Ręka Glorii
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★★
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ręka Glorii
Elitarny lokal znajdujący się na obrzeżach Royal Borough of Kensington and Chelsea, do którego prowadzona jest selekcja, oczywiście wśród osób nienależących do stałych bywalców; ci znani ochronie, nie muszą zamartwiać się żadnymi ograniczeniami. Pomimo eleganckiego wnętrza, Ręka Glorii znajduje się w podziemiach, co rzutuje na ogóle poczucie podczas pobytu; powietrze jest ciężkie, chłodne i wilgotne, o ile nie zostało zatrute dymem papierosowym. Wszystkie meble wykonano z kości, kontrastujących bielą z ciemnymi ścianami. Niektórzy wolą myśleć, że należały one do zwierząt, ale wciąż w środowisku unosi się fama, że właściciel ma układy z Nokturniarzami, a do wykonania wnętrza użyto szkieletów ludzi, którzy za długo leżeli zapomniani na mrocznych ulicach Nokturnu. Z gramofonów sączy się przerażająca muzyka, całość oświetlają magiczne pochodnie i nietopniejące świecie, rozwiewające ciemności. Plotka głosi, że nazwa lokalu wzięła się od Ręki Glorii, która ponoć kiedyś stanowiła eksponat. Bar przyciąga ciekawskich czarodziejów, którzy nie są na tyle odważni, by ryzykować swoje życie na Nokturnie. Pomimo łagodniejszej atmosfery, przed wejściem do podziemi, należy pamiętać, że typy tam przebywające nie należą do najprzyjemniejszych, a znalezienie dilera jest niesamowicie łatwe, tak samo jak handlarzy różnymi ciekawymi, aczkolwiek nie do końca legalnymi przedmiotami.
Możliwość gry w kościanego pokera
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:42, w całości zmieniany 1 raz
Odkąd otrzymał uprawnienia do legalnego przebywania w Departamencie Tajemnic niechętnie opuszczał usłane zagadkami piętro. Znikał za drzwiami Sali Śmierci na wiele godzin, pochłonięty badaniami i poszukiwaniem odpowiedzi na dręczące go pytania. Nie miał nigdy dość; gotów poświęcić każdą chwilę na zgłębianie tajemnej wiedzy. Tego dnia opuścił Ministerstwo Magii wcześniej niż zwykle. Wiedział, widział, że na swej drodze do domu spotka Mię; miną się przy windach, spoglądając na siebie z chłodem, przedziwną rezerwą, która im nie pasowała. Nie uciekał przed tym, przed spojrzeniem jej w twarz, zastanawianiem się czy słusznie uczynił; wolał zapobiegać kiełkującemu sentymentalizmowi na jej widok. To co się wydarzyło było już za nimi, nie miało — nie mogło mieć najmniejszego znaczenia na ich życie, nie powinno wywlekać na wierzch szarych i odległych wspomnień.
W mieszkaniu czekał na niego list i wystarczyło jedno spojrzenie na bielejącą w dziennym świetle kopertę, by rozpoznać nadawcę. Ursus był głodny i niezadowolony; dziobnął go, gdy tylko sięgnął po wiadomość, swoimi szponami wydarł na eleganckim, miękkim pergaminie dziury. Wyciągnięcie go spod wielkiej, niezadowolonej sowy było wyzwaniem, któremu szybko, choć nie bez szwanku sprostał, od razu przepędzając podłe ptaszysko z parapetu. Obce ptaki nie przysiadały na parapetach jego mieszkania; jakoś dziwnie unikały tego miejsca. Przynajmniej było czysto.
Wśród kości czuł się swojsko, zupełnie swobodnie, ich wystylizowane piękno przypominało mu o będącym kwintesencją prawdziwej sztuki akcie zabijania; oczyszczania czaszek z tkanek i krwi, kości z giętkich ścięgien i przezroczysto-żółtej mazi. Mimochodem pomyślał o tych wszystkich ciałach rzuconych na pożarcie nokturnowym psom, których jeszcze nie zjedzono. Zjadały nawet kości. Szczególnie kości. Może dlatego klimat tego miejsca od zawsze mu odpowiadał, choć nigdy nie przywiązywał większej wagi do dekoracji, stylizacji i wystroju; chyba, że mógł do wystroju zaliczyć skąpe kobiece odzienie. Pomieszczenia zwykle oglądał z niepostrzeżenie, szukając słabych i mocnych stron, punktów wejść i wyjść, wszak dobra orientacja w terenie, szczególnie nieznanym, mogła ocalić życie. Prześlizgnąwszy się pomiędzy stolikami, zajął miejsce na przeciw kuzyna, który zagrabił sobie jego sympatię dzięki wspólnej niechęci wobec pewnej kobiety. Nic tak nie łączy jak wspólni wrogowie.
— Trafiłem już, pozbawił mnie zębów — odparł bez cienia wstydu, rozsiadając się wygodnie w wysokim krześle. Rozejrzał się dookoła, ogarniając wzrokiem nieliczne towarzystwo, nim skupi się całkowicie na rozmowie z Magnusem, który zasługiwał na całkowitą uwagę i szacunek. — Ale jak widać, szybkość nie idzie w parze ze skutecznością.— Ben inteligencją nie grzeszył, za to sierpowego miał całkiem przyjemnego.
Na jego słowa, uniósł wzrok i zawiesił na pokrytej gęstym zarostem twarzy arystokraty. Nie było cenniejszych skarbów niż informacje; był gotów płacić za nie każdą cenę.
— Wątpisz?— nie odpowiadaj. — Poker nie wydaje się odpowiednio godną formą rozrywki dla ciebie, sir— powiedział z leniwym uśmiechem na ustach, nie spoglądając nawet na kelnera, który się zatrzymał przy ich stoliku. Zażyczył dwie podwójne szklanki Ognistej, uprzedzając Magnusa. — Chyba, że preferujesz wino — on sam miał go już dość, wczorajsze; obce, słodkie i importowane źle zalegało mu na żołądku. — Powinienem przekierować prenumeratę Walczącego Maga do Ministerstwa. Mam sąsiadów, którzy kradną mi gazety, więc od maja moja kuzynka w biurze aurorów będzie odbierać je dla mnie — dodał, czując lekką satysfakcję na samo wyobrażenie nieustannie dostarczanych Mii gazet. Prosto na biurko. Prosto z wydawnictwa.
W mieszkaniu czekał na niego list i wystarczyło jedno spojrzenie na bielejącą w dziennym świetle kopertę, by rozpoznać nadawcę. Ursus był głodny i niezadowolony; dziobnął go, gdy tylko sięgnął po wiadomość, swoimi szponami wydarł na eleganckim, miękkim pergaminie dziury. Wyciągnięcie go spod wielkiej, niezadowolonej sowy było wyzwaniem, któremu szybko, choć nie bez szwanku sprostał, od razu przepędzając podłe ptaszysko z parapetu. Obce ptaki nie przysiadały na parapetach jego mieszkania; jakoś dziwnie unikały tego miejsca. Przynajmniej było czysto.
Wśród kości czuł się swojsko, zupełnie swobodnie, ich wystylizowane piękno przypominało mu o będącym kwintesencją prawdziwej sztuki akcie zabijania; oczyszczania czaszek z tkanek i krwi, kości z giętkich ścięgien i przezroczysto-żółtej mazi. Mimochodem pomyślał o tych wszystkich ciałach rzuconych na pożarcie nokturnowym psom, których jeszcze nie zjedzono. Zjadały nawet kości. Szczególnie kości. Może dlatego klimat tego miejsca od zawsze mu odpowiadał, choć nigdy nie przywiązywał większej wagi do dekoracji, stylizacji i wystroju; chyba, że mógł do wystroju zaliczyć skąpe kobiece odzienie. Pomieszczenia zwykle oglądał z niepostrzeżenie, szukając słabych i mocnych stron, punktów wejść i wyjść, wszak dobra orientacja w terenie, szczególnie nieznanym, mogła ocalić życie. Prześlizgnąwszy się pomiędzy stolikami, zajął miejsce na przeciw kuzyna, który zagrabił sobie jego sympatię dzięki wspólnej niechęci wobec pewnej kobiety. Nic tak nie łączy jak wspólni wrogowie.
— Trafiłem już, pozbawił mnie zębów — odparł bez cienia wstydu, rozsiadając się wygodnie w wysokim krześle. Rozejrzał się dookoła, ogarniając wzrokiem nieliczne towarzystwo, nim skupi się całkowicie na rozmowie z Magnusem, który zasługiwał na całkowitą uwagę i szacunek. — Ale jak widać, szybkość nie idzie w parze ze skutecznością.— Ben inteligencją nie grzeszył, za to sierpowego miał całkiem przyjemnego.
Na jego słowa, uniósł wzrok i zawiesił na pokrytej gęstym zarostem twarzy arystokraty. Nie było cenniejszych skarbów niż informacje; był gotów płacić za nie każdą cenę.
— Wątpisz?— nie odpowiadaj. — Poker nie wydaje się odpowiednio godną formą rozrywki dla ciebie, sir— powiedział z leniwym uśmiechem na ustach, nie spoglądając nawet na kelnera, który się zatrzymał przy ich stoliku. Zażyczył dwie podwójne szklanki Ognistej, uprzedzając Magnusa. — Chyba, że preferujesz wino — on sam miał go już dość, wczorajsze; obce, słodkie i importowane źle zalegało mu na żołądku. — Powinienem przekierować prenumeratę Walczącego Maga do Ministerstwa. Mam sąsiadów, którzy kradną mi gazety, więc od maja moja kuzynka w biurze aurorów będzie odbierać je dla mnie — dodał, czując lekką satysfakcję na samo wyobrażenie nieustannie dostarczanych Mii gazet. Prosto na biurko. Prosto z wydawnictwa.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Zaktualizowanie obowiązków do teraźniejszych sprawiło, że ich lista uległa gwałtownemu uszczupleniu; staranna rozpiska zawierała bowiem również cele na przyszłość, zarówno ulotne, których spełnienie przyniesie mu satysfakcję, acz nie odbije się echem oraz te wyższe i nieporównywanie ważniejsze. Każdy krok miał przybliżać Magnusa do opiewanej przez niego perfekcji, każdy dzień uwypuklać mikroskopijne efekty, składające się na tę jedną, oczekiwaną całość. Głęboko wierzył, że wszystko co robił posiadało sens; stricte fizyczne czynności okraszał też wysiłkiem umysłowym, intensywnym zastanowieniem, byle tylko nie marnować czasu, przeciekającego przez palce. Może to już paranoja, a może po prostu oddanie jednej sprawie, ubarwionej po drodze w osobiste przesłanki, majaczące gdzieś w odnogach ścieżki, którą wybrał bez zastanowienia. Nie z obowiązku, chociaż po części i tak traktował tę służbę. Powinność, wypełniana z żywymi chęciami uczestniczenia w uzdrowieniu świata. Szlachecka etykieta (albo wychowanie w absurdalnej megalomanii) wypaczyły moralność, nadając jej zupełnie inny kształt, swobodnie i na bieżąco dostosowujący się do kolejnych epizodów, w jakich przelanie krwi mugolskiego ścierwa przepełniało dumą, nie, wyrzutami sumienia. Poznał ich smak: jednocześnie gorzki i cierpki, osiadający na języku nieprzyjemnym nalotem, tak że czuł go jeszcze długo, jakby organizm wciąż nie mógł odżałować tego, co się stało. Być może ciało znało go lepiej, acz Rowle odcinał te więzy, nie zamierzając się przyzwyczajać. Nikt nie wiedział, że przeszedł piekło, jakie sukcesywnie do niego wracało, w snach, wspomnieniach i w teraźniejszości, kiedy schizofrenicznie poszukiwał przy stole w jadalni trzeciej ciemnowłosej główki. Należącej do jego nienarodzonego syna, którego zabił własnymi rękami.
Chciał zmyć to piętno prawdziwym pięknem - czystym - eugenicznym, wykazem liczb, szacowanych już w dziesiątkach. Matematyczne równanie o perfekcyjnym wyniku, mieszczącym płód w ogromie nazwisk, plątaninie członków, wygiętych nienaturalnie kończyn. Pierwsze odjęcie życia nadal przyprawiało o mdłości, kolejne tworzyły sztukę. Harmonię, nie w morderczym artyzmie, lecz w jego życiu oraz w żałosnej egzystencji tych wszystkich, niezdających sobie sprawy z prawdziwego poświęcenia. Mulciber też doskonale znał jego wagę, na własnej skórze czując ciężar rosnącej tajemnicy oraz oddania, w istocie nie nakładającego jarzma, a wyzwalającego spod pewnej mocy. Nie udawał, że byli bezkarni, chociaż Rowle stał niejako poza prawem; arystokracja zachowała niejako status quo, więc mógł cieszyć się tymi nielicznymi przywilejami, jakie jeszcze mu pozostały. Nadużywanie tej protekcji miał jednak za postawę śmieszną - mężczyzna nie zasłaniał się w nieskończoność swymi względami, tak jak młodzieniec nie powinien ukrywać się za maminą spódnicą.
-Twój nowy uśmiech to zasługa Cassandry? - rzucił pół żartem, pół serio, jakby szalenie interesowała go tajemnica idealnego zgryzu Ramseya. Ufał jej bardziej, niż uzdrowicielom z Munga: płacił złotem, więc miał pewność, że najpaskudniejsza rana zostanie zaleczona, a dyskrecja zachowana - ale chyba ty akurat na refleks nie narzekasz? - spytał, unosząc jedną brew w wyrazie powątpiewania. Sięgnął do kieszeni, skąd wyjął ciasno zwinięty skrawek pergaminu, opieczętowany rodowym symbolem, po czym bez ostrzeżenia rzucił go przez stół, z umiarkowanym zainteresowaniem obserwując trajektorię lotu oraz reakcję Mulcibera. Złapie, czy też nie?
Błysk zainteresowania w jego oczach nie umknął uwadze Magnusa. Kusił, zwodził, oferował naprawdę wiele - a Ramseya wszak trudno było zadowolić - lecz najpierw ten musiał wyrazić zgodę. I dorzucić coś do puli nagród, Rowle nie był bezinteresownym dobroczyńcą - a co jest według ciebie stosowniejsze? Wolałbyś może zagrać w szachy? - zakpił, taka walka i brutalność pozostawiona na planszy nie dawała pola do wyobraźni. Preferował pracę przeniesioną w teren.
I docenił też prostotę wyboru Mulcibera, najwyraźniej od razu przechodzącego do rzeczy. Konkrety trunek, mający zawrócić głowę, konkretny zakład o niewysłowione, lecz odpowiednio skalibrowane do powagi sytuacji fanty. Kiwnął głową - z dużo większym zaangażowanie przyjmując jego kolejne słowa, całkiem... zaskakujące.
-Nie wiem, co dziwi mnie bardziej - rzekł powoli, rozlewając samodzielnie (sic!) przyniesioną przez kelnera Ognistą do dwóch szklanek - to, że t w o j a kuzynka para się aurorstwem - przerwał, krzywiąc się nieznacznie, bynajmniej nie od wypitego alkoholu. Plama na honorze i hańba dla nazwiska, Mulciberowie reprezentowali wszak jedyną słuszną stronę - czy fakt tak subtelnej troski o nią. To pierwsza faza tej edukacji? - spytał lekko, wszak sam nie miał oporów przed ochroną rodu, nawet drastycznymi metodami. Był ciekaw, jak daleko może posunąć się Mulciber, ale na razie nie mówił nic więcej, a nonszalancko tasował talię wyświechtanych kart.
Chciał zmyć to piętno prawdziwym pięknem - czystym - eugenicznym, wykazem liczb, szacowanych już w dziesiątkach. Matematyczne równanie o perfekcyjnym wyniku, mieszczącym płód w ogromie nazwisk, plątaninie członków, wygiętych nienaturalnie kończyn. Pierwsze odjęcie życia nadal przyprawiało o mdłości, kolejne tworzyły sztukę. Harmonię, nie w morderczym artyzmie, lecz w jego życiu oraz w żałosnej egzystencji tych wszystkich, niezdających sobie sprawy z prawdziwego poświęcenia. Mulciber też doskonale znał jego wagę, na własnej skórze czując ciężar rosnącej tajemnicy oraz oddania, w istocie nie nakładającego jarzma, a wyzwalającego spod pewnej mocy. Nie udawał, że byli bezkarni, chociaż Rowle stał niejako poza prawem; arystokracja zachowała niejako status quo, więc mógł cieszyć się tymi nielicznymi przywilejami, jakie jeszcze mu pozostały. Nadużywanie tej protekcji miał jednak za postawę śmieszną - mężczyzna nie zasłaniał się w nieskończoność swymi względami, tak jak młodzieniec nie powinien ukrywać się za maminą spódnicą.
-Twój nowy uśmiech to zasługa Cassandry? - rzucił pół żartem, pół serio, jakby szalenie interesowała go tajemnica idealnego zgryzu Ramseya. Ufał jej bardziej, niż uzdrowicielom z Munga: płacił złotem, więc miał pewność, że najpaskudniejsza rana zostanie zaleczona, a dyskrecja zachowana - ale chyba ty akurat na refleks nie narzekasz? - spytał, unosząc jedną brew w wyrazie powątpiewania. Sięgnął do kieszeni, skąd wyjął ciasno zwinięty skrawek pergaminu, opieczętowany rodowym symbolem, po czym bez ostrzeżenia rzucił go przez stół, z umiarkowanym zainteresowaniem obserwując trajektorię lotu oraz reakcję Mulcibera. Złapie, czy też nie?
Błysk zainteresowania w jego oczach nie umknął uwadze Magnusa. Kusił, zwodził, oferował naprawdę wiele - a Ramseya wszak trudno było zadowolić - lecz najpierw ten musiał wyrazić zgodę. I dorzucić coś do puli nagród, Rowle nie był bezinteresownym dobroczyńcą - a co jest według ciebie stosowniejsze? Wolałbyś może zagrać w szachy? - zakpił, taka walka i brutalność pozostawiona na planszy nie dawała pola do wyobraźni. Preferował pracę przeniesioną w teren.
I docenił też prostotę wyboru Mulcibera, najwyraźniej od razu przechodzącego do rzeczy. Konkrety trunek, mający zawrócić głowę, konkretny zakład o niewysłowione, lecz odpowiednio skalibrowane do powagi sytuacji fanty. Kiwnął głową - z dużo większym zaangażowanie przyjmując jego kolejne słowa, całkiem... zaskakujące.
-Nie wiem, co dziwi mnie bardziej - rzekł powoli, rozlewając samodzielnie (sic!) przyniesioną przez kelnera Ognistą do dwóch szklanek - to, że t w o j a kuzynka para się aurorstwem - przerwał, krzywiąc się nieznacznie, bynajmniej nie od wypitego alkoholu. Plama na honorze i hańba dla nazwiska, Mulciberowie reprezentowali wszak jedyną słuszną stronę - czy fakt tak subtelnej troski o nią. To pierwsza faza tej edukacji? - spytał lekko, wszak sam nie miał oporów przed ochroną rodu, nawet drastycznymi metodami. Był ciekaw, jak daleko może posunąć się Mulciber, ale na razie nie mówił nic więcej, a nonszalancko tasował talię wyświechtanych kart.
Magnus Rowle
Zawód : reporter Walczącego Maga
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
O mój słodki Salazarze, o mój słodki
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kiedy stanął ze śmiercią twarzą w twarz miał dziewięć lat. Ujrzał ją w swej pierwszej wizji; była straszna, przerażająca, obezwładniająca. Nie dostrzegał w niej wtedy ani piękna, ani spełnienia szaleńczych fantazji, jako dziecko był zwyczajnie przerażony, a swoich uczuć względem niej nienawidził bardziej niż jej samej, lecz dzięki temu stanął na drodze do zrozumienia jej sensu. Dziś czuł, że miał ją po swojej stronie, że kiedy przyjdzie po niego nie będzie zaskoczony — będzie jej wyczekiwał. I naprawdę czuł się bezkarny, choć nie posiadał ani możliwości, ani zaplecza Magnusa. Miał wiele owocnych znajomości i zawartych sojuszy, lecz żaden nie chronił go tak jak rodowód Rowle'a. Sprawiedliwość w rozumieniu tych wszystkich, którzy ścigali czarnoksiężników jego pokroju dla niego nie istniała. Miał swój własny wymiar, definicję owego słowa. Świat należało oczyścić z plugastwa, z brudu i szlamu, niegodnych tego, by władać magią, z tych, którzy zezwalali na rozrzedzanie czystej krwi — a za tym wszystkim stały emocje; ślepa durna miłość wiążąca czarodziejów z mugolami, nieodpowiedzialność, lekkomyślność. Rozchodziło się jak zaraza, nie mogła sama ustać, trzeba było ją powstrzymać, uleczyć schorowaną czarodziejską społeczność. I czynił to bez względu na cenę, jak zawsze, dążąc do celu po trupach.
Wiedział, że czarodziej, który przed nim siedział myślał podobnie. Jego słowa przyjął ze spokojem, uśmiechnął się lekko, dyplomatycznie. Cassandra i jej zasługi, Cassandra i jej przekleństwa.
— Jakby był zasługą uzdrowicieli z Munga pewnie byłby krzywy i wybrakowany. Choć słyszałem, że Ministerstwo tnie koszty i pozbywa się wielu... ekhm... mniej wykwalifikowanych uzdrowicieli — tych nieczystego pochodzenia, oczywiście, tych którzy z pewnością partaczyli najczęściej robotę. Prawda była jednak taka, że mając alternatywę w postaci nokturnowej uzdrowicielki nie oddałby się dobrowolnie w ręce nawet najlepszego magomedyka w Mungu, podejrzewał, że podobnie jak Magnus i wielu innych czarnoksiężników. Była niezastąpiona. Podejrzewał, że wśród jej pacjentów znajduje się kilku takich, którym z przyjemnością ukróciłby męki, lecz na tępienie robactwa od środka przyjdzie jeszcze czas; gdy znajdzie wolną chwilę zabierze jej kilku wymagających interwencji czarodziejów, gdy na moment odwróci wzrok. Dziś miał ważniejsze rzeczy na głowie.
Nie spodziewał się, że Magnus zechce przetestować jego refleks, oceniając go jak cyrkowe zdolności. Odruchowo sięgnął po zwinięty pergamin, który z impetem poleciał w jego stronę. Drgnął na krześle, nie pozwalając mu upaść na ziemię.
— Straszny z ciebie niedowiarek, Magnusie — burknął pod nosem i cmoknął z niezadowoleniem, zerkając na swoją zdobycz — licząc na to, że była warta tego drobnego wysiłku, a treść znajdującej się tam informacji zadowoli go należycie.
— Lubię szachy, ale nasza gra zajęłaby nam więcej czasu niż obaj chcemy poświęcić na to spotkanie mimo wzajemnej sympatii — odparł śmiało, doskonale zdając sobie sprawę ze słabości Rowle'ów do rodzinnych powiązań. Uniósł na niego wzrok, spowalniając zrywanie rodowej pieczęci, której oglądaniu nie poświęcił ani chwili. Jego słowa, nieco kpiące, żartobliwe i pozornie nieszkodliwe skutecznie przypomniały Mulciberowi o ostrożności jaką musi przy nim zachować. Był czarodziejem poszukującym informacji, gromadzącym wiedzę ze wszystkich dostępnych źródeł. Nawet jeśli czasem zachowywał się jakby był niezbyt mądry, pozostawał cwany. Nie miał najmniejszych wątpliwości, że nawet w tej chwili jego przenikliwe spojrzenie sczytywało z jego twarzy ile się dało, doszukując się tego, czego nie mówił głośno, badając reakcje i poszukując nagłych, instynktownych zmian, które go zdradzą. Obaj lubi wiedzieć, bo wiedza była potęgą.
— Mój rodzony brat był aurorem — przypomniał mu obojętnym tonem. Graham był też rycerzem i jak się niedawno okazało mężem Zakonniczki; był kompilacją skrajności, które go przerosły. Dziś leżał zimny, martwy, z pewnością już mocno nadżarty przez robactwo w błotnistym podłożu. Graham dzięki swojemu zawodowi miał dostęp do wielu przydatnych informacji, które mógł wykorzystać, będąc o krok przed swoimi kolegami z pracy. Mią kierowało coś, czego nie umiał zrozumieć. Upierała się na czymś, co dla niego pozbawione było sensu, zdradzała swoją rodzinę, powołanie, krew, ale nie zamierzał pokazać Magnusowi, że choćby trochę go to obchodziło.— Jeśli jej promugolski opiekun ujrzy na jej biurku prenumeratę Walczącego Maga może zechce pozbyć się takiego stażysty, bez urazy. Jeśli to jest ta cała troska, o której tyle się mówi, to chyba rzeczywiście zasługuję na miano najtroskliwszego kuzyna pod słońcem — odparł jeszcze z wyraźnym entuzjazmem, unosząc szkło do niewypowiedzianego toastu. Zdradził Magnusowi swój niecny plan, lecz nie było w tym nic złego, wszak pomysł podszyty był złośliwością, kryjąc determinację w odsunięciu jej od pomysłu zostania aurorem. Idiotycznego pomysłu.
— Czego potrzebujesz?— spytał bez ogródek, oczekując rozdania. Bez dalszej zwłoki rozwinął rzucony przez niego wcześniej pergamin i skupił szare oczy na jego treści.
| złapane, żeby nie było
Wiedział, że czarodziej, który przed nim siedział myślał podobnie. Jego słowa przyjął ze spokojem, uśmiechnął się lekko, dyplomatycznie. Cassandra i jej zasługi, Cassandra i jej przekleństwa.
— Jakby był zasługą uzdrowicieli z Munga pewnie byłby krzywy i wybrakowany. Choć słyszałem, że Ministerstwo tnie koszty i pozbywa się wielu... ekhm... mniej wykwalifikowanych uzdrowicieli — tych nieczystego pochodzenia, oczywiście, tych którzy z pewnością partaczyli najczęściej robotę. Prawda była jednak taka, że mając alternatywę w postaci nokturnowej uzdrowicielki nie oddałby się dobrowolnie w ręce nawet najlepszego magomedyka w Mungu, podejrzewał, że podobnie jak Magnus i wielu innych czarnoksiężników. Była niezastąpiona. Podejrzewał, że wśród jej pacjentów znajduje się kilku takich, którym z przyjemnością ukróciłby męki, lecz na tępienie robactwa od środka przyjdzie jeszcze czas; gdy znajdzie wolną chwilę zabierze jej kilku wymagających interwencji czarodziejów, gdy na moment odwróci wzrok. Dziś miał ważniejsze rzeczy na głowie.
Nie spodziewał się, że Magnus zechce przetestować jego refleks, oceniając go jak cyrkowe zdolności. Odruchowo sięgnął po zwinięty pergamin, który z impetem poleciał w jego stronę. Drgnął na krześle, nie pozwalając mu upaść na ziemię.
— Straszny z ciebie niedowiarek, Magnusie — burknął pod nosem i cmoknął z niezadowoleniem, zerkając na swoją zdobycz — licząc na to, że była warta tego drobnego wysiłku, a treść znajdującej się tam informacji zadowoli go należycie.
— Lubię szachy, ale nasza gra zajęłaby nam więcej czasu niż obaj chcemy poświęcić na to spotkanie mimo wzajemnej sympatii — odparł śmiało, doskonale zdając sobie sprawę ze słabości Rowle'ów do rodzinnych powiązań. Uniósł na niego wzrok, spowalniając zrywanie rodowej pieczęci, której oglądaniu nie poświęcił ani chwili. Jego słowa, nieco kpiące, żartobliwe i pozornie nieszkodliwe skutecznie przypomniały Mulciberowi o ostrożności jaką musi przy nim zachować. Był czarodziejem poszukującym informacji, gromadzącym wiedzę ze wszystkich dostępnych źródeł. Nawet jeśli czasem zachowywał się jakby był niezbyt mądry, pozostawał cwany. Nie miał najmniejszych wątpliwości, że nawet w tej chwili jego przenikliwe spojrzenie sczytywało z jego twarzy ile się dało, doszukując się tego, czego nie mówił głośno, badając reakcje i poszukując nagłych, instynktownych zmian, które go zdradzą. Obaj lubi wiedzieć, bo wiedza była potęgą.
— Mój rodzony brat był aurorem — przypomniał mu obojętnym tonem. Graham był też rycerzem i jak się niedawno okazało mężem Zakonniczki; był kompilacją skrajności, które go przerosły. Dziś leżał zimny, martwy, z pewnością już mocno nadżarty przez robactwo w błotnistym podłożu. Graham dzięki swojemu zawodowi miał dostęp do wielu przydatnych informacji, które mógł wykorzystać, będąc o krok przed swoimi kolegami z pracy. Mią kierowało coś, czego nie umiał zrozumieć. Upierała się na czymś, co dla niego pozbawione było sensu, zdradzała swoją rodzinę, powołanie, krew, ale nie zamierzał pokazać Magnusowi, że choćby trochę go to obchodziło.— Jeśli jej promugolski opiekun ujrzy na jej biurku prenumeratę Walczącego Maga może zechce pozbyć się takiego stażysty, bez urazy. Jeśli to jest ta cała troska, o której tyle się mówi, to chyba rzeczywiście zasługuję na miano najtroskliwszego kuzyna pod słońcem — odparł jeszcze z wyraźnym entuzjazmem, unosząc szkło do niewypowiedzianego toastu. Zdradził Magnusowi swój niecny plan, lecz nie było w tym nic złego, wszak pomysł podszyty był złośliwością, kryjąc determinację w odsunięciu jej od pomysłu zostania aurorem. Idiotycznego pomysłu.
— Czego potrzebujesz?— spytał bez ogródek, oczekując rozdania. Bez dalszej zwłoki rozwinął rzucony przez niego wcześniej pergamin i skupił szare oczy na jego treści.
| złapane, żeby nie było
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Bardziej niż dolegliwości fizyczne doskwierała mu psychika. Bóle ciała nauczył się znosić - zaciskając zęby, lekceważyć, bagatelizować. Wytrzymywał nieprzyjemne zabiegi, nie odwracał wzroku, trwając w słusznym przekonaniu, iż tak dokuczliwa rekonwalescencja jest nieunikniona, a jej zaniechanie zakończy się skutkami znacznie gorszymi od zagryzienia języka. Dręczących go myśli nie mógł jednak zneutralizować zaklęciem, po eliksirach zaś wracały, uderzając ze zdwojoną siłą, przypominając Magnusowi, że tak nie może walczyć, że w ten sposób nie wygra. Nawroty miały więc uderzać nieustannie, raz za razem, w coraz to słabszy umysł, mniej odporny, podatny. Lata mijały, a on naprawdę momentami tęsknił, zastanawiał się, zanurzał w ponurych rozmyśleniach na długie godziny, tracąc rezon... napełniający go błyskawicznie, wraz z powrotem na ziemię. Jego polityczne dziedzictwo, rozsypujące się w drobny mak. Tam, gdzie niegdyś stały pałace, szarzały popioły, sam gruz, prochy oraz pyły. Żadnego śladu wspaniałości i potęgi, smutne pogorzelisko, wysypisko umarłych idei, zdławionych rewolt. Czarodziejów toczyła paskudna choroba, szczególnie groźna wśród podatnej na zakażenia szlachtę, objawiającą już syndromy szaleństwa. Może to oddychanie zakażonym powietrzem, może mimowolny kontakt z obrzydliwymi, brudnymi mugolami, może to otoczenie szlam, coraz ciaśniej zapełniających magiczne ulice, tłumnie wychodzących z domów i mieszkań, rozprzestrzeniających zarazki, skutkujące wypluwaniem własnej krwi, plamieniem honoru oraz szarganiem nazwiska. Czystka miała sięgnąć ich wszystkich; Magnus miał ciężką rękę a podskórnie czuł kłębiące się nad Anglią ciemne chmury. Wojna wisiała w powietrzu, przesiąkniętym zapachem nie spalin, a autentycznego strachu, kiełkującego prędko i pnącego się wysoko w górę, skąd dochodziła woń intensywniejsza, mocniejsza, zmieszana z okrucieństwem, z aromatem krwi i żelaza, osiadającego mgiełką na skórze. Jedyne znane remedium na epidemię zarazy: wypalenie do gołej ziemi. Cóż z tego, że jeszcze chodzili po niej ludzie - już żywe trupy? - cóż z tego, że mieli oni szansę - wątpliwą. Chirurgiczna czystość, niemalże eugeniczny dobór przydatnych jednostek, ostatnie antidotum mogące jeszcze ich uchronić.
W Mungu leczono choroby przejściowe, stosunkowo mnie groźne od tej apokaliptycznej, aczkolwiek Rowle nie ufał ich sterylności. Tudzież jej braku, preferując mniejsze zło, klitkę na Nokturnie w pakiecie ze staranną pomocą oraz milczeniem.
-Odkąd zacząłeś zważać na słowa? - zakpił, reagując bardzo żywo na tak zawoalowanych eufemizm. Doskonale rozumiał, co chciał przekazać mu Mulciber, lecz jego powściągliwość... Właściwie nie, nie powinna zaskakiwać - to on bez kozery pluł swymi przekonaniami na wszystkich obrońców szlam z ostro wymierzonych nagłówków, podpisanych, a jakże, jego dumnym nazwiskiem. Ramsey był cichy, jadowity, działał z ukrycia. Pierwszy, którego można podejrzewać, ostatni, jakiego osądzić. Obaj mieścili się w tych nawiasach, chociaż Rowle wręcz beztrosko afiszował się swymi uprzedzeniami - to kwestia czasu, kiedy szlamy znikną z Munga. W Ministerstwie po cichu szepce się o obławach - ściszył głos, chmurząc się nieznacznie. Wymienił z Mulciberem znaczące spojrzenia: działania rządu (marionetkowego?) z Wilhelminą na czele uważał za odwracanie uwagi od rzeczywistej sytuacji. Wprowadzenie zamętu i zamieszania, zniknięcia, nieskoordynowane działania Policji Antymugolskiej, szlacheckie interwencje... Żałosne.
-Nie uwierzę, póki nie zobaczę - zadeklamował gładko i uśmiechnął się do siebie. Dobrze. Upuszczony rulonik pergaminu mógłby nie trafić w ręce Mulcibera, a ten musiał go otrzymać. Z cenną zawartością, ledwie kilkom słowami, skreślonymi w pewnym pośpiechu - z pewnością rozpozna charakter jego pisma - acz bez sekundowego zawahania - nie zawodzisz, Ramseyu - pochwalił, skinąwszy głową, zachęciwszy do rozwarcia rulonika. Był ciekaw, czy od razu ujrzy w jego zimnych oczach błysk zrozumienia, czy też będzie rozpalał go w niewielkich iskrach.
-Brakuje mi cierpliwości do tej gry - westchnął, wzruszając ramionami. Lubił spektakularne efekty, prędkość, przesyt bodźców, których poszukiwał zachłannie, jak narkoman nieustannie będący na haju - a i tobie wygrana zapewne nie sprawiłaby wówczas przyjemności. To żadne wrażenie - stwierdził, nonszalancko zaciągając się papierosem. Sięgał po rzeczy niedostępne, trochę jak dziecko wspinające się na niebezpieczną piramidę, by dosięgnąć zakazanego cukierka. Metafora mocno uproszczona, lecz nie znał większego uporu i większej determinacji. Przypuszczał, że i w tym Mulciber mu towarzyszył.
Był. Umarł, nie musiał przypominać, Ramsey nie miał wiele czasu, ani szczęścia do swej prawdziwej rodziny. Jeden martwy, drugi zaginiony... może też gryzł ziemię, matka - dla niego wyrodna kobieta, dla Magnusa - podła zdrajczyni. Łączący ich mianownik był nader drażliwy, lecz obaj widzieli w tej megierze cel do likwidacji. Kuzynka-aurorka również mogła się nim stać.
-Szyte grubymi nićmi, lecz sprytne - stwierdził, podejrzewając, że próba przemawiania do rozsądku dziewczynie spełzłaby na niczym. I tak Mulciber wykazywał nadzwyczajne opanowanie, nie podejmując bardziej radykalnych kroków od podesłania politycznie ukierunkowanego czasopisma - jeśli jest pod komandem Wesleya, to żywię głęboką nadzieję, że rozwiążesz ten problem - dodał, unosząc swoją szklankę. Szybciej, niż przekuje się on w coś poważnego, a dziewczyna zacznie sprawiać kłopoty. Lepiej usunąć ją z drogi teraz, niż kiedy stanie z różdżką po przeciwnej stronie. Szkoda krwi.
Roześmiał się, leniwie rozdając karty. Prawie zapomniał, że ubijali interes.
-Na razie - niczego - rzekł, odkładając pozostałą talię na stół. Po pięć kart w ręce. Żadnej możliwości oszustwa - oddaję ci to, co ci się należy - dodał, wkładając mu w ręce prócz serii (szczęśliwych?) kart, także i los pewnej damy - z pewnością nadarzy się okazja do rewanżu - powiedział, licytując swoją stawkę.
W Mungu leczono choroby przejściowe, stosunkowo mnie groźne od tej apokaliptycznej, aczkolwiek Rowle nie ufał ich sterylności. Tudzież jej braku, preferując mniejsze zło, klitkę na Nokturnie w pakiecie ze staranną pomocą oraz milczeniem.
-Odkąd zacząłeś zważać na słowa? - zakpił, reagując bardzo żywo na tak zawoalowanych eufemizm. Doskonale rozumiał, co chciał przekazać mu Mulciber, lecz jego powściągliwość... Właściwie nie, nie powinna zaskakiwać - to on bez kozery pluł swymi przekonaniami na wszystkich obrońców szlam z ostro wymierzonych nagłówków, podpisanych, a jakże, jego dumnym nazwiskiem. Ramsey był cichy, jadowity, działał z ukrycia. Pierwszy, którego można podejrzewać, ostatni, jakiego osądzić. Obaj mieścili się w tych nawiasach, chociaż Rowle wręcz beztrosko afiszował się swymi uprzedzeniami - to kwestia czasu, kiedy szlamy znikną z Munga. W Ministerstwie po cichu szepce się o obławach - ściszył głos, chmurząc się nieznacznie. Wymienił z Mulciberem znaczące spojrzenia: działania rządu (marionetkowego?) z Wilhelminą na czele uważał za odwracanie uwagi od rzeczywistej sytuacji. Wprowadzenie zamętu i zamieszania, zniknięcia, nieskoordynowane działania Policji Antymugolskiej, szlacheckie interwencje... Żałosne.
-Nie uwierzę, póki nie zobaczę - zadeklamował gładko i uśmiechnął się do siebie. Dobrze. Upuszczony rulonik pergaminu mógłby nie trafić w ręce Mulcibera, a ten musiał go otrzymać. Z cenną zawartością, ledwie kilkom słowami, skreślonymi w pewnym pośpiechu - z pewnością rozpozna charakter jego pisma - acz bez sekundowego zawahania - nie zawodzisz, Ramseyu - pochwalił, skinąwszy głową, zachęciwszy do rozwarcia rulonika. Był ciekaw, czy od razu ujrzy w jego zimnych oczach błysk zrozumienia, czy też będzie rozpalał go w niewielkich iskrach.
-Brakuje mi cierpliwości do tej gry - westchnął, wzruszając ramionami. Lubił spektakularne efekty, prędkość, przesyt bodźców, których poszukiwał zachłannie, jak narkoman nieustannie będący na haju - a i tobie wygrana zapewne nie sprawiłaby wówczas przyjemności. To żadne wrażenie - stwierdził, nonszalancko zaciągając się papierosem. Sięgał po rzeczy niedostępne, trochę jak dziecko wspinające się na niebezpieczną piramidę, by dosięgnąć zakazanego cukierka. Metafora mocno uproszczona, lecz nie znał większego uporu i większej determinacji. Przypuszczał, że i w tym Mulciber mu towarzyszył.
Był. Umarł, nie musiał przypominać, Ramsey nie miał wiele czasu, ani szczęścia do swej prawdziwej rodziny. Jeden martwy, drugi zaginiony... może też gryzł ziemię, matka - dla niego wyrodna kobieta, dla Magnusa - podła zdrajczyni. Łączący ich mianownik był nader drażliwy, lecz obaj widzieli w tej megierze cel do likwidacji. Kuzynka-aurorka również mogła się nim stać.
-Szyte grubymi nićmi, lecz sprytne - stwierdził, podejrzewając, że próba przemawiania do rozsądku dziewczynie spełzłaby na niczym. I tak Mulciber wykazywał nadzwyczajne opanowanie, nie podejmując bardziej radykalnych kroków od podesłania politycznie ukierunkowanego czasopisma - jeśli jest pod komandem Wesleya, to żywię głęboką nadzieję, że rozwiążesz ten problem - dodał, unosząc swoją szklankę. Szybciej, niż przekuje się on w coś poważnego, a dziewczyna zacznie sprawiać kłopoty. Lepiej usunąć ją z drogi teraz, niż kiedy stanie z różdżką po przeciwnej stronie. Szkoda krwi.
Roześmiał się, leniwie rozdając karty. Prawie zapomniał, że ubijali interes.
-Na razie - niczego - rzekł, odkładając pozostałą talię na stół. Po pięć kart w ręce. Żadnej możliwości oszustwa - oddaję ci to, co ci się należy - dodał, wkładając mu w ręce prócz serii (szczęśliwych?) kart, także i los pewnej damy - z pewnością nadarzy się okazja do rewanżu - powiedział, licytując swoją stawkę.
Magnus Rowle
Zawód : reporter Walczącego Maga
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
O mój słodki Salazarze, o mój słodki
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Magnus Rowle' has done the following action : rzut kością
'k6' : 5, 4, 3, 6, 5
'k6' : 5, 4, 3, 6, 5
Łączyła ich kobieta i wspólna sprawa, łączyło podejście do szlam i zamiłowanie do posiadania wiedzy, zdobywania jej za wszelką cenę, dzieliło ich równie wiele. Nie posiadał postury i krzepy Magnusa, jadał tyle by przeżyć, spał tyle na ile pozwalała mu pogłębiająca się bezsenność; fizyczne udręki musiał zaakceptować, nauczyć się je tolerować, ból, który towarzyszył mu często po prostu zaakceptować. Wierzył, że go wzmacniał, za każdym razem hartując jego psychikę, trenował jego umysł, silną wolę, zdolność przeżycia. Był problemem, który go drażnił, osłabiał jego umiejętności; nigdy nie ukrywał, że znał jego gorzki smak, ale potrafił go przezwyciężać. Psychicznie zaś opróżniał się sukcesywnie. Z biegiem czasu wyzbywał się coraz większej ilości daremnych wrażeń, robił porządki we własnej głowie, selekcjonując pozostałości po ludzkich odruchach. Liczyła się skuteczność, skoncentrowanie na celu, osiągnięcie go przy racjonalnie najmniejszych kosztach.
Nie raz przyglądał się Magnusowi, majestatycznemu profilowi jego twarzy, dostrzegając niewielką żyłę na skroni, która zdradzała mącące mu umysł troski. Nie czuł względem tego stanu nic; Rowle był potężnym czarodziejem, silnym i wytrzymałym mężczyzną, w którego nie wątpił. Choć z trudem pojmował to, co zauważał w kartach tarota, stawiał na czas, który uporządkuje większość jego spraw. Ten wciąż działał na jego niekorzyść. Podczas, gdy Mulciber z roku na rok stawał się coraz wolniejszym od ziemskich uciążliwości czarnoksiężnikiem, po Rowle'a sięgały oślizgłe macki przeszłości, które oplatały się wokół jego szyi. Wróżył mu problemy, zmagania z samym sobą, choć nigdy tego głośno nie powiedział.
— Przy tobie zawsze zważam na słowa, na wypadek, gdybyś zamierzał użyć czegoś przeciw mnie — zażartował, pozwalając sobie na szczery, niewymuszony uśmiech. Jesteś redaktorem gazety, Magnusie, łakniesz wiedzy, informacji, a ja lubię je gromadzić wyłącznie dla własnego użytku. — Wprost nie mogę się doczekać— odparł tonem wyrażającym zniecierpliwienie. Najwyższy czas, by to się stało, zarazę zaczęto tępić, pozbywać się szkodników, pasożytów żerujących na nich wszystkich, nawet jeśli nieudolnie, za sprawą propagandy. Wiedział, co się działo na politycznej scenie, choć nie śledził każdego rządowego kroku i nie interesował się efektami wprowadzonych zmian, wszak te bezpośrednio go nie dotyczyły. Był świadkiem kilku zatrzymań, awantur, a przechadzając się korytarzami ministerstwa nie mogły mu umknąć toczone rozmowy, ciche dywagacje i plotki. Odpowiedział wiec zachowawczym kiwnięciem głowy. — Prorok wychwala ostatnie poczynania policji, a bohaterowie ostatnich zatrzymań i strajków dogorywają w Mungu. Choć i tak moim ulubionym fragmentem były statystyki skuteczności wśród aurorów. Są doprawdy urocze — mruknął pod nosem, unosząc brwi i wzdychając ciężko. Magnus był świetnie zorientowany, miał więc nadzieję, że rozwinie temat i szepnie mu co dziś piszczy w trawie. Codzienność wymagała od niego pewnej dozy zainteresowania, świadomości na temat otaczającej ich wszystkich rzeczywistości, Mulciber nie miał na to czasu, zagłębiał się coraz silniej w inne środowiska, w ministerstwie ograniczał się do bywania w swoim departamencie, a kontakt z innymi na jego szczęście został ograniczony do minimum.
Był zaintrygowany prezentem od Magnusa, lecz dopiero po chwili, przeczytaniu i przeanalizowaniu kilku prostych słów zdał sobie sprawę, jak cenne i znaczące krył w sobie informacje. Jego oblicze jakby odmłodniało, jakby spłynął na niego spokój, wygładzając wszystkie bruzdy i nierówności na jego twarzy; kąciki ust drgnęły, nie doprowadzając ostatecznie do pojawienia się sardonicznego uśmiechu, a jego źrenice powiększyły się gwałtownie, jako jedyne zdradzając ukłucie podniecenia, dreszcz emocji, który przebiegł mu po plecach; oddech utknął na kilka sekund pomiędzy tchawicą i płucami. Trzymając jeszcze przez chwilę rozwinięty w palcach zwój, pozwolił sobie na ostygnięcie szybko pojawiającego się zapału, dopiero po kilku chwilach odłożył go na bok i uniósł spojrzenie na twarz Magnusa; zauważył, że mu się przyglądał z ciekawością, podziękował mu zachowawczym uśmiechem za tą informację, a spojrzenie, które ze sobą wymienili dopełniało niewypowiedzianego. Miał [i]ją[/]. Już prawie ją miał.
— Łatwe zwycięstwo nie niesie ze sobą smaku tryumfu, kuzynie — przyznał, unosząc szklankę z ognistą. Bywał niecierpliwy, kiedy to, co powinno przynieść efekty nie zwiastowało nawet ich nadejścia. Z reguły jednak nie działał szybko, gwałtownie, desperacko, daleko mu było jednak do ociągania. Towarzyszył mu głównie spokój, który irytował innych, lecz im silniej złościł, tym więcej radości przynosiło mu oglądanie zmagań frustratów. Działało jak prowokacja, która zmuszała do wyzwolenia irytacji, to zaś wiele mówiło o czarodzieju; działał pod wpływem emocji, intuicyjnie, bez głębszego zastanowienia, dając najszczerszą prawdę na pozłacanej tacy.
Po upiciu większego łyku ognistej wziął do ręki pięć kart, które przekazał mu Magnus. A więc tradycyjny poker, świetnie. Złożył je wszystkie, nie spoglądając, na kolory i figury; nie dlatego, że był jasnowidzem i wiedział, co skrywały. To, co otrzymał było jak przeznaczenie, którego już nie dało się zmienić, było zbyt późno na jakąkolwiek reakcję, zmianę. Magnus patrzył mu na ręce, nie pozwoliłby mu go okantować, choćby próbował.
— Oczywiście, że jest pod komandem Weasleya — odparł bez cienia emocji w głosie. — Nie mogła gorzej trafić, to beznadziejny przypadek — nie musiał tego mówić głośno, Magnus doskonale o tym przecież wiedział. — Wypytywał o nią jeszcze zanim poszła na kurs, szukał jej wszędzie tam, gdzie się dało, nie dałem mu tej satysfakcji.
A jednak.
Zamyślił się na moment, złożonymi kartami postukał o blat stołu. Robił wszystko, by do niej nie dotarł, a ona już wtedy pokrzyżowała mu szyki i sama stawiła się przed jego oblicze. Powinien był rzucić Obliviate, powinien wymazać jej wspomnienie o bólu po stracie brata, o jego śmierci, o potrzebie zostania aurorem. Gdyby to uczynił wszystko potoczyłoby się inaczej.
— To nie jest problem, który póki co wymaga rozwiązania. To co nadchodzi pozwoli wszystkim zweryfikować zasadność zajmowanego stanowiska, ostatecznie wskaże, kto po czyjej stronie stanie i w imię czego przyjdzie mu walczyć. Pewne kwestie są nieuchronne, a podjęte decyzje nieodwracalne— szepnął bardziej do samego siebie niż do Magnusa, spoglądając mu w oczy dopiero, gdy się roześmiał. — Należy — powtórzył po nim głucho i skinął głową z aprobatą. Miał duży dystans do tego słowa, lecz przyjął je z zadowoleniem. — Nie lubię mieć długów — przyznał otwarcie, a uniesione nieco brwi miały ponaglić kuzyna do szczerości. Chciał, by mieli to już z głowy, bo gdy minie trochę czasu przyjdzie po przysługę, którą będzie mu dłużny. Nie był człowiekiem honoru, nie wywiązywał się z większości złożonych obietnic; był kłamliwą, zdradziecką szują, która obiecywała gruszki na wierzbie, byle dostać to, czego chciał. Magnus zaliczał się do grona osób, które były mu potrzebne, które darzył szacunkiem; utrata jego zaufania była nieopłacalna. Już drugi raz w przeciągu dwóch tygodni doszedł do podobnych wniosków, przestawało mu się to podobać.
— Niech będzie. — Sięgnął do kieszeni po mały mieszek galeonów. Niech ta gra będzie jeszcze więcej warta.
| to po 50!
Nie raz przyglądał się Magnusowi, majestatycznemu profilowi jego twarzy, dostrzegając niewielką żyłę na skroni, która zdradzała mącące mu umysł troski. Nie czuł względem tego stanu nic; Rowle był potężnym czarodziejem, silnym i wytrzymałym mężczyzną, w którego nie wątpił. Choć z trudem pojmował to, co zauważał w kartach tarota, stawiał na czas, który uporządkuje większość jego spraw. Ten wciąż działał na jego niekorzyść. Podczas, gdy Mulciber z roku na rok stawał się coraz wolniejszym od ziemskich uciążliwości czarnoksiężnikiem, po Rowle'a sięgały oślizgłe macki przeszłości, które oplatały się wokół jego szyi. Wróżył mu problemy, zmagania z samym sobą, choć nigdy tego głośno nie powiedział.
— Przy tobie zawsze zważam na słowa, na wypadek, gdybyś zamierzał użyć czegoś przeciw mnie — zażartował, pozwalając sobie na szczery, niewymuszony uśmiech. Jesteś redaktorem gazety, Magnusie, łakniesz wiedzy, informacji, a ja lubię je gromadzić wyłącznie dla własnego użytku. — Wprost nie mogę się doczekać— odparł tonem wyrażającym zniecierpliwienie. Najwyższy czas, by to się stało, zarazę zaczęto tępić, pozbywać się szkodników, pasożytów żerujących na nich wszystkich, nawet jeśli nieudolnie, za sprawą propagandy. Wiedział, co się działo na politycznej scenie, choć nie śledził każdego rządowego kroku i nie interesował się efektami wprowadzonych zmian, wszak te bezpośrednio go nie dotyczyły. Był świadkiem kilku zatrzymań, awantur, a przechadzając się korytarzami ministerstwa nie mogły mu umknąć toczone rozmowy, ciche dywagacje i plotki. Odpowiedział wiec zachowawczym kiwnięciem głowy. — Prorok wychwala ostatnie poczynania policji, a bohaterowie ostatnich zatrzymań i strajków dogorywają w Mungu. Choć i tak moim ulubionym fragmentem były statystyki skuteczności wśród aurorów. Są doprawdy urocze — mruknął pod nosem, unosząc brwi i wzdychając ciężko. Magnus był świetnie zorientowany, miał więc nadzieję, że rozwinie temat i szepnie mu co dziś piszczy w trawie. Codzienność wymagała od niego pewnej dozy zainteresowania, świadomości na temat otaczającej ich wszystkich rzeczywistości, Mulciber nie miał na to czasu, zagłębiał się coraz silniej w inne środowiska, w ministerstwie ograniczał się do bywania w swoim departamencie, a kontakt z innymi na jego szczęście został ograniczony do minimum.
Był zaintrygowany prezentem od Magnusa, lecz dopiero po chwili, przeczytaniu i przeanalizowaniu kilku prostych słów zdał sobie sprawę, jak cenne i znaczące krył w sobie informacje. Jego oblicze jakby odmłodniało, jakby spłynął na niego spokój, wygładzając wszystkie bruzdy i nierówności na jego twarzy; kąciki ust drgnęły, nie doprowadzając ostatecznie do pojawienia się sardonicznego uśmiechu, a jego źrenice powiększyły się gwałtownie, jako jedyne zdradzając ukłucie podniecenia, dreszcz emocji, który przebiegł mu po plecach; oddech utknął na kilka sekund pomiędzy tchawicą i płucami. Trzymając jeszcze przez chwilę rozwinięty w palcach zwój, pozwolił sobie na ostygnięcie szybko pojawiającego się zapału, dopiero po kilku chwilach odłożył go na bok i uniósł spojrzenie na twarz Magnusa; zauważył, że mu się przyglądał z ciekawością, podziękował mu zachowawczym uśmiechem za tą informację, a spojrzenie, które ze sobą wymienili dopełniało niewypowiedzianego. Miał [i]ją[/]. Już prawie ją miał.
— Łatwe zwycięstwo nie niesie ze sobą smaku tryumfu, kuzynie — przyznał, unosząc szklankę z ognistą. Bywał niecierpliwy, kiedy to, co powinno przynieść efekty nie zwiastowało nawet ich nadejścia. Z reguły jednak nie działał szybko, gwałtownie, desperacko, daleko mu było jednak do ociągania. Towarzyszył mu głównie spokój, który irytował innych, lecz im silniej złościł, tym więcej radości przynosiło mu oglądanie zmagań frustratów. Działało jak prowokacja, która zmuszała do wyzwolenia irytacji, to zaś wiele mówiło o czarodzieju; działał pod wpływem emocji, intuicyjnie, bez głębszego zastanowienia, dając najszczerszą prawdę na pozłacanej tacy.
Po upiciu większego łyku ognistej wziął do ręki pięć kart, które przekazał mu Magnus. A więc tradycyjny poker, świetnie. Złożył je wszystkie, nie spoglądając, na kolory i figury; nie dlatego, że był jasnowidzem i wiedział, co skrywały. To, co otrzymał było jak przeznaczenie, którego już nie dało się zmienić, było zbyt późno na jakąkolwiek reakcję, zmianę. Magnus patrzył mu na ręce, nie pozwoliłby mu go okantować, choćby próbował.
— Oczywiście, że jest pod komandem Weasleya — odparł bez cienia emocji w głosie. — Nie mogła gorzej trafić, to beznadziejny przypadek — nie musiał tego mówić głośno, Magnus doskonale o tym przecież wiedział. — Wypytywał o nią jeszcze zanim poszła na kurs, szukał jej wszędzie tam, gdzie się dało, nie dałem mu tej satysfakcji.
A jednak.
Zamyślił się na moment, złożonymi kartami postukał o blat stołu. Robił wszystko, by do niej nie dotarł, a ona już wtedy pokrzyżowała mu szyki i sama stawiła się przed jego oblicze. Powinien był rzucić Obliviate, powinien wymazać jej wspomnienie o bólu po stracie brata, o jego śmierci, o potrzebie zostania aurorem. Gdyby to uczynił wszystko potoczyłoby się inaczej.
— To nie jest problem, który póki co wymaga rozwiązania. To co nadchodzi pozwoli wszystkim zweryfikować zasadność zajmowanego stanowiska, ostatecznie wskaże, kto po czyjej stronie stanie i w imię czego przyjdzie mu walczyć. Pewne kwestie są nieuchronne, a podjęte decyzje nieodwracalne— szepnął bardziej do samego siebie niż do Magnusa, spoglądając mu w oczy dopiero, gdy się roześmiał. — Należy — powtórzył po nim głucho i skinął głową z aprobatą. Miał duży dystans do tego słowa, lecz przyjął je z zadowoleniem. — Nie lubię mieć długów — przyznał otwarcie, a uniesione nieco brwi miały ponaglić kuzyna do szczerości. Chciał, by mieli to już z głowy, bo gdy minie trochę czasu przyjdzie po przysługę, którą będzie mu dłużny. Nie był człowiekiem honoru, nie wywiązywał się z większości złożonych obietnic; był kłamliwą, zdradziecką szują, która obiecywała gruszki na wierzbie, byle dostać to, czego chciał. Magnus zaliczał się do grona osób, które były mu potrzebne, które darzył szacunkiem; utrata jego zaufania była nieopłacalna. Już drugi raz w przeciągu dwóch tygodni doszedł do podobnych wniosków, przestawało mu się to podobać.
— Niech będzie. — Sięgnął do kieszeni po mały mieszek galeonów. Niech ta gra będzie jeszcze więcej warta.
| to po 50!
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : rzut kością
'k6' : 2, 5, 2, 5, 2
'k6' : 2, 5, 2, 5, 2
Miecz miał dwa ostrza, różdżka dwa końce; słowa także odznaczały się dualizmem. I dużą swobodą w interpretacji. Magnus konsekwentnie nie nadużywał swej wyobraźni, lecz z pozoru niewiele znaczących wypowiedzi potrafił wycisnąć siódme poty i uczynić je pożytecznymi. Czepiał się poszlak, zważał na napomknięcia, przesiewając drobne ziarnka i skazując się na katorżniczą pracę, by finalnie otrzymać złoto. Metaforyczne: drogocenny kruszec był właściwie pospolity w pochodzeniu, a całe jego stosy zalegały w kryptach banku Gringotta. Wiedzę przechowywano staranniej, chociaż nie zawsze zważano o jej faktycznej wadze, której kategoryzacja okazywała się trudna i osobliwa. Rowle z dumą mienił się prawdziwym koneserem w tej gałęzi sztuki. Czy mógł równać się w tej dyscyplinie z Mulciberem, człowiekiem nie tylko inteligentnym, lecz i o bystrym poglądzie w przyszłość? Dosłownie. Wróżbiarstwo wydawało mu się na tyle mętną oraz niepewną dziedziną magii, że bez wahania ją przekreślił, acz niesamowicie frapował Magnusa rzeczywisty dar, umiejętność skomplikowanym szyfrem zapisana w materiale genetycznym. Może to enigmatyczność wizji miała coś wspólnego z tajemniczością Ramseya, idealnie wymierzoną dyskrecją, wpasowującą się wręcz perfekcyjnie pod gust Rowle'a, a może on zwyczajnie prędko pojął, jak wiele zyskuje się działając z pozycji szarej eminencji. Magnus zgadywał, zastanawiał się, poddawał wątpliwościom swe wcześniejsze twierdzenia, bazując wyłącznie na instynkcie, na szóstym zmyśle, na logicznych wnioskach wysnutych podczas obserwacji oraz znacznie bardziej domyślnych syndromach, tikach, stanowiących miły dodatek do rozszyfrowania kolejnych póz. Jeśli trzecie oko Mulcibera było dla niego łaskawe, nie potrzebował bawić się w takie szarady. Finalnie jednak najwięcej zyskiwał obraz ostrzejszy, klarowny, przejrzysty. Weneckie lustro, w którym odbijały się nie sylwetki, a ukryte myśli.
-Rozsądnie - przytaknął z cieniem uśmiechu na wąskich ustach, chociaż jego oczy pozostały czujne i skupione. Balansowali na granicy żartu a powagi; dowcipna uwaga bynajmniej nie rozwiązała Mulciberowi języka. Chytra zagrywka, odciągnięcie uwagi, delikatne i dość subtelne zboczenie z tematu, może powinien zaproponować Ramseyowi robienie kariery u boku swego brata? - choć nie wydaje mi się, bym był szczególnie niebezpieczny - zakpił, odsuwając się jeszcze dalej i przeciągając lśniące ostrze w drugą stronę. Wiedza dawała podstawę do roszczeń, pozwalała na budowanie zaplecza, na knucie intryg, spiskowanie przeciwko miałkim głupcom, utrzymującym się na szczycie tylko dzięki dziełu przypadku.
-Prędzej wprowadzą kolejny bałagan - ocenił, marszcząc brwi, bo tym razem jedynie snuł domysły, niepodparte żadnym cynkiem, ani nawet plotką z pierwszego piętra Ministerstwa Magii - i to my będziemy po nich sprzątać - dodał nieco ciszej i - dwupłaszczyznowo. Zacieranie śladów nieudolnych reform ministerialnych pachołków nie wywoływało w Magnusie dzikiego entuzjazmu, zaś czynny udział w polowaniu brzmiał jak wybitnie dobra rozrywka.
-Prorok musi pisać o sukcesach ministerstwa, nawet jeśli tyczą się spacyfikowania gromady ogłupiałych szlam. Wiesz, ilu ludzi do tego potrzebowali? Poważnie zaczynam wątpić w kompetencje naszych obrońców - rzucił, krzywiąc się na wspomnienie niedawnego incydentu. Łóżka w Mungu nieustannie były zajęte, lecz trwałe zarezerwowanie ich dla walecznych, którzy nie dali sobie rady ze stłamszeniem kilkunastu mugolaków... - dla niepoznaki umieszczone między reklamą sklepu z kociołkami, doniesieniem o morderstwie i nowymi konstelacjami - dodał, pełen podziwu dla redaktora Proroka, układającego aktualne numery w coraz bardziej absurdalnym kształcie - Tuft plecie co mu ślina na język przyniesie bez dokonania dokładnego rozeznania. Zresztą - mogę to potwierdzić, dostał stołek tylko przez pokrewieństwo z naszą panią Minister - ostatnim słowem wręcz splunął, dając wyraz ostrej pogardzie dla Wilheliminy i jej coraz bardziej desperackich poczynań. Nepotyzm wprawdzie odbijał się echem, lecz wyłącznie wśród szlachty (obecnie: coraz rzadziej), jednakowoż i tutaj Tuft zostawiła po sobie niewielkie ślady. Ciekawe, jak długo będą prostować uginający się system, kiedy wreszcie zdejmą kobiecinę z urzędu. Kolos na glinianych nogach, Magnus coraz bardziej pesymistycznie spoglądał w przyszłość Brytyjskiego (niegdyś) Imperium.
To potrafił przewidzieć. Nie radość, acz specyficzną satysfakcję rozjaśniającą oblicze Ramseya, co udowodniło Magnusowi, że prezent okazał się trafiony. Odprężył się, rozluźniając ciało w pochłaniającym go kościanym fotelu, jakby oczekiwał na swą koronację. Król śmierci - albo zdrady, bo właśnie wydał Mulciberowi swoją krewną, nie przyjmując za to w zamian nawet trzydziestu srebrników. Kiwnął głową, potwierdzająco, a jego oczy zalśniły specyficznym blaskiem. Też jej pożądał, ogarnięty obsesyjną fantazją eliminowania ze swej rodziny każdej zakały. Na pierwszy ogień poszedł ojciec, zabity - pośrednio przez niego, choć lubił przypisywać sobie tę zasługę. Później, siostra-idiotka, zasługiwała na zdecydowanie gorszy los od łaskawego upadku z wysokości. I wreszcie o n a, której przysługiwała wręcz pompatyczna ceremonia ostatniego pożegnania.
-I prędko się o nich zapomina. A ja lubię napawać się tym smakiem - odparł niejednoznacznie, niekoniecznie odwołując się tutaj do szachowych rozgrywek. Nawet i w tym momencie czuł pewien nacisk intelektualnego zmagania, poprawiającego humor, nie wyciskającego z Rowle'a siódmych potów, a pobudzających mózg do większego wysiłku. Kiedyś ich rozmowy były leniwe i niezobowiązujące - może zdarzy się im wrócić do beztroskiego wypalania cygar oraz picia ognistej bez przerwy przez trzy dni - ale burzliwy okres zamykał przed nimi te drobne przyjemności. Pozornie.
-Weasley - skrzywił się, powtarzając nazwisko, niesłusznie wciąż figurujące w skorowidzu czystości krwi Notta. Nosili tytuł lordów, choć już lata temu zbratali się z mugolami, udowadniając swoją słabość. Nie potrafili utrzymać własnych ziem, zmieszali się z zalegającym na nich brudem... I jeszcze mieli czelność szerzyć te fanaberie na salonach. I wykorzystywać swoją pozycję w pracy, by mącić w głowach młodym, nieukształtowanym do końca a chłonnym umysłom - Zniszczą go jego własne marzenia. Kiedy tylko pojmie, że bajka o utopii w którą wierzył zmieni się w tą, ze złym zakończeniem - rzekł pewnie, wykrzywiając pogardliwie wargi. Każdy Weasley był taki sam, żyjący w identycznym odrealnieniu i oddychający odpychającą ideą równości oraz egzystencji w zgodzie wraz z mugolami i szlamami.
-Wkrótce większość z nas będzie musiała się określić. Opowiedzieć po właściwej stronie. Wybory gonią, coraz wyraźniej rysuje się napięcie, widać, że coś się szykuje. Podjęcie decyzji kosztuje wiele, lecz przynajmniej weryfikuje, kto naprawdę jest na to przygotowany. - odparł w zamyśleniu, absolutnie przychylając się do słów Ramseya - nie mam dla ciebie zadania - zaprzeczył, kręcąc głową. Wolał cierpliwie poczekać, aż nadarzy się sytuacja wymagającą zaangażowania Mulcibera. Ufał mu, lecz wówczas musiał mieć pewność, że nie odmówi. Odkryte karty dały dwie pary - nadszedł więc jego ruch, równoznaczny z przyklepaniem zakładu. Na stole pojawił się drugi mieszek wypchany galeonami, raczej dla urozmaicenia rozgrywki niż podreperowania skromnego budżetu.
rzut
-Rozsądnie - przytaknął z cieniem uśmiechu na wąskich ustach, chociaż jego oczy pozostały czujne i skupione. Balansowali na granicy żartu a powagi; dowcipna uwaga bynajmniej nie rozwiązała Mulciberowi języka. Chytra zagrywka, odciągnięcie uwagi, delikatne i dość subtelne zboczenie z tematu, może powinien zaproponować Ramseyowi robienie kariery u boku swego brata? - choć nie wydaje mi się, bym był szczególnie niebezpieczny - zakpił, odsuwając się jeszcze dalej i przeciągając lśniące ostrze w drugą stronę. Wiedza dawała podstawę do roszczeń, pozwalała na budowanie zaplecza, na knucie intryg, spiskowanie przeciwko miałkim głupcom, utrzymującym się na szczycie tylko dzięki dziełu przypadku.
-Prędzej wprowadzą kolejny bałagan - ocenił, marszcząc brwi, bo tym razem jedynie snuł domysły, niepodparte żadnym cynkiem, ani nawet plotką z pierwszego piętra Ministerstwa Magii - i to my będziemy po nich sprzątać - dodał nieco ciszej i - dwupłaszczyznowo. Zacieranie śladów nieudolnych reform ministerialnych pachołków nie wywoływało w Magnusie dzikiego entuzjazmu, zaś czynny udział w polowaniu brzmiał jak wybitnie dobra rozrywka.
-Prorok musi pisać o sukcesach ministerstwa, nawet jeśli tyczą się spacyfikowania gromady ogłupiałych szlam. Wiesz, ilu ludzi do tego potrzebowali? Poważnie zaczynam wątpić w kompetencje naszych obrońców - rzucił, krzywiąc się na wspomnienie niedawnego incydentu. Łóżka w Mungu nieustannie były zajęte, lecz trwałe zarezerwowanie ich dla walecznych, którzy nie dali sobie rady ze stłamszeniem kilkunastu mugolaków... - dla niepoznaki umieszczone między reklamą sklepu z kociołkami, doniesieniem o morderstwie i nowymi konstelacjami - dodał, pełen podziwu dla redaktora Proroka, układającego aktualne numery w coraz bardziej absurdalnym kształcie - Tuft plecie co mu ślina na język przyniesie bez dokonania dokładnego rozeznania. Zresztą - mogę to potwierdzić, dostał stołek tylko przez pokrewieństwo z naszą panią Minister - ostatnim słowem wręcz splunął, dając wyraz ostrej pogardzie dla Wilheliminy i jej coraz bardziej desperackich poczynań. Nepotyzm wprawdzie odbijał się echem, lecz wyłącznie wśród szlachty (obecnie: coraz rzadziej), jednakowoż i tutaj Tuft zostawiła po sobie niewielkie ślady. Ciekawe, jak długo będą prostować uginający się system, kiedy wreszcie zdejmą kobiecinę z urzędu. Kolos na glinianych nogach, Magnus coraz bardziej pesymistycznie spoglądał w przyszłość Brytyjskiego (niegdyś) Imperium.
To potrafił przewidzieć. Nie radość, acz specyficzną satysfakcję rozjaśniającą oblicze Ramseya, co udowodniło Magnusowi, że prezent okazał się trafiony. Odprężył się, rozluźniając ciało w pochłaniającym go kościanym fotelu, jakby oczekiwał na swą koronację. Król śmierci - albo zdrady, bo właśnie wydał Mulciberowi swoją krewną, nie przyjmując za to w zamian nawet trzydziestu srebrników. Kiwnął głową, potwierdzająco, a jego oczy zalśniły specyficznym blaskiem. Też jej pożądał, ogarnięty obsesyjną fantazją eliminowania ze swej rodziny każdej zakały. Na pierwszy ogień poszedł ojciec, zabity - pośrednio przez niego, choć lubił przypisywać sobie tę zasługę. Później, siostra-idiotka, zasługiwała na zdecydowanie gorszy los od łaskawego upadku z wysokości. I wreszcie o n a, której przysługiwała wręcz pompatyczna ceremonia ostatniego pożegnania.
-I prędko się o nich zapomina. A ja lubię napawać się tym smakiem - odparł niejednoznacznie, niekoniecznie odwołując się tutaj do szachowych rozgrywek. Nawet i w tym momencie czuł pewien nacisk intelektualnego zmagania, poprawiającego humor, nie wyciskającego z Rowle'a siódmych potów, a pobudzających mózg do większego wysiłku. Kiedyś ich rozmowy były leniwe i niezobowiązujące - może zdarzy się im wrócić do beztroskiego wypalania cygar oraz picia ognistej bez przerwy przez trzy dni - ale burzliwy okres zamykał przed nimi te drobne przyjemności. Pozornie.
-Weasley - skrzywił się, powtarzając nazwisko, niesłusznie wciąż figurujące w skorowidzu czystości krwi Notta. Nosili tytuł lordów, choć już lata temu zbratali się z mugolami, udowadniając swoją słabość. Nie potrafili utrzymać własnych ziem, zmieszali się z zalegającym na nich brudem... I jeszcze mieli czelność szerzyć te fanaberie na salonach. I wykorzystywać swoją pozycję w pracy, by mącić w głowach młodym, nieukształtowanym do końca a chłonnym umysłom - Zniszczą go jego własne marzenia. Kiedy tylko pojmie, że bajka o utopii w którą wierzył zmieni się w tą, ze złym zakończeniem - rzekł pewnie, wykrzywiając pogardliwie wargi. Każdy Weasley był taki sam, żyjący w identycznym odrealnieniu i oddychający odpychającą ideą równości oraz egzystencji w zgodzie wraz z mugolami i szlamami.
-Wkrótce większość z nas będzie musiała się określić. Opowiedzieć po właściwej stronie. Wybory gonią, coraz wyraźniej rysuje się napięcie, widać, że coś się szykuje. Podjęcie decyzji kosztuje wiele, lecz przynajmniej weryfikuje, kto naprawdę jest na to przygotowany. - odparł w zamyśleniu, absolutnie przychylając się do słów Ramseya - nie mam dla ciebie zadania - zaprzeczył, kręcąc głową. Wolał cierpliwie poczekać, aż nadarzy się sytuacja wymagającą zaangażowania Mulcibera. Ufał mu, lecz wówczas musiał mieć pewność, że nie odmówi. Odkryte karty dały dwie pary - nadszedł więc jego ruch, równoznaczny z przyklepaniem zakładu. Na stole pojawił się drugi mieszek wypchany galeonami, raczej dla urozmaicenia rozgrywki niż podreperowania skromnego budżetu.
rzut
Magnus Rowle
Zawód : reporter Walczącego Maga
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
O mój słodki Salazarze, o mój słodki
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
I również on nie lekceważył słów, choć o wiele ciekawsze wydawały mu się czyny. Słowa pozostawały wyłącznie słowami, zwykle pełnymi obłudy, oszustw, maniery i kreacji. Wiedział o tym doskonale, nie raz wypowiadał zdania, które nie miały najmniejszego znaczenia, a to co istotne zazwyczaj zachowywał dla siebie. Nie groził, nie obiecywał, nie zdradzał tego, co wartościowe. Łatwo jest stworzyć zbitek starannie wyselekcjonowanych słów; łatwiej niż zachować kamienną twarz w chwilach, gdy rozszalałe wewnątrz emocje dawały górę. Dlatego obserwował, wyciągał wnioski, szukał w mowie ciała niuansów, które podpowiedzą mu, co istotne. Między wersami znajdowała się prawda — interesująca i drogocenna jak skarb; poszukiwał jej. Pragnął zapamiętywać wszystko co widział i słyszał, poddając wiedzę skrupulatnej filtracji, to zaś zabierało mu cenne chwile, które mógł poświęcić na cokolwiek innego. Dlatego w obecności Magnusa — jak pewnie w przypadku większości osób, a może wszystkich — wolał pozostać zachowawczy, nie zdradzać się ze wszystkim, nawet jeśli szanowny kuzyn znał go na tyle, wiedział o tym, co w życiu uczynił i po której stronie stał, by ostatecznie ułożyć stosunkowo realny obraz jego osoby i prawdy, której nie podawał na posrebrzanej tacy. Słowne gry w rozmowie z Magnusem sprawiały mu nawet lekką przyjemność; wiedział, że jako redaktor gazety skrupulatnie odszukuje fakty, a jego umysł alarmuje go po usłyszeniu odpowiednich wyrazów, niczym naturalny radar. Nie zamierzał mu ułatwiać. Niech się pogimnastykuje, niech wysili nieco. Był przecież na tyle bystrym i spostrzegawczym czarodziejem, że mógł dowiedzieć się wszystkiego — lub prawie — czego chciał. Poza przyszłością. Lecz gdyby malowała się dla Magnusa w ciemnych barwach sojusz z Mulciberem gwarantował mu względne bezpieczeństwo. Gdyby coś miało się zdarzyć, pewnie uchyliłby rąbka tajemnicy.
— Jak się miewa twoja żona, Magnusie?— spytał ni stąd, ni zowąd, z wolna unosząc szare, nie zmącane alkoholem oczy na czarodzieja. Utkwiwszy wzrok w jego twarzy, pozwolił sobie na subtelny, sympatyczny uśmiech, albowiem pytanie powinno brzmieć życzliwie. Nie skrywał w nim złośliwości, choć wydawało się być częściowo odpowiedzią na komentarz Rowle’a. Był niebezpieczny, mógł być, jeśli tylko chciał. W przeciwieństwie do opanowanego, zimnego Mulcibera jego krew wrzała. Była gorąca jak lawa, a każdy wybuch gwałtowności mógł przynieść komuś śmierć. Temperament w połączeniu z posiadaną wiedzą i szlifowanymi od lat umiejętnościami czyniły go trudnym przeciwnikiem w boju, a nawet rozmowie, gdy jego agresywne spojrzenie paliło na wskroś. Przemilczał tę kwestię jednak, patrząc mu w oczy, jakby w ich głębi dostrzegał odbicie przeszłości, tajemnice, których nikt nie znał, błysk zapowiadający przyszłość, mroczną i zbrukaną krwią przyszłość.
Sięgnął po szklankę, z której upił niewielki łyk, ledwie zwilżył wargi, słuchając uważnie jego wywodu. Nie mógł znaleźć lepszego i bardziej doinformowanego źródła wiedzy; Magnus wiedział wszystko, lub wszystko to, co było możliwe do odkrycia. Uśmiechnął się na jego słowa szerzej i pokiwał głową ze zrozumieniem.
—Daj spokój, powinieneś być im wdzięczny. Gdyby nie oni pewnie prędzej bądź później przenieśliby się pod twoją redakcję. Powinni być dla ciebie bohaterami, uratowali twój dzień przed całkowitą zagładą — mruknął bez zbędnej ekscytacji, z lekką nonszalancją i drwiną, spoglądając ponownie na karty. Palcami gładził ostrą krawędź papieru, w te i we w te, jakby sprawdzał jak długo drażniona cienkim materiałem skóra przetrwa, kiedy pęknie, przetarta zbyt długim procesem, czy niezależnie od czasu karta ułoży się tak, że zlikwiduje pierwszą przeszkodę w postaci ludzkiego ciała. — Naprawdę sądzisz, że Tuft ledwie plecie? Mroczny Znak nie ma związku z tym wszystkim? Trudno mi to sobie wyobrazić— mruknął bez przekonania, zerkając na Magnusa spode łba. Może polityczne persony ostatnio nie wykazywały się wyjątkową błyskotliwością, ale nie chciało mu się wierzyć, że Tuft był totalnym kretynem. Nie znał go osobiście i nigdy się na niego nie natknął — szczęśliwe; przedstawione zaś fakty w Proroku Codziennym brał jak wszystko, z olbrzymią rezerwą. Typowa zagrywka, mająca uspokoić kiełkującą w obywatelach niepewność, że coś się zbliża, coś nachodzi. Gdy pojawia się panika i strach przed nieznanym trudniej jest trzymać lud w ryzach i sterować nim z wygodnego, wysokiego stołka. Lecz cóż on mógł wiedzieć, nie był najlepiej zorientowany, powinien wszystko przemilczeć.
Westchnął głośno, porzucając zabawę z krawędzią kart. Ułożył je w dłoni, rozsuwając lekko, by zerknąć na to, co mu się trafiło. Po tym znów złożył je równo i płasko na blacie. Notatkę o tym, gdzie znajdowała się jego matka zwinął i schował do kieszeni; głęboko, upewniając się przy tym, że nawet przy ewentualnym gwałtownym ruchu nie wysunie się i nie straci, choć wystarczyło jedno spojrzenie, by zapamiętać lokalizację. Przygładził palcami materiał, niemalże pieszczotliwie, jakby ten świstek pergaminu był jakąś cenną rzeczą, na którą wyczekiwał z utęsknieniem. Studził zapał w udaniu się tam od razu, bez zbędnej zwłoki, ale również zdradzenia, że w jakikolwiek sposób go to obeszło. Spuszczony wzrok miał uniemożliwić Magnusowi zobaczenie w jego oczach błysku, który — jak podejrzewał po odczutym przyjemnym dreszczu — się pojawił; liczył, że nie znał go na tyle i nie był dostatecznie spostrzegawczy, by cokolwiek zauważyć. Jego myśli na krótko pomknęły w jej stronę. Nie zastanawiał się wcale jaka była, ani co nią mogło kierować. Nie zastanawiał się również jak zareaguje, gdy go ujrzy, czy pozna, czy się domyśli, czy będzie miała wyrzuty sumienia. Było mu to wszystko zupełnie obojętne. Był ciekaw jej reakcji i tego, czy świadoma jest nieuchronnie zbliżającej się śmierci. Bo właśnie to ją będzie czekało — śmierć.
— Jak każdy prawdziwy zwycięzca — przyznał, skinając przy tym głową z aprobatą. Nie musiał być jasnowidzem, by przewidzieć, że prawdopodobnie przyjdzie mu przegrać tego wieczora. Karty, które miał na ręce nie były wybitnie dobre, istniało realne prawdopodobieństwo, że rachunek wyjdzie na jego niekorzyść. Spojrzał na karty odkryte przez Magnusa i przewrócił oczami teatralnie. — Powinienem podejrzewać, że trzymasz asa w rękawie, Magnusie? Twoja passa zaczyna mnie niepokoić — odparł żartobliwie, po czym odkrył swoje karty. Nie czuł zawodu, a umiejętność przewidywania przyszłości — jak widać — nie czyniła go przebieglejszym graczem od innych. Dokończył swojego drinka, opróżniając szklankę z wybornego, musiał przyznać, trunku i popędzającym wzrokiem próbował skłonić kuzyna, by uczynił to samo. Może alkohol stępi jego zmysły i odbierze mu utrzymywane w palcach szczęście.
Mina Magnusa, gdy wypowiadał, lub wyrzygiwał z pogardą nazwisko arystokraty przyprawił Ramseya o lekkie rozbawienie. Szczerze się uśmiechnął, przechylając głowę nieco w bok, luźno, bo tak też czuł się w jego towarzystwie, dość swobodnie.
— Weasley umrze — zawyrokował ze spokojem, sięgając po talię, by ją przetasować Magnusowi. Tak dla pewności, że kuzyn nie jest kanciarzem. — Prędzej czy później tak się stanie. Oczywiście, wolałbym, aby to stało się wcześniej, ale jest dość gruboskórny, pewnie sporo jest w stanie przetrwać. Nie miałbym nic przeciwko, gdyby to mnie przypadł ten zaszczyt, ale też niespecjalnie zamierzam o to zabiegać. — Był wrzodem; jeszcze nieujawnionym, nieprzeszkadzającym, wolno rozwijającym się i niszczącym organizm. Kiedy jednak zacznie uwierać, dolegliwości szybko się nasilą, a on będzie trudny do usunięcia, uciążliwy i wzbudzającym nienawiść. Głoszone przez niego poglądy zaślepiały Mię, oczarowały ją, owinęły jak trujący bluszcz, tłamsząc ją w poczuciu winy. — Mam nadzieję, że Craig poradził sobie z Garrettem. Jednego aurora mniej — mruknął cicho, z lekkim westchnięciem, podając Magnusowi przetasowaną talię kart.
|karty
— Jak się miewa twoja żona, Magnusie?— spytał ni stąd, ni zowąd, z wolna unosząc szare, nie zmącane alkoholem oczy na czarodzieja. Utkwiwszy wzrok w jego twarzy, pozwolił sobie na subtelny, sympatyczny uśmiech, albowiem pytanie powinno brzmieć życzliwie. Nie skrywał w nim złośliwości, choć wydawało się być częściowo odpowiedzią na komentarz Rowle’a. Był niebezpieczny, mógł być, jeśli tylko chciał. W przeciwieństwie do opanowanego, zimnego Mulcibera jego krew wrzała. Była gorąca jak lawa, a każdy wybuch gwałtowności mógł przynieść komuś śmierć. Temperament w połączeniu z posiadaną wiedzą i szlifowanymi od lat umiejętnościami czyniły go trudnym przeciwnikiem w boju, a nawet rozmowie, gdy jego agresywne spojrzenie paliło na wskroś. Przemilczał tę kwestię jednak, patrząc mu w oczy, jakby w ich głębi dostrzegał odbicie przeszłości, tajemnice, których nikt nie znał, błysk zapowiadający przyszłość, mroczną i zbrukaną krwią przyszłość.
Sięgnął po szklankę, z której upił niewielki łyk, ledwie zwilżył wargi, słuchając uważnie jego wywodu. Nie mógł znaleźć lepszego i bardziej doinformowanego źródła wiedzy; Magnus wiedział wszystko, lub wszystko to, co było możliwe do odkrycia. Uśmiechnął się na jego słowa szerzej i pokiwał głową ze zrozumieniem.
—Daj spokój, powinieneś być im wdzięczny. Gdyby nie oni pewnie prędzej bądź później przenieśliby się pod twoją redakcję. Powinni być dla ciebie bohaterami, uratowali twój dzień przed całkowitą zagładą — mruknął bez zbędnej ekscytacji, z lekką nonszalancją i drwiną, spoglądając ponownie na karty. Palcami gładził ostrą krawędź papieru, w te i we w te, jakby sprawdzał jak długo drażniona cienkim materiałem skóra przetrwa, kiedy pęknie, przetarta zbyt długim procesem, czy niezależnie od czasu karta ułoży się tak, że zlikwiduje pierwszą przeszkodę w postaci ludzkiego ciała. — Naprawdę sądzisz, że Tuft ledwie plecie? Mroczny Znak nie ma związku z tym wszystkim? Trudno mi to sobie wyobrazić— mruknął bez przekonania, zerkając na Magnusa spode łba. Może polityczne persony ostatnio nie wykazywały się wyjątkową błyskotliwością, ale nie chciało mu się wierzyć, że Tuft był totalnym kretynem. Nie znał go osobiście i nigdy się na niego nie natknął — szczęśliwe; przedstawione zaś fakty w Proroku Codziennym brał jak wszystko, z olbrzymią rezerwą. Typowa zagrywka, mająca uspokoić kiełkującą w obywatelach niepewność, że coś się zbliża, coś nachodzi. Gdy pojawia się panika i strach przed nieznanym trudniej jest trzymać lud w ryzach i sterować nim z wygodnego, wysokiego stołka. Lecz cóż on mógł wiedzieć, nie był najlepiej zorientowany, powinien wszystko przemilczeć.
Westchnął głośno, porzucając zabawę z krawędzią kart. Ułożył je w dłoni, rozsuwając lekko, by zerknąć na to, co mu się trafiło. Po tym znów złożył je równo i płasko na blacie. Notatkę o tym, gdzie znajdowała się jego matka zwinął i schował do kieszeni; głęboko, upewniając się przy tym, że nawet przy ewentualnym gwałtownym ruchu nie wysunie się i nie straci, choć wystarczyło jedno spojrzenie, by zapamiętać lokalizację. Przygładził palcami materiał, niemalże pieszczotliwie, jakby ten świstek pergaminu był jakąś cenną rzeczą, na którą wyczekiwał z utęsknieniem. Studził zapał w udaniu się tam od razu, bez zbędnej zwłoki, ale również zdradzenia, że w jakikolwiek sposób go to obeszło. Spuszczony wzrok miał uniemożliwić Magnusowi zobaczenie w jego oczach błysku, który — jak podejrzewał po odczutym przyjemnym dreszczu — się pojawił; liczył, że nie znał go na tyle i nie był dostatecznie spostrzegawczy, by cokolwiek zauważyć. Jego myśli na krótko pomknęły w jej stronę. Nie zastanawiał się wcale jaka była, ani co nią mogło kierować. Nie zastanawiał się również jak zareaguje, gdy go ujrzy, czy pozna, czy się domyśli, czy będzie miała wyrzuty sumienia. Było mu to wszystko zupełnie obojętne. Był ciekaw jej reakcji i tego, czy świadoma jest nieuchronnie zbliżającej się śmierci. Bo właśnie to ją będzie czekało — śmierć.
— Jak każdy prawdziwy zwycięzca — przyznał, skinając przy tym głową z aprobatą. Nie musiał być jasnowidzem, by przewidzieć, że prawdopodobnie przyjdzie mu przegrać tego wieczora. Karty, które miał na ręce nie były wybitnie dobre, istniało realne prawdopodobieństwo, że rachunek wyjdzie na jego niekorzyść. Spojrzał na karty odkryte przez Magnusa i przewrócił oczami teatralnie. — Powinienem podejrzewać, że trzymasz asa w rękawie, Magnusie? Twoja passa zaczyna mnie niepokoić — odparł żartobliwie, po czym odkrył swoje karty. Nie czuł zawodu, a umiejętność przewidywania przyszłości — jak widać — nie czyniła go przebieglejszym graczem od innych. Dokończył swojego drinka, opróżniając szklankę z wybornego, musiał przyznać, trunku i popędzającym wzrokiem próbował skłonić kuzyna, by uczynił to samo. Może alkohol stępi jego zmysły i odbierze mu utrzymywane w palcach szczęście.
Mina Magnusa, gdy wypowiadał, lub wyrzygiwał z pogardą nazwisko arystokraty przyprawił Ramseya o lekkie rozbawienie. Szczerze się uśmiechnął, przechylając głowę nieco w bok, luźno, bo tak też czuł się w jego towarzystwie, dość swobodnie.
— Weasley umrze — zawyrokował ze spokojem, sięgając po talię, by ją przetasować Magnusowi. Tak dla pewności, że kuzyn nie jest kanciarzem. — Prędzej czy później tak się stanie. Oczywiście, wolałbym, aby to stało się wcześniej, ale jest dość gruboskórny, pewnie sporo jest w stanie przetrwać. Nie miałbym nic przeciwko, gdyby to mnie przypadł ten zaszczyt, ale też niespecjalnie zamierzam o to zabiegać. — Był wrzodem; jeszcze nieujawnionym, nieprzeszkadzającym, wolno rozwijającym się i niszczącym organizm. Kiedy jednak zacznie uwierać, dolegliwości szybko się nasilą, a on będzie trudny do usunięcia, uciążliwy i wzbudzającym nienawiść. Głoszone przez niego poglądy zaślepiały Mię, oczarowały ją, owinęły jak trujący bluszcz, tłamsząc ją w poczuciu winy. — Mam nadzieję, że Craig poradził sobie z Garrettem. Jednego aurora mniej — mruknął cicho, z lekkim westchnięciem, podając Magnusowi przetasowaną talię kart.
|karty
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Manipulacyjne pajęczyny bezpośrednich zwrotów do adresata oplatały zwykle siecią najskuteczniej i najciaśniej, rzucając cień na elementy, które powinny pozostać poza percepcją, znakomicie zaś uwidaczniając wszelkie atuty. Nie był mistrzem retoryki, lecz przyswoił te podstawowe prawa, w których zainteresowanie osobą własną, jako tą najważniejszą i najlepszą, przysłoniłoby nawet Słońce. Rmasey stanowił trudny obiekt subtelnych intryg, zbyt bystry, by dać się w nie złapać i nimi omotać i jednocześnie na tyle cwany, aby sprawiać wrażenie nieświadomego, tak długo, jak długo było mu wygodnie. Magnus nie miał powodów (jeszcze?) do igrania ze swym kuzynem, dość nieuczciwe próbując swych sił, chociaż finalnie obaj mydliliby sobie oczy z zupełnie innych stron. Preferował pozostawienie Mulciberowi pełnej swobody, tak w konwersacji, jak i w działaniu, zafrapowany tak skutecznymi metodami, ocierającymi się o rodzaj ulicznej sztuki. Prostej, nieco prymitywnej, acz zachwycającej. Dalekiej od wymuskanego artyzmu, który już szczerz nudził Rowle'a, od trzydziestu pięciu lat obracającego się wokół wszechobecnego blichtru. Branie przykładu z Ramseya brzmiało abstrakcyjnie, chociaż Magnus był pewny, że od tego (utrzymanego w ścisłym sekrecie?) uchybienia, nie spadłaby mu z głowy korona władców Cheshire. Głównie dlatego, że w ostatecznym rozrachunku nie różnili się od siebie tak diametralnie, nie stali na przeciwległych półkulach oraz, czego jako Rowle pominąć nie mógł, w ich żyłach płynęła ta sama krew, czyniąca z Mulcibera poważnego kandydata do bycia odbieranym na serio w szerszym kręgu barwnych, familijnych postaci. Których - przypuszczalnie, jego towarzysz znać nie chciał; z rozbawieniem przypisywał więc sobie atuty i cnoty, jakimi musiał skusić rodzonego kuzyna. Jeden wielki, dobrze wysmażony stek bzdur: gdyby nie konkretnie wymierzona nienawiść (bo nic nie łączy silniej, od wspólnych wrogów), któryś z nich przypuszczalnie byłby już martwy, rozkładający się na dnie urokliwego kanału odprowadzającego mugolskie ścieki. Burzliwe początki (czy tylko nieufność?) przekształciły się jednak w pogawędki tak przyjacielskie, że powinni toczyć je nie przy Ognistej i na tronach z ludzkich kości, a popijając herbatkę w wygodnych fotelach. Rozprawiając przy okazji o uroczej, rodzinnej sielance oraz satysfakcjonującym pożyciu.
-Spodziewa się dziecka - odparł, nie hamując brzmiącej w głosie dumy, bo faktycznie czuł się szczęśliwy z wieści o ciąży Moiry. Nie przypominał może stereotypowego tatusia, bo w wizjach przyszłości (może Ramsey dostrzegał więcej?) wyobrażał sobie swoją młodocianą kopię przyciskającą wypolerowanym butem do podłogi twarz jakiegoś obszarpanego mugolaka. Obficie krwawiącego - chłopiec. Kosztował mnie cotygodniowe dewastowanie komnat w poszukiwaniu leków i siarczyste awantury. Przez osiem lat - parsknął, dla odmiany z humorem odwróconym o sto osiemdziesiąt stopni. Nie potrafił uwierzyć w naturalne problemy żony, zwłaszcza że starał się o jej aktywność, a podczas gdy oni wciąż nie ustawali w próbach, połowica Abraxasa dawała mu kolejnych potomków, strategicznie odmierzając porody co dwa lata. Pół-żartem, pół-serio wyciągał na wierzch swoje domniemania, bo w domu przecież wielokrotnie odkuwał się na żonie za swe podejrzenia, raz będąc nawet o krok od puszczenia z dymem całego dworu, przed czym powstrzymał go jedynie fakt, że w sypialni na poddaszu spały słodko jego córki - wiesz o czymś, co dla mnie pozostaje niejasne? Może chcesz mi zasugerować imię pierworodnego? - zakpił, przesuwając spierzchniętymi ustami po krawędzi szklanki, zanim umoczył je w znajdującym się na dnie alkoholu. Whisky przegryzała się ze smakiem cygar w specyficznym, męskim połączeniu. Idealnym okraszeniem światopoglądowej rewolty, przeprowadzanej intuicyjnie przy dwuosobowym stoliku.
-W Magu nie ma miejsca dla niekompetentnych czarodziejów. Na całe szczęście słuchają tam odpowiednich głosów. W tym mojego. Malfoyowie też posiadają tam znaczne udziały. I nie sądzę, bym czuł wdzięczność, informując o podobnej błazenadzie doborowego oddziału ministerstwa - stwierdził, krzywiąc się ostentacyjnie, jakby właśnie przełknął cytrynę. Nigdy nie miał mocnych nerwów, szybko popadał w skrajne emocje, a wywoływanie wilka z lasu w postaci serii ostatnich rażących błędów rządu sprawiało, że na usta cisnęły mu się same przekleństwa.
-To idiota. Gdybyś miał z nim do czynienia, zrozumiałbyś, co mam na myśli. A ci, którzy mają dość oleju w głowie, by sondować opinię i mieć własne zdanie i tak połączą fakty. Szybciej, niż zrobi to Prorok - odparł pewnie, nie wierząc, by ten urzędniczyna wpadł na pomysł zasłony dymnej, Szytej i tak zbyt grubymi nićmi, lecz i to kłamstwo stanowczo wychodziło poza jego możliwości. Był przekonany, że Mroczny Znak zalśni na niebie szybciej, niż ktokolwiek się tego spodziewał, że ozdobi przejrzyste niebo, że wyśle sygnały o licznych mordach. Chirurgicznie czystych, dokonanych z obowiązku lub brudniejszych, przeprowadzonych nie tyle w afekcie, ile z premedytacją, chęcią wyduszenia życia w najbardziej bolesny sposób, odhumanizowania ofiary. Czy o takim akcie okrucieństwa myślał Mulciber, chyląc nieco głowę, ukrywając się za kartami i unikając przenikliwego spojrzenia Magnusa? Był ciekaw jego myśli, reakcji na osobliwy podarunek, a dostawał nieruchomy obraz nieporuszonego człowieka, rozpalonego wyłącznie chwilą. Cóż, przyjdzie mu odrobinę poczekać, ale dotknie emocji skrytych za fasadą spokoju szarych oczu.
-Sprawdź mnie - rzucił prowokująco, licytując wysoką stawkę, która wyjątkowo tego wieczoru nie okazała się blefem. Podniecało go niebezpieczeństwo gry z Mulciberem, możliwość jego oszustwa tak subtelnego, że nigdy by się nie zorientował, delikatna przewaga Ramseya, nakręcająca Rowle'a do wariackich zagrywek. Wszystko albo nic, pił więc do dna, przechylając kufel do końca i czując, jak kilka kropel ścieka mu po brodzie, niknąc w gęstwinie bujnego zarostu.
-Jest aurorem. O przypadek nie będzie trudno. Może w geście docenienia, rodzina otrzyma po nim order. Piękny gest, tak wiele znaczy - podsumował, przypuszczając że spotkanie z rudowłosym uzurpatorem nadarzy się względnie prędko. Nieoficjalnie, nie podczas honorowego pojedynku, gdzie należało trzymać nerwy na wodzy. Dość skomplikowane podczas starcia z kimś, kogo bez zmrużenia okiem posłałoby się prosto do grobu, nie potrzebując do tego więcej powodów niż brzmienie nazwiska. Nieco płytkie, lecz zbyt dobrze znał Weasleyów, by nie zdefiniować w nich zagrożenia dla przetrwania idei czystej krwi. Kalali ją, niszczyli tradycję, grozili zepsuciem. Obok szlam, ich należało wytępić w pierwszej kolejności.
-Wkrótce się przekonamy - rzekł, nieco pochmurnym tonem, ściągając krzaczaste brwi w wyrazie kłopotliwej zadumy. Burke trafił na wyjątkowo niedobraną kompanię, a pomijając animozję, Garretta także uznawał za przeciwnika kłopotliwego, stanowiącego wyzwanie. Odebrał od Mulcibera talię kart, rozdał je prędko i zalicytował, pomijając wymianę i właściwie nie patrząc na odsłonięty wynik.
kostki
-Spodziewa się dziecka - odparł, nie hamując brzmiącej w głosie dumy, bo faktycznie czuł się szczęśliwy z wieści o ciąży Moiry. Nie przypominał może stereotypowego tatusia, bo w wizjach przyszłości (może Ramsey dostrzegał więcej?) wyobrażał sobie swoją młodocianą kopię przyciskającą wypolerowanym butem do podłogi twarz jakiegoś obszarpanego mugolaka. Obficie krwawiącego - chłopiec. Kosztował mnie cotygodniowe dewastowanie komnat w poszukiwaniu leków i siarczyste awantury. Przez osiem lat - parsknął, dla odmiany z humorem odwróconym o sto osiemdziesiąt stopni. Nie potrafił uwierzyć w naturalne problemy żony, zwłaszcza że starał się o jej aktywność, a podczas gdy oni wciąż nie ustawali w próbach, połowica Abraxasa dawała mu kolejnych potomków, strategicznie odmierzając porody co dwa lata. Pół-żartem, pół-serio wyciągał na wierzch swoje domniemania, bo w domu przecież wielokrotnie odkuwał się na żonie za swe podejrzenia, raz będąc nawet o krok od puszczenia z dymem całego dworu, przed czym powstrzymał go jedynie fakt, że w sypialni na poddaszu spały słodko jego córki - wiesz o czymś, co dla mnie pozostaje niejasne? Może chcesz mi zasugerować imię pierworodnego? - zakpił, przesuwając spierzchniętymi ustami po krawędzi szklanki, zanim umoczył je w znajdującym się na dnie alkoholu. Whisky przegryzała się ze smakiem cygar w specyficznym, męskim połączeniu. Idealnym okraszeniem światopoglądowej rewolty, przeprowadzanej intuicyjnie przy dwuosobowym stoliku.
-W Magu nie ma miejsca dla niekompetentnych czarodziejów. Na całe szczęście słuchają tam odpowiednich głosów. W tym mojego. Malfoyowie też posiadają tam znaczne udziały. I nie sądzę, bym czuł wdzięczność, informując o podobnej błazenadzie doborowego oddziału ministerstwa - stwierdził, krzywiąc się ostentacyjnie, jakby właśnie przełknął cytrynę. Nigdy nie miał mocnych nerwów, szybko popadał w skrajne emocje, a wywoływanie wilka z lasu w postaci serii ostatnich rażących błędów rządu sprawiało, że na usta cisnęły mu się same przekleństwa.
-To idiota. Gdybyś miał z nim do czynienia, zrozumiałbyś, co mam na myśli. A ci, którzy mają dość oleju w głowie, by sondować opinię i mieć własne zdanie i tak połączą fakty. Szybciej, niż zrobi to Prorok - odparł pewnie, nie wierząc, by ten urzędniczyna wpadł na pomysł zasłony dymnej, Szytej i tak zbyt grubymi nićmi, lecz i to kłamstwo stanowczo wychodziło poza jego możliwości. Był przekonany, że Mroczny Znak zalśni na niebie szybciej, niż ktokolwiek się tego spodziewał, że ozdobi przejrzyste niebo, że wyśle sygnały o licznych mordach. Chirurgicznie czystych, dokonanych z obowiązku lub brudniejszych, przeprowadzonych nie tyle w afekcie, ile z premedytacją, chęcią wyduszenia życia w najbardziej bolesny sposób, odhumanizowania ofiary. Czy o takim akcie okrucieństwa myślał Mulciber, chyląc nieco głowę, ukrywając się za kartami i unikając przenikliwego spojrzenia Magnusa? Był ciekaw jego myśli, reakcji na osobliwy podarunek, a dostawał nieruchomy obraz nieporuszonego człowieka, rozpalonego wyłącznie chwilą. Cóż, przyjdzie mu odrobinę poczekać, ale dotknie emocji skrytych za fasadą spokoju szarych oczu.
-Sprawdź mnie - rzucił prowokująco, licytując wysoką stawkę, która wyjątkowo tego wieczoru nie okazała się blefem. Podniecało go niebezpieczeństwo gry z Mulciberem, możliwość jego oszustwa tak subtelnego, że nigdy by się nie zorientował, delikatna przewaga Ramseya, nakręcająca Rowle'a do wariackich zagrywek. Wszystko albo nic, pił więc do dna, przechylając kufel do końca i czując, jak kilka kropel ścieka mu po brodzie, niknąc w gęstwinie bujnego zarostu.
-Jest aurorem. O przypadek nie będzie trudno. Może w geście docenienia, rodzina otrzyma po nim order. Piękny gest, tak wiele znaczy - podsumował, przypuszczając że spotkanie z rudowłosym uzurpatorem nadarzy się względnie prędko. Nieoficjalnie, nie podczas honorowego pojedynku, gdzie należało trzymać nerwy na wodzy. Dość skomplikowane podczas starcia z kimś, kogo bez zmrużenia okiem posłałoby się prosto do grobu, nie potrzebując do tego więcej powodów niż brzmienie nazwiska. Nieco płytkie, lecz zbyt dobrze znał Weasleyów, by nie zdefiniować w nich zagrożenia dla przetrwania idei czystej krwi. Kalali ją, niszczyli tradycję, grozili zepsuciem. Obok szlam, ich należało wytępić w pierwszej kolejności.
-Wkrótce się przekonamy - rzekł, nieco pochmurnym tonem, ściągając krzaczaste brwi w wyrazie kłopotliwej zadumy. Burke trafił na wyjątkowo niedobraną kompanię, a pomijając animozję, Garretta także uznawał za przeciwnika kłopotliwego, stanowiącego wyzwanie. Odebrał od Mulcibera talię kart, rozdał je prędko i zalicytował, pomijając wymianę i właściwie nie patrząc na odsłonięty wynik.
kostki
Magnus Rowle
Zawód : reporter Walczącego Maga
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
O mój słodki Salazarze, o mój słodki
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie spoglądał w przyszłość ani jego, ani jego małżonki, ani jak się okazało nienarodzonego jeszcze dziecka, o którego istnieniu ledwie się dowiedział. Pytanie padło pod wpływem nagłego kaprysu, a może subtelnej sugestii, intuicji, i okazało się wystarczającym bodźcem skłaniającym Magnusa do zwierzeń. Co prawda nie dzielił się z nim wiedzą, na której szczególnie mocno mu zależało, lecz wieści o czarodziejach, w których towarzystwie się obracał — a nawet i tych, których unikał — były mimo wszystko wartościowe. Pozwalały mu być na bieżąco ze światem, w którym sam czynnie nie brał udziału.
Nieco ożywił na jego słowa i mruknął przeciągle z aprobatą. W końcu było się czym chwalić, Lord Magnus Rowle doczeka się wreszcie potomka. Powinien zachować uwagi dla siebie, ale żartobliwe podejście do tematu przez Magnusa, jego prychnięcie, poświadczające o pewnym dystansie — może zyskanym dopiero teraz, po latach zmagań — było jak zdjęcie wierzchowcowi kantara. Rumakiem było poczucie humoru Ramseya, kantarem zaś takt.
— Winszuję — odparł, poprawiając się na krześle. Sięgnął po swoją szklankę i uniósł ją w geście toastu. Było co świętować, wedle panujących obyczajów trzeba to było uczcić. — Ośmioletni, wycieńczający maraton starań, mordercza droga wpław przez ocean gorszych i lepszych uczynków w końcu doprowadziły cię na podium, uhonorowując największym możliwym wyróżnieniem — ojcostwem. Lepiej późno niż z a późno. Jesteś pewien, że to twój zwycięski puchar? Zresztą, nie odpowiadaj. Napijmy się — dodał równie szybko, zanurzając usta w trunku i rezygnując z ciągnięcia tematu, jakby przeczuwał, że łatwo i szybko może wkroczyć na śliski grunt i wywinąć na nim niezłego orła. Ojcowie lubili wierzyć, że mądrzy i zdolni synowie są efektem ciężkiej pracy ich lędźwi, zaś zakały rodziny wypadkiem przy pracy lub gorzkim owocem zdrady. — To wspaniała nowina. Nawet poczucie humoru masz lepsze — i może jego pytanie obrócisz w żart, nie potraktujesz jak przeciek informacyjny z innej czasoprzestrzeni. — Oczywiście. Zamów herbatę, z fusów przy okazji zrobię kolaż z podobizną twojego pierworodnego dla uczczenia tej podniosłej chwili — odpowiedział mu równie kpiącym tonem, w ostatniej chwili powstrzymując się przed prostackim wywróceniem oczami. Jego dar był wart więcej niż prześmiewcze żarty i drwiny, przyrównujące go do ulicznych wróżbitów, którzy ze swojego trzeciego oka czynili źródło zarobków, wieszcząc przyszłe imiona dzieci i ostrzegając przed niebezpieczeństwami. Różnica polegała na tym, że najlepiej zarabiali ci, którzy mówili dokładnie to, co chciano usłyszeć. Jasnowidze nie cieszyli się dobrą opinią. Czarodzieje tylko do takich wracali, pragnąc uzyskać potwierdzenie dla swoich złudnych nadziei. Ramsey nie zamierzał takowych dawać Magnusowi.
— Nie wątpię, że o to dbasz — odparł po chwili namysłu i odstawił szklankę na bok, spoglądając gdzieś w bok, na siedzącą przy odległym stoliku parę. Wyglądało jak potajemna schadzka, kiedy blondwłosa kobieta o przeciętnej urodzie pochwyciła dłonie wyraźnie zdenerwowanego kochanka, który przymierzał się do opuszczenia lokalu. Ten obrazek wybitnie nie pasował mu do miejsca, w którym się znaleźli, nie poświęcał nieznajomym więcej uwagi. — Malfoyowie — powtórzył głucho, bardziej do siebie niż do niego. Ród wyznawał słuszne poglądy, lecz na samo wspomnienie Abraxasa go mdliło. Zdecydowanie wypił tego wieczora za mało alkoholu; przed upiciem kolejnego łyka powstrzymywała go jedynie tocząca się gra, której — choć nie zamierzał wygrać za wszelką cenę — próbował poświęcić nieco uwagi. Niech Magnus pije, niech jego wątroba trawi alkohol, niech ten kołysze się w żołądku, niech uderza mu do głowy. Pewnie by nawet nie zauważył wtedy, gdyby Mulciber wyszedł z obydwoma sakiewkami złota.
— Muszę uwierzyć ci na słowo, Magnusie — przyznał, skinając grzecznie głową. Szczęśliwie nie miał z nim zbyt wiele wspólnego; z Tuftem. Niektórzy mawiali, że Magnus jest niezbyt mądry, ale on był przekonany, że w tej jednej konkretnej dziedzinie można mu zawierzyć, a jego redaktorskie skłonności są w stanie sięgnąć po wiele utajonych informacji.
Uniósł uważne spojrzenie na kuzyna, jakby ważył jego prowokację. Może powinien zawierzyć intuicji i rozdać wreszcie, obracając szalę na własną korzyść? Magnus do tej pory miał niebezpiecznie wiele szczęścia w kartach, znał jego zamiłowanie do gry, wiedział że jako prawdziwy pokerowy weteran byłby w stanie go oszukać bez zmrużenia oka, korzystając ze wszystkich niedozwolonych chwytów byle wygrać. Coś przegapił.
Nie umknął mu jednak cieknący po brodzie Magnusa alkohol, który stawiał go raczej obok Nokturnowych czarnoksiężników, niż lordów. Na szczęście Mulciber, choć otarł się o etykietę, nie mógł jej od niego wymagać. Uśmiechnął się, widząc jak łapczywie, w zwycięskim geście kończy kolejkę.
— Chyba order w postaci lisiego łba — mruknął pod nosem, z łatwością wyobrażając sobie trofeum w postaci zawieszonej na drewnianej tarczy rudej weasleyowej głowie. Nie zbierał pamiątek po ofiarach, jego zmysł artystyczny ograniczał się do umiejętności rozlokowania świec w pomieszczeniu i to głównie z powodu odprawianych rytuałów. Ruda głowa zawieszona na ścianie nie stanowiłaby dla niego żadnej wartości; zyskałby jednak towarzysza, z którym z przyjemnością gawędziłby co rano w trakcie golenia. „Och, Garrett, daj spokój, nawet tak nie żartuj.[/b] Nie wątpił, że Weasley miał wyjątkowo trafione poczucie humoru.
Odkrył swoje karty i znów westchnął ciężko, nie kryjąc swojego niezadowolenia.
— Twoja passa szybko się skończy — zawyrokował niskim, naburmuszonym tonem i uzupełnił jego szklankę, zbliżając się powoli do końca butelki ognistej. Pij, pij, Magnusie, do dna. Zgrabnym ruchem pochwycił wszystkie karty i potasował je dokładnie, tak, by nie dać Magnusoi w tej kolejce żadnej przewagi. Rozłożył sobie i jemu po pięć, resztę położył dokładnie pomiędzy nimi. Nim spojrzał na swoje nowe rozdanie, utkwił wzrok w kuzynie, nie zamierzając spuścić go póki nie odsłoni kart. W końcu zauważy jego machlojki, w końcu go nakryje.
| kto nie ma szczęście w kartach ma szczęście w miłości ;///
Nieco ożywił na jego słowa i mruknął przeciągle z aprobatą. W końcu było się czym chwalić, Lord Magnus Rowle doczeka się wreszcie potomka. Powinien zachować uwagi dla siebie, ale żartobliwe podejście do tematu przez Magnusa, jego prychnięcie, poświadczające o pewnym dystansie — może zyskanym dopiero teraz, po latach zmagań — było jak zdjęcie wierzchowcowi kantara. Rumakiem było poczucie humoru Ramseya, kantarem zaś takt.
— Winszuję — odparł, poprawiając się na krześle. Sięgnął po swoją szklankę i uniósł ją w geście toastu. Było co świętować, wedle panujących obyczajów trzeba to było uczcić. — Ośmioletni, wycieńczający maraton starań, mordercza droga wpław przez ocean gorszych i lepszych uczynków w końcu doprowadziły cię na podium, uhonorowując największym możliwym wyróżnieniem — ojcostwem. Lepiej późno niż z a późno. Jesteś pewien, że to twój zwycięski puchar? Zresztą, nie odpowiadaj. Napijmy się — dodał równie szybko, zanurzając usta w trunku i rezygnując z ciągnięcia tematu, jakby przeczuwał, że łatwo i szybko może wkroczyć na śliski grunt i wywinąć na nim niezłego orła. Ojcowie lubili wierzyć, że mądrzy i zdolni synowie są efektem ciężkiej pracy ich lędźwi, zaś zakały rodziny wypadkiem przy pracy lub gorzkim owocem zdrady. — To wspaniała nowina. Nawet poczucie humoru masz lepsze — i może jego pytanie obrócisz w żart, nie potraktujesz jak przeciek informacyjny z innej czasoprzestrzeni. — Oczywiście. Zamów herbatę, z fusów przy okazji zrobię kolaż z podobizną twojego pierworodnego dla uczczenia tej podniosłej chwili — odpowiedział mu równie kpiącym tonem, w ostatniej chwili powstrzymując się przed prostackim wywróceniem oczami. Jego dar był wart więcej niż prześmiewcze żarty i drwiny, przyrównujące go do ulicznych wróżbitów, którzy ze swojego trzeciego oka czynili źródło zarobków, wieszcząc przyszłe imiona dzieci i ostrzegając przed niebezpieczeństwami. Różnica polegała na tym, że najlepiej zarabiali ci, którzy mówili dokładnie to, co chciano usłyszeć. Jasnowidze nie cieszyli się dobrą opinią. Czarodzieje tylko do takich wracali, pragnąc uzyskać potwierdzenie dla swoich złudnych nadziei. Ramsey nie zamierzał takowych dawać Magnusowi.
— Nie wątpię, że o to dbasz — odparł po chwili namysłu i odstawił szklankę na bok, spoglądając gdzieś w bok, na siedzącą przy odległym stoliku parę. Wyglądało jak potajemna schadzka, kiedy blondwłosa kobieta o przeciętnej urodzie pochwyciła dłonie wyraźnie zdenerwowanego kochanka, który przymierzał się do opuszczenia lokalu. Ten obrazek wybitnie nie pasował mu do miejsca, w którym się znaleźli, nie poświęcał nieznajomym więcej uwagi. — Malfoyowie — powtórzył głucho, bardziej do siebie niż do niego. Ród wyznawał słuszne poglądy, lecz na samo wspomnienie Abraxasa go mdliło. Zdecydowanie wypił tego wieczora za mało alkoholu; przed upiciem kolejnego łyka powstrzymywała go jedynie tocząca się gra, której — choć nie zamierzał wygrać za wszelką cenę — próbował poświęcić nieco uwagi. Niech Magnus pije, niech jego wątroba trawi alkohol, niech ten kołysze się w żołądku, niech uderza mu do głowy. Pewnie by nawet nie zauważył wtedy, gdyby Mulciber wyszedł z obydwoma sakiewkami złota.
— Muszę uwierzyć ci na słowo, Magnusie — przyznał, skinając grzecznie głową. Szczęśliwie nie miał z nim zbyt wiele wspólnego; z Tuftem. Niektórzy mawiali, że Magnus jest niezbyt mądry, ale on był przekonany, że w tej jednej konkretnej dziedzinie można mu zawierzyć, a jego redaktorskie skłonności są w stanie sięgnąć po wiele utajonych informacji.
Uniósł uważne spojrzenie na kuzyna, jakby ważył jego prowokację. Może powinien zawierzyć intuicji i rozdać wreszcie, obracając szalę na własną korzyść? Magnus do tej pory miał niebezpiecznie wiele szczęścia w kartach, znał jego zamiłowanie do gry, wiedział że jako prawdziwy pokerowy weteran byłby w stanie go oszukać bez zmrużenia oka, korzystając ze wszystkich niedozwolonych chwytów byle wygrać. Coś przegapił.
Nie umknął mu jednak cieknący po brodzie Magnusa alkohol, który stawiał go raczej obok Nokturnowych czarnoksiężników, niż lordów. Na szczęście Mulciber, choć otarł się o etykietę, nie mógł jej od niego wymagać. Uśmiechnął się, widząc jak łapczywie, w zwycięskim geście kończy kolejkę.
— Chyba order w postaci lisiego łba — mruknął pod nosem, z łatwością wyobrażając sobie trofeum w postaci zawieszonej na drewnianej tarczy rudej weasleyowej głowie. Nie zbierał pamiątek po ofiarach, jego zmysł artystyczny ograniczał się do umiejętności rozlokowania świec w pomieszczeniu i to głównie z powodu odprawianych rytuałów. Ruda głowa zawieszona na ścianie nie stanowiłaby dla niego żadnej wartości; zyskałby jednak towarzysza, z którym z przyjemnością gawędziłby co rano w trakcie golenia. „Och, Garrett, daj spokój, nawet tak nie żartuj.[/b] Nie wątpił, że Weasley miał wyjątkowo trafione poczucie humoru.
Odkrył swoje karty i znów westchnął ciężko, nie kryjąc swojego niezadowolenia.
— Twoja passa szybko się skończy — zawyrokował niskim, naburmuszonym tonem i uzupełnił jego szklankę, zbliżając się powoli do końca butelki ognistej. Pij, pij, Magnusie, do dna. Zgrabnym ruchem pochwycił wszystkie karty i potasował je dokładnie, tak, by nie dać Magnusoi w tej kolejce żadnej przewagi. Rozłożył sobie i jemu po pięć, resztę położył dokładnie pomiędzy nimi. Nim spojrzał na swoje nowe rozdanie, utkwił wzrok w kuzynie, nie zamierzając spuścić go póki nie odsłoni kart. W końcu zauważy jego machlojki, w końcu go nakryje.
| kto nie ma szczęście w kartach ma szczęście w miłości ;///
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Techniki przewidywania przyszłości w stylu wróżb auspicyjnych miał za sztuczki dla ubogich, tanie machlojki ulicznych kuglarzy - nijak równające się z prawdziwym darem jasnowidzenia. Magnus po ziemi stąpał twardo i przypuszczalnie nawet wyrok śmierci z dokładną datą otrzymany od słynnego wieszcze nie skłoniłby go do pokornego przyjęcia swego przeznaczenia i szykowania się na stos. Wierzył, że Fortunę można zmienić. Pchnąć to kręcące się prędko koło inną drogą, pokrzyżować plany, oszukać los, ślepy na nagłe zawirowania. Ostateczność istniała wyłącznie w jednym wymiarze, do jakiego nie należała nieomylność przepowiedni, także tych wizyjnych, otwierających trzecie oko na świat niedostępny dla nieobdarzonych tym talentem. Ciekawiły go interwencje Mulcibera, czy potrafił na tyle kontrolować swój dar, by świadomie wywoływać wizje i śnić o swoim obiekcie, o swoim celu? Na ile przydatne było dla niego jasnowidzenie i czy nie prowokowało nadmiernej pewności siebie? Wiedział, że z czasem igrać niebezpiecznie: historia nie powinna zazębiać się w tym samym miejscu kilkakrotnie. Wyszczerbione tryby groziły wygładzeniem, osunięciem się, a wreszcie, spuszczeniem gardy i pomieszaniem się strumienia wydarzeń. Czytywał o paradoksach na kartach starych woluminów, pamiętających najpewniej młodość nestora Rowle'ów, wysysał z czarnych literek wiedzę o możliwych katastrofach. Przyszłość interesowała go niemal równie jak przeszłość i była równie niebezpieczna. Może dlatego to Mulciber mógł z nią sobie igrać; godny przeciwnik w starciu z potęgą równie starą, co sam świat. Wspólne picie za pomyślność Magnus brał więc za pewnik, choć w przechyleniu kielicha nadal było więcej kpiny niż radości. Póki nie wziął swego syna na ręce, póty w pijanym towarzystwie drwił oraz wypominał grzeszki żony wraz z ośmioletnim wytrzymałościowym biegiem.
-Uwierz, nie ustawałem w wysiłkach, nawet kiedy moja żona nie miała się za dobrze. Osiem lat nas do siebie bardzo zbliżyło - zadrwił, racząc kuzyna ostrym dowcipem, nieco wulgarnie odsłaniającym tajemnice alkowy. Ze swego pożycia był zadowolony, a drobne problemy, jakie mieli ostatnio miały właśnie rozwiązać się samodzielnie - czy zwycięski okaże się dopiero, kiedy podrośnie na tyle, by mógł samodzielnie trzymać różdżkę - rzekł stanowczo, przesuwając opuszkami palców po grubo ciosanym szkle, z którego wykonano kufle - nieudacznik i łamaga nie otrzyma mego wsparcia - wygłosił oczywistość. Rowle'owie dbali o twardy chów, a Magnus nie miałby w interesie trzymać pod swym dachem słabeusza czy też charłaka. Syn musiał dowieść swej wartości, czy jest godny noszenia odziedziczonego po ojcu nazwiska, nie podlegało to żadnej dyskusji. Tak jak i wstyd nałożony na nieudolnego rodzica, gdy ten nie potrafił właściwie pokierować swoim potomkiem. Gdy dziecko nauczy się chodzić przejdzie pod jego kuratelę, a wówczas Magnus wychowa syna na mężczyznę, by potem i jego móc posłać na służbę.
-Arystokracja traktuje tę zabawę poważnie - powiadomił Ramseya, mrużąc oczy i oceniająco mierząc jego smukłą sylwetkę usadowioną nonszalancko na kościanym tronie. Sceneria ewidentnie mu służyła, gdyby nie brak ludzkich ekskrementów pewnie czułby się nad wyraz swojsko, kontemplując wnętrze jak otoczenie po swoich ulubionych łowach - niektórzy do tego stopnia, że proszą o pomoc w nazwaniu źrebiąt najbardziej rączej klaczy - dodał, podsumowując intelektualną głębię wybitnych umysłów szlacheckiej socjety. Wśród takowych indywiduów psidwak wyróżniałby się bystrością - może nieco tracąc na manierach. Magnus nie zarzucał przy tym Mulcibera - w kontraście do szyderstw - durnymi hasłami o przekonaniu do jego predyspozycji i wyższych celów. Ufał mu na tyle (będąc w tym zaufaniu ostrożnym), że pozwalał sobie na wiele, prawdopodobnie naginając granicę, przy jakiej pospolity prześmiewca eksponowałby już uśmiech od ucha do ucha, tak dosłownie, nacięty tępym narzędziem od jednego krańca policzków do drugiego w szerokim grymasie.
-Robię co mogę. W ministerstwie nie macie tej swobody, a coraz więcej robactwa gnieździ się w strategicznych biurach - odparł, nieznacznie marszcząc brwi. Nie obchodziły go statystyki a fakty, których miał pod dostatkiem, bezpośrednio z departamentów. Niezadowolone głosy nie cichły, tylko żaden jeden nie posiadał dość odwagi, by się wyjść z tego cienia. Zakodował w pamięci reakcję Ramseya na szlacheckie nazwisko - czyżby Malfoyowie (a może któryś konkretny?) czymś mu zawinili? Powinien dowiedzieć się o tym więcej, dla własnej satysfakcji, radości, pewnego rodzaju... komfortu? Przypuszczał, że ta dezinformacja nie da mu spać dzisiejszej nocy, łaknął wiedzy każdego rodzaju, także z kategorii prywatnych animozji, będących czasami przydatniejszymi niż lite mądrości z wiekowych woluminów. Skinął głową - Mulciber robił słusznie, poddając jego głos bez zastrzeżeń. Znając istotę sprawy ważył słowa, nie szafując pochopnie bezmyślną opinią, a kuzynowi nie podsunąłby przecież bezwartościowych łgarstw. Chyba, że kroiłaby się większa chryja, a on w kłamstwie zyskałby interes. Dopuszczalny wyjątek?
-Znakomicie wyglądałby nad kominkiem - potwierdził, wizualizując sobie to łowieckie trofeum - aczkolwiek mógłbyś wyhodować sobie konkurencję. Irlandzka historia jest bogata w legendy o gadających głowach - rzucił, mając przed oczami scenkę triumfalnego pochodu ludu, dzierżącego odłączoną od ciała, wysuszoną głowę, o pergaminowej skórze i pustych oczodołach. W podaniach tkwiło więcej diablich szczegółów, lecz Rowle poprzestał na tej szczątkowej wiedzy z drastyczniejszych opowiastek, czytanych córkom na dobry sen.
Pozwolił Ramseyowi na przetasowanie kart, pewny kolejnego wyniku. Karty mu dopisywały a blef szedł nieźle - do czasu odkrycia kolejnych pięciu i sprawdzeniu przez Mulcibera. Przekleństwo się udało?
-Przewidziałeś to - rzekł oskarżycielskim tonem, przypinając się do kufla, do którego Ramsey właśnie wytrząsał ostatnie krople Ognistej Whisky. Chciał mieć przyjemność z widoku zataczającego się lorda czy planował wystawić go w łapska swych nokturnowych znajomych-łowców organów? Dostał już czego chciał (a adres obcej kobiety wielu nazwisk wymagał gimnastyki), więc mógł się wycofać? Magnus upił łyk z kufla, koso zerkając na swego towarzysza i czekając aż odsłoni karty. Nie da się zwieść.
pozdro Ramzi
-Uwierz, nie ustawałem w wysiłkach, nawet kiedy moja żona nie miała się za dobrze. Osiem lat nas do siebie bardzo zbliżyło - zadrwił, racząc kuzyna ostrym dowcipem, nieco wulgarnie odsłaniającym tajemnice alkowy. Ze swego pożycia był zadowolony, a drobne problemy, jakie mieli ostatnio miały właśnie rozwiązać się samodzielnie - czy zwycięski okaże się dopiero, kiedy podrośnie na tyle, by mógł samodzielnie trzymać różdżkę - rzekł stanowczo, przesuwając opuszkami palców po grubo ciosanym szkle, z którego wykonano kufle - nieudacznik i łamaga nie otrzyma mego wsparcia - wygłosił oczywistość. Rowle'owie dbali o twardy chów, a Magnus nie miałby w interesie trzymać pod swym dachem słabeusza czy też charłaka. Syn musiał dowieść swej wartości, czy jest godny noszenia odziedziczonego po ojcu nazwiska, nie podlegało to żadnej dyskusji. Tak jak i wstyd nałożony na nieudolnego rodzica, gdy ten nie potrafił właściwie pokierować swoim potomkiem. Gdy dziecko nauczy się chodzić przejdzie pod jego kuratelę, a wówczas Magnus wychowa syna na mężczyznę, by potem i jego móc posłać na służbę.
-Arystokracja traktuje tę zabawę poważnie - powiadomił Ramseya, mrużąc oczy i oceniająco mierząc jego smukłą sylwetkę usadowioną nonszalancko na kościanym tronie. Sceneria ewidentnie mu służyła, gdyby nie brak ludzkich ekskrementów pewnie czułby się nad wyraz swojsko, kontemplując wnętrze jak otoczenie po swoich ulubionych łowach - niektórzy do tego stopnia, że proszą o pomoc w nazwaniu źrebiąt najbardziej rączej klaczy - dodał, podsumowując intelektualną głębię wybitnych umysłów szlacheckiej socjety. Wśród takowych indywiduów psidwak wyróżniałby się bystrością - może nieco tracąc na manierach. Magnus nie zarzucał przy tym Mulcibera - w kontraście do szyderstw - durnymi hasłami o przekonaniu do jego predyspozycji i wyższych celów. Ufał mu na tyle (będąc w tym zaufaniu ostrożnym), że pozwalał sobie na wiele, prawdopodobnie naginając granicę, przy jakiej pospolity prześmiewca eksponowałby już uśmiech od ucha do ucha, tak dosłownie, nacięty tępym narzędziem od jednego krańca policzków do drugiego w szerokim grymasie.
-Robię co mogę. W ministerstwie nie macie tej swobody, a coraz więcej robactwa gnieździ się w strategicznych biurach - odparł, nieznacznie marszcząc brwi. Nie obchodziły go statystyki a fakty, których miał pod dostatkiem, bezpośrednio z departamentów. Niezadowolone głosy nie cichły, tylko żaden jeden nie posiadał dość odwagi, by się wyjść z tego cienia. Zakodował w pamięci reakcję Ramseya na szlacheckie nazwisko - czyżby Malfoyowie (a może któryś konkretny?) czymś mu zawinili? Powinien dowiedzieć się o tym więcej, dla własnej satysfakcji, radości, pewnego rodzaju... komfortu? Przypuszczał, że ta dezinformacja nie da mu spać dzisiejszej nocy, łaknął wiedzy każdego rodzaju, także z kategorii prywatnych animozji, będących czasami przydatniejszymi niż lite mądrości z wiekowych woluminów. Skinął głową - Mulciber robił słusznie, poddając jego głos bez zastrzeżeń. Znając istotę sprawy ważył słowa, nie szafując pochopnie bezmyślną opinią, a kuzynowi nie podsunąłby przecież bezwartościowych łgarstw. Chyba, że kroiłaby się większa chryja, a on w kłamstwie zyskałby interes. Dopuszczalny wyjątek?
-Znakomicie wyglądałby nad kominkiem - potwierdził, wizualizując sobie to łowieckie trofeum - aczkolwiek mógłbyś wyhodować sobie konkurencję. Irlandzka historia jest bogata w legendy o gadających głowach - rzucił, mając przed oczami scenkę triumfalnego pochodu ludu, dzierżącego odłączoną od ciała, wysuszoną głowę, o pergaminowej skórze i pustych oczodołach. W podaniach tkwiło więcej diablich szczegółów, lecz Rowle poprzestał na tej szczątkowej wiedzy z drastyczniejszych opowiastek, czytanych córkom na dobry sen.
Pozwolił Ramseyowi na przetasowanie kart, pewny kolejnego wyniku. Karty mu dopisywały a blef szedł nieźle - do czasu odkrycia kolejnych pięciu i sprawdzeniu przez Mulcibera. Przekleństwo się udało?
-Przewidziałeś to - rzekł oskarżycielskim tonem, przypinając się do kufla, do którego Ramsey właśnie wytrząsał ostatnie krople Ognistej Whisky. Chciał mieć przyjemność z widoku zataczającego się lorda czy planował wystawić go w łapska swych nokturnowych znajomych-łowców organów? Dostał już czego chciał (a adres obcej kobiety wielu nazwisk wymagał gimnastyki), więc mógł się wycofać? Magnus upił łyk z kufla, koso zerkając na swego towarzysza i czekając aż odsłoni karty. Nie da się zwieść.
pozdro Ramzi
Magnus Rowle
Zawód : reporter Walczącego Maga
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
O mój słodki Salazarze, o mój słodki
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wielki dar, nie przekleństwo; dar pozwalający na ujrzenie tego, co dopiero nadejdzie, przepowiedzenie przyszłych zdarzeń. Każdy miał wytyczoną przez los ścieżkę, na którą nie miały wpływu codzienne decyzje i wybory, inaczej przeczyłoby to istnieniu przeznaczenia. I przyszłość każdego była już trwale zapisana, niezmienna. Nikt nie znał bowiem swojego losu; nikt poza wybrykami natury, które połączone dziwną nicią z osią czasu potrafili spojrzeć znacznie dalej. Dlatego uparcie wierzył, że w przeciwieństwie do innych, znając plan był w stanie wprowadzić weń poprawki, a nawet przy odpowiednich umiejętnościach, właściwej reakcji i skupieniu zupełnie zmienić bieg zdarzeń. Byli uprzywilejowani, tylko oni mieli moc zawrócenia biegu rzeki. Najświeższym na to dowodem miał być przykry koniec jego własnego brata i tego, co utalentowana, niewierząca w swe możliwości wieszczka ujrzała w swoich proroczych snach.
Nie sprzedawał informacji o tym, co widział. Ciężar przepowiedni brał na siebie, dźwigając brzemię odpowiedzialności za życie i przyszłość innych ludzi — co dla niego wcale nie było trudne, ludzie nie stanowili dla niego problemu. Nigdy nie bagatelizował zagrożenia kiedy bezpośrednio, lub pośrednio dotyczyło jego samego, a krzywda osób z nim powiązanych i użytecznych właśnie tym się stawała. Tak długo, jak wraz z Magnusem stali po tej samej stronie i walczyli w tej samej, słusznej sprawie, był mu przychylny, szeptając czasem między wersami zapisane w jego przeznaczeniu decyzje, a raczej ich skutki, jak wtedy, gdy jego siostra jeszcze żyła.
— Wierzę ci na słowo, Magnusie, lecz oszczędź mi szczegółów pożycia— mruknął z lekkim rozbawieniem. Wystarczyła mu informacja, że przez osiem lat próbował spłodzić potomka — pewnie złośliwi od dawna już rozpuszczali plotki o bezpłodności jednego z małżonków. Nie musiał znać zastosowanych sypialnianych technik czy intensywności starań. Ta wiedza wydawała mu się zbędna, choć nie ukrywał rozbawienia, że temat najwyraźniej tchnął w Magnusa drugie życie i ożywił go znacząco. Opróżnił szkło i odstawił je na stół. — Nie urodzi się charłakiem. Jeśli urodzi się w ogóle, a wcześniej nikt i nic nie spróbuje się go pozbyć— zawyrokował raczej intuicyjnie niż zdradzając posiadaną na ten temat wiedzę. Z pewnością mógłby udzielić kuzynowi kilka szczegółów na temat jego potomka, lecz wciąż nie był wystarczajaco pijany, aby zajmować się takimi kwestiami. — Pewnie nawet pójdzie w twoje ślady. — Posłał mu przeciągłe, znaczące spojrzenie. Co do tego nikt nie mógł mieć wątpliwości. Latorośl Magnusa musiała stać si czarnoksiężnikiem. Sam był przekonany, że gdyby posiadał syna byłby od niego potężniejszy, mądrzejszy — a więc z ulgą odbierał jego brak; nie lubił konkurencji, a mało kto w jego oczach ją stanowił.
— To oczywiste, zawsze tak było i minie sporo czasu nim to się zmieni — odparł, wzruszając przy tym ramionami, zupełnie nie przejmując się jego wzrokiem, w którym dostrzegł coś na podobieństwo subtelnego upomnienia. — Nie nazwałem tego zabawą, ale po twoich słowach wnioskuję, że się nie zaliczasz do tego grona. A szkoda, już zamierzałem rozważać powiedzenie ci, kim zostanie twój potomek i jak się sprawdzi w swojej roli — odparł nieco lekceważąco i złośliwie, przenosząc cały ciężar ciała na jedną stronę— wsparł się przedramieniem o podłokietnik i przechylił lekko, jakby zamierzał się zaprezentować w ten sposób z lepszej strony, kiedy Magnus uważnie taksował jego sylwetę wzrokiem. Uśmiechnął się szerzej; niech patrzy i niech szuka w tej pozie szczerości i życzliwości względem siebie. Nie miał powodu, aby by z nim rywalizować, lecz to, co kryło się za szarością nieprzeniknionych tęczówek pozostawało oczywiste tylko dla Mulcibera.
— Nie da się ukryć, przewidywanie przyszłości to dochodowy biznes. A każdy taki interes pełen jest oszustów i łgarzy. Korzystałeś już z usług wieszczki? — czy byleś u niej, zasięgnąć po radę, czy chciałeś wiedzieć co robić, co cię czeka; spytał z czystej ciekawości, nie podejrzewając Magnusa o to, by dopytywał o to, co właśnie wymienił. Było to powszechne; kto wie, może to właśnie jakaś przepowiednia skłoniła Magnusa do zmiany metod działania wobec swojej żony.
— Robisz, co chcesz— poprawił go cicho i westchnął lekko. Miał szczęście, że znajdował się w Departamencie Tajemnic, że posiadał pełną swobodę, względem swojej pracy, a żadne wymagania nie mogły mu być narzucone, podobnie jak żaden węszący nos nie mógł być ukierunkowany na niego. — Jaka to historia?— spytał z zaciekawieniem, unosząc przy tym jedną brew. — Wątpię, by rudowłosy łeb, nawet gdyby wieszczył przyszłość byłby dla mnie jakąkolwiek konkurencją. Nie przemawia przeze mnie nadmierna pewność siebie, lecz fakty — głowa pozostanie tylko głową, bez jednostki sprawczej niczego nie osiągnie. A gadającej głowie zawsze można uciąć język — skwitował subtelnie, zerkając na karty kuzyna. Ze spokojem przemknął po nich wzrokiem, tym razem będąc pewnym, że nie oszukiwał — nie mógł, przyłapałby go. Wtedy i on również odsłonił swoje pięć kart, kładąc je grzbietem w stronę stołu i lekko palcami odsłaniając wszystkie figury.
— Być może — odparł spokojnie, pochylając się nad stół; kąciki ust lekko wygięły mu się w górę, a brodę podparł na otwartej dłoni. — Chcesz walczyć dalej?
| rzut he he he
Nie sprzedawał informacji o tym, co widział. Ciężar przepowiedni brał na siebie, dźwigając brzemię odpowiedzialności za życie i przyszłość innych ludzi — co dla niego wcale nie było trudne, ludzie nie stanowili dla niego problemu. Nigdy nie bagatelizował zagrożenia kiedy bezpośrednio, lub pośrednio dotyczyło jego samego, a krzywda osób z nim powiązanych i użytecznych właśnie tym się stawała. Tak długo, jak wraz z Magnusem stali po tej samej stronie i walczyli w tej samej, słusznej sprawie, był mu przychylny, szeptając czasem między wersami zapisane w jego przeznaczeniu decyzje, a raczej ich skutki, jak wtedy, gdy jego siostra jeszcze żyła.
— Wierzę ci na słowo, Magnusie, lecz oszczędź mi szczegółów pożycia— mruknął z lekkim rozbawieniem. Wystarczyła mu informacja, że przez osiem lat próbował spłodzić potomka — pewnie złośliwi od dawna już rozpuszczali plotki o bezpłodności jednego z małżonków. Nie musiał znać zastosowanych sypialnianych technik czy intensywności starań. Ta wiedza wydawała mu się zbędna, choć nie ukrywał rozbawienia, że temat najwyraźniej tchnął w Magnusa drugie życie i ożywił go znacząco. Opróżnił szkło i odstawił je na stół. — Nie urodzi się charłakiem. Jeśli urodzi się w ogóle, a wcześniej nikt i nic nie spróbuje się go pozbyć— zawyrokował raczej intuicyjnie niż zdradzając posiadaną na ten temat wiedzę. Z pewnością mógłby udzielić kuzynowi kilka szczegółów na temat jego potomka, lecz wciąż nie był wystarczajaco pijany, aby zajmować się takimi kwestiami. — Pewnie nawet pójdzie w twoje ślady. — Posłał mu przeciągłe, znaczące spojrzenie. Co do tego nikt nie mógł mieć wątpliwości. Latorośl Magnusa musiała stać si czarnoksiężnikiem. Sam był przekonany, że gdyby posiadał syna byłby od niego potężniejszy, mądrzejszy — a więc z ulgą odbierał jego brak; nie lubił konkurencji, a mało kto w jego oczach ją stanowił.
— To oczywiste, zawsze tak było i minie sporo czasu nim to się zmieni — odparł, wzruszając przy tym ramionami, zupełnie nie przejmując się jego wzrokiem, w którym dostrzegł coś na podobieństwo subtelnego upomnienia. — Nie nazwałem tego zabawą, ale po twoich słowach wnioskuję, że się nie zaliczasz do tego grona. A szkoda, już zamierzałem rozważać powiedzenie ci, kim zostanie twój potomek i jak się sprawdzi w swojej roli — odparł nieco lekceważąco i złośliwie, przenosząc cały ciężar ciała na jedną stronę— wsparł się przedramieniem o podłokietnik i przechylił lekko, jakby zamierzał się zaprezentować w ten sposób z lepszej strony, kiedy Magnus uważnie taksował jego sylwetę wzrokiem. Uśmiechnął się szerzej; niech patrzy i niech szuka w tej pozie szczerości i życzliwości względem siebie. Nie miał powodu, aby by z nim rywalizować, lecz to, co kryło się za szarością nieprzeniknionych tęczówek pozostawało oczywiste tylko dla Mulcibera.
— Nie da się ukryć, przewidywanie przyszłości to dochodowy biznes. A każdy taki interes pełen jest oszustów i łgarzy. Korzystałeś już z usług wieszczki? — czy byleś u niej, zasięgnąć po radę, czy chciałeś wiedzieć co robić, co cię czeka; spytał z czystej ciekawości, nie podejrzewając Magnusa o to, by dopytywał o to, co właśnie wymienił. Było to powszechne; kto wie, może to właśnie jakaś przepowiednia skłoniła Magnusa do zmiany metod działania wobec swojej żony.
— Robisz, co chcesz— poprawił go cicho i westchnął lekko. Miał szczęście, że znajdował się w Departamencie Tajemnic, że posiadał pełną swobodę, względem swojej pracy, a żadne wymagania nie mogły mu być narzucone, podobnie jak żaden węszący nos nie mógł być ukierunkowany na niego. — Jaka to historia?— spytał z zaciekawieniem, unosząc przy tym jedną brew. — Wątpię, by rudowłosy łeb, nawet gdyby wieszczył przyszłość byłby dla mnie jakąkolwiek konkurencją. Nie przemawia przeze mnie nadmierna pewność siebie, lecz fakty — głowa pozostanie tylko głową, bez jednostki sprawczej niczego nie osiągnie. A gadającej głowie zawsze można uciąć język — skwitował subtelnie, zerkając na karty kuzyna. Ze spokojem przemknął po nich wzrokiem, tym razem będąc pewnym, że nie oszukiwał — nie mógł, przyłapałby go. Wtedy i on również odsłonił swoje pięć kart, kładąc je grzbietem w stronę stołu i lekko palcami odsłaniając wszystkie figury.
— Być może — odparł spokojnie, pochylając się nad stół; kąciki ust lekko wygięły mu się w górę, a brodę podparł na otwartej dłoni. — Chcesz walczyć dalej?
| rzut he he he
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Przybyły znikąd Mulciber był przydatny. Pałętał się po ogrodach Rosierów, choć w jego żyłach płynęła krew wilczych władców Cheshire i rosyjskich wagabundów, cień człowieka o przeszywającym spojrzeniu, przeciętna twarz w chudym ciele, ogromna moc w rękach mężczyzny, którego tak łatwo można przegapić w tłumie. Pozorne ocenianie zawsze niosło za sobą konsekwencje, a pochopne wystawienie noty Ramseyowi mogło być błędem opłakanym w skutkach. Porażką śmiertelną, ostatnią, bez uciekania w zbędne metafory. Rowle wyczuł pismo nosem: pierwsze wrażenie drobnego cwaniaczka zostało bezpowrotnie zmiażdżone w pył. Czyny jak papier ścierny wygładziły grube rysy na powierzchni kandydata do bycia kimś, na co pracowali oboje. Wywodząc się z różnych środowisk, dorastając w innej atmosferze, zaplątali się w nić porozumienia kiełkującą właściwie u podstaw. Magnus śmiało przyjąłby Mulcibera jak własnego brata, właśnie ze względu na przyświecający im cel, nie zważając na ryzyko zaproszenia żmii do własnego gniazda. Trujące ugryzienie w kark mogło go wzmocnić, nie zabić; nie dowierzał, by Ramsey posiadał dość jadu, by wyjałowić go do szczętu. Bez powodu. Wyrachowanie nakazywało Magnusowi trzymać Mulcibera blisko przy sobie - jako przydatne narzędzie? - a sympatyzowanie z nim, po wybrukowanej trudami drodze okazało się łatwiejsze, niż początkowo przypuszczał. Przysługi może nie czyniły z Rowle'a dłużnika, lecz zważał na wpływy swego kuzyna, lepkie i niepostrzeżenie sięgające dalej, niż powinny. Przebiegłość i spryt czyniły zeń węża; niskie mniemanie w zależności od interpretacyjnych dróg okazywało się wieńcem laurowym składanym na skroń mężczyzny - czy słusznie? Magnus zachowywał ostrożny dystans nawet w budowaniu tej pijackiej szczerości, chociaż czasami Ramsey urastał w jego oczach ponad głowy wszystkich arystokratów. Nie durna arogancja wynosiła go na ten piedestał, ale przesilenie, spięcie w jednym punkcie trwale złączonym z układem nerwowym Rowle'a, niezwykle nakręconego na wchłonięcie w tok myśli kuzyna i zawładnięcia zamkiem wzniesionym w rzutkim umyśle.
-Nie wprowadzę cię do swej sypialni. Chociaż nie ręczę, czy moja żona nie byłaby z tego zadowolona - odparł, zgrzytając zębami i podjudzając własne ego w samczej zazdrości. Kochał Moirę do szaleństwa i temu wariactwu przypisywał kiedyś ich piękny koniec; swoje kochanki zliczał na palcach jednej ręki, ale jej nie pozwoliłby tknąć nikomu, mimo że niegdyś, w pięknym odwecie groził (rzucał próżne słowa?) żonie rzucenie na pastwę wygłodzonych, zezwierzęconych mężczyzn. Mulciber niestety mógł trafić w jej gusta.
-Jeśli urodzi się w ogóle - zgodził się, przerywając w pół słowa i ostatnimi kroplami Ognistej Whisky zraszając swoją gęstą brodę. Świeżo upieczony tatuś nie dopuściłby do siebie takiej ewentualności, ale Magnus myślał trzeźwo i znakomicie znał realia porodów. Wciąż męczących i niezbyt bezpiecznych, szczególnie dla dotkniętych genetyczną skazą szlachcianek - to byłby zaszczyt, posłać swego potomka do walki w jego imię - rzucił, nieco marzycielsko, opierając się wygodniej o twardą podstawę z wyrobionych, gładkich kości. Białe miednice otulały Rowle'a jak szczupłe biodra nałożnicy w kameralnej atmosferze, której jednak sporo brakowało do sypialnianej intymności.
-Przedtem racz uzmysłowić mnie do co przyszłości mych córek. Czy na kolejnym ślubie zobaczę rodowe fiolety, a może tylko szubienicę i drzewo wisielców - kpił dalej, posuwając się w swoich domysłach do niespełnionej przepowiedni. Rodzona siostra Magnusa tak właśnie miała skończyć, wydziedziczona, wystawiona na pośmiewisko, rozdziobana przez kruki i wrony, zmieniając się w dyndające na wietrze obce ciało. Zapobiegliwość Mulcibera uchroniła ją oraz nazwisko przed tym losem, na równi z interwencją Magnusa, dokonującego dzieła przypisywanego przypadkowi.
-Tylko z jednej - skwitował z pełną powagą wierność usługom Ramseya. Mięśnie twarzy nie drgały w zdradliwym uśmiechu, a brodate oblicze przypominało surowy, grecki posąg z uwiecznioną marsową mimiką. Ufanie gusłom prowadziło do szybkiego, acz nader bolesnego upadku na sam dół; krzykliwe szyldy na Pokątnej gwarantowały zaś jedynie wątpliwego gatunku doznania zmysłowe na mocno podejrzanym seansie spirytystycznym, nie podobnym w żadnym aspekcie do prawdziwego daru jasnowidzenia.
-To prawda - zaśmiał się w końcu, z naturalną wesołością oraz niejaką dumą, odstawiając gwałtownie pustą butelkę, która poturlała się po ich stoliku, przez co ostatnie krople wilgoci wsiąkły w ciemny blat, świecący w niezwykle jasnym, chłodnym wnętrzu lokalu przyjemnym ciepłem - niezależność smakuje dobrze, nie sądzisz? - spytał retorycznie, gryząc się w język przed dopytaniem o meritum badań prowadzonych w Departamencie Tajemnic. Nie respektował wielu granic, na tę jedną zważał jednak szczególnie, doskonale świadom, że Mulciber nie odpowie na jego pytania albo skłamie, pozostawiając go z niczym.
-Bestialsko zamordowany mędrzec wraz ze ścięciem głowy nie utracił. Obnoszono to cudo na palu, a on wygłaszał swoje proroctwa. W przypadku rudowłosego ścierwa z ust wypełzałoby mu samo robactwo - powiedział beztrosko, zerkając na karty i natychmiast tracąc humor, dopisujący mu przez niemal całe spotkanie. Nie pogorszyło go wyłożenie strita przez Mulcibera, pieczętującego swoje zwycięstwo nachalnym uniesieniem warg.
-Innym razem. Kup sobie coś ładnego - może jakiś czaromagiczny artefakt, Mulciber, przynajmniej będę mieć pewność, że ta wygrana się nie zmarnuje. Albo następnym razem to ty zapłacisz za naszą wizytę u Cassandry.
|zt
-Nie wprowadzę cię do swej sypialni. Chociaż nie ręczę, czy moja żona nie byłaby z tego zadowolona - odparł, zgrzytając zębami i podjudzając własne ego w samczej zazdrości. Kochał Moirę do szaleństwa i temu wariactwu przypisywał kiedyś ich piękny koniec; swoje kochanki zliczał na palcach jednej ręki, ale jej nie pozwoliłby tknąć nikomu, mimo że niegdyś, w pięknym odwecie groził (rzucał próżne słowa?) żonie rzucenie na pastwę wygłodzonych, zezwierzęconych mężczyzn. Mulciber niestety mógł trafić w jej gusta.
-Jeśli urodzi się w ogóle - zgodził się, przerywając w pół słowa i ostatnimi kroplami Ognistej Whisky zraszając swoją gęstą brodę. Świeżo upieczony tatuś nie dopuściłby do siebie takiej ewentualności, ale Magnus myślał trzeźwo i znakomicie znał realia porodów. Wciąż męczących i niezbyt bezpiecznych, szczególnie dla dotkniętych genetyczną skazą szlachcianek - to byłby zaszczyt, posłać swego potomka do walki w jego imię - rzucił, nieco marzycielsko, opierając się wygodniej o twardą podstawę z wyrobionych, gładkich kości. Białe miednice otulały Rowle'a jak szczupłe biodra nałożnicy w kameralnej atmosferze, której jednak sporo brakowało do sypialnianej intymności.
-Przedtem racz uzmysłowić mnie do co przyszłości mych córek. Czy na kolejnym ślubie zobaczę rodowe fiolety, a może tylko szubienicę i drzewo wisielców - kpił dalej, posuwając się w swoich domysłach do niespełnionej przepowiedni. Rodzona siostra Magnusa tak właśnie miała skończyć, wydziedziczona, wystawiona na pośmiewisko, rozdziobana przez kruki i wrony, zmieniając się w dyndające na wietrze obce ciało. Zapobiegliwość Mulcibera uchroniła ją oraz nazwisko przed tym losem, na równi z interwencją Magnusa, dokonującego dzieła przypisywanego przypadkowi.
-Tylko z jednej - skwitował z pełną powagą wierność usługom Ramseya. Mięśnie twarzy nie drgały w zdradliwym uśmiechu, a brodate oblicze przypominało surowy, grecki posąg z uwiecznioną marsową mimiką. Ufanie gusłom prowadziło do szybkiego, acz nader bolesnego upadku na sam dół; krzykliwe szyldy na Pokątnej gwarantowały zaś jedynie wątpliwego gatunku doznania zmysłowe na mocno podejrzanym seansie spirytystycznym, nie podobnym w żadnym aspekcie do prawdziwego daru jasnowidzenia.
-To prawda - zaśmiał się w końcu, z naturalną wesołością oraz niejaką dumą, odstawiając gwałtownie pustą butelkę, która poturlała się po ich stoliku, przez co ostatnie krople wilgoci wsiąkły w ciemny blat, świecący w niezwykle jasnym, chłodnym wnętrzu lokalu przyjemnym ciepłem - niezależność smakuje dobrze, nie sądzisz? - spytał retorycznie, gryząc się w język przed dopytaniem o meritum badań prowadzonych w Departamencie Tajemnic. Nie respektował wielu granic, na tę jedną zważał jednak szczególnie, doskonale świadom, że Mulciber nie odpowie na jego pytania albo skłamie, pozostawiając go z niczym.
-Bestialsko zamordowany mędrzec wraz ze ścięciem głowy nie utracił. Obnoszono to cudo na palu, a on wygłaszał swoje proroctwa. W przypadku rudowłosego ścierwa z ust wypełzałoby mu samo robactwo - powiedział beztrosko, zerkając na karty i natychmiast tracąc humor, dopisujący mu przez niemal całe spotkanie. Nie pogorszyło go wyłożenie strita przez Mulcibera, pieczętującego swoje zwycięstwo nachalnym uniesieniem warg.
-Innym razem. Kup sobie coś ładnego - może jakiś czaromagiczny artefakt, Mulciber, przynajmniej będę mieć pewność, że ta wygrana się nie zmarnuje. Albo następnym razem to ty zapłacisz za naszą wizytę u Cassandry.
|zt
Magnus Rowle
Zawód : reporter Walczącego Maga
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
O mój słodki Salazarze, o mój słodki
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| stąd
Deirdre z ulgą przyjęła opuszczenie dusznego od strachu domu Wilkesa. Ból głowy, choć znacznie łagodniejszy od swego pierwszego uderzenia, ciągle czaił się gdzieś przy skroni, kąsając raz po raz tępymi kłami, bardziej drażniącymi niż sprowadzającymi prawdziwe cierpienie. Chłodne powietrze przyniosło ulgę, odetchnęła głębiej, chowając różdżkę do kieszeni płaszcza. Tylko raz obejrzała się na Drew, nie dając po sobie poznać, czy jego wytyczne odnośnie do kontynuacji wieczoru zostały w ogóle wzięte pod uwagę; skręciła tylko w bok, w ciemniejszą uliczkę, prowadzącą wgłąb bogatszej dzielnicy Londynu. Szła sobie tylko znanym skrótem, kiedyś bywała tu często, lecz nie w takich warunkach, o takiej porze i w takim towarzystwie, nie zamierzała jednak wracać na Nokturn lub do doków: zdążyła przywyknąć do czystych szklanek oraz alkoholu z nieco wyższej półki, niezalatującym kurzem i moczem. Potrzebowała chwili na zebranie myśli, krótki spacer pomagał przenalizować urocze spotkanie, powziąć pewne plany - chciała mieć Leopolda na oku, pojutrze wyśle do niego ponaglającą sowę - oraz odegnać ćmiącą obręcz, zamykającą się wokół głowy. Z każdym krokiem, przybliżającym ich do Ręki Glorii, czuła się coraz lepiej. Gdy mijali ostatnią, żeliwną latarnię, Deirdre zatrzymała się na sekundę, unosząc lodowatą dłoń do policzka Drew. Przesunęła nią wzdłuż żuchwy, przytrzymując ją na chwilę tuż przy twarzy Macnaira - pozornie mogło wyglądać to na romantyczny, czuły gest, gdyby tylko pominąć całkowicie obojętne spojrzenie czarnych oczu. Powinien się cieszyć, mało kogo Miu dotykała za darmo, ale przecież zasłużył. Zachował się lepiej niż podejrzewała, prezentując całe spektrum brutalności oraz soczystych, ohydnych gróźb, trafiających prosto do umysłu i do skręconych przez przerażenie trzewi Leopolda. Powstrzymała pochwalny odruch poklepania mężczyzny po policzku z uznaniem, wewnętrznie krzywiąc się do własnych, wyuczonych naśladownictwem odruchów. Rosier wsiąkł do jej umysłu na stałe, stanowiąc jednocześnie wzór do naśladowania i przekleństwo. Cóż, dziś z pewnością nie odwiedzi Białej Willi, nie musiała już wracać do domu a lampka dobrego wina zazwyczaj koiła ból skroni. Pamiętała też wykaligrafowane - względnie - pytanie Drew, zamierzała więc wysłuchać go twarzą w twarz. W odpowiednich warunkach miejsca eleganckiego i parszywego zarazem; miejsca, do którego wstęp mieli nieliczni, głównie ci, częściej odwiedzający balwierza.
- Zmień to - poleciła beznamiętnie. Niechlujny, dwudniowy zarost pasował do zawadiackiego wizerunku Drew, ale niekoniecznie gwarantował mu przejście selekcji tuż przy drzwiach. - I doprowadź się do porządku - dodała, opuszki palców przesuwając wyżej, po podkrążonej, sinej skórze wokół zielonych oczu. Powinien prezentować się godnie a nie jak zmęczony zabijaka, który właśnie wrócił z wieczornej fuchy i zamierza utopić usta w byle jakim trunku. Odsunęła dłoń, z zadowoleniem przyjmując racjonalne posłuszeństwo, które gwarantowało im bezproblemowe znalezienie się w środku tajemniczego przybytku. Wystarczyło, by zsunęła z głowy kaptur, ukazując mężczyźnie stojącemu przy drzwiach swoją twarz, wzbogaconą o lekki uśmiech, by rozpoznał ją, przepuszczając głębiej. Bywała tu na tyle często, by nikt nie zadawał pytań i nie próbował dociekać, w czyim towarzystwie się tu pojawiła. W Glorii ceniono dyskrecję prawie tak samo, jak w Wenus. Ruszyła przodem przez pomieszczenie, kierując się ku dyskretnej loży, pewna, że Macnair podąża za nią: miała nadzieję, że nie rozgląda się dookoła, kto wie, może już tu był, pozory mogły mylić; kto wie, w kogo mógł się zmienić.
Kiedy w końcu zajęli miejsce, zsunęła z ramion płaszcz, pozostając w czarnej sukni z wysokim kołnierzem, spod którego i tak przebijało się równomierne zasinienie, po chwili zasłonięte poprawionymi, prostymi włosami, opadającymi na ramiona. Ciągle milczała, przerywając ciszę dopiero w momencie pojawienia się kelnera; zamówiła wino a potem, gdy zostali już sami, wyprostowała się i zaplotła dłonie na podołku niczym pensjonarka, wyczekująco wpatrując się w Macnaira.
- A więc - proś, tak powinna zacząć tę rozmowę, miała do tego pełne prawa, lecz nie była głupia. Zasłużyła na swoją pozycję pokorą, wiernością i poświęceniem a nie buntowniczymi dąsami. Rycerzy traktowała z należnym szacunkiem, nie ulegała też nowo odkrytym fanaberiom: gniewnym, wścieklejszym z każdym dniem wolności. Budziło się w niej coś nowego, coś, co stłamszone w Wenus, odzywało się skumulowaną falą. Chęcią odebrania zadośćuczenienia, sprawiedliwości, odzyskania straconej godności, odpłacenia mężczyznom za to, co jej uczynili. Wykorzystania swej pozycji, zaakcentowania władzy. Zaczynało ją to kusić, lecz była świadoma tej bolesnej słabości, potrafiąc ją odpowiednio uspokoić - by nie wyjść na wariatkę, idiotycznie pewną siebie buntowniczkę, która swą przesadną pychą wzbudzała jedynie politowanie - w czym mogłabym ci pomóc? - tak, to zakończenie zdania brzmiało lepiej - choć brzmiało jak dawniej, gdy w podobnych słowach witała na progu swego pokoju możnych gości. Z niektórymi z nich, czystokrwistymi bogaczami, wyższymi statusem od Wilkesa, odwiedzała także ten przybytek, nie widziała tu jednak znajomych twarzy. Nie dziś, nie w odpowiednio oddalonej od reszty pomieszczenia loży - nie z mężczyzną o wielu wizerunkach. Co masz mi do powiedzenia, Drew?
Deirdre z ulgą przyjęła opuszczenie dusznego od strachu domu Wilkesa. Ból głowy, choć znacznie łagodniejszy od swego pierwszego uderzenia, ciągle czaił się gdzieś przy skroni, kąsając raz po raz tępymi kłami, bardziej drażniącymi niż sprowadzającymi prawdziwe cierpienie. Chłodne powietrze przyniosło ulgę, odetchnęła głębiej, chowając różdżkę do kieszeni płaszcza. Tylko raz obejrzała się na Drew, nie dając po sobie poznać, czy jego wytyczne odnośnie do kontynuacji wieczoru zostały w ogóle wzięte pod uwagę; skręciła tylko w bok, w ciemniejszą uliczkę, prowadzącą wgłąb bogatszej dzielnicy Londynu. Szła sobie tylko znanym skrótem, kiedyś bywała tu często, lecz nie w takich warunkach, o takiej porze i w takim towarzystwie, nie zamierzała jednak wracać na Nokturn lub do doków: zdążyła przywyknąć do czystych szklanek oraz alkoholu z nieco wyższej półki, niezalatującym kurzem i moczem. Potrzebowała chwili na zebranie myśli, krótki spacer pomagał przenalizować urocze spotkanie, powziąć pewne plany - chciała mieć Leopolda na oku, pojutrze wyśle do niego ponaglającą sowę - oraz odegnać ćmiącą obręcz, zamykającą się wokół głowy. Z każdym krokiem, przybliżającym ich do Ręki Glorii, czuła się coraz lepiej. Gdy mijali ostatnią, żeliwną latarnię, Deirdre zatrzymała się na sekundę, unosząc lodowatą dłoń do policzka Drew. Przesunęła nią wzdłuż żuchwy, przytrzymując ją na chwilę tuż przy twarzy Macnaira - pozornie mogło wyglądać to na romantyczny, czuły gest, gdyby tylko pominąć całkowicie obojętne spojrzenie czarnych oczu. Powinien się cieszyć, mało kogo Miu dotykała za darmo, ale przecież zasłużył. Zachował się lepiej niż podejrzewała, prezentując całe spektrum brutalności oraz soczystych, ohydnych gróźb, trafiających prosto do umysłu i do skręconych przez przerażenie trzewi Leopolda. Powstrzymała pochwalny odruch poklepania mężczyzny po policzku z uznaniem, wewnętrznie krzywiąc się do własnych, wyuczonych naśladownictwem odruchów. Rosier wsiąkł do jej umysłu na stałe, stanowiąc jednocześnie wzór do naśladowania i przekleństwo. Cóż, dziś z pewnością nie odwiedzi Białej Willi, nie musiała już wracać do domu a lampka dobrego wina zazwyczaj koiła ból skroni. Pamiętała też wykaligrafowane - względnie - pytanie Drew, zamierzała więc wysłuchać go twarzą w twarz. W odpowiednich warunkach miejsca eleganckiego i parszywego zarazem; miejsca, do którego wstęp mieli nieliczni, głównie ci, częściej odwiedzający balwierza.
- Zmień to - poleciła beznamiętnie. Niechlujny, dwudniowy zarost pasował do zawadiackiego wizerunku Drew, ale niekoniecznie gwarantował mu przejście selekcji tuż przy drzwiach. - I doprowadź się do porządku - dodała, opuszki palców przesuwając wyżej, po podkrążonej, sinej skórze wokół zielonych oczu. Powinien prezentować się godnie a nie jak zmęczony zabijaka, który właśnie wrócił z wieczornej fuchy i zamierza utopić usta w byle jakim trunku. Odsunęła dłoń, z zadowoleniem przyjmując racjonalne posłuszeństwo, które gwarantowało im bezproblemowe znalezienie się w środku tajemniczego przybytku. Wystarczyło, by zsunęła z głowy kaptur, ukazując mężczyźnie stojącemu przy drzwiach swoją twarz, wzbogaconą o lekki uśmiech, by rozpoznał ją, przepuszczając głębiej. Bywała tu na tyle często, by nikt nie zadawał pytań i nie próbował dociekać, w czyim towarzystwie się tu pojawiła. W Glorii ceniono dyskrecję prawie tak samo, jak w Wenus. Ruszyła przodem przez pomieszczenie, kierując się ku dyskretnej loży, pewna, że Macnair podąża za nią: miała nadzieję, że nie rozgląda się dookoła, kto wie, może już tu był, pozory mogły mylić; kto wie, w kogo mógł się zmienić.
Kiedy w końcu zajęli miejsce, zsunęła z ramion płaszcz, pozostając w czarnej sukni z wysokim kołnierzem, spod którego i tak przebijało się równomierne zasinienie, po chwili zasłonięte poprawionymi, prostymi włosami, opadającymi na ramiona. Ciągle milczała, przerywając ciszę dopiero w momencie pojawienia się kelnera; zamówiła wino a potem, gdy zostali już sami, wyprostowała się i zaplotła dłonie na podołku niczym pensjonarka, wyczekująco wpatrując się w Macnaira.
- A więc - proś, tak powinna zacząć tę rozmowę, miała do tego pełne prawa, lecz nie była głupia. Zasłużyła na swoją pozycję pokorą, wiernością i poświęceniem a nie buntowniczymi dąsami. Rycerzy traktowała z należnym szacunkiem, nie ulegała też nowo odkrytym fanaberiom: gniewnym, wścieklejszym z każdym dniem wolności. Budziło się w niej coś nowego, coś, co stłamszone w Wenus, odzywało się skumulowaną falą. Chęcią odebrania zadośćuczenienia, sprawiedliwości, odzyskania straconej godności, odpłacenia mężczyznom za to, co jej uczynili. Wykorzystania swej pozycji, zaakcentowania władzy. Zaczynało ją to kusić, lecz była świadoma tej bolesnej słabości, potrafiąc ją odpowiednio uspokoić - by nie wyjść na wariatkę, idiotycznie pewną siebie buntowniczkę, która swą przesadną pychą wzbudzała jedynie politowanie - w czym mogłabym ci pomóc? - tak, to zakończenie zdania brzmiało lepiej - choć brzmiało jak dawniej, gdy w podobnych słowach witała na progu swego pokoju możnych gości. Z niektórymi z nich, czystokrwistymi bogaczami, wyższymi statusem od Wilkesa, odwiedzała także ten przybytek, nie widziała tu jednak znajomych twarzy. Nie dziś, nie w odpowiednio oddalonej od reszty pomieszczenia loży - nie z mężczyzną o wielu wizerunkach. Co masz mi do powiedzenia, Drew?
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
Ręka Glorii
Szybka odpowiedź