Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kent
Glob Księżyca
Strona 3 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
-
Lokal zamknięty
Podchodzicie do drzwi wejściowych i dostrzegacie panującą wewnątrz pustkę. Dopiero po chwili odszukujecie spojrzeniem brzydki napis spisany w pośpiechu zamknięte. Domyślacie się, że wojna musiała zmusić właścicieli do wycofania się z prowadzenia biznesu. I kto wie? Może również ucieczki?
[bylobrzydkobedzieladnie]
Glob Księżyca
W pobliżu klifów, na niewielkim wzniesieniu, skryty przed oczyma mugoli znajduje się niezwykły lokal stylizowany na obserwatorium. Jako gości można spotkać tu głównie zapalonych astronomów, nierzadko prowadzących wykłady w jednej z sal. Restauracja nada się także jako miejsce na podniebną randkę, bez obawy o widoczność - niezależnie od pory dnia i zachmurzenia, na suficie oraz na ścianach można obserwować galaktykę pełną gwiazd. Pomieszczenie stworzone jest z kamienia, swym odcieniem przypominającego kamień księżycowy, natomiast obrusy haftowane są wzorami poszczególnych konstelacji. W takiej atmosferze można zjeść podniebny posiłek podany na srebrnej zastawie, wzbogaconej prawdziwymi kamieniami księżycowymi. Na piętrze, w wielkim, szklanym obserwatorium dostępne są wszystkie przedmioty potrzebne do badania kosmosu, włącznie z mniejszymi, jak i większymi teleskopami.
Podchodzicie do drzwi wejściowych i dostrzegacie panującą wewnątrz pustkę. Dopiero po chwili odszukujecie spojrzeniem brzydki napis spisany w pośpiechu zamknięte. Domyślacie się, że wojna musiała zmusić właścicieli do wycofania się z prowadzenia biznesu. I kto wie? Może również ucieczki?
Lokal został zamknięty do odwołania. Można jednak prowadzić rozgrywki mające miejsce przed budynkiem.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:58, w całości zmieniany 4 razy
Kłócili się. Nie robili tego zbyt często, przez większą ilość czasu myśląc bardzo podobnie - jednak kiedy Rufus wstępował na śliski temat arystokracji, to różnice zdań pojawiały się niesamowicie często. Głównie przez Rię; nierozumiejącą tego świata oraz praw jakimi się rządził. Błądziła jak dziecko we mgle po wizjach roztaczanych przez Longbottoma. Naprawdę starała się zrozumieć jego tok rozumowania. Jednak nie potrafiła. Dla Weasley liczyła się wolność, niezależność. Świadomość, że może wziąć ślub z miłości - nie dlatego, że ktoś tego od niej wymagał. W przeciwnym razie uznają ją za wybrakowany element nadający się jedynie do wyrzucenia na śmietnik. Nie godziła się na takie traktowanie i nie chciała, żeby ktokolwiek w ten sposób poniewierał bliskimi rudzielcowi osobami. Niestety rzeczywistość rozpościerająca się dookoła nijak nie pasowała do perfekcji bądź idylli, nie wszyscy posiadali szczęście urodzenia się w tak wyjątkowej rodzinie jaką byli potomkowie Mac Rossy. Lub nawet w niższych warstwach społecznych niż całe to szlacheckie towarzystwo. Rhiannon powinna odznaczać się większą wyrozumiałością dla poszkodowanego przez los przyjaciela, ale to nie było takie proste kiedy posiadała ognistą jak jej włosy duszę. Szybko się denerwowała i choć równie szybko wypalała to mimo wszystko pozostawała nietrudna do wyprowadzenia z równowagi. Stojący przed nią czarodziej dokonał tego w sposób iście perfekcyjny - Harpia marszczyła gniewnie brwi, bruzda przecinająca piegowate czoło powiększała się z każdym kolejnym słowem mężczyzny, a dłonie samoistnie zaciskały się w pięści.
Kłótnia między nimi mogłaby trwać w najlepsze, złośliwości nigdy się nie kończyć, ale stało się wtedy coś dziwnego. Okazało się, że w jednej z kabin siedział cały czas mężczyzna. Ria obróciła się w jego kierunku ze zdziwieniem wymalowanym na twarzy. Momentalnie zawstydziła się długiej piżamy w lisy oraz puchatych kapci; rudowłosa skuliła się w sobie, mając ochotę znów stąd zniknąć, ale wybawiające z opresji czknięcie nie nadeszło.
Czarownica obserwowała nieznajomego z mieszaniną szoku oraz niedowierzania, ale poczekała - ostatecznie nie miała nic lepszego do roboty. Nie mogła wyjść na salę pełną ludzi w tak nieadekwatnym do miejsca stroju. Zerknęła przelotnie na równie skonfundowanego Rufusa, po czym powróciła spojrzeniem do ponownie wyłaniającej się z kabiny sylwetki.
Uprzejmie, z grzeczności wysłuchała opowieści czarodzieja. Widać, że bardzo kochał swoją żonę. Niewdzięczną, pustą oraz próżną żonę, jak stwierdziła w duchu Weasley. Nie odważyła się wypowiedzieć swych myśli na głos - za nic w świecie nie chciała urazić poszkodowanego mężczyznę. Jednak pewna rzecz wymagała sprostowania. - My? Parą? W życiu! - obruszyła się na to stwierdzenie. Wciąż była zła na Longbottoma o aluzję, że to ona była gorsza. Nigdy nie związałaby się z kimś tak okrutnym! Choć tak naprawdę przyczyną było to, że kobieta traktowała go niemal jak brata, więc to byłoby po prostu… ohydne. - Wie pan coś na temat tego człowieka? Przecież on pana okradł! Może dałoby się go znaleźć? I odzyskać swoją własność? - dopytywała, uznając, że ten temat będzie wdzięczniejszym niż żona-materialistka. Wewnętrzna potrzeba sprawiedliwości odżyła w ciele Rhiannon, która zdążyła zapomnieć już o swoim ubiorze.
Kłótnia między nimi mogłaby trwać w najlepsze, złośliwości nigdy się nie kończyć, ale stało się wtedy coś dziwnego. Okazało się, że w jednej z kabin siedział cały czas mężczyzna. Ria obróciła się w jego kierunku ze zdziwieniem wymalowanym na twarzy. Momentalnie zawstydziła się długiej piżamy w lisy oraz puchatych kapci; rudowłosa skuliła się w sobie, mając ochotę znów stąd zniknąć, ale wybawiające z opresji czknięcie nie nadeszło.
Czarownica obserwowała nieznajomego z mieszaniną szoku oraz niedowierzania, ale poczekała - ostatecznie nie miała nic lepszego do roboty. Nie mogła wyjść na salę pełną ludzi w tak nieadekwatnym do miejsca stroju. Zerknęła przelotnie na równie skonfundowanego Rufusa, po czym powróciła spojrzeniem do ponownie wyłaniającej się z kabiny sylwetki.
Uprzejmie, z grzeczności wysłuchała opowieści czarodzieja. Widać, że bardzo kochał swoją żonę. Niewdzięczną, pustą oraz próżną żonę, jak stwierdziła w duchu Weasley. Nie odważyła się wypowiedzieć swych myśli na głos - za nic w świecie nie chciała urazić poszkodowanego mężczyznę. Jednak pewna rzecz wymagała sprostowania. - My? Parą? W życiu! - obruszyła się na to stwierdzenie. Wciąż była zła na Longbottoma o aluzję, że to ona była gorsza. Nigdy nie związałaby się z kimś tak okrutnym! Choć tak naprawdę przyczyną było to, że kobieta traktowała go niemal jak brata, więc to byłoby po prostu… ohydne. - Wie pan coś na temat tego człowieka? Przecież on pana okradł! Może dałoby się go znaleźć? I odzyskać swoją własność? - dopytywała, uznając, że ten temat będzie wdzięczniejszym niż żona-materialistka. Wewnętrzna potrzeba sprawiedliwości odżyła w ciele Rhiannon, która zdążyła zapomnieć już o swoim ubiorze.
Just stay with me, hold you and protect you from the other ones, the evil ones.
Pan Palmer nie znał się za dobrze na arystokracji, ale od czasu do czasu czytał wydania Czarownicy. Od czasu do czasu rozterki szlachty obijały mu się o uszy. Co prawda nigdy nie pamiętał szlachetnych nazwisk. Nie spodziewałby się tym bardziej spotkać przedstawicieli wyższych sfer w łazience. Nie zauważył, że panna Weasley była w piżamie. Młodzież to młodzież, miała swój nowy styl bycia, zupełnie odmienny od starych. Kim on był, żeby to oceniać? W młodości też szalał.
Najważniejsze było to, żeby jakoś się porozumieli. On przecież nie rozumiał jednak jakie więzi łączą rudowłosą czarownicę i blond czarodzieja. Zakładał jednak, że skoro ten cały Longbottom mówił o swojej towarzyszce, która czekała go przy stole, w taki a nie inny sposób, to pewnie chodziło o to, że podobała mu się panna Weasley i był rozdzielony pomiędzy jednym i drugim. Logiczne, prawda? Może po prostu jedno ucho ponownie odmówiło mu posłuszeństwa. Co zrobić, był stary, ale starał się nadążać za młodzieżą.
Oburzenie panny Weasley sprawiło, że utwierdził się w tym przekonaniu. Marianna także tak przeczyła, zanim w końcu nie powiedziała „tak”. Ach, Marianna… Biedny pan Palmer ponownie się rozmarzył i zaczął wspominać wyjątkowo piękną, choć byłą żonę. Żadne słowa nie mogły go przekonać do tego, że było inaczej niż myślał. Był starszy, znał życie, tylko ci młodzi nie wiedzieli czego chcieli. Pokiwał głową, ale wiedział swoje! Może jego stary umysł płatał figle i to odejmował lub nie przyjmował jakiś informacji, to dodawał inne.
– Tak samo mówiła moja Marianna – odpowiedział rudowłosej czarownicy z uśmiechem na ustach. – Będzie z was jeszcze piękna para, tylko młodzieńcze, musisz kupić jej naprawdę piękne futro. Albo coś, co ona lubi. Jeżeli się zdecydujesz na futro, to mogę podpowiedzieć, gdzie możesz kupić te najlepszej jakości.
Machnął dłonią, gdy panna Weasley zaczęła wypytywać go o człowieka, który ukradł mu jego futro. Co zrobić? Przecież ten człowiek pewnie już dawno rozpłynął się w powietrzu.
– Mniejsza o to, drogie słońce. Straciłem Mariannę, to co mi po futrze, ono i tak nie było moje, tylko syna mojej siostrzenicy – zasmucił się wyraźnie. – Ale wy nie możecie popełnić tego błędu, naprawdę. Mówię otwarcie. Wiem, że starego człowieka nigdy się nie słuch;, że starzy ludzie nic nie wiedzą; że czasy się zmieniają… ale… ale… – miał już wpaść na jakąś błyskotliwą myśl, ale zapomniał. Dużo gestykulował, zupełnie tak jak gdyby jego ręce były osobnym ciałem. Mówił od rzeczy. Bez składu i ładu. Lata jednak odcisnęły piętno na jego umyśle. Czasem zapominał jaki był główny temat rozmowy, a potem przechodził do drugiego. – Gdzie my w ogóle się znajdujemy? – zapytał ni z gruszki, ni z pietruszki. Wydawał się być wyraźnie zdezorientowany.
Najważniejsze było to, żeby jakoś się porozumieli. On przecież nie rozumiał jednak jakie więzi łączą rudowłosą czarownicę i blond czarodzieja. Zakładał jednak, że skoro ten cały Longbottom mówił o swojej towarzyszce, która czekała go przy stole, w taki a nie inny sposób, to pewnie chodziło o to, że podobała mu się panna Weasley i był rozdzielony pomiędzy jednym i drugim. Logiczne, prawda? Może po prostu jedno ucho ponownie odmówiło mu posłuszeństwa. Co zrobić, był stary, ale starał się nadążać za młodzieżą.
Oburzenie panny Weasley sprawiło, że utwierdził się w tym przekonaniu. Marianna także tak przeczyła, zanim w końcu nie powiedziała „tak”. Ach, Marianna… Biedny pan Palmer ponownie się rozmarzył i zaczął wspominać wyjątkowo piękną, choć byłą żonę. Żadne słowa nie mogły go przekonać do tego, że było inaczej niż myślał. Był starszy, znał życie, tylko ci młodzi nie wiedzieli czego chcieli. Pokiwał głową, ale wiedział swoje! Może jego stary umysł płatał figle i to odejmował lub nie przyjmował jakiś informacji, to dodawał inne.
– Tak samo mówiła moja Marianna – odpowiedział rudowłosej czarownicy z uśmiechem na ustach. – Będzie z was jeszcze piękna para, tylko młodzieńcze, musisz kupić jej naprawdę piękne futro. Albo coś, co ona lubi. Jeżeli się zdecydujesz na futro, to mogę podpowiedzieć, gdzie możesz kupić te najlepszej jakości.
Machnął dłonią, gdy panna Weasley zaczęła wypytywać go o człowieka, który ukradł mu jego futro. Co zrobić? Przecież ten człowiek pewnie już dawno rozpłynął się w powietrzu.
– Mniejsza o to, drogie słońce. Straciłem Mariannę, to co mi po futrze, ono i tak nie było moje, tylko syna mojej siostrzenicy – zasmucił się wyraźnie. – Ale wy nie możecie popełnić tego błędu, naprawdę. Mówię otwarcie. Wiem, że starego człowieka nigdy się nie słuch;, że starzy ludzie nic nie wiedzą; że czasy się zmieniają… ale… ale… – miał już wpaść na jakąś błyskotliwą myśl, ale zapomniał. Dużo gestykulował, zupełnie tak jak gdyby jego ręce były osobnym ciałem. Mówił od rzeczy. Bez składu i ładu. Lata jednak odcisnęły piętno na jego umyśle. Czasem zapominał jaki był główny temat rozmowy, a potem przechodził do drugiego. – Gdzie my w ogóle się znajdujemy? – zapytał ni z gruszki, ni z pietruszki. Wydawał się być wyraźnie zdezorientowany.
I show not your face but your heart's desire
W życiu. Nie wyszłaby za Rufusa choćby mieli ją zabić i zwłoki ciągnąc konno po całym Devon - nie! Aczkolwiek oczywiście takie myśli pojawiły się w głowie Rii z powodu złości; przecież Longbottom nie był wstrętny, wręcz przeciwnie, był świetnym kandydatem na męża (acz może bardziej w przyszłości niż już teraz), jednak po prostu nie dla niej. Nie dogadaliby się, nie wspominając o tym, że nie było między nimi miłości. Wyobrażenie o tym, że miałaby go pocałować wzbudzało w Weasley silną barierę nie do przejścia. To powodowało, że słowa staruszka roztaczające tak absurdalną wizję wzbudzały w rudowłosej silną niechęć oraz wewnętrzny sprzeciw. Złościła się nadal, ale teraz gniew nie kierowała już na przyjaciela, a na pana Palmera. Co on sobie wyobrażał? Że wystarczyło obsypać ją prezentami i co, przyjmie oświadczyny kogokolwiek? Nie, żeby Rufi był kimkolwiek… zaczęła się już gubić we własnych myślach i powodach do irytacji. Gniewnie ułożone brwi nie rozprostowały się, tak jak zmarszczka na czole. Oczy iskrzyły ukrytymi w trzewiach nerwami, natomiast pięści wciąż się zaciskały.
Resztkami zdrowego rozsądku Rhiannon przymknęła oczy i napełniła płuca kilkoma głębszymi wdechami. Policzyła jeszcze od dziesięciu wspak, żeby na pewno uspokoić zszargane nerwy. Nie podobała jej się upartość nieznajomego, ale starała powtarzać sobie w myślach, że to starszy człowiek i sam nie wie co mówi. Nie mogła się o to na niego gniewać. - Nie będzie, ale kolega dziękuje za cenne porady. - Próbowała brzmieć sympatycznie, w miarę ugodowo; albowiem kobieta zrozumiała, że kłótnie nie wskórałyby niczego. Czarodziej miał jakąś swoją wizję, której się trzymał i kłótnia z nim nie przyniosłaby niczego dobrego. Ani chwalebnego tym bardziej. Ria postanowiła porzucić niewdzięczny temat i dla własnego dobra zlekceważyć słowa zdziwaczałego osobnika. Zamierzała wyciągnąć je przeciwko Longbottomowi dużo później i naigrywać się z tego, że powinien wybrance swojej babci kupić futro u człowieka z toalety Globu Księżyca. Iście wredny plan.
- Syn siostrzenicy na pewno ucieszyłby się z odzyskanego przedmiotu - zauważyła łagodnie, wciąż nie ośmielając się poruszać grząskiego tematu niewdzięcznej Marianne. Weasley miała świadomość, że to byłaby pułapka, prawdopodobnie jeszcze bardziej ognista w skutkach niż kłótnia o domniemane bycie parą między dwojgiem przyjaciół. Z drugiej strony, na nieszczęście dla biednej czarownicy, ten aspekt powrócił niczym bumerang. Rhiannon ze wszystkich sił próbowała robić dobrą minę do złej gry, acz miała ochotę udusić Merlina winnego nieznajomego - na pewno chciał dobrze, był zresztą miły, nie powinna tak alergicznie reagować na jego wywody. Powinna dać mu się wygadać, po czym zapomnieć o dziwnym człowieku. Tak jak on zapomniał co tu robił. Rudzielec westchnął, przybierając na piegowatej twarzy uśmiech, tym razem jak najszczerszy. - To toaleta restauracji, Glob Księżyca się nazywa – wyjaśniła łagodnie. - Rufus odprowadzi pana do stolika - zaproponowała. Ona nie mogła tego zrobić, nie w takim stroju. Zobaczywszy niewielkie okno mniej więcej w połowie ściany Ria wypatrzyła w nim zbawienia. - Muszę… - zaczęła, ale nie skończyła. Czkawka znów zabrała ją w inne miejsce, aczkolwiek tym razem powróciła bezpiecznie do domu.
| zt Ria
Resztkami zdrowego rozsądku Rhiannon przymknęła oczy i napełniła płuca kilkoma głębszymi wdechami. Policzyła jeszcze od dziesięciu wspak, żeby na pewno uspokoić zszargane nerwy. Nie podobała jej się upartość nieznajomego, ale starała powtarzać sobie w myślach, że to starszy człowiek i sam nie wie co mówi. Nie mogła się o to na niego gniewać. - Nie będzie, ale kolega dziękuje za cenne porady. - Próbowała brzmieć sympatycznie, w miarę ugodowo; albowiem kobieta zrozumiała, że kłótnie nie wskórałyby niczego. Czarodziej miał jakąś swoją wizję, której się trzymał i kłótnia z nim nie przyniosłaby niczego dobrego. Ani chwalebnego tym bardziej. Ria postanowiła porzucić niewdzięczny temat i dla własnego dobra zlekceważyć słowa zdziwaczałego osobnika. Zamierzała wyciągnąć je przeciwko Longbottomowi dużo później i naigrywać się z tego, że powinien wybrance swojej babci kupić futro u człowieka z toalety Globu Księżyca. Iście wredny plan.
- Syn siostrzenicy na pewno ucieszyłby się z odzyskanego przedmiotu - zauważyła łagodnie, wciąż nie ośmielając się poruszać grząskiego tematu niewdzięcznej Marianne. Weasley miała świadomość, że to byłaby pułapka, prawdopodobnie jeszcze bardziej ognista w skutkach niż kłótnia o domniemane bycie parą między dwojgiem przyjaciół. Z drugiej strony, na nieszczęście dla biednej czarownicy, ten aspekt powrócił niczym bumerang. Rhiannon ze wszystkich sił próbowała robić dobrą minę do złej gry, acz miała ochotę udusić Merlina winnego nieznajomego - na pewno chciał dobrze, był zresztą miły, nie powinna tak alergicznie reagować na jego wywody. Powinna dać mu się wygadać, po czym zapomnieć o dziwnym człowieku. Tak jak on zapomniał co tu robił. Rudzielec westchnął, przybierając na piegowatej twarzy uśmiech, tym razem jak najszczerszy. - To toaleta restauracji, Glob Księżyca się nazywa – wyjaśniła łagodnie. - Rufus odprowadzi pana do stolika - zaproponowała. Ona nie mogła tego zrobić, nie w takim stroju. Zobaczywszy niewielkie okno mniej więcej w połowie ściany Ria wypatrzyła w nim zbawienia. - Muszę… - zaczęła, ale nie skończyła. Czkawka znów zabrała ją w inne miejsce, aczkolwiek tym razem powróciła bezpiecznie do domu.
| zt Ria
Just stay with me, hold you and protect you from the other ones, the evil ones.
Na twarzy pana Palmera pojawił się ogromny smutek, kiedy usłyszał, że jednak ze związku między rudowłosą a blondynem nic nie będzie. Nie był tego w stanie zrozumieć. Przecież wszystkie znaki na niebie i ziemi mówiły mu, że dwójka była ze sobą w jakiś sposób powiązana. Nie chciał jednak wyjść na nieuprzejmego. A szkoda, ładnie wyglądali, jak większość młodych! Och… gdyby tylko on mógł się cofnąć w czasie i zmienić parę rzeczy…
Nawet nie pomyślał o tym, że mógłby irytować pannę Weasley. Zresztą, był człowiekiem, któremu troska o kogoś innego włączała się niespodziewanie, bez określonego schematu. Jednym razem przejmował się jedynie o siebie, a następnie o kogoś. Może to wina jego wieku, który w niezrozumiały sposób ograniczał jego umysł. Kto wie. Kiwał jedynie głową, kiedy poinformowała go, że jednak nic z tego nie będzie, a przy tym dziękowała za młodzieńca, który stał obok niej. No cóż… przynajmniej on, stary człowiek, próbował coś zrobić dla młodszego pokolenia! Może teraz nie wyszło… ale może wyjdzie innym razem!
– Nie macie mi za co dziękować – odpowiedział, ponownie się uśmiechając. – Ale może później się wam uda! – dodał, znowu ignorując przy tym słowa kobiety, które jeszcze przed chwilą go smuciły. Możliwe, że on sam już się pogubił w tym, co było głównym tematem. Nie miał zresztą najlepszej pamięci, a ta „działała” w niewyjaśnionych, nieprzewidzianych momentach. Dlaczego tak bardzo upierał się przy swoim? Pewnie głównym czynnikiem, które go do tego nakłaniało było przekonanie, że był starszy i zdążył się naoglądać świata, a przy tym jak zachowywali się inni, w tym kobiety. No i na pewno nie chciał zaakceptować tego, co mówiła czarownica, uważając że skoro jest młoda, to na pewno się myli.
Nie miał pojęcia jaki plan ta wyjątkowo miła czarownica układała w swojej głowie. Może to i lepiej, bo miał o niej jak najlepsze zdanie, tak samo jak o młodzieńcu. W końcu, rudowłosa kobieta wyjątkowo mocno zamartwiła się jego problemem! Och, gdyby tylko mógł dostać to futro… może właśnie dałby je młodzieńcowi, żeby mógł je wręczyć swojej wybrance (przy czym pan Palmer nadal uważał, że jest to panna Weasley). Może on, pan Longbottom mógłby zrobić coś pożytecznego z tym futrem! Ech! Dlatego staruszek był przekonany, że musi je odnaleźć i to jak najszybciej!
– Naprawdę? Ojejku… zupełnie się pogubiłem, miałem iść szukać tego złodzieja – odpowiedział, kiedy kobieta poinformowała go gdzie się znajdują. Naprawdę zapomniał o tym, co tutaj robi. Spojrzał jedynie na młodzieńca. – Słuchaj, a może ty mi pomożesz w odnalezieniu tego futra? Zapłaciłbym tobie… albo oddałbym tobie to futro… przynamniej ty mógłbyś coś z nim zrobić… dać, na przykład twojej uroczej… – miał już wskazać rudowłosą kobietę, ale ta niespodziewanie zniknęła. Biedny pan Palmer ze zdziwienia zamrugał, ale natychmiast wrócił do męczenia biednego młodzieńca historią swojego życia z Marianną, która pragnęła futro.
|zt
Nawet nie pomyślał o tym, że mógłby irytować pannę Weasley. Zresztą, był człowiekiem, któremu troska o kogoś innego włączała się niespodziewanie, bez określonego schematu. Jednym razem przejmował się jedynie o siebie, a następnie o kogoś. Może to wina jego wieku, który w niezrozumiały sposób ograniczał jego umysł. Kto wie. Kiwał jedynie głową, kiedy poinformowała go, że jednak nic z tego nie będzie, a przy tym dziękowała za młodzieńca, który stał obok niej. No cóż… przynajmniej on, stary człowiek, próbował coś zrobić dla młodszego pokolenia! Może teraz nie wyszło… ale może wyjdzie innym razem!
– Nie macie mi za co dziękować – odpowiedział, ponownie się uśmiechając. – Ale może później się wam uda! – dodał, znowu ignorując przy tym słowa kobiety, które jeszcze przed chwilą go smuciły. Możliwe, że on sam już się pogubił w tym, co było głównym tematem. Nie miał zresztą najlepszej pamięci, a ta „działała” w niewyjaśnionych, nieprzewidzianych momentach. Dlaczego tak bardzo upierał się przy swoim? Pewnie głównym czynnikiem, które go do tego nakłaniało było przekonanie, że był starszy i zdążył się naoglądać świata, a przy tym jak zachowywali się inni, w tym kobiety. No i na pewno nie chciał zaakceptować tego, co mówiła czarownica, uważając że skoro jest młoda, to na pewno się myli.
Nie miał pojęcia jaki plan ta wyjątkowo miła czarownica układała w swojej głowie. Może to i lepiej, bo miał o niej jak najlepsze zdanie, tak samo jak o młodzieńcu. W końcu, rudowłosa kobieta wyjątkowo mocno zamartwiła się jego problemem! Och, gdyby tylko mógł dostać to futro… może właśnie dałby je młodzieńcowi, żeby mógł je wręczyć swojej wybrance (przy czym pan Palmer nadal uważał, że jest to panna Weasley). Może on, pan Longbottom mógłby zrobić coś pożytecznego z tym futrem! Ech! Dlatego staruszek był przekonany, że musi je odnaleźć i to jak najszybciej!
– Naprawdę? Ojejku… zupełnie się pogubiłem, miałem iść szukać tego złodzieja – odpowiedział, kiedy kobieta poinformowała go gdzie się znajdują. Naprawdę zapomniał o tym, co tutaj robi. Spojrzał jedynie na młodzieńca. – Słuchaj, a może ty mi pomożesz w odnalezieniu tego futra? Zapłaciłbym tobie… albo oddałbym tobie to futro… przynamniej ty mógłbyś coś z nim zrobić… dać, na przykład twojej uroczej… – miał już wskazać rudowłosą kobietę, ale ta niespodziewanie zniknęła. Biedny pan Palmer ze zdziwienia zamrugał, ale natychmiast wrócił do męczenia biednego młodzieńca historią swojego życia z Marianną, która pragnęła futro.
|zt
I show not your face but your heart's desire
12 kwietnia
To nie pierwszy jego występ w Globie Księżyca. Harry zdążył odwiedzić już to piękne miejsce, zaśpiewać na jego scenie dla gości restauracji, zaprezentować co potrafi. Zapamiętał je dobrze, bardzo dobrze, przypadło mu do gustu. Eleganckie i wytworne. Nie dla każdego. Obiecał sobie, że pewnego dnia sam będzie jadał w takich restauracjach. Drogich. Oczywiście i dziś miał zostać później zaproszony do stołu, lecz to nie to samo. Pragnął przyjść tu po prostu jako gość restauracji, zaprosić kobietę na romantyczną kolację, zapłacić z własnej kieszeni. To byłoby coś. Perspektywa występu cieszyła go jednak wciąż niezwykle. Zwłaszcza, że dwunastego kwietnia partnerować na scenie miała mu wspaniała Blanche Flume jako pianistka. Także i tę czarownicę poznał już wcześniej, występowali już razem, lecz za każdy razem był tak samo podekscytowany spotkaniem z nią. Piękna i utalentowana kobieta, budziła w nim pożądliwe uczucia i czysty zachwyt, zwłaszcza, jeśli w grę wchodziła także muzyka.
Pora była jeszcze wczesna, kiedy on Smith pojawił się w Kent, listownie jednak uzgodniono, że wygospodarują dla nich przestrzeń na zapleczu na kilka prób. On i Blanche występowali już ze sobą, lecz zbyt rzadko, by mogli tak po prostu pójść na żywioł. A nawet gdyby znali się już jak łyse konie, to nie potrafiłby odmówić sobie kilku godzin więcej spędzonych w towarzystwie tak pięknej i czarującej kobiety.
Personel restauracji zaprowadził go na zaplecze, gdzie stało już pianino, lecz póki co - nikt przy nim jeszcze nie siedział. Panna Flume jeszcze się nie pojawiła. Najpewniej elegancko się spóźni jak to kobieta i przyszła diva. Nie szkodzi. Zaczeka na nią tyle, ile będzie trzeba. Swoją gitarę w futerale pozostawił przy pianinie i zawołał jeszcze kelnera, by poprosić o dzbanek zimnej wody z cytryną. Przed występem nie pozwalał sobie na nic innego. Musiał dbać o głos - był wszak najcenniejszym, co posiadał.
Harry podszedł do lustra, które dawniej pewnie wisiało na sali dla gości, w złotej, nieco zakurzonej ramie, by się przejrzeć. Poprawił śliwkową szatę, jaką miał na sobie, elegancką i trochę ekstrawagancką, ale nie mógł przecież wyglądać nudno, prawda? Próbował też wygładzić burzę niesfornych loków, była to jednak walka z wiatrakami i zaniechał ich, kiedy tylko usłyszał za sobą stukot obcasików.
- Blanche! - zawołał swym głębokim barytonem, nie ukrywając nawet swojego podekscytowania tym spotkaniem.
Gdziekolwiek jesteś
- bądź przy mnie
Cokolwiek czujesz
- czuj do mnie
Jakkolwiek nie spojrzysz
- patrz na mnie
Czymkolwiek jest miłość
- kochaj się we mnie
Harry Smith
Zawód : śpiewak, muzyk
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Ja bym kota nie wziął
na weekend.
A ty mi chciałaś
serce oddać,
na wieczność
na weekend.
A ty mi chciałaś
serce oddać,
na wieczność
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Można by posądzić ją o niezdrowy pracoholizm. Albo wyjątkowe zaangażowanie w zawodzie. Bynajmniej jednak nie należało myśleć o niej w tych czystych, pozbawionych materialistycznych pobudek ramach. Choć portmonetka nie spływała w błyskotliwych odmętach złocistych galeonów, żyło jej się godnie. Stały dochód zapewniał wygodę i wykluczał potencjalne wyrzeczenia; wypracowała już pewien standard, nawet jeśli wciąż głodna była pieniądza. Wcale jednak nie był to jeden z wielu, dość monotonnych wieczorów w klubie. Nie była to również ślepa pogoń za dodatkowym groszem, a raczej forma przyjemnego załamania krawędzi niekiedy nudnawej rzeczywistości. Potencjalnie daleko było jej życiu do tej prostej jednolitości, ale nawet wzdychania starszych panów bywały zgoła nużącymi. Zwłaszcza kiedy żaden z nich nie silił się na jakikolwiek wyraz kulturalnej adoracji, co najwyżej zamówiwszy dla niej najtańszego z szampanów. Jej towarzystwo znaczyło więcej, niż marny kieliszek musującego wina -nie była przecież przygodną panną poszukującą sponsora; pozaklasową dziwką, podobną tym widywanym w portowych okolicach. Fakt ten był dla niektórych konfundujący, choć dla niej przecież absolutnie oczywisty. W tym niewinnym flircie, niezobowiązujących wdziękach czy sensualnym tańcu oczekiwała należnego jej szacunku, swoiście dystyngowanej elegancji. Tak samo jak aplauz po zakończonym występie był schematyczną konsekwencją, tak samo niewiele znaczące słówko komplementu było tym spodziewanym. Coraz rzadziej ich istotą była szczera uprzejmość, prawdziwość konwersacji, wyrzucanych niedbale wyrazów; coraz częściej natomiast absurdalne oczekiwania, niezrozumiałej natury, obrzydliwe myśli. Nic co ludzkie nie było jej obcym, a jednak nawet normalna dla niej seksualność wzbudzała czasami lękliwe zawroty głowy. Być może było to chwilowe zatęsknienie za prawdziwym uczuciem, tym idealnym i duchowym; być może pijackie propozycje obcych klientów faktycznie zaszły już za daleko. Nie winiła bowiem całego męskiego gatunku, jedynie jego pojedyncze, nieco wadliwe egzemplarze, często skąpane w dzisiejszości nietrzeźwości. W końcu zawitała, spóźniona, acz dumna, z uśmiechem na twarzy i pozytywnym nastawieniem. Znała wielu młodzieńców, tych mniej rozsądnych i skrajnie odpowiedzialnych; każdy z nich hipotetycznie mógłby być kochankiem, jak i z równym prawdopodobieństwem stać się jej przyszłym wrogiem. Nie znosiła tych, którzy głupawo bajdurzyli od rzeczy, doceniwszy przy tym dusze ambitne i utalentowane. Do takowej zaliczał się on - artystycznie dojrzały, wrażliwy, niezaprzeczalnie obdarzony jakimś niematerialnym darem. W takich muzyków chciała wierzyć, takich śpiewaków chciała wspierać, pominąwszy już fakt, że prywatnie sympatyzowała z jego ujmującą urodą czy szarmancką manierą.
- Harry! - Stukot obcasów obwieścił o jej obecności, a podekscytowany współpracą na scenie głos zadrżał na jego widok. Na policzku mężczyzny złożyła delikatny pocałunek na przywitanie, tak jak to zwykła robić wśród bliższych jej znajomych. Zastanawiała się, czy nie winna przeprosić za niepunktualność, ostatecznie jednak nie wspominając o tym nawet słowem. Zasiedziała się w wannie gorącej wody, później uległa ciążącemu dylematowi wyboru sukienki, ostatecznie wybierając tę jedwabną w kolorze butelkowej zieleni. Do tego skrupulatna stylizacja włosów, nienaganny makijaż, paznokcie, ckliwe perfumy i wciśnięcie się w całość wskazanych fatałaszków. Czasochłonny proces, z którego nie miała obowiązku się tłumaczyć. - Zdążymy jeszcze przećwiczyć całość? - spytała bagatelnym tonem, zerknąwszy na zegar wiszący na ścianie.
- Harry! - Stukot obcasów obwieścił o jej obecności, a podekscytowany współpracą na scenie głos zadrżał na jego widok. Na policzku mężczyzny złożyła delikatny pocałunek na przywitanie, tak jak to zwykła robić wśród bliższych jej znajomych. Zastanawiała się, czy nie winna przeprosić za niepunktualność, ostatecznie jednak nie wspominając o tym nawet słowem. Zasiedziała się w wannie gorącej wody, później uległa ciążącemu dylematowi wyboru sukienki, ostatecznie wybierając tę jedwabną w kolorze butelkowej zieleni. Do tego skrupulatna stylizacja włosów, nienaganny makijaż, paznokcie, ckliwe perfumy i wciśnięcie się w całość wskazanych fatałaszków. Czasochłonny proces, z którego nie miała obowiązku się tłumaczyć. - Zdążymy jeszcze przećwiczyć całość? - spytała bagatelnym tonem, zerknąwszy na zegar wiszący na ścianie.
nie obiecuję ci wiele
bo tyle co prawie nic
najwyżej wiosenną zieleń
i pogodne dni
najwyżej uśmiech na twarzy
i dłoń w potrzebie
nie obiecuję ci wiele
bo tylko po prostu siebie.
bo tyle co prawie nic
najwyżej wiosenną zieleń
i pogodne dni
najwyżej uśmiech na twarzy
i dłoń w potrzebie
nie obiecuję ci wiele
bo tylko po prostu siebie.
Blanche Flume
Zawód : gra, śpiewa i trochę dramatyzuje
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
jestem kobietą
wodą, ogniem, burzą, perłą na dnie
wolna jak rzeka, nigdy nie poddam się
jestem kobietą
jestem wodą, jestem ogniem,
j a w ą i s n e m
wodą, ogniem, burzą, perłą na dnie
wolna jak rzeka, nigdy nie poddam się
jestem kobietą
jestem wodą, jestem ogniem,
j a w ą i s n e m
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Na zegarek nawet nie zerkał. Zjawił się punktualnie, jednakże tego samego ani się nie spodziewał, ani nie oczekiwał po Blanche. Była kobietą, była damą, była divą - to naturalne, że mogła się spóźnić. Artystki już tak miały. Smith zdążył do tego przywyknąć. Wykorzystywał ten czas dla samego siebie. Stojąc przed lustrem poprawił fryzurę, próbując doprowadzić czarne loki do ładu, wygładził materiał szaty, zdążył jeszcze napić się wody z lodem. Trudno stwierdzić ile czasu upłynęło, nim ciszę przerwał stukot obcasów, zwiastujący przybycie pianistki.
Zbliżył się do niej z uśmiechem, gotów, by ucałować jej drobne rączki, lecz ona obdarowała go całusem w policzek, co wprawiło Smitha w jeszcze lepszy nastrój. Ileż by dał, aby móc lekko przesunąć głowę w prawo, by jej usta trafiły nie na pokryty gęstym zarostem policzek, a wargi spragnione kobiecych pocałunków...
- Jak zawsze wyglądasz olśniewająco, Blanche - powiedział, ujmując jej dłonie i unosząc je lekko, by nie odeszła zbyt prędko, by mógł się pianistce lepiej przyjrzeć i zachwycić. Na tak piękną kobietę nie sposób się napatrzeć. - Ta zieleń doskonale pasuje ci do oczu - stwierdził. Harry, jako esteta i wrażliwy na piękno artysta, dostrzegał takie rzeczy. Zieleń tęczówek Blanche miała nieco inny odcień, lecz i tak pięknie komponowała się z tą butelkową barwą. Puścił z żalem dłonie czarownicy, bo kiedy zapytała, czy zdążą przećwiczyć całość, przypomniał sobie po co właściwie oboje się tutaj zjawili. Nie w celach towarzyskich (a szkoda...), a zawodowych. Do wieczoru nie pozostało już wiele czasu. Odchrząknął lekko.
- Tak sądzę. Możemy zaczynać? - odparł, nie chcąc martwić pianistki; najważniejsze, by zacząć dobrze i bez stresu, później sami się rozkręcą i najwyżej... popłyną. Improwizowanie szło nadzwyczaj dobrze.
- Byłbym zapomniał. Znalazłem wiersz, po francusku i jego tłumaczenie, zachwycił mnie, ale chciałbym usłyszeć jak brzmi tak naprawdę. Rozumiesz co mam na myśli. Przeczytasz go dla mnie? - spytał Harry z nadzieją, z wewnętrznej kieszeni marynarki wyciągając cieniutki tomik poezji, którym pomachał lekko. Na okładce panna Flume mogła dostrzec nazwisko "Baudelaire". Niezmiennie żałował, że nie miał okazji, by nauczyć się języka francuskiego i zamierzał to nadrobić. Jego marzeniem był wyjazd do Paryża, miasta artystów i sztuki, lecz to było na razie poza jego zasięgiem... I nie miało sensu, gdy nie potrafiłby się tam z nikim porozumieć.
Zbliżył się do niej z uśmiechem, gotów, by ucałować jej drobne rączki, lecz ona obdarowała go całusem w policzek, co wprawiło Smitha w jeszcze lepszy nastrój. Ileż by dał, aby móc lekko przesunąć głowę w prawo, by jej usta trafiły nie na pokryty gęstym zarostem policzek, a wargi spragnione kobiecych pocałunków...
- Jak zawsze wyglądasz olśniewająco, Blanche - powiedział, ujmując jej dłonie i unosząc je lekko, by nie odeszła zbyt prędko, by mógł się pianistce lepiej przyjrzeć i zachwycić. Na tak piękną kobietę nie sposób się napatrzeć. - Ta zieleń doskonale pasuje ci do oczu - stwierdził. Harry, jako esteta i wrażliwy na piękno artysta, dostrzegał takie rzeczy. Zieleń tęczówek Blanche miała nieco inny odcień, lecz i tak pięknie komponowała się z tą butelkową barwą. Puścił z żalem dłonie czarownicy, bo kiedy zapytała, czy zdążą przećwiczyć całość, przypomniał sobie po co właściwie oboje się tutaj zjawili. Nie w celach towarzyskich (a szkoda...), a zawodowych. Do wieczoru nie pozostało już wiele czasu. Odchrząknął lekko.
- Tak sądzę. Możemy zaczynać? - odparł, nie chcąc martwić pianistki; najważniejsze, by zacząć dobrze i bez stresu, później sami się rozkręcą i najwyżej... popłyną. Improwizowanie szło nadzwyczaj dobrze.
- Byłbym zapomniał. Znalazłem wiersz, po francusku i jego tłumaczenie, zachwycił mnie, ale chciałbym usłyszeć jak brzmi tak naprawdę. Rozumiesz co mam na myśli. Przeczytasz go dla mnie? - spytał Harry z nadzieją, z wewnętrznej kieszeni marynarki wyciągając cieniutki tomik poezji, którym pomachał lekko. Na okładce panna Flume mogła dostrzec nazwisko "Baudelaire". Niezmiennie żałował, że nie miał okazji, by nauczyć się języka francuskiego i zamierzał to nadrobić. Jego marzeniem był wyjazd do Paryża, miasta artystów i sztuki, lecz to było na razie poza jego zasięgiem... I nie miało sensu, gdy nie potrafiłby się tam z nikim porozumieć.
Gdziekolwiek jesteś
- bądź przy mnie
Cokolwiek czujesz
- czuj do mnie
Jakkolwiek nie spojrzysz
- patrz na mnie
Czymkolwiek jest miłość
- kochaj się we mnie
Harry Smith
Zawód : śpiewak, muzyk
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Ja bym kota nie wziął
na weekend.
A ty mi chciałaś
serce oddać,
na wieczność
na weekend.
A ty mi chciałaś
serce oddać,
na wieczność
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
W bezruchu czas mijał wolniej, ale jej artystyczny umysł nie znosił przecież bezczynności. Tak przynajmniej usprawiedliwiała wszystkie grzeszne spóźnienia, wspomniawszy przy tym o chaotycznej naturze i wrodzonej potrzebie piękna. Na szczęście nie żądał gładkich słów przeprosin, nie dąsał się także o tych kilkanaście minionych chwil, uznając je chyba za nieuniknioną konieczność; trudno przechodziły jej przez gardło wyrazy samokrytycyzmu, choć sprzyjająco trafiła na bardziej wyrozumiałą sylwetkę. Ba, usłyszała nawet taktowną sekwencję pochwał, która definitywnie już odgoniła i tak nieistniejące wyrzuty sumienia, wypełniwszy głodną uwagi duszę wzniosłą dumą. Taki już miała nieskromny charakterek, bezwstydnie prosiła się o komplementy, a podbudowane ego tylko błagało o słodkie określenia. Nie frasowała się ich źródłem, nie doszukiwała się w nich ukrytych motywów lub nieszczerości, raczej delektując się pozytywną treścią, jak gdyby potrzebowała potwierdzenia własnych opinii. Powściągliwość jej nie leżała, w przeciwieństwie do drogiej sukienki, na którą padł baczny wzrok znajomego. Faceci zwykle nie pojmowali tych niedosłownych detali, nie rozumieli kobiecych sztuczek, nieświadomi byli czasochłonnych starań i niekiedy bolesnych poświęceń. No chyba, że w tym przypadku to nie fatałaszek, a jej krągłości rozbudziły męską wrażliwość. Istotnie chciał przecież w oficjalnym tonie taktu całować smukłe dłonie, na co bynajmniej nie zezwoliła, swobodnie muskając te zarośnięte, acz młodzieńcze policzki. Delikatnie, bez grama nieprzyzwoitości, ale z poczuciem frywolności. Nie lubiła napiętej bańki przy pracy; sztuka wymagała indywidualizmu, wychodzenia poza ramy konwenansu, chociaż efemerycznych przyjemności nie odmawiała sobie nigdy.
- Och, przestań, bo jeszcze się zarumienię... - mruknęła, nie kryjąc entuzjazmu; uśmiech błądził po bladej twarzyczce, dalekiej wstydliwemu zaróżowieniu. - Śmiem też przypuszczać, że oczy wszystkich dziewcząt na widowni spoczną jednak na tobie, Harry. I wcale im się nie dziwię - dodała po chwili, oglądnąwszy uważniej przystojne rysy. Śliwkowa szata pasowała do butelkowej zieleni, baryton do mezzosopranu i fortepianowej melodyjki. Czysty, a wcale nieplanowany artyzm.
- Jestem gotowa - odparła rzeczowo, zająwszy miejsce przy instrumencie. Niewielka torebka kryła wiele szpargałów, również niechlujnie wciśnięte, zmniejszone zaklęciem nuty; już miała zacząć ich skrzętne poszukiwania, już miała rozgrzewać palce na klawiszach, a głos standardową solmizacją. Zaprzestała natychmiast, gdy zadał pytanie. Francuska poezja? Chyba imponował jej coraz bardziej.
- Bardzo chętnie! - Rzuciła okiem na nazwisko na okładce, przyjąwszy tomik w dłonie. - Który utwór masz na myśli? - dopytała tylko, wertując powolnie stronice.
- Och, przestań, bo jeszcze się zarumienię... - mruknęła, nie kryjąc entuzjazmu; uśmiech błądził po bladej twarzyczce, dalekiej wstydliwemu zaróżowieniu. - Śmiem też przypuszczać, że oczy wszystkich dziewcząt na widowni spoczną jednak na tobie, Harry. I wcale im się nie dziwię - dodała po chwili, oglądnąwszy uważniej przystojne rysy. Śliwkowa szata pasowała do butelkowej zieleni, baryton do mezzosopranu i fortepianowej melodyjki. Czysty, a wcale nieplanowany artyzm.
- Jestem gotowa - odparła rzeczowo, zająwszy miejsce przy instrumencie. Niewielka torebka kryła wiele szpargałów, również niechlujnie wciśnięte, zmniejszone zaklęciem nuty; już miała zacząć ich skrzętne poszukiwania, już miała rozgrzewać palce na klawiszach, a głos standardową solmizacją. Zaprzestała natychmiast, gdy zadał pytanie. Francuska poezja? Chyba imponował jej coraz bardziej.
- Bardzo chętnie! - Rzuciła okiem na nazwisko na okładce, przyjąwszy tomik w dłonie. - Który utwór masz na myśli? - dopytała tylko, wertując powolnie stronice.
nie obiecuję ci wiele
bo tyle co prawie nic
najwyżej wiosenną zieleń
i pogodne dni
najwyżej uśmiech na twarzy
i dłoń w potrzebie
nie obiecuję ci wiele
bo tylko po prostu siebie.
bo tyle co prawie nic
najwyżej wiosenną zieleń
i pogodne dni
najwyżej uśmiech na twarzy
i dłoń w potrzebie
nie obiecuję ci wiele
bo tylko po prostu siebie.
Blanche Flume
Zawód : gra, śpiewa i trochę dramatyzuje
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
jestem kobietą
wodą, ogniem, burzą, perłą na dnie
wolna jak rzeka, nigdy nie poddam się
jestem kobietą
jestem wodą, jestem ogniem,
j a w ą i s n e m
wodą, ogniem, burzą, perłą na dnie
wolna jak rzeka, nigdy nie poddam się
jestem kobietą
jestem wodą, jestem ogniem,
j a w ą i s n e m
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przywykł do tego, że punktualność wśród artystów, a zwłaszcza już kobiet, to pojęcie bardzo względne. W ich środowisku wyznaczona godzina spotkania, próby, ćwiczeń... była bardzo umowna. Większość ludzi sztuki miała w zwyczaju się spóźniać. Smithowi także się to zdarzało. Człowiek czasami nie potrafi dobrze wymierzyć ile mu zajmą przygotowania. To było trudne zwłaszcza w przypadku kobiet, którym wystrojenie się i makijaż zajmowało o wiele więcej czasu - dlatego był wyrozumiały wobec spóźnień Blanche i nie gniewał się wcale. Jego matka zresztą powtarzała, że tylko głupi się nudzą, a inteligentny człowiek zawsze znajdzie sobie zajęcie.
- Może tego właśnie pragnę? Rumieniec jedynie podkreśliłby szlachetną bladość twojej skóry - odpowiedział Smith z szelmowskim uśmiechem. Naprawdę chciał ujrzeć ją zarumienioną, lecz wywołanie go na licu Blanche było raczej nie lada sztuką. Miała naturę divy, nieskromną i narcystyczną, ale jej pewność siebie była zaletą. Sprawiała wrażenie urodzonego zwycięzcy i emanowała silnym blaskiem. Może komplementy o jej urodzie nie wprawiłyby ją w zawstydzenie, ale kilka niepoprawnych słów o tym, co pragnął z nią robić, kiedy zgasną światła już tak... ? Nie znał jej aż tak dobrze. Doświadczenie z kobietami podpowiadało mu jednak, że to cicha woda brzegi rwie... - Może i masz rację, Blanche. Wiesz dlaczego? - Harry urwał, by zrobić dramatyczną pauzę, dając swojej towarzyszce czas na zastanowienie. - Będą tak zazdrosne o twoją urodę, że nie będą mogły tego znieść i spojrzą na mnie - wytłumaczył po chwili, unosząc jej dłonie jeszcze raz, ale tym razem ich nie ucałował. Jeszcze nie. Uśmiechnął się, bo sam lubił komplementy, a takie słowa z ust artystki znaczyły o wiele więcej, niż z innych. Od razu poczuł się lepiej i pewniej.
Z żalem wypuścił drobne rączki Blanche ze swoich dłoni, nie spuszczał z niej wzroku, gdy odeszła od niego, by zasiąść przy fortepianie. Przyglądał się jej z zachwytem - pasowała tam doskonale. Brakowało jedynie sceny, na której mieli dziś stanąć, odpowiedniego światła i czerwonej kurtyny za nią, by zachwycić się w pełni. Ale na to jeszcze przyjdzie pora...
Mieli już zacząć - bo powinni byli, czas przecież uciekał - nie mógł się jednak powstrzymać przed wyciągnięciem tomiku poezji Baudelaire'a, który natychmiast wzbudził niemałe zainteresowanie panny Flume, widział to na jej twarzy doskonale. Wąskie usta Smitha rozciągnęły się w szerokim uśmiechu. Podszedł bliżej, nonszalancko opierając się o fortepian, po czym podał czarownicy cienką książeczkę.
- Jest zaznaczony tasiemką - odparł, wskazując brodą na cienką, czarną wstążeczkę, która wystawała z pomiędzy stron. Otworzywszy tomik na tych stronach Blanche odnaleźć mogła tam utwór Miłość kłamstwa. Na jednej ze stron wiersz wydrukowano po angielsku, na drugiej zaś - w ojczystym języku poety, a Harry pragnął usłyszeć ten piękny poemat takim jak brzmiał naprawdę.
- Może tego właśnie pragnę? Rumieniec jedynie podkreśliłby szlachetną bladość twojej skóry - odpowiedział Smith z szelmowskim uśmiechem. Naprawdę chciał ujrzeć ją zarumienioną, lecz wywołanie go na licu Blanche było raczej nie lada sztuką. Miała naturę divy, nieskromną i narcystyczną, ale jej pewność siebie była zaletą. Sprawiała wrażenie urodzonego zwycięzcy i emanowała silnym blaskiem. Może komplementy o jej urodzie nie wprawiłyby ją w zawstydzenie, ale kilka niepoprawnych słów o tym, co pragnął z nią robić, kiedy zgasną światła już tak... ? Nie znał jej aż tak dobrze. Doświadczenie z kobietami podpowiadało mu jednak, że to cicha woda brzegi rwie... - Może i masz rację, Blanche. Wiesz dlaczego? - Harry urwał, by zrobić dramatyczną pauzę, dając swojej towarzyszce czas na zastanowienie. - Będą tak zazdrosne o twoją urodę, że nie będą mogły tego znieść i spojrzą na mnie - wytłumaczył po chwili, unosząc jej dłonie jeszcze raz, ale tym razem ich nie ucałował. Jeszcze nie. Uśmiechnął się, bo sam lubił komplementy, a takie słowa z ust artystki znaczyły o wiele więcej, niż z innych. Od razu poczuł się lepiej i pewniej.
Z żalem wypuścił drobne rączki Blanche ze swoich dłoni, nie spuszczał z niej wzroku, gdy odeszła od niego, by zasiąść przy fortepianie. Przyglądał się jej z zachwytem - pasowała tam doskonale. Brakowało jedynie sceny, na której mieli dziś stanąć, odpowiedniego światła i czerwonej kurtyny za nią, by zachwycić się w pełni. Ale na to jeszcze przyjdzie pora...
Mieli już zacząć - bo powinni byli, czas przecież uciekał - nie mógł się jednak powstrzymać przed wyciągnięciem tomiku poezji Baudelaire'a, który natychmiast wzbudził niemałe zainteresowanie panny Flume, widział to na jej twarzy doskonale. Wąskie usta Smitha rozciągnęły się w szerokim uśmiechu. Podszedł bliżej, nonszalancko opierając się o fortepian, po czym podał czarownicy cienką książeczkę.
- Jest zaznaczony tasiemką - odparł, wskazując brodą na cienką, czarną wstążeczkę, która wystawała z pomiędzy stron. Otworzywszy tomik na tych stronach Blanche odnaleźć mogła tam utwór Miłość kłamstwa. Na jednej ze stron wiersz wydrukowano po angielsku, na drugiej zaś - w ojczystym języku poety, a Harry pragnął usłyszeć ten piękny poemat takim jak brzmiał naprawdę.
Gdziekolwiek jesteś
- bądź przy mnie
Cokolwiek czujesz
- czuj do mnie
Jakkolwiek nie spojrzysz
- patrz na mnie
Czymkolwiek jest miłość
- kochaj się we mnie
Harry Smith
Zawód : śpiewak, muzyk
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Ja bym kota nie wziął
na weekend.
A ty mi chciałaś
serce oddać,
na wieczność
na weekend.
A ty mi chciałaś
serce oddać,
na wieczność
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Spóźnienie nawet przez chwilę nie zaprzątało narcystycznej główki; tenże grzeszek uszedł jej bowiem na sucho, choć przywykła już do wyrozumiałości. Surrealistyczna dzisiejszość była w jej przypadku zaskakująco naturalna, a wraz z nią wszelkie wyrazy pobłażliwego traktowania. Lubiła czuć się wyjątkowo, lubiła ten wszechobecny bezkrytycyzm, a słodkie, acz winne spojrzenia podsycały tylko ustępliwe nastroje. On też w tym uczestniczył, nie wspomniawszy choćby o słowem o zastałej nieprawidłowości, tym samym dając jej przepustkę do absolutnej swobody. Nie obraził się za minione minutki, bynajmniej nie obruszy go zatem żadne frywolne sformułowanie, które padnie z jej ust. Wiara w ideę wolności czy indywidualizmu pobudzała tylko spragnioną dwuznacznych nie dosłowności duszę; pożądane odejście od męczącego konwenansu tliło się w emocjonalnym, rozchwianym umyśle, tocząc bitwę z dojrzałym rozsądkiem. Walka jedna z wielu, wojna od dawna trwa nieprzerwanie, pytanie tylko, czy któraś ze stron konfliktu ostatecznie zdominuje tę drugą. Stosowność winna prężnie się rozwijać, tymczasem będąc uciskaną przez iluzję minionej elegancji, niemalże chorobliwą nimfomanię, namacalny paradoks zachowań. Lata mijały, ona liczyła tylko kolejne zmarszczki w lustrze, a życie nie zmieniało wcale swego biegu, rutynę urozmaicał niekiedy jakiś mężczyzna. Samotne jestestwo dawało czasami w kość, status wdowy nigdy jej nie odpowiadał, nawet jeśli początki małżeństwa bazowały na jej materialistycznej mentalności, aniżeli dozgonnej miłości. Doświadczenia niedawnej młodości przyniosły wartościową samoświadomość, ale czy to miało znaczenie w tym fatalnym marazmie?
- W ostateczności chyba niełatwo wywołać na mej twarzy rzeczony rumieniec... - mruknęła tylko, zerknąwszy na niego nieprzyzwoitym spojrzeniem. W myślach błąkała się ta konkretna, sensualna okoliczność, zdecydowanie nieodpowiednia na tę rozmowę czy znajomość, ale interpretację pozostawiła przecież otwartą. Niech potraktuje tę uwagę, jak chce. Zezwalała na nieprzychylne, młodzieńcze domysły, nie odtrąciwszy przy tym naturalnej klasy i taktu.
- Wątpię, by to właśnie o chorobliwą zazdrość chodziło. Oboje wiemy, że mają co podziwiać - dodała pewnie, bez nieszczerego tonu zawahania czy wątpliwości. Była pewna swych słów, była przekonana o słuszności, nie bała się się ich głośno wyartykułować. Chwilę później już była przy instrumencie, ściskała w dłoniach cienki tomik poezji, znajdywała wstążkę. Intymny utwór, piękne frazy, czysty sentymentalizm, wrażliwość. Gładko czytała w odpowiednim tempie, ojczysty język nie szwankował, wiersz też był niczego sobie. Efemeryczna sytuacja, choć wyjątkowo wzniosła. Skończyła dobitnym tonem, uniosła głowę, wyszeptała, westchnęła:
- L'amour du mensonge. Jakież adekwatne.
- W ostateczności chyba niełatwo wywołać na mej twarzy rzeczony rumieniec... - mruknęła tylko, zerknąwszy na niego nieprzyzwoitym spojrzeniem. W myślach błąkała się ta konkretna, sensualna okoliczność, zdecydowanie nieodpowiednia na tę rozmowę czy znajomość, ale interpretację pozostawiła przecież otwartą. Niech potraktuje tę uwagę, jak chce. Zezwalała na nieprzychylne, młodzieńcze domysły, nie odtrąciwszy przy tym naturalnej klasy i taktu.
- Wątpię, by to właśnie o chorobliwą zazdrość chodziło. Oboje wiemy, że mają co podziwiać - dodała pewnie, bez nieszczerego tonu zawahania czy wątpliwości. Była pewna swych słów, była przekonana o słuszności, nie bała się się ich głośno wyartykułować. Chwilę później już była przy instrumencie, ściskała w dłoniach cienki tomik poezji, znajdywała wstążkę. Intymny utwór, piękne frazy, czysty sentymentalizm, wrażliwość. Gładko czytała w odpowiednim tempie, ojczysty język nie szwankował, wiersz też był niczego sobie. Efemeryczna sytuacja, choć wyjątkowo wzniosła. Skończyła dobitnym tonem, uniosła głowę, wyszeptała, westchnęła:
- L'amour du mensonge. Jakież adekwatne.
nie obiecuję ci wiele
bo tyle co prawie nic
najwyżej wiosenną zieleń
i pogodne dni
najwyżej uśmiech na twarzy
i dłoń w potrzebie
nie obiecuję ci wiele
bo tylko po prostu siebie.
bo tyle co prawie nic
najwyżej wiosenną zieleń
i pogodne dni
najwyżej uśmiech na twarzy
i dłoń w potrzebie
nie obiecuję ci wiele
bo tylko po prostu siebie.
Blanche Flume
Zawód : gra, śpiewa i trochę dramatyzuje
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
jestem kobietą
wodą, ogniem, burzą, perłą na dnie
wolna jak rzeka, nigdy nie poddam się
jestem kobietą
jestem wodą, jestem ogniem,
j a w ą i s n e m
wodą, ogniem, burzą, perłą na dnie
wolna jak rzeka, nigdy nie poddam się
jestem kobietą
jestem wodą, jestem ogniem,
j a w ą i s n e m
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zdecydowanie zbyt wielką miał słabość do kobiet takich jak Blanche Flume. Prawdziwych div i femme fatale, gwiazd lśniących na firmamencie jaśniej od pozostałych i zachwycających swoim blaskiem. Przede wszystkim jednak - świadomych tego blasku. Pewnych siebie, czasami wręcz w tej pewności aroganckich. Cóż, uwielbiał kobiety fatalne, podziwiał je, zwłaszcza, kiedy natura obdarzyła je do tego talentem artystycznym. Zaprzątały myśli Smitha za dnia i w nocy, sprawiały, że słowa same kreśliły się piórem po pergaminie, układały w piosenkę, a palce wygrywały melodie na strunach gitary.
Każde, zbliżające się spotkanie z Blanche wprawiało go w ekscytację, bo jej uroda i talent wprawiały Hary'ego w zachwyt. Nieważne ile grzeszków miała na sumieniu, takiej kobiecie jak ona było wolno więcej, zdecydowanie więcej niż innym. To, co w przypadku innych kobiet, wzbudziłoby w nim irytację, może nawet złość, Blanche uchodziło na sucho. Najrozkoszniejsze w tym wszystkim było chyba to, że wcale nie okazywała za to wdzięczności - zdawała się poczuwać, że takie traktowanie zwyczajnie się jej należy. Miała w sobie to coś. Coś, co Harry zwykł nazywać genem zwycięzcy. Łatwo to dostrzec. Światło w oczach, nieprzewrotny uśmieszek, wdzięk kotki. Czasami jedynie ganił się w myślach, że powinien był myśleć bardziej rozsądnie, trzymać emocje na wodzy, inaczej nie skończy się to dla niego zbyt dobrze. Znowu.
- Niełatwo... Zatem to możliwe - odparł Smith, uśmiechając się do pianistki szelmowsko, pozwalając, by myśli zbłądziły w bardziej nieodpowiednie rejony, gdzie Blanche Flume znajdowała się zdecydowanie bliżej niego, tak blisko, że mógł poczuć ciepło jej skóry. - Lubię odkrywać takie tajemnice - dodał jeszcze, prześlizgując spojrzeniem po kobiecej sylwetce, szybko i nienachalnie, prędko znów ogniskując je na urodziwej twarzy Flume. - Schlebiasz mi, Blanche - stwierdził, kręcąc przy tym głową, jakby przesadzała. Fałszywa skromność, lecz nieprzesadzona. Smith należał do mężczyzn zdecydowanie przystojnych, pomimo pewnych defektów, takich jak mocno zakrzywiony, długi nos, który wbrew wszystkiemu nie szpecił. Posiadał wiele atutów, którymi mógł oczarować kobiety, wywrzeć na nich dobre wrażenie; schlebiała mu myśl, że niektóre czarownice z widowni przychodzą na jego występy, by na niego patrzeć, lecz wciąż wolałby, by większy zachwyt wzbudzała jego muzyka i głos. To one, sztuka sama w sobie, były dla Smitha najważniejsze.
Całkowicie o nich zapomniał, kiedy Blanche zaczęła recytować wiersz w ojczystym języku, którego nie znał i nie rozumiał, lecz jego brzmienie niesłychanie pieściło jego uszy. Uwielbiał tłumaczenie, ale w oryginale brzmiało to jeszcze... piękniej? Smith stał wsparty o fortepian i nie potrafił oderwać spojrzenia od Blanche, wsłuchany w zarówno słodkie brzmienie kobiecego głosu, jak i piękny język francuski.
- Brzmi jeszcze wspanialej - stwierdził szczerze. - Francuski jest... Niezwykły. Naucz mnie go, Blanche, nie daj się prosić. Obiecuję być pilnym uczniem - wypalił nagle Harry, przykucnąwszy przy taborecie, na którym siedziała Blanche, ze wzrokiem utkwionym w jej oczach. Czy mógłby wymarzyć sobie lepszą nauczycielkę? Pewnie trudno będzie mu się skupić na nauce w jej obecności, ale... Zawsze to jeszcze więcej czasu spędzonego w jej towarzystwie.
- Zgódź się i zacznijmy próbę.
Każde, zbliżające się spotkanie z Blanche wprawiało go w ekscytację, bo jej uroda i talent wprawiały Hary'ego w zachwyt. Nieważne ile grzeszków miała na sumieniu, takiej kobiecie jak ona było wolno więcej, zdecydowanie więcej niż innym. To, co w przypadku innych kobiet, wzbudziłoby w nim irytację, może nawet złość, Blanche uchodziło na sucho. Najrozkoszniejsze w tym wszystkim było chyba to, że wcale nie okazywała za to wdzięczności - zdawała się poczuwać, że takie traktowanie zwyczajnie się jej należy. Miała w sobie to coś. Coś, co Harry zwykł nazywać genem zwycięzcy. Łatwo to dostrzec. Światło w oczach, nieprzewrotny uśmieszek, wdzięk kotki. Czasami jedynie ganił się w myślach, że powinien był myśleć bardziej rozsądnie, trzymać emocje na wodzy, inaczej nie skończy się to dla niego zbyt dobrze. Znowu.
- Niełatwo... Zatem to możliwe - odparł Smith, uśmiechając się do pianistki szelmowsko, pozwalając, by myśli zbłądziły w bardziej nieodpowiednie rejony, gdzie Blanche Flume znajdowała się zdecydowanie bliżej niego, tak blisko, że mógł poczuć ciepło jej skóry. - Lubię odkrywać takie tajemnice - dodał jeszcze, prześlizgując spojrzeniem po kobiecej sylwetce, szybko i nienachalnie, prędko znów ogniskując je na urodziwej twarzy Flume. - Schlebiasz mi, Blanche - stwierdził, kręcąc przy tym głową, jakby przesadzała. Fałszywa skromność, lecz nieprzesadzona. Smith należał do mężczyzn zdecydowanie przystojnych, pomimo pewnych defektów, takich jak mocno zakrzywiony, długi nos, który wbrew wszystkiemu nie szpecił. Posiadał wiele atutów, którymi mógł oczarować kobiety, wywrzeć na nich dobre wrażenie; schlebiała mu myśl, że niektóre czarownice z widowni przychodzą na jego występy, by na niego patrzeć, lecz wciąż wolałby, by większy zachwyt wzbudzała jego muzyka i głos. To one, sztuka sama w sobie, były dla Smitha najważniejsze.
Całkowicie o nich zapomniał, kiedy Blanche zaczęła recytować wiersz w ojczystym języku, którego nie znał i nie rozumiał, lecz jego brzmienie niesłychanie pieściło jego uszy. Uwielbiał tłumaczenie, ale w oryginale brzmiało to jeszcze... piękniej? Smith stał wsparty o fortepian i nie potrafił oderwać spojrzenia od Blanche, wsłuchany w zarówno słodkie brzmienie kobiecego głosu, jak i piękny język francuski.
- Brzmi jeszcze wspanialej - stwierdził szczerze. - Francuski jest... Niezwykły. Naucz mnie go, Blanche, nie daj się prosić. Obiecuję być pilnym uczniem - wypalił nagle Harry, przykucnąwszy przy taborecie, na którym siedziała Blanche, ze wzrokiem utkwionym w jej oczach. Czy mógłby wymarzyć sobie lepszą nauczycielkę? Pewnie trudno będzie mu się skupić na nauce w jej obecności, ale... Zawsze to jeszcze więcej czasu spędzonego w jej towarzystwie.
- Zgódź się i zacznijmy próbę.
Gdziekolwiek jesteś
- bądź przy mnie
Cokolwiek czujesz
- czuj do mnie
Jakkolwiek nie spojrzysz
- patrz na mnie
Czymkolwiek jest miłość
- kochaj się we mnie
Harry Smith
Zawód : śpiewak, muzyk
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Ja bym kota nie wziął
na weekend.
A ty mi chciałaś
serce oddać,
na wieczność
na weekend.
A ty mi chciałaś
serce oddać,
na wieczność
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nauczona wyrozumiałości, przyzwyczajona do admiracji i uwielbienia, tkwiła w bańce wykreowanej sztucznie kontroli. Narcystycznie spoglądała we własne odbicie, podziwiała każdy zakątek pięknej twarzy, z cichą premedytacją nie wyłoniwszy przy tym pierwszych zmarszczek. Samoocena funkcjonowała podobnie, osiągnąwszy wyżyny bezkrytycyzmu i samouwielbienia. Brakowało w tym wszystkim pragmatycznego rozsądku, zdrowej dozy obiektywizmu; przez lata tkwiła w tym kłamstwie, pozorności perfekcji i ideału, do której nonsensownie dążyła. Harry jej w tym pomagał, ci wszyscy szarmanccy goście klubu także; istotą sukcesu winna być zatem obecność uosobionej krytyki, persony o erudycyjnym umyśle, coby przemówić mądrze do jej rozchybotanej duszyczki. Gen zwycięzcy, być może, faktycznie posiadała; niemniej jednak jej postawa wołała o ludzką cząstkę skromności, o dawkę pokornego wizualizowania rzeczywistości. Hiperbolizowanie zdarzało się jej aż nazbyt często, a natura artystki bynajmniej nie była tego usprawiedliwieniem. Pytanie tylko, czy odnajdzie kiedyś stabilny grunt - nijak przesadnie fantazyjny, ani ponuro przygnębiający. Wciąż się na to nie zanosiło, serce biło bowiem mocniej przy każdym słodkim słówku, niczym u nastolatki ulegało chwilowym podnieceniom. Osamotniona, w poczuciu zależna od mężczyzny, chlipała tylko za przystojnymi dżentelmenami, jak gdyby w miłosnej desperacji, albo w rozrywkowym wirze emocji. Chciała być kochaną, choć wychodziło na to, że potrafiła jedynie się kochać; pozostawiona z bezładem krótkotrwałych miłostek nieco już gubiła się w własnych potrzebach i oczekiwaniach. Nieustająca pętla uniesień i rozczarowań, sensualnych zabaw i opuszczonej bezczynności.
- Ponoć wszystko jest możliwe, tylko trzeba chcieć - odparła z enigmatycznym tonem, zakończywszy tym stwierdzeniem te niepoprawne rozmówki. Konwenans nie zezwalał na takie nie dosłowności i choć bynajmniej nie przestrzegała tychże reguł, czas mijał nieprzerwanie, minuty próby uciekały, a występ już niebawem. Poprawiła swobodnie włosy, zerknęła przelotnie na instrument w rogu, później na chłopaka stojącego nieopodal. - To dobrze, przynajmniej wiem, że moje słowo wciąż coś znaczy - przyznała bezwstydnie, nie ulegając tej iluzyjnej skromności. On, tak samo jak i ona, dobrze znał własne atuty, z pewnością też wykorzystywał je w życiu codziennym. Chyba tylko głupi nie korzystałby z danych mu możliwości i nie ułatwiał sobie życia?
Dostrzegła zadumę, w którą wpadł przy recytacji, doceniła jego zaangażowanie i musiała przyznać mu rację - po francusku wszystko brzmiało lepiej, korzystniej, romantyczniej i wznioślej. Dopiero, gdy poznała angielski, zorientowała się, jaka siła tkwi w jej ojczystym języku, wówczas doceniwszy go jeszcze bardziej.
- Francuszczyzna nie jest prosta - ostrzegła od razu, surowym spojrzeniem nauczycielki patrząc na Harry'ego. Instynkt pedagoga, którym niegdyś przez chwilę była, aktywował się wraz z jego obietnicami. Nie mogła odmówić, nie jemu, nie w tej sytuacji. - Ale skoro obiecałeś pilnie się uczyć... - Z subtelnym uśmiechem na twarzy puściła mu oczko. - Głupio byłoby odmówić - skwitowała, oddając tomik poezji w męskie dłonie. Chwilę później już rozgrzewała palce na klawiaturze fortepianu.
- Ponoć wszystko jest możliwe, tylko trzeba chcieć - odparła z enigmatycznym tonem, zakończywszy tym stwierdzeniem te niepoprawne rozmówki. Konwenans nie zezwalał na takie nie dosłowności i choć bynajmniej nie przestrzegała tychże reguł, czas mijał nieprzerwanie, minuty próby uciekały, a występ już niebawem. Poprawiła swobodnie włosy, zerknęła przelotnie na instrument w rogu, później na chłopaka stojącego nieopodal. - To dobrze, przynajmniej wiem, że moje słowo wciąż coś znaczy - przyznała bezwstydnie, nie ulegając tej iluzyjnej skromności. On, tak samo jak i ona, dobrze znał własne atuty, z pewnością też wykorzystywał je w życiu codziennym. Chyba tylko głupi nie korzystałby z danych mu możliwości i nie ułatwiał sobie życia?
Dostrzegła zadumę, w którą wpadł przy recytacji, doceniła jego zaangażowanie i musiała przyznać mu rację - po francusku wszystko brzmiało lepiej, korzystniej, romantyczniej i wznioślej. Dopiero, gdy poznała angielski, zorientowała się, jaka siła tkwi w jej ojczystym języku, wówczas doceniwszy go jeszcze bardziej.
- Francuszczyzna nie jest prosta - ostrzegła od razu, surowym spojrzeniem nauczycielki patrząc na Harry'ego. Instynkt pedagoga, którym niegdyś przez chwilę była, aktywował się wraz z jego obietnicami. Nie mogła odmówić, nie jemu, nie w tej sytuacji. - Ale skoro obiecałeś pilnie się uczyć... - Z subtelnym uśmiechem na twarzy puściła mu oczko. - Głupio byłoby odmówić - skwitowała, oddając tomik poezji w męskie dłonie. Chwilę później już rozgrzewała palce na klawiaturze fortepianu.
nie obiecuję ci wiele
bo tyle co prawie nic
najwyżej wiosenną zieleń
i pogodne dni
najwyżej uśmiech na twarzy
i dłoń w potrzebie
nie obiecuję ci wiele
bo tylko po prostu siebie.
bo tyle co prawie nic
najwyżej wiosenną zieleń
i pogodne dni
najwyżej uśmiech na twarzy
i dłoń w potrzebie
nie obiecuję ci wiele
bo tylko po prostu siebie.
Blanche Flume
Zawód : gra, śpiewa i trochę dramatyzuje
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
jestem kobietą
wodą, ogniem, burzą, perłą na dnie
wolna jak rzeka, nigdy nie poddam się
jestem kobietą
jestem wodą, jestem ogniem,
j a w ą i s n e m
wodą, ogniem, burzą, perłą na dnie
wolna jak rzeka, nigdy nie poddam się
jestem kobietą
jestem wodą, jestem ogniem,
j a w ą i s n e m
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wielką siłę mają marzenia, a ja bardzo tego pragnę, cisnęło się Smithowi na usta, zachował jednak te myśli dla samego siebie. Uśmiechnął się do nich, nie pozwalając jednak wyobraźni rozpędzić się zbyt gwałtownie, oboje musieli skupić się na próbie i zbliżającym się nieubłaganie występie. Mieli coraz mniej czasu, a będą na siebie źli, zarówno na samych siebie, jak i wzajemnie, jeśli coś pójdzie nie tak. Oboje cechował wszak perfekcjonizm. Jeszcze tej nocy, kiedy wróci do siebie, legnie w miękkich poduszkach, będzie miał mnóstwo czasu, naprawdę wiele godzin, aby wyobrażać sobie to możliwe wszystko. - Twoje słowo, Blanche, znaczy wiele, a twoje życzenie jest dla mnie rozkazem - odparł, nie potrafiąc się powstrzymać od pochlebstw, hojnie karmił nimi uroczą pianistkę; im chętniej je przyjmowała, tym z jeszcze większą radością ją nimi obdarowywał. Zasługiwała na nie, oczywiście, ale miał również świadomość tego, że potrafił czarować słowem i posiadał łatwość zjednywania sobie ludzi - bezwstydnie z tego korzystał. Chciał wzbudzać sympatię, przywiązywać do siebie innych, zdobywać ich zaufanie. Lepiej mieć więcej przyjaciół, niż mniej. Zwłaszcza w tak niepewnych czasach.
- Zdaję sobie z tego sprawę, madame - odpowiedział Harry, przestając się szelmowsko uśmiechać; na jego przystojnej twarzy malowała się pełna powaga, nie żartował. Podjął już pierwsze próby nauki języka miłości, języka romantyków, kupił podręczniki, lecz próby te zakończyły się fiaskiem. Zapamiętał jedynie kilka słów, które kojarzył właściwie każdy Anglik, Szkot, czy Irlandczyk. Madame, merci, mademoiselle, oui, nic wielkiego. Aby naprawdę się go nauczyć, potrzebował nauczyciela, prawdziwych korepetycji. - Dlatego zwracam się do ciebie. To twój ojczysty język, żaden tutejszy nauczyciel nie rozumie go tak jak ty - powiedział z pełnym przekonaniem, że zwrócenie się do rodowitej Francuzki było najlepszą opcją. - Dziękuję! Dziękuję, Blanche, obiecuję, że nie pożałujesz tego - zapewnił ją gorąco, mając ochotę uściskać pianistkę, tak bardzo cieszył się, ze zgodziła się na tę pomoc. Przyjął odeń tomik poezji i schował do swojej walizki, którą ze sobą przyniósł. Powrócił po chwili do fortepianu, przyciągnięty melodią, wygrywaną przez Flume, by rozgrzać palce.
- Zaczynajmy zatem - rzekł z uśmiechem; z ogromną przyjemnością przeszedł do tych obowiązków, które dla niego obowiązkami bynajmniej nie były - mówili, aby robić to, co się kochało, a człowiek nie pracuje wówczas żadnego dnia. Zaczął śpiewać do melodii Blanche, a jego śpiew i jej muzyka stworzyły zgraną, dobrą całość. Kilka razy nie udało im się trafić, lecz przećwiczywszy repertuar, dotarli się całkiem - a ich występ nagrodzono gromkimi brawami.
zt
- Zdaję sobie z tego sprawę, madame - odpowiedział Harry, przestając się szelmowsko uśmiechać; na jego przystojnej twarzy malowała się pełna powaga, nie żartował. Podjął już pierwsze próby nauki języka miłości, języka romantyków, kupił podręczniki, lecz próby te zakończyły się fiaskiem. Zapamiętał jedynie kilka słów, które kojarzył właściwie każdy Anglik, Szkot, czy Irlandczyk. Madame, merci, mademoiselle, oui, nic wielkiego. Aby naprawdę się go nauczyć, potrzebował nauczyciela, prawdziwych korepetycji. - Dlatego zwracam się do ciebie. To twój ojczysty język, żaden tutejszy nauczyciel nie rozumie go tak jak ty - powiedział z pełnym przekonaniem, że zwrócenie się do rodowitej Francuzki było najlepszą opcją. - Dziękuję! Dziękuję, Blanche, obiecuję, że nie pożałujesz tego - zapewnił ją gorąco, mając ochotę uściskać pianistkę, tak bardzo cieszył się, ze zgodziła się na tę pomoc. Przyjął odeń tomik poezji i schował do swojej walizki, którą ze sobą przyniósł. Powrócił po chwili do fortepianu, przyciągnięty melodią, wygrywaną przez Flume, by rozgrzać palce.
- Zaczynajmy zatem - rzekł z uśmiechem; z ogromną przyjemnością przeszedł do tych obowiązków, które dla niego obowiązkami bynajmniej nie były - mówili, aby robić to, co się kochało, a człowiek nie pracuje wówczas żadnego dnia. Zaczął śpiewać do melodii Blanche, a jego śpiew i jej muzyka stworzyły zgraną, dobrą całość. Kilka razy nie udało im się trafić, lecz przećwiczywszy repertuar, dotarli się całkiem - a ich występ nagrodzono gromkimi brawami.
zt
Gdziekolwiek jesteś
- bądź przy mnie
Cokolwiek czujesz
- czuj do mnie
Jakkolwiek nie spojrzysz
- patrz na mnie
Czymkolwiek jest miłość
- kochaj się we mnie
Harry Smith
Zawód : śpiewak, muzyk
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Ja bym kota nie wziął
na weekend.
A ty mi chciałaś
serce oddać,
na wieczność
na weekend.
A ty mi chciałaś
serce oddać,
na wieczność
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
15 Września 1957 roku
List jaki otrzymała ledwie dwa dni temu, był zaskoczeniem.
Nie przywykła do podobnych pism, nie przywykła również do tego, aby znajomi polecali ją bez wcześniejszego uprzedzenia. Zwłaszcza teraz, gdy większość jej dni pochłaniała praca u boku jednego z wybitnych profesorów. Nie wiedziała, kim były owe sieci wspólnych kontaktów... I chyba tylko ta wiadomość zachęciła ją, aby przystać na spotkanie. W miejscu spokojnym, znanym oraz takim, z którego w każdym momencie można było się ulotnić. Pewna, że przynajmniej kilka znanych jej osób wypowiedziałoby się negatywnie, co do podjętej przez nią decyzji. W ostatnim jednak czasie, doświadczenia budowały jej pewność siebie, a nic złego stać się nie mogło, czyż nie?
Do Globu Księżyca przybyła dobrą godzinę przed spotkaniem, w skutek pomyślnych zbiegów okoliczności. Frances, ubrana w elegancką, czarną sukienkę podkreślającą walory figury przekroczyła próg lokalu. Zachwyt wyrysował się na jej buzi, gdy zauważyła wystrój tego miejsca. Pierwszy raz miała okazję się tu pojawić, a miejsce bardzo szybko przypadło jej do gustu. Uwielbiała astronomię. Pasjonowały ją tajemnice gwiazd, a szczególnie te, które dotyczyły magicznych mikstur. Nie było tajemnicą, że alchemia była blisko powiązana z astronomią, a panna Burroughs, motywowana swoimi marzeniami o wielkich osiągnięciach, osiągnęła mistrzostwo w obu dziedzinach. Szaroniebieskie spojrzenie przez chwilę wędrowało po pomieszczeniu, by finalnie zatrzymać się na stoliku, który zdawał się pasować do okazji - sprawiające wrażenie prywatności oraz konfidencjonalności. Ostrożnie zajęła miejsce, po czym zamówiła dla siebie filiżankę gorącej herbaty oraz kawałek orzechowego ciasta. Z torby wyjęła podręcznik traktujący o Opiece nad Magicznymi Zwierzętami by w czasie oczekiwania zatopić się w lekturze. Skryte pod materiałem białych rękawiczek dłonie bezwiednie wodziły po równie bielutkich perłach, gdy panna Burroughs pochłaniała kolejne strony. Nowa posada wymagała rozszerzenia wiedzy i Frances doskonale zdawała sobie z tego sprawę.
Czas upłynął jej szybko w towarzystwie pochłaniającej lektury. Gdy kontrolnie uniosła szaroniebieskie spojrzenie zauważyła kroczącą w jej kierunku kobietę. Ostrożnie zamknęła książkę, by wsunąć ją do torby przewieszonej przez siedzenie krzesełka. Z gracją wstała ze swojego miejsca, lokując zaciekawione spojrzenie w buzi kobiety.
- Panna Dolohov? - Spytała delikatnym głosem, wszak nie wiedziała, jak wygląda kobieta z listu. - Frances Burroughs, miło mi pannę poznać. - Przedstawiła się chwilę później, wyciągając w jej kierunku okrytą rękawiczką dłoń. Eteryczna alchemiczka wskazała pannie Dolohov wolne miejsce przy stoliku, po czym sama zasiadła na swoim krzesełku. Dziewczę założyło nogę na nogę, po czym smukłymi palcami poprawiło materiał sukienki, by ta prezentowała się odpowiednio. - Przyznam, że panny sowa była dla mnie niewielkim zaskoczeniem, co sprawiło, że potrzebuje panna pomocy alchemika? - Spytała z delikatnym uśmiechem wyrysowanym na malinowych ustach, nie odsuwając szaroniebieskich tęczówek do jej twarzy. ...i kto? Pragnęło się jeszcze zapytać, Frances miała jednak wrażenie, że ta kwestia prędzej czy póniej wejdzie na wokandę.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Pobudki celowały w zwyczajność ludzkiego życia; egocentryzm, lenistwo, pychę; wszystkie niesnaski wypełniające parszywą codzienność podyktowały wpierw słowa, później palce, finalnie kroki panny Dolohov, która – o dziwo samej sobie – zjawiła się w okolicach umówionego miejsca spotkania dość punktualnie. Dość, gdyż spóźnienie tyczyło się tylko trzech minut, co zważywszy na życiowy rozgardiasz Tatiany jak i przywierające niczym uporczywy rzep możliwości spóźnialstwa, było niemałym wyczynem.
Decyzja, by zachwalania niejakiego pana Wrońskiego, na którego towarzystwo, chcąc nie chcąc, bywała nader często skazywana, zasiały ciekawskie ziarno w umyśle Rosjanki, przybyła dość prędko. Tatiana nie potrzebowała wiele – ot kilka chwil zawahania, kilka momentów nieugiętej potrzeby, kilka rozważań nad tym, cóż mogłoby okazać się przydatne – by ów gdybanie przelać na papier i zaproponować uzdolnionej (co miało się wkrótce potwierdzić) alchemiczce spotkanie. Nieprzyzwyczajona do angielskich zwyczajów postawiła na prostą, na granicy czystego biznesu i otwartości potencjalnej znajomej deklarację, a odpowiedź w formie zaproponowania miejsca, które miałoby im posłużyć jako dobicie targu spotkało się z wyraźną aprobatą.
Karmelowy płaszcz zsunął się z kruchych ramion wraz z przekroczeniem progu miłej dla oka okolicy; jasne tęczówki momentalnie pochłonął niecodzienny wystrój lokalu, brew kobiety uniosła się nieznacznie ku górze wraz z kącikiem ust; panna Burroughs widocznie miała specyficzne poczucie estetyki. Przyzwyczajone raczej do obskurnych barów ślepia, mimo wszystko pozytywnie zareagowały na poznanie wyboru młodej alchemiczki, a po kilku okręceniach głową, Tatiana dostrzegła wreszcie swoją towarzyszkę tegoż popołudnia; być może za sprawą skrzyżowanych spojrzeń, być może przez opowiastki Wrońskiego na temat blondynki, a być może dzięki jakiejś dziwacznej, niezbadanej mocy kobiecej intuicji.
Dzielący je dystans prędko został zniwelowany za pomocą kilku uderzeń obcasów o posadzkę; przystając przy blondynce, Tatiana również wysunęła dłoń, uśmiechając się – na tyle życzliwie, na ile faktycznie potrafiła – w stronę młodej kobiety i finalnie ściskając odzianą w białą rękawiczkę rękę.
– Och, niezmiernie mi miło, proszę mówić po prostu Tatiana – stwierdziła, zajmując po chwili miejsce nieopodal nieznajomej – Nic zaskakującego, Frances – darując sobie ceregiele; nader nudne i nijakie, których tak często musiała się wystrzegać w towarzystwie arystokracji, przeszła od razu na swobodne ty – Jestem raczej prostym klientem, a twoja wiedza może mi pomóc w zaspokajaniu zwyczajnych potrzeb, eliksiry codziennego użytku, jak mniemam. Niektóre z nich jednak wybitnie trudno dostać w pierwszej lepszej aptece, wasz kraj doprawdy mnie zadziwia – pozwoliła sobie na krótkie, nieco teatralne żachnięcie się, w międzyczasie wykorzystując uwagę pobliskiej kelnerki, by zamówić czarną kawę i z cichym brzdękiem ułożyć swoją papierośnicę na blacie urokliwego stoliczka – Oczywiście, jeśli nie jest to dla ciebie problemem. – lawirowanie między tym, co legalne, a tym co nieokreślone prawnie; ach, jakże Anglia bywała skomplikowana.
Decyzja, by zachwalania niejakiego pana Wrońskiego, na którego towarzystwo, chcąc nie chcąc, bywała nader często skazywana, zasiały ciekawskie ziarno w umyśle Rosjanki, przybyła dość prędko. Tatiana nie potrzebowała wiele – ot kilka chwil zawahania, kilka momentów nieugiętej potrzeby, kilka rozważań nad tym, cóż mogłoby okazać się przydatne – by ów gdybanie przelać na papier i zaproponować uzdolnionej (co miało się wkrótce potwierdzić) alchemiczce spotkanie. Nieprzyzwyczajona do angielskich zwyczajów postawiła na prostą, na granicy czystego biznesu i otwartości potencjalnej znajomej deklarację, a odpowiedź w formie zaproponowania miejsca, które miałoby im posłużyć jako dobicie targu spotkało się z wyraźną aprobatą.
Karmelowy płaszcz zsunął się z kruchych ramion wraz z przekroczeniem progu miłej dla oka okolicy; jasne tęczówki momentalnie pochłonął niecodzienny wystrój lokalu, brew kobiety uniosła się nieznacznie ku górze wraz z kącikiem ust; panna Burroughs widocznie miała specyficzne poczucie estetyki. Przyzwyczajone raczej do obskurnych barów ślepia, mimo wszystko pozytywnie zareagowały na poznanie wyboru młodej alchemiczki, a po kilku okręceniach głową, Tatiana dostrzegła wreszcie swoją towarzyszkę tegoż popołudnia; być może za sprawą skrzyżowanych spojrzeń, być może przez opowiastki Wrońskiego na temat blondynki, a być może dzięki jakiejś dziwacznej, niezbadanej mocy kobiecej intuicji.
Dzielący je dystans prędko został zniwelowany za pomocą kilku uderzeń obcasów o posadzkę; przystając przy blondynce, Tatiana również wysunęła dłoń, uśmiechając się – na tyle życzliwie, na ile faktycznie potrafiła – w stronę młodej kobiety i finalnie ściskając odzianą w białą rękawiczkę rękę.
– Och, niezmiernie mi miło, proszę mówić po prostu Tatiana – stwierdziła, zajmując po chwili miejsce nieopodal nieznajomej – Nic zaskakującego, Frances – darując sobie ceregiele; nader nudne i nijakie, których tak często musiała się wystrzegać w towarzystwie arystokracji, przeszła od razu na swobodne ty – Jestem raczej prostym klientem, a twoja wiedza może mi pomóc w zaspokajaniu zwyczajnych potrzeb, eliksiry codziennego użytku, jak mniemam. Niektóre z nich jednak wybitnie trudno dostać w pierwszej lepszej aptece, wasz kraj doprawdy mnie zadziwia – pozwoliła sobie na krótkie, nieco teatralne żachnięcie się, w międzyczasie wykorzystując uwagę pobliskiej kelnerki, by zamówić czarną kawę i z cichym brzdękiem ułożyć swoją papierośnicę na blacie urokliwego stoliczka – Oczywiście, jeśli nie jest to dla ciebie problemem. – lawirowanie między tym, co legalne, a tym co nieokreślone prawnie; ach, jakże Anglia bywała skomplikowana.
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Strona 3 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Glob Księżyca
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kent