szklaneczkę, nim opadł ciężko na oparcie krzesła, przenosząc ciężar ciała z rąk, wspartych o stół, na plecy. - Na zdrowie - dodał grzecznie na jego czknięcie. Być może pewnego dnia zapyta o tę historię na trzeźwo, ale jeszcze nie teraz ani jeszcze nie dzisiaj. Powrócił ku niemu wciąż nieobecnym wzrokiem, żywo zainteresowany wyjaśnieniem kuzyna; więc jednak: istniał sposób. A Brendan był dość pijany, by historię nieokraszoną śmiechem wziąć w tym momencie całkiem serio - choć wciąż mrużył oczy, zastanawiając się nad znaczeniem słowa imptertynencko, które wypowiedział Garrett.
- Ci wszyscy megalomanie - wiesz, Garry, masowi mordercy, czarnoksiężnicy, których celem istnienia jest przejąć władzę nad światem, władzę, z którą sami zapewne nie wiedzieli, co zrobią, ani po co im ona była - zawsze mieli w sobie coś z dzieci. Zabawa w wojnę, w baśnie barda Beedle'a, czy dla odmiany naszym przeciwnikiem nie może być ktoś, kto nie jest kompletnym świrem? Podobno pierwsza i najokrutniejsza klątwa brzmiała: obyś żył w ciekawych czasach. Zgaduję, że mowa o nas - Wzruszył ramionami. - Cóż, czas w takim razie znaleźć te skrzynię i oddać to chrzanione serce psidwakom, ale zróbmy to jutro, Garry - proszę - jestem już... jestem już zmęczony. - Zaraz, powiedział Margaux? - Ona też... bierze w tym udział? - Była za delikatna, za kobieca, zbyt mądra, by zatracić się w beznadziejnej walce z tępym tyranem. Jego zaskoczenie było widoczne, choć zdawał sobie sprawę z tego, że powinien powiedzieć coś bardziej uspokajającego - że sobie poradzi, że jest silną, zdolną czarownicą, ale troska przysłaniała osąd zdrowego rozsądku. - Prześpię się u Lyry - burknął, czując, że alkohol obezwładniał go coraz mocniej. Nie czekał na zaproszenie, był prawie u siebie a jeśli miał w sobie resztki przyzwoitości wobec gospodarza tego mieszkania, to odeszły wraz z oparami alkoholu; wiedział, że pokój po kuzynce był wolny. - Garry - dodał jeszcze, nie mogąc jednak tłumić w sobie tej myśli dłużej - dlaczego właściwie mówisz mi o tym wszystkim dopiero teraz?
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Czekać; chciał prychnąć, ale zamiast tego sięgnął po szklankę, z absurdalną niecierpliwością zawieszając spojrzenie w przestrzeni. Przecież nienawidzili bezruchu, w ciszy i spokoju najszybciej budziły się wątpliwości - wątpliwości, na które oni już nie mogli sobie pozwolić. Zmącenie umysłów niepewnością na tym etapie batalii byłoby wyrokiem śmierci; tylko bezwzględnie rzucając się w wir walki mieli szansę na zwycięstwo, tylko poświęcając wszystko mogli marzyć o przetrwaniu. Lekkomyślnie popełniając błąd, skazaliby na porażkę nie tylko siebie, ale wszystkich wokół: rodzinę, najbliższych, przyjaciół, sojuszników w boju, aż w końcu - nawet anonimowe twarze rozlewające się w skalanych szarością tłumach.
Nie po to zmagali się z największymi trudnościami, by polec w walce z własnymi myślami.
Znów uniósł wypełnione bursztynowym trunkiem szkło i zalał usta alkoholem; toasty nie miały do końca znaczenia, stanowiły pretekst, który koniec końców sprowadzał się do jednego - do mroczenia umysłu i próby chwilowego zapomnienia.
Gdy mówił, świat nieprzerwanie zdawał się chwiać, ale wydawało mu się, że nagle jego umysł stał się irracjonalnie trzeźwy - dostrzegał więcej, sięgał pamięcią do wydarzeń sprzed wielu miesięcy, które zdawały mu się jeszcze wyraźniejsze niż wcześniej. Ponownie meandrował wśród zacienionych korytarzy, znów słyszał głosy, głosy przodków, głosy, które rozgrzewały go od środka i sprawiały, że krew szybciej płynęła w żyłach - wszystko przeobrażało się w rany, które zostają rozognione przez wspomnienia, ale tym razem drażnienie blizn nie sprawiało bólu, nie wywoływało cierpienia.
- Chciałbym - rzucił bezmyślnie, bo niekiedy rzeczywiście pragnął, aby to wszystko było tylko kłamstwem, tylko igraszką, tylko piękną ułudą. Przetrawił wypowiedziane słowo dopiero po tym, jak zdążyły upłynąć już pojedyncze sekundy i zmarszczył brwi, pogrążając się w zadumie. - To znaczy... - zaczął, ale jego próby ułożenia wszystkiego w umyśle spełzały na niczym; machnął więc ręką i zaraz ponownie mocno zacisnął palce na chłodnej powierzchni szklanki. - Zresztą, nieważne - bo po chwili sam już nie wiedział, co próbował osiągnąć. Ale czy miało to jakiekolwiek znaczenie? Brendan najpewniej także wychwytywał słowa jak przez dziurawe sito - rozluźnienie miało jeden efekt uboczny i był nim brak uwagi. Szybko zaczęli się w nim zatracać; choć chwilowemu pijaństwu ciężko było przypisać miano przewlekłego hedonizmu, w Garretcie zaczęło kiełkować poczucie, że robi coś źle, że marnuje czas, że zapijanie czujności stanowiło absurd.
Sięgnął po szklankę, by dalej zatapiać wątpliwości.
Bo przecież powtarzał to sobie tak wiele razy - nie mogli sobie na nie pozwolić.
- My też nie możemy być zdrowi na umyśle - stwierdził w końcu, wysłuchawszy słów Brena; zawiesił na kuzynie spojrzenie, starając się dostrzec w jego oczach wyraz zrozumienia - czy ty też dławisz się wątpliwościami, Bren? Czy też się wahasz? Powiedz, że nie, że dla ciebie wszystko jest czarno-białe; przytaknę, mrużąc oczy na całe palety szarości i okłamując się tak długo, aż też przestanę je zauważać. - Bawimy się w konspirację w małym, drewnianym domku - mruknął niewyraźnie, na wpół pijacko, dopiero teraz dostrzegając w tym ironię. - Czytałeś Proroka z początku marca? - palnął w końcu, tknięty nagłą myślą; zupełnie niepotrzebnie, jego kuzyn z pewnością był na bieżąco z ministerialnymi wieściami. - W "Czarze Marze" Beedle'a głupi mugole powołali Łowców Czarownic, a teraz ofiara chce zmienić się w oprawcę i stworzyć antymugolską policję - powiedział jakimś dziwnym głosem, w którym na nowo rodziła się gorycz; sięgnął po szklankę, tęskniąc za uczuciem płonącego od alkoholu języka. - Gubimy się w konwencji bajek, a jednak wciąż daleko nam do świata baśni i morałów. Gdzie dobro zawsze zwycięża. To jest tak... - bez sensu; ale tego nie zdążył już dodać, nie zauważył, że Brendan już dawno mówił o czymś innym, a Garrett zatrzymał się na temacie najdotkliwiej trawiącym jego myśli. Bo martwił się - martwił się potężnie, poważnie, abstrakcyjnie silnie, tak mocno, że najbardziej na świecie pragnął się wybudzić z tego koszmaru; nie łudząc się nawet, że to możliwe, zacisnął na naczyniu palce. - Jutro - powtórzył, zgadzając się krótkim skinieniem głowy; dzisiaj i tak dobiegło już końca, świat mienił się, chwiał, zyskiwał i zaraz znów tracił sens. Jutro; gdy wstanie słońce, zbiorą się, zbiorą siły, zaczną działać.
Jeszcze mocniej spochmurniał, wyciągnął dłoń, by rozpaczliwie i po części po omacku poszukać chłodu szkła; chwycił butelkę i ponownie napełnił naczynia, a wyłącznie krok dzielił go od katastrofy i rozlania trunku na blat kuchennego stołu. Imię, które zawsze zdawało mu się najpiękniejsze, w tym przypadku brzmiało strasznie; wolałby nie słyszeć o Margaux i samobójczej misji Zakonu w jednym zdaniu.
- To jest - zaczął, ale nie wiedział, jak skończyć - co to jest, Garry? - Nie wiem. Mam mętlik - i to nie tylko dlatego, że był pijany; mimo wszystko uświadamiał sobie, że kocha ją zbyt mocno, aby ją stracić i zbyt mocno, by potrafić - i chcieć? - sprzeciwić się jej woli. Nie powinna walczyć, nie została stworzona po to, by zatonąć w objęciach wojny; nie mógł jednak zabronić jej sprzeciwiać się i zabierać głosu w sprawie, która dotyczyła jej bezpośrednio. Nawet jeśli wolałby, aby nigdy nie wychylała się z bezpiecznej przystani.
Skinął tylko głową; próbował przypomnieć sobie, kiedy ostatnio wszedł do pokoju siostry, ale nie potrafił skoncentrować na tym myśli - to było zbyt dawne, zbyt odległe, zbyt abstrakcyjne. Nie pojawił się tam od czasu ich ostatniej (dramatycznej?) rozmowy; nie czuł potrzeby, nie czuł najmniejszej ochoty.
- Pewnie znajdziesz tam tylko groszopryszczkę, kiłę i mogiłę - rzucił, przez chwilę zastanawiając się nad dosadniejszym synonimem słowa nieporządek; wyraz ten zatańczył mu na języku i szybko przepadł, pozostawiając po sobie tylko ulotną słodycz. - Nie wchodziłem do jej pokoju od miesięcy, nie mogłem, nie chciałem... - nie potrafiłem?; to przecież wywołałoby tylko złość - nie chciałem patrzeć. Nie sprawdziłem, czy zabrała wszystkie rzeczy. Pewnie pod łóżkiem zalęgły się chrobotki. Lub inne cholerstwo. Powinienem posprzątać. Może... może jutro. - Miał już niejasny, skrajnie przemęczony wzrok. - Tak, jutro, masz rację, Bren. Jutro. Ale śmiało, prześpij się - dodał po paru sekundach, właściwie niepewien, dlaczego to robił; nie myślał już trzeźwo, świat całkiem zachodził mgłą, a głosy dobiegały go jak zza wywołującej echo ściany. Rozmyślał o pokoju siostry i ostatniej rozmowie sprzed jej ślubu, jaką przeprowadzili; rozmyślał o dźwięku trzaskających drzwi i rozżaleniu, jakie do tej pory niekiedy drażniło go od środka. Choć wiedział, że Bren doskonale zrozumiałby wszystkie targające nim, sprzeczne uczucia - przecież też bezgranicznie wierzył w wyznawane ideały, też decydował się o nie walczyć za wszelką cenę, też nie zgodziłby się na powrót do arystokratycznego świata pełnego kłamstw i ułud - ale mimo wszystko nie poruszał tego tematu; zrobi to kiedy indziej, kiedy alkohol całkiem odrze go z zahamowań i tlących się resztek rozsądku.
I wystarczyło jedno zdanie, by wszystko znów zyskało na ostrości.
W głowie znów zabrzmiało mu pytanie - dlaczego nie powiedziałeś mu o tym, Garrett?
- Nie wiem. - Bo nie wiedział; nie miał najmniejszego pojęcia i długo borykał się z własną niepewnością naznaczoną piętnem wyrzutów sumienia. - Zazwyczaj dostawaliśmy... znak. Tak jak teraz - znalazłem pióro z twoim imieniem. Dopiero teraz. To symbol, symbol gotowości do walki za wszelką cenę, może... - nie, był pewien, że to nie mogło być prawdą; nigdy nie oskarżyłby Brena o zachwianie priorytetów i moralną niejasność. - Ważne, że już walczymy razem. Ramię w ramię. Jak zawsze. Prawda? - Prawda, Bren? Czy zdołamy puścić to wszystko w niepamięć?
Nie po to zmagali się z największymi trudnościami, by polec w walce z własnymi myślami.
Znów uniósł wypełnione bursztynowym trunkiem szkło i zalał usta alkoholem; toasty nie miały do końca znaczenia, stanowiły pretekst, który koniec końców sprowadzał się do jednego - do mroczenia umysłu i próby chwilowego zapomnienia.
Gdy mówił, świat nieprzerwanie zdawał się chwiać, ale wydawało mu się, że nagle jego umysł stał się irracjonalnie trzeźwy - dostrzegał więcej, sięgał pamięcią do wydarzeń sprzed wielu miesięcy, które zdawały mu się jeszcze wyraźniejsze niż wcześniej. Ponownie meandrował wśród zacienionych korytarzy, znów słyszał głosy, głosy przodków, głosy, które rozgrzewały go od środka i sprawiały, że krew szybciej płynęła w żyłach - wszystko przeobrażało się w rany, które zostają rozognione przez wspomnienia, ale tym razem drażnienie blizn nie sprawiało bólu, nie wywoływało cierpienia.
- Chciałbym - rzucił bezmyślnie, bo niekiedy rzeczywiście pragnął, aby to wszystko było tylko kłamstwem, tylko igraszką, tylko piękną ułudą. Przetrawił wypowiedziane słowo dopiero po tym, jak zdążyły upłynąć już pojedyncze sekundy i zmarszczył brwi, pogrążając się w zadumie. - To znaczy... - zaczął, ale jego próby ułożenia wszystkiego w umyśle spełzały na niczym; machnął więc ręką i zaraz ponownie mocno zacisnął palce na chłodnej powierzchni szklanki. - Zresztą, nieważne - bo po chwili sam już nie wiedział, co próbował osiągnąć. Ale czy miało to jakiekolwiek znaczenie? Brendan najpewniej także wychwytywał słowa jak przez dziurawe sito - rozluźnienie miało jeden efekt uboczny i był nim brak uwagi. Szybko zaczęli się w nim zatracać; choć chwilowemu pijaństwu ciężko było przypisać miano przewlekłego hedonizmu, w Garretcie zaczęło kiełkować poczucie, że robi coś źle, że marnuje czas, że zapijanie czujności stanowiło absurd.
Sięgnął po szklankę, by dalej zatapiać wątpliwości.
Bo przecież powtarzał to sobie tak wiele razy - nie mogli sobie na nie pozwolić.
- My też nie możemy być zdrowi na umyśle - stwierdził w końcu, wysłuchawszy słów Brena; zawiesił na kuzynie spojrzenie, starając się dostrzec w jego oczach wyraz zrozumienia - czy ty też dławisz się wątpliwościami, Bren? Czy też się wahasz? Powiedz, że nie, że dla ciebie wszystko jest czarno-białe; przytaknę, mrużąc oczy na całe palety szarości i okłamując się tak długo, aż też przestanę je zauważać. - Bawimy się w konspirację w małym, drewnianym domku - mruknął niewyraźnie, na wpół pijacko, dopiero teraz dostrzegając w tym ironię. - Czytałeś Proroka z początku marca? - palnął w końcu, tknięty nagłą myślą; zupełnie niepotrzebnie, jego kuzyn z pewnością był na bieżąco z ministerialnymi wieściami. - W "Czarze Marze" Beedle'a głupi mugole powołali Łowców Czarownic, a teraz ofiara chce zmienić się w oprawcę i stworzyć antymugolską policję - powiedział jakimś dziwnym głosem, w którym na nowo rodziła się gorycz; sięgnął po szklankę, tęskniąc za uczuciem płonącego od alkoholu języka. - Gubimy się w konwencji bajek, a jednak wciąż daleko nam do świata baśni i morałów. Gdzie dobro zawsze zwycięża. To jest tak... - bez sensu; ale tego nie zdążył już dodać, nie zauważył, że Brendan już dawno mówił o czymś innym, a Garrett zatrzymał się na temacie najdotkliwiej trawiącym jego myśli. Bo martwił się - martwił się potężnie, poważnie, abstrakcyjnie silnie, tak mocno, że najbardziej na świecie pragnął się wybudzić z tego koszmaru; nie łudząc się nawet, że to możliwe, zacisnął na naczyniu palce. - Jutro - powtórzył, zgadzając się krótkim skinieniem głowy; dzisiaj i tak dobiegło już końca, świat mienił się, chwiał, zyskiwał i zaraz znów tracił sens. Jutro; gdy wstanie słońce, zbiorą się, zbiorą siły, zaczną działać.
Jeszcze mocniej spochmurniał, wyciągnął dłoń, by rozpaczliwie i po części po omacku poszukać chłodu szkła; chwycił butelkę i ponownie napełnił naczynia, a wyłącznie krok dzielił go od katastrofy i rozlania trunku na blat kuchennego stołu. Imię, które zawsze zdawało mu się najpiękniejsze, w tym przypadku brzmiało strasznie; wolałby nie słyszeć o Margaux i samobójczej misji Zakonu w jednym zdaniu.
- To jest - zaczął, ale nie wiedział, jak skończyć - co to jest, Garry? - Nie wiem. Mam mętlik - i to nie tylko dlatego, że był pijany; mimo wszystko uświadamiał sobie, że kocha ją zbyt mocno, aby ją stracić i zbyt mocno, by potrafić - i chcieć? - sprzeciwić się jej woli. Nie powinna walczyć, nie została stworzona po to, by zatonąć w objęciach wojny; nie mógł jednak zabronić jej sprzeciwiać się i zabierać głosu w sprawie, która dotyczyła jej bezpośrednio. Nawet jeśli wolałby, aby nigdy nie wychylała się z bezpiecznej przystani.
Skinął tylko głową; próbował przypomnieć sobie, kiedy ostatnio wszedł do pokoju siostry, ale nie potrafił skoncentrować na tym myśli - to było zbyt dawne, zbyt odległe, zbyt abstrakcyjne. Nie pojawił się tam od czasu ich ostatniej (dramatycznej?) rozmowy; nie czuł potrzeby, nie czuł najmniejszej ochoty.
- Pewnie znajdziesz tam tylko groszopryszczkę, kiłę i mogiłę - rzucił, przez chwilę zastanawiając się nad dosadniejszym synonimem słowa nieporządek; wyraz ten zatańczył mu na języku i szybko przepadł, pozostawiając po sobie tylko ulotną słodycz. - Nie wchodziłem do jej pokoju od miesięcy, nie mogłem, nie chciałem... - nie potrafiłem?; to przecież wywołałoby tylko złość - nie chciałem patrzeć. Nie sprawdziłem, czy zabrała wszystkie rzeczy. Pewnie pod łóżkiem zalęgły się chrobotki. Lub inne cholerstwo. Powinienem posprzątać. Może... może jutro. - Miał już niejasny, skrajnie przemęczony wzrok. - Tak, jutro, masz rację, Bren. Jutro. Ale śmiało, prześpij się - dodał po paru sekundach, właściwie niepewien, dlaczego to robił; nie myślał już trzeźwo, świat całkiem zachodził mgłą, a głosy dobiegały go jak zza wywołującej echo ściany. Rozmyślał o pokoju siostry i ostatniej rozmowie sprzed jej ślubu, jaką przeprowadzili; rozmyślał o dźwięku trzaskających drzwi i rozżaleniu, jakie do tej pory niekiedy drażniło go od środka. Choć wiedział, że Bren doskonale zrozumiałby wszystkie targające nim, sprzeczne uczucia - przecież też bezgranicznie wierzył w wyznawane ideały, też decydował się o nie walczyć za wszelką cenę, też nie zgodziłby się na powrót do arystokratycznego świata pełnego kłamstw i ułud - ale mimo wszystko nie poruszał tego tematu; zrobi to kiedy indziej, kiedy alkohol całkiem odrze go z zahamowań i tlących się resztek rozsądku.
I wystarczyło jedno zdanie, by wszystko znów zyskało na ostrości.
W głowie znów zabrzmiało mu pytanie - dlaczego nie powiedziałeś mu o tym, Garrett?
- Nie wiem. - Bo nie wiedział; nie miał najmniejszego pojęcia i długo borykał się z własną niepewnością naznaczoną piętnem wyrzutów sumienia. - Zazwyczaj dostawaliśmy... znak. Tak jak teraz - znalazłem pióro z twoim imieniem. Dopiero teraz. To symbol, symbol gotowości do walki za wszelką cenę, może... - nie, był pewien, że to nie mogło być prawdą; nigdy nie oskarżyłby Brena o zachwianie priorytetów i moralną niejasność. - Ważne, że już walczymy razem. Ramię w ramię. Jak zawsze. Prawda? - Prawda, Bren? Czy zdołamy puścić to wszystko w niepamięć?
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Nie lubili czekać, również dlatego frustracja odbiła się echem na dnach pustych szklanek; ostatnie dni przyniosły w jego życiu wiele zmian. Sen, w którym słyszał krzyk feniksa - nie wiedział jeszcze, że to nie był ostatni raz - grzmiał w jego głowie jak zwiastun nadchodzącej wojny, choć dopiero teraz zrozumiał, o co miał walczyć. Zakon Feniksa, brzmiało wydumanie, ale podobna organizacja była dziś, wobec upadku autorytetu ministerstwa, potrzebna jak nigdy. Być może to wszystko było zbyt wiele. Być może alkohol pomagał nie tylko uspokoić, ale i uporządkować myśli, sprawić, że perspektywa jutra stanie się odleglejsza, a natłok problemów mniej wyraźny. Powinni szukać rozwiązania zagadki, w której było zbyt wiele niewiadomych, by było to możliwe. Czas z pewnością pomoże, trzecia siła prędzej czy później się ujawni - ale musieli zdawać sobie sprawę z tego, że może się ona objawić zbyt późno. Od stypy Slughorna minął prawie rok, to naprawdę długo.
Uniósł lekko brew, kiedy Garry przyznał, że chciałby pieprzyć; obrócił w ręku szklaneczkę z bursztynowym trunkiem, najwidoczniej zbyt pijany, by skojarzyć dźwięk słów z ich znaczeniem. Być może podświadomie odsuwał od siebie tę wizję, wiedząc wszak doskonale, że chcieli tego wszyscy: wyjść z szaleństwa, przyjąć, że wszystko, co działo się wokół, było tylko żartem. Odkryć, że piekło gorejące wokół było tylko snem, fantazją, a diabły pozostały uwięzione głęboko pod ziemią, a nie wypuszczone na wolność, pomiędzy nich, do Hogwartu. Ale mętne myśli nie dostrzegały tych potrzeb, krążyły jedynie pomiędzy urywanymi słowy, szukając w nich w ogłupieniu chwilowej rozrywki; uśmiechnął się kącikiem ust. I przytknął szklaneczkę do ust, opróżniając ją po raz kolejny, łypiąc spode łba na dwie butelki, z której jedna była już pusta, a drugiej - została połowa. Garrett miał rację, oni dwaj byli tak samo popieprzeni jak wszystko wokół, próbowali uratować świat zlepkiem przypadkowych ludzi zgromadzonych w małym drewnianym domku. Nikt o nich nie słyszał i nikt się z nimi nie liczył.
Skinął krótko głową, oczywiście, że czytał - nadchodziły zmiany. Zgodnie z wynikami referendum zadecydowano wprowadzić policję antymugolską o równie irracjonalnych założeniach, co nazwie i celu. Szepty tej decyzji nie cichły, zwłaszcza w ich departamencie i zwłaszcza w ich biurze, gdzie chyba najwięcej gromadziło się jawnych przeciwników podjętych przez ministerstwo rozporządzeń.
- A jeśli łowcy czarownic powrócą - mruknął, podchwytując jego myśl; bo jak mugole mogli na to zareagować, jeśli nie obroną? Na tym to polegała: ofiara zamieniała się w myśliwego, bo czuła się przytłoczona, bo nie miała już dokąd uciekać, bo nie chciała uciekać, wierzył, że wśród mugoli dało się znaleźć równie wiele odważnych ludzi, co wśród czarodziejów. Zorganizują się. Postawią opór - zdawałoby się beznadziejny, byli przecież znacznie słabsi, ale czystokrwiści często zapominali, że mugole byli również znacznie liczniejsi. A liczebność dawała przewagę każdemu, nawet mrówce czy pszczole. - Będzie już tylko gorzej - zetrzemy się ze sobą w wyniszczającej wojnie, w której nikt nie zaufa nikomu. Dramatycznej wojnie. Sięgnął dłonią po szklaneczkę, chcąc zapić tę myśl. - Konwencja bajek wcale nie zawodzi - podłapał myśl, odkrywczo - żeby dobro zwyciężyło, zło musi wpierw dojść do władzy. To właśnie dzieje się teraz - a potem już będzie tylko z górki, przyjemnie było pomyśleć o tym w ten sposób; nawet jeśli to nierealne. Nie spełnił oczekiwań Garretta, nie spojrzał na niego z przekonaniem, nie bez lęku, nie bez wątpliwości; służyli przecież dotąd prawu, a to, o czym rozmawiali, działało wbrew niemu. Nastąpił upadek prawa, ale przecież prawo przestaje być prawem, kiedy nosi cechy rażącej niesprawiedliwości. Mówił bez przekonania, tak naprawdę niezbyt w to wierząc, dobro nie zwycięży, obydwoje o tym wiedzieli. Ich siły był zbyt słabe. Ale mógł - obaj mogli - walczyć o to do samego końca. - To jak ten moment w baśni o trzech braciach - stwierdził natchniony, choć jego słowa, zakrapiane alkoholem, wielkiego sensu już nie miały - kiedy bracia, nim przejdą przez most, próbują wykpić się śmierci, nie znając konsekwencji. Jak świat przed katastrofą. Jak... - mruknął coś niezrozumiale, opróżniając szklaneczkę; westchnął. O czym rozmawiali? Ach, tak. Pokój Lyry.
- Groszopryszczka łatwo się leczy - podjął, zupełnie jakby całkiem serio rozważał ryzyko - kiły nikomu nie przekażę, a do mogił zaczynam się przyzwyczajać - Przeniósł otępiały wzrok na twarz kuzyna. - Zaryzykuję. - Nie miał zamiaru wracać do domu mocno urżnięty, rozszczepiłby się po drodze trzy razy i wystraszył Nealę. Westchnął ciężko, odstawiając ze stukotem szklaneczkę i kładąc rozpostarte dłonie na blacie stołu, wspierając się o niego, by powstać; ciało okrutnie mu ciążyło, jakby w dół szarpały go niewidzialne łańcuchy. - Wykopię stamtąd każdego chrobotka, na jakiego trafię - zapewnił od serca, choć patrząc na stan samego Brendana, wynik tej walki nie był wcale oczywisty. Nie pytał, dlaczego Garrett tam nie wchodził - rozumiał i nie chciał tego roztrząsać. - Mam nadzieję, że zostawiła chociaż poduszkę - mruknął już bardziej do siebie, chwiejnie stając na nogach. - Nieobitą haftowanym jedwabiem - parsknął śmiechem - krótko - albo cekinami - wbijającymi się w skórę przy każdym poruszeniu, westchnął już mniej ze śmiechem, bo tak naprawdę to wcale nie było śmieszne. Przytaknął, ciesząc się, że miał rację - nie zastanawiając się nad tym, z czym miał właściwie tę rację. Ważne, że miał.
Już wstał od stołu, lecz zatoczył się lekko i wsparł plecami o pobliską ścianę, usiłując skupić myśli na tyle, by jeszcze przez moment pozostały przytomne.
- Może ten ognisty ptak zgubił drogę - wtrącił mu w słowo, nigdy we mnie nie wątp, Garry. - Prawda. - Razem walczymy. Razem przegramy lub razem zwyciężymy. Razem zginiemy lub razem będziemy świętować. Pewnego dnia i na pewno jeszcze nie dzisiaj.
- Idę - oświadczył więc twardo, bo za oświadczeniem tym czaił się zamiar wcale niełatwy - musiał przebyć drogę od ściany do drzwi, potem przez korytarz i do pokoju kuzynki. Znał drogę, tak mu się wydawało, ale była łatwiejsza, kiedy świat nie wirował, a nogi nie toczyły się jak dwie ciężkie ołowiane kule. Ale poradzi sobie. - To jak początek walki o lepsze jutro - stwierdził z zachwytem; tego właśnie próbowali dokonać, czyż nie? Niemożliwego: dojście do pokoju Lyry naprawdę było niemożliwe. Uniósł lekko ramię, symbolicznie życząc dobrej nocy - mówienie również zaczynało być coraz trudniejsze - i chwiejnie rozpoczął tę ciężką wyprawę.
/zt x2
Uniósł lekko brew, kiedy Garry przyznał, że chciałby pieprzyć; obrócił w ręku szklaneczkę z bursztynowym trunkiem, najwidoczniej zbyt pijany, by skojarzyć dźwięk słów z ich znaczeniem. Być może podświadomie odsuwał od siebie tę wizję, wiedząc wszak doskonale, że chcieli tego wszyscy: wyjść z szaleństwa, przyjąć, że wszystko, co działo się wokół, było tylko żartem. Odkryć, że piekło gorejące wokół było tylko snem, fantazją, a diabły pozostały uwięzione głęboko pod ziemią, a nie wypuszczone na wolność, pomiędzy nich, do Hogwartu. Ale mętne myśli nie dostrzegały tych potrzeb, krążyły jedynie pomiędzy urywanymi słowy, szukając w nich w ogłupieniu chwilowej rozrywki; uśmiechnął się kącikiem ust. I przytknął szklaneczkę do ust, opróżniając ją po raz kolejny, łypiąc spode łba na dwie butelki, z której jedna była już pusta, a drugiej - została połowa. Garrett miał rację, oni dwaj byli tak samo popieprzeni jak wszystko wokół, próbowali uratować świat zlepkiem przypadkowych ludzi zgromadzonych w małym drewnianym domku. Nikt o nich nie słyszał i nikt się z nimi nie liczył.
Skinął krótko głową, oczywiście, że czytał - nadchodziły zmiany. Zgodnie z wynikami referendum zadecydowano wprowadzić policję antymugolską o równie irracjonalnych założeniach, co nazwie i celu. Szepty tej decyzji nie cichły, zwłaszcza w ich departamencie i zwłaszcza w ich biurze, gdzie chyba najwięcej gromadziło się jawnych przeciwników podjętych przez ministerstwo rozporządzeń.
- A jeśli łowcy czarownic powrócą - mruknął, podchwytując jego myśl; bo jak mugole mogli na to zareagować, jeśli nie obroną? Na tym to polegała: ofiara zamieniała się w myśliwego, bo czuła się przytłoczona, bo nie miała już dokąd uciekać, bo nie chciała uciekać, wierzył, że wśród mugoli dało się znaleźć równie wiele odważnych ludzi, co wśród czarodziejów. Zorganizują się. Postawią opór - zdawałoby się beznadziejny, byli przecież znacznie słabsi, ale czystokrwiści często zapominali, że mugole byli również znacznie liczniejsi. A liczebność dawała przewagę każdemu, nawet mrówce czy pszczole. - Będzie już tylko gorzej - zetrzemy się ze sobą w wyniszczającej wojnie, w której nikt nie zaufa nikomu. Dramatycznej wojnie. Sięgnął dłonią po szklaneczkę, chcąc zapić tę myśl. - Konwencja bajek wcale nie zawodzi - podłapał myśl, odkrywczo - żeby dobro zwyciężyło, zło musi wpierw dojść do władzy. To właśnie dzieje się teraz - a potem już będzie tylko z górki, przyjemnie było pomyśleć o tym w ten sposób; nawet jeśli to nierealne. Nie spełnił oczekiwań Garretta, nie spojrzał na niego z przekonaniem, nie bez lęku, nie bez wątpliwości; służyli przecież dotąd prawu, a to, o czym rozmawiali, działało wbrew niemu. Nastąpił upadek prawa, ale przecież prawo przestaje być prawem, kiedy nosi cechy rażącej niesprawiedliwości. Mówił bez przekonania, tak naprawdę niezbyt w to wierząc, dobro nie zwycięży, obydwoje o tym wiedzieli. Ich siły był zbyt słabe. Ale mógł - obaj mogli - walczyć o to do samego końca. - To jak ten moment w baśni o trzech braciach - stwierdził natchniony, choć jego słowa, zakrapiane alkoholem, wielkiego sensu już nie miały - kiedy bracia, nim przejdą przez most, próbują wykpić się śmierci, nie znając konsekwencji. Jak świat przed katastrofą. Jak... - mruknął coś niezrozumiale, opróżniając szklaneczkę; westchnął. O czym rozmawiali? Ach, tak. Pokój Lyry.
- Groszopryszczka łatwo się leczy - podjął, zupełnie jakby całkiem serio rozważał ryzyko - kiły nikomu nie przekażę, a do mogił zaczynam się przyzwyczajać - Przeniósł otępiały wzrok na twarz kuzyna. - Zaryzykuję. - Nie miał zamiaru wracać do domu mocno urżnięty, rozszczepiłby się po drodze trzy razy i wystraszył Nealę. Westchnął ciężko, odstawiając ze stukotem szklaneczkę i kładąc rozpostarte dłonie na blacie stołu, wspierając się o niego, by powstać; ciało okrutnie mu ciążyło, jakby w dół szarpały go niewidzialne łańcuchy. - Wykopię stamtąd każdego chrobotka, na jakiego trafię - zapewnił od serca, choć patrząc na stan samego Brendana, wynik tej walki nie był wcale oczywisty. Nie pytał, dlaczego Garrett tam nie wchodził - rozumiał i nie chciał tego roztrząsać. - Mam nadzieję, że zostawiła chociaż poduszkę - mruknął już bardziej do siebie, chwiejnie stając na nogach. - Nieobitą haftowanym jedwabiem - parsknął śmiechem - krótko - albo cekinami - wbijającymi się w skórę przy każdym poruszeniu, westchnął już mniej ze śmiechem, bo tak naprawdę to wcale nie było śmieszne. Przytaknął, ciesząc się, że miał rację - nie zastanawiając się nad tym, z czym miał właściwie tę rację. Ważne, że miał.
Już wstał od stołu, lecz zatoczył się lekko i wsparł plecami o pobliską ścianę, usiłując skupić myśli na tyle, by jeszcze przez moment pozostały przytomne.
- Może ten ognisty ptak zgubił drogę - wtrącił mu w słowo, nigdy we mnie nie wątp, Garry. - Prawda. - Razem walczymy. Razem przegramy lub razem zwyciężymy. Razem zginiemy lub razem będziemy świętować. Pewnego dnia i na pewno jeszcze nie dzisiaj.
- Idę - oświadczył więc twardo, bo za oświadczeniem tym czaił się zamiar wcale niełatwy - musiał przebyć drogę od ściany do drzwi, potem przez korytarz i do pokoju kuzynki. Znał drogę, tak mu się wydawało, ale była łatwiejsza, kiedy świat nie wirował, a nogi nie toczyły się jak dwie ciężkie ołowiane kule. Ale poradzi sobie. - To jak początek walki o lepsze jutro - stwierdził z zachwytem; tego właśnie próbowali dokonać, czyż nie? Niemożliwego: dojście do pokoju Lyry naprawdę było niemożliwe. Uniósł lekko ramię, symbolicznie życząc dobrej nocy - mówienie również zaczynało być coraz trudniejsze - i chwiejnie rozpoczął tę ciężką wyprawę.
/zt x2
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Kuchnia z jadalnią
Szybka odpowiedź