Ręka Glorii
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★★
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ręka Glorii
Elitarny lokal znajdujący się na obrzeżach Royal Borough of Kensington and Chelsea, do którego prowadzona jest selekcja, oczywiście wśród osób nienależących do stałych bywalców; ci znani ochronie, nie muszą zamartwiać się żadnymi ograniczeniami. Pomimo eleganckiego wnętrza, Ręka Glorii znajduje się w podziemiach, co rzutuje na ogóle poczucie podczas pobytu; powietrze jest ciężkie, chłodne i wilgotne, o ile nie zostało zatrute dymem papierosowym. Wszystkie meble wykonano z kości, kontrastujących bielą z ciemnymi ścianami. Niektórzy wolą myśleć, że należały one do zwierząt, ale wciąż w środowisku unosi się fama, że właściciel ma układy z Nokturniarzami, a do wykonania wnętrza użyto szkieletów ludzi, którzy za długo leżeli zapomniani na mrocznych ulicach Nokturnu. Z gramofonów sączy się przerażająca muzyka, całość oświetlają magiczne pochodnie i nietopniejące świecie, rozwiewające ciemności. Plotka głosi, że nazwa lokalu wzięła się od Ręki Glorii, która ponoć kiedyś stanowiła eksponat. Bar przyciąga ciekawskich czarodziejów, którzy nie są na tyle odważni, by ryzykować swoje życie na Nokturnie. Pomimo łagodniejszej atmosfery, przed wejściem do podziemi, należy pamiętać, że typy tam przebywające nie należą do najprzyjemniejszych, a znalezienie dilera jest niesamowicie łatwe, tak samo jak handlarzy różnymi ciekawymi, aczkolwiek nie do końca legalnymi przedmiotami.
Możliwość gry w kościanego pokera
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:42, w całości zmieniany 1 raz
Nie rozumiem tego poruszenia jakie nastało wraz z przybyciem lady Carrow do Ręki Glorii. Ochrona zachowała się karygodnie i gdybym tylko był bardziej trzeźwy, na pewno odpowiednio zareagowałbym na tak ordynarne wątpliwości. Czy oni nie mieli oczu? Nie widzą jak Aurelia jest ubrana, jak wygląda? Ignoranci, podli w dodatku. W lekko przyćmionym umyśle odnotowuję, żeby wysłać skargę do kierownika przybytku - to naprawdę okropne. Następnym razem podobnie potraktują jakiegoś lorda i wtedy nie będzie im do śmiechu. Chociaż pewnie nie odważyliby się, znacznie lepiej jest napadać na słabszą kobietę, która z powodu dobrego wychowania nie zrobi im karczemnej awantury. Nie zamierzam jednak tego tak zostawić! Alkohol chyba wyzwala we mnie waleczność oraz butę. Może powinienem zostać alkoholikiem? Byłbym wtedy przyjemniejszy w obyciu.
- Proszę wybaczyć lady Carrow. Nie spodziewałem się, że przy wyborze lokalu trafię tak fatalnie. Sądziłem, że to porządne miejsce, o odpowiedniej renomie - wyjaśniam, przy okazji nie omieszkając w ten sposób zganić stojącą obok ochronę. Ciche przeprosiny bez przekonania, w dodatku pod nosem, nie mogły być wystarczające. Obrażanie kobiety nie przystoi nikomu, mężczyźnie zwłaszcza. Dlatego powinien skłonić się do ziemi, a najlepiej całować ślady, po których arystokratka stąpała - zdecydowanie będę musiał to ująć w moim zażaleniu.
Puszczam kobietę przodem, żeby zajęła miejsce w oddaleniu od całej tej przykrej sprawy. Mimo wszystko nie zapominam o dobrym wychowaniu kiedy odsuwam czarownicy krzesło, żeby spokojnie na nim spoczęła. Zajmuję bliźniacze naprzeciwko niej. Niestety wysokie procenty nie wzmagają we mnie zdolności do uśmiechu, ale moja twarz pozostaje łagodna, a spojrzenie roziskrzone - ciekawością, zadowoleniem i dogasającą złością.
- To naprawdę niedopuszczalne. Złożę skargę, proszę się niczym nie martwić - zapewniam solennie, aż nawet macham trochę lekceważąco ręką. Najlepiej byłoby o tym chwilowo zapomnieć. Szczególnie, że obsługa wciąż się tu kręci. - To Ręka Glorii. Elitarny klub, chociaż dość… podejrzany - stwierdzam enigmatycznie, ale lepiej dla Aurelii, jak nie będę wprowadzał ją w szczegóły. Mam nadzieję, że się tego domyśla po mojej minie. - Bardzo dobrze, dziękuję. Jestem świeżo upieczonym, szczęśliwym narzeczonym, rozwijam się też alchemicznie, więc niczego więcej mi do szczęścia nie potrzeba - wyjawiam podejrzanie lekko i bez ogródek. - Pomijając ten nieszczęsny incydent to mam nadzieję, że u ciebie także w porządku? - Odwdzięczam się uprzejmością. - Zechcesz coś zamówić? - dopytuję, kiedy widzę kelnera w zasięgu wzroku. Może odrobinę zbyt energicznie na niego macham.
- Proszę wybaczyć lady Carrow. Nie spodziewałem się, że przy wyborze lokalu trafię tak fatalnie. Sądziłem, że to porządne miejsce, o odpowiedniej renomie - wyjaśniam, przy okazji nie omieszkając w ten sposób zganić stojącą obok ochronę. Ciche przeprosiny bez przekonania, w dodatku pod nosem, nie mogły być wystarczające. Obrażanie kobiety nie przystoi nikomu, mężczyźnie zwłaszcza. Dlatego powinien skłonić się do ziemi, a najlepiej całować ślady, po których arystokratka stąpała - zdecydowanie będę musiał to ująć w moim zażaleniu.
Puszczam kobietę przodem, żeby zajęła miejsce w oddaleniu od całej tej przykrej sprawy. Mimo wszystko nie zapominam o dobrym wychowaniu kiedy odsuwam czarownicy krzesło, żeby spokojnie na nim spoczęła. Zajmuję bliźniacze naprzeciwko niej. Niestety wysokie procenty nie wzmagają we mnie zdolności do uśmiechu, ale moja twarz pozostaje łagodna, a spojrzenie roziskrzone - ciekawością, zadowoleniem i dogasającą złością.
- To naprawdę niedopuszczalne. Złożę skargę, proszę się niczym nie martwić - zapewniam solennie, aż nawet macham trochę lekceważąco ręką. Najlepiej byłoby o tym chwilowo zapomnieć. Szczególnie, że obsługa wciąż się tu kręci. - To Ręka Glorii. Elitarny klub, chociaż dość… podejrzany - stwierdzam enigmatycznie, ale lepiej dla Aurelii, jak nie będę wprowadzał ją w szczegóły. Mam nadzieję, że się tego domyśla po mojej minie. - Bardzo dobrze, dziękuję. Jestem świeżo upieczonym, szczęśliwym narzeczonym, rozwijam się też alchemicznie, więc niczego więcej mi do szczęścia nie potrzeba - wyjawiam podejrzanie lekko i bez ogródek. - Pomijając ten nieszczęsny incydent to mam nadzieję, że u ciebie także w porządku? - Odwdzięczam się uprzejmością. - Zechcesz coś zamówić? - dopytuję, kiedy widzę kelnera w zasięgu wzroku. Może odrobinę zbyt energicznie na niego macham.
Milczenie, cisza grobowa, a jakże wymowna. Zdmuchnęła iskry złudzeń. Zostawiła tło straconych nadziei.
I powiedziała więcej niż słowa.
I powiedziała więcej niż słowa.
Quentin Burke
Zawód : alchemik, ale pomaga u Borgina & Burke'a
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Unikaj milczenia
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Chociaż na początku poczuła się rzeczywiście urażona takim a nie innym zachowaniem obsługi tutejszego lokalu, w tym momencie zdawała się zapomnieć, że podobna sytuacja miała miejsce. Wspaniałomyślnie uznała, że przecież szkoda jej nerwów i czasu, w dodatku skoro spotkała życzliwego lorda gotowego poświęcić jej chwilę czasu, by dokończyć to niewielkie przedstawienie odegrane na potrzeby podkreślenia sposobu, w jaki potraktowano damę, a przy okazji porozmawiać na tematy mniej lub bardziej istotne, to czemu dalej miałaby się przejmować gburem stojącym nieopodal? Machnęła więc ręką i uśmiechnęła się urokliwie do swojego towarzysza, w ten sposób dając mu znać, że wystarczy, bo i po co się denerwować, choć przez moment poddała w wątpliwość, czy ją zrozumie. Uwadze szlachcianki nie uległ zaskakujący nastrój Quentina, tak do niego niepasujący, ale jeśli miała okazję do prawdziwej rozmowy z na co dzień milczącym lordem Burke, to zamierzała ją wykorzystać. Nie ukrywała, że z mężczyznami rozmawiało się jej po prostu lepiej, na co znacząco wpływał fakt, że wychowywała się przecież wśród samych braci i w efekcie po jakimś czasie przejęła trochę z ich toku myślenia, poglądów i sposobów na prowadzenie dyskusji.
– Nie tak wyobrażałam sobie podejrzane miejsca – odparła krótko, omiatając spojrzeniem pobliską okolicę, czyli bar i kawałek sali a potem zerknęła na mężczyznę; mimo jego towarzystwa i świadomości, że teraz przecież nic nie powinno się jej stać, czuła się nieprzyjemnie z myślą, że w tej chwili powinna znajdować się w innym miejscu, niż to, jednak informacja o zaręczynach ponownie ściągnęła ją na ziemię – moje gratulacje, kim jest szczęśliwa wybranka? – spytała zaciekawiona, wszak nie miała pojęcia; nie śledziła plotek krążących wśród osób szlachetnie urodzonych – w obliczu takich informacji nie wypada mi odmówić – kiedy tylko kelner zjawił się w pobliżu, zamówiła najzwyklejszy kieliszek wina, uznając, że skoro i tak znalazła się w nieodpowiednim miejscu, to chociaż spróbuje wypić w miarę odpowiadający lady alkohol; nawet jeśli w tej chwili bliżej jej było do ognistej whiskey.
– Cóż, u mnie bez zmian, zajmuję się rodzinnym interesem i pilnuję, by nasze aetonany trafiały w odpowiedzialne ręce – o tym, że zaledwie za kilka dni również i ją czekała atrakcja w postaci zaręczyn podczas wianków przecież wiedzieć jeszcze nie mogła – chociaż w ostatnim czasie trudniej ocenić kto jest odpowiedni, a kto nie, nie sądzisz? – dodała, zakładając niepokorny kosmyk włosów za ucho.
– Nie tak wyobrażałam sobie podejrzane miejsca – odparła krótko, omiatając spojrzeniem pobliską okolicę, czyli bar i kawałek sali a potem zerknęła na mężczyznę; mimo jego towarzystwa i świadomości, że teraz przecież nic nie powinno się jej stać, czuła się nieprzyjemnie z myślą, że w tej chwili powinna znajdować się w innym miejscu, niż to, jednak informacja o zaręczynach ponownie ściągnęła ją na ziemię – moje gratulacje, kim jest szczęśliwa wybranka? – spytała zaciekawiona, wszak nie miała pojęcia; nie śledziła plotek krążących wśród osób szlachetnie urodzonych – w obliczu takich informacji nie wypada mi odmówić – kiedy tylko kelner zjawił się w pobliżu, zamówiła najzwyklejszy kieliszek wina, uznając, że skoro i tak znalazła się w nieodpowiednim miejscu, to chociaż spróbuje wypić w miarę odpowiadający lady alkohol; nawet jeśli w tej chwili bliżej jej było do ognistej whiskey.
– Cóż, u mnie bez zmian, zajmuję się rodzinnym interesem i pilnuję, by nasze aetonany trafiały w odpowiedzialne ręce – o tym, że zaledwie za kilka dni również i ją czekała atrakcja w postaci zaręczyn podczas wianków przecież wiedzieć jeszcze nie mogła – chociaż w ostatnim czasie trudniej ocenić kto jest odpowiedni, a kto nie, nie sądzisz? – dodała, zakładając niepokorny kosmyk włosów za ucho.
FreedomThere is more than one kind of freedom. Freedom to and freedom from.
Don't underrate it.
Don't underrate it.
Aurelia Carrow
Zawód : opiekunka aetonanów
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
It is part of her beauty, this quality of being not quite there, dreamlike.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
| 8 listopada
Drewniany stół w podziemiach Białej Wywerny zdawał się dopasowywać do rosnącej liczby popleczników Czarnego Pana - wydłużał się, dębowe słoje rozszerzały się, a wygodne krzesła zdawały się materalizować znikąd, by kolejni utalentowani czarodzieje mogli spocząć i wysłuchać dalszych rozkazów oraz planów. Ostatnie spotkanie Rycerzy Walpurgi było jednym z najtrudniejszych dla Deirdre, wymagającym największej ilości opanowania, by ukryć roztrzaskane na kawałki życie oraz toczący ją toksyczny nowotwór rozpaczy: być może dlatego, gdy spostrzegła wśród zgromadzonych egzotyczny profil Zachary'ego, nie skomentowała obecności czarodzieja w żaden sposób. Zbyt wiele energii kosztowało ją zachowanie spokojnego, wyważonego wyrazu twarzy oraz tonu, by móc pozwolić sobie na wyrażenie zadowolenia z obecności uzdrowiciela. Wybrał rozsądną ścieżkę, dołączył do grona prawych i sprawiedliwych, a jego uzdrowicielskie zdolności z pewnością okażą się przydatne, odciążając przy tym Cassandrę. Ceniła go jako sojusznika, lecz tak naprawdę nie mogła powiedzieć, że go zna - spotkali się kilka lat temu, w sztywnych ramach Ministerstw Magii, wśród procedur, pieczęci i pozwoleń, przy pieczołowicie czystych blatach Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziei. On był wtedy młody, niedoświadczony, rozpoczynający dopiero swą lekarską karierę, powoli chłonący brytyjską rzeczywistość - ona znajdowała się w podobnym miejscu, względnie dorosła, ale jeszcze nie dojrzała, spoglądająca na pierwszego egzotycznego petenta spod równo przyciętej grzywki. Połączyła ich obcość, odmienność, ostrzejsze rysy, lśniący złotem kolor skóry - a mimo to w jego żyłach krążyła błękitna krew.
Wymagająca odpowiedniej oprawy podczas pierwszego od lat spotkania. Wybrała Rękę Glorii nie bez powodu, przychodziła tu już wiele razy, czarodzieje stojący na straży wejścia znali ją nie od dziś, nie mieli więc problemu z przepuszczeniem dalej zarówno jej, jak i towarzyszącego mężczyzny. Poprowadziła go pomiędzy stolikami, kierując ich ku dyskretnej loży, położonej na końcu sali, pod zwieńczonym ludzkimi kośćmi łukiem. Dopiero tam, gdy zajęli już miejsca, spojrzała na niego i uśmiechnęła się lekko, uważnie, spoglądając na niego z zaciekawieniem, które próbowala z siebie wykrzesać. Bolesne doświadczenia ostatnich dni odcisnęły na niej swe piętno, potrafiła jednak doskonale udawać - i to zamierzała dziś robić, odegrać, być może po raz ostatni, kogoś, kim przestała być; kogoś, kto został zamordowany przez Rosiera w pewien listopadowy wieczór, gdy zamiast pomocy i nadziei otrzymała siarczysty policzek. Przywdziewała więc na krąglejszą niż zwykle twarz wyraz spokojnego zainteresowania, tęsknej ciekawości, typowej dla spotkań po latach.
- Kto by pomyślał, że spotkamy się w takich okolicznościach, sir - zaczęła miękko, mając na myśli niedawne spotkanie Rycerzy: już wtedy, przed kilkoma laty, wyczuwała w Zachary'm odpowiednie tendencje, a teraz upewniła się w jego słusznych poglądach. Usiadła wygodniej na sofie, a czarna, prosta sukienka opięła się na brzmiennym brzuchu: to na nim skupiały się spojrzenia, pytania, wątpliwości, te wypowiedziane i te skrywane za zaciśniętymi zębami. Wsparła potylicę o zagłówek i przekrzywiła lekko głowę, uważnie przyglądając się siadającemu czarodziejowi. Dojrzał, zmężniał, ale ciągle otaczała go aura tajemniczości, obcości, dystansu wynikającego z pochodzenia. Egztyka, łącząca ich pomimo tak wielu różnic. - Porzućmy teatralne, brytyjskie pozy i ograniczenia: opowiedz mi, co działo się u ciebie przez ostatnie lata. I o tym, skąd dowiedziałeś się o Nim - i o Nas - bardziej zdecydowała niż poprosiła, trochę groteskowo, trochę kierując się hipokryzją. Była go ciekawa. Zmian, które w nim zaszły - i zmian w innych, których sam stał się przyczyną. A także powodów, dla których dołączył do Rycerzy Walpurgii. - Osiadłeś na stałe w Wielkiej Brytanii? Wraz z żoną? Żonami? - kontynuowała nonszalancko, zawieszając głos, gdy przy ich stoliku pojawił się dyskretny, elegancki kelner, oczekujący złożenia zamówienia. Pokręceniem głowy odmówiła wina, wskazując znaną już pozycję w menu, nie wymagającą wielkich umiejętności w zakresie etykiety.
Drewniany stół w podziemiach Białej Wywerny zdawał się dopasowywać do rosnącej liczby popleczników Czarnego Pana - wydłużał się, dębowe słoje rozszerzały się, a wygodne krzesła zdawały się materalizować znikąd, by kolejni utalentowani czarodzieje mogli spocząć i wysłuchać dalszych rozkazów oraz planów. Ostatnie spotkanie Rycerzy Walpurgi było jednym z najtrudniejszych dla Deirdre, wymagającym największej ilości opanowania, by ukryć roztrzaskane na kawałki życie oraz toczący ją toksyczny nowotwór rozpaczy: być może dlatego, gdy spostrzegła wśród zgromadzonych egzotyczny profil Zachary'ego, nie skomentowała obecności czarodzieja w żaden sposób. Zbyt wiele energii kosztowało ją zachowanie spokojnego, wyważonego wyrazu twarzy oraz tonu, by móc pozwolić sobie na wyrażenie zadowolenia z obecności uzdrowiciela. Wybrał rozsądną ścieżkę, dołączył do grona prawych i sprawiedliwych, a jego uzdrowicielskie zdolności z pewnością okażą się przydatne, odciążając przy tym Cassandrę. Ceniła go jako sojusznika, lecz tak naprawdę nie mogła powiedzieć, że go zna - spotkali się kilka lat temu, w sztywnych ramach Ministerstw Magii, wśród procedur, pieczęci i pozwoleń, przy pieczołowicie czystych blatach Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziei. On był wtedy młody, niedoświadczony, rozpoczynający dopiero swą lekarską karierę, powoli chłonący brytyjską rzeczywistość - ona znajdowała się w podobnym miejscu, względnie dorosła, ale jeszcze nie dojrzała, spoglądająca na pierwszego egzotycznego petenta spod równo przyciętej grzywki. Połączyła ich obcość, odmienność, ostrzejsze rysy, lśniący złotem kolor skóry - a mimo to w jego żyłach krążyła błękitna krew.
Wymagająca odpowiedniej oprawy podczas pierwszego od lat spotkania. Wybrała Rękę Glorii nie bez powodu, przychodziła tu już wiele razy, czarodzieje stojący na straży wejścia znali ją nie od dziś, nie mieli więc problemu z przepuszczeniem dalej zarówno jej, jak i towarzyszącego mężczyzny. Poprowadziła go pomiędzy stolikami, kierując ich ku dyskretnej loży, położonej na końcu sali, pod zwieńczonym ludzkimi kośćmi łukiem. Dopiero tam, gdy zajęli już miejsca, spojrzała na niego i uśmiechnęła się lekko, uważnie, spoglądając na niego z zaciekawieniem, które próbowala z siebie wykrzesać. Bolesne doświadczenia ostatnich dni odcisnęły na niej swe piętno, potrafiła jednak doskonale udawać - i to zamierzała dziś robić, odegrać, być może po raz ostatni, kogoś, kim przestała być; kogoś, kto został zamordowany przez Rosiera w pewien listopadowy wieczór, gdy zamiast pomocy i nadziei otrzymała siarczysty policzek. Przywdziewała więc na krąglejszą niż zwykle twarz wyraz spokojnego zainteresowania, tęsknej ciekawości, typowej dla spotkań po latach.
- Kto by pomyślał, że spotkamy się w takich okolicznościach, sir - zaczęła miękko, mając na myśli niedawne spotkanie Rycerzy: już wtedy, przed kilkoma laty, wyczuwała w Zachary'm odpowiednie tendencje, a teraz upewniła się w jego słusznych poglądach. Usiadła wygodniej na sofie, a czarna, prosta sukienka opięła się na brzmiennym brzuchu: to na nim skupiały się spojrzenia, pytania, wątpliwości, te wypowiedziane i te skrywane za zaciśniętymi zębami. Wsparła potylicę o zagłówek i przekrzywiła lekko głowę, uważnie przyglądając się siadającemu czarodziejowi. Dojrzał, zmężniał, ale ciągle otaczała go aura tajemniczości, obcości, dystansu wynikającego z pochodzenia. Egztyka, łącząca ich pomimo tak wielu różnic. - Porzućmy teatralne, brytyjskie pozy i ograniczenia: opowiedz mi, co działo się u ciebie przez ostatnie lata. I o tym, skąd dowiedziałeś się o Nim - i o Nas - bardziej zdecydowała niż poprosiła, trochę groteskowo, trochę kierując się hipokryzją. Była go ciekawa. Zmian, które w nim zaszły - i zmian w innych, których sam stał się przyczyną. A także powodów, dla których dołączył do Rycerzy Walpurgii. - Osiadłeś na stałe w Wielkiej Brytanii? Wraz z żoną? Żonami? - kontynuowała nonszalancko, zawieszając głos, gdy przy ich stoliku pojawił się dyskretny, elegancki kelner, oczekujący złożenia zamówienia. Pokręceniem głowy odmówiła wina, wskazując znaną już pozycję w menu, nie wymagającą wielkich umiejętności w zakresie etykiety.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Skrywał własne zaskoczenie, widząc tę konkretną kobietę w równie konkretnym stanie, gdy po raz pierwszy zasiadł przy stole Rycerzy Walpurgii. Istotnie zwracał na nią uwagę w trakcie spotkania, lecz wtedy na jego twarzy gościły obojętność oraz chłodna logika będące ścisłym przejawem zaangażowania w sprawę, którą należało kontynuować, szerzyć i prowadzić ku zwycięstwu za wszelką cenę. To pośród pozostałych lordów odnajdywał w sobie pierwsze oznaki wyrachowania, choć prawdziwym stwierdzeniem w tym przypadku winno być odsłonięcie, bowiem był szajchem starożytnego rodu sięgającego kapłańskiej władzy zza faraonowego tronu. Głęboko wierzył w to przekonanie, skrupulatnie hołdował każdemu przejawowi tradycji, by w swoim czasie olśnić Europejczyków pradawną wielkością pustynnego świata piramid. Dziś jednak mógł zaledwie reprezentować własną rodzinę tak doskonale, jak tylko było to możliwe.
Okryty od góry do dołu największą i najcieplejszą abają, jaką posiadał – z równie okazałym szalem wijącym się na okryciu – zawitał do miejsca, w którym nie miał jeszcze szansy być; a przynajmniej takie odniósł wrażenie, gdy Deirdre podjęła się dumnej roli przewodniczki i opiekunki, prowadząc go między stolikami ku loży skrytej z dala od uwagi innych, a przede wszystkim ich przydużych uszu. Nie wątpił ani przez moment, że w każdym miejscu, w którym się pojawiał, jak cień sunęli za nim podżegacze złaknieni skandalicznych plotek, by dzięki nim dokonać nieeleganckiej próby szantażu z góry skazanego na porażkę. Jeśli jakakolwiek informacja tego rodzaju miałaby szansę zaistnieć w jego obecności – marnowali czas ku rosnącemu zadowoleniu Zachary'ego.
Zasiadłszy w loży, zdjął okrycie tylko po to, by pokazać oblicze angielskiej elegancki nieco przyciasnej, a przede wszystkim kontrastującej z jego obliczem; efekt całkowicie zamierzony mający być znakiem, że nie był gościem czy intruzem jawnie polującym na ich majątki. Był Anglikiem zdolnym do asymilacji, tylko to mieli widzieć, dostrzegać zaślepionym wzrokiem, bowiem prawdziwe oblicze Shafiqów miało pozostać niejasnym, nawet jeśli ich dziedzice jasno ofiarowywali swoją przynależność do jedynych słusznych i prawych poglądów; poglądów całkowicie podzielanych przez czarownicę, którą dumnie obierał za dzisiejsze towarzystwo, czyniąc z ich duetu egzotyczny spektakl oraz przyjemność obcą dla mieszkańców brytyjskich wysp, finalnie przypominając samemu sobie melodyjny głos towarzyszki, gdy skierowała ku niemu swą uwagę.
Uniósłszy nieco wzrok, obdarzył ją prostym spojrzeniem – skądinąd chłodnym w swej naturze jasnych tęczówek – przez które przebijało się wyraźne zainteresowanie i ciekawość.
— Czyżbym zdołał cię zaskoczyć, madame? — zapytał, posługując się tytułem całkowicie domyślnie, jedynie subtelnie nawiązując do wyjątkowego stanu, w którym się znajdowała, nie zamierzając wnikać w prywatne szczegóły życia, które toczyła przez lata wzajemnej absencji. Chciał wiedzieć, co robiła przez te lata, jednak uznawał za niestosowne otwarte stawianie pytania, gdy ich wzajemne relacje krążyły w cieniu, pośród którego oboje widzieli Czarnego Pana i jego Rycerzy. — Szczerze przyznaję, że twoja obecność mnie zaskoczyła. Ministerialna maniera zdawała się dla ciebie odpowiednia w moich oczach. Najwyraźniej myliłem się, Deiri — kontynuował lekkim tonem, nawołując do tych kilku wspólnych wspomnień, celowo przekręcając jej imię dokładnie w ten sam sposób, w jaki uczynił to pośród korytarzy Ministerstwa, posyłając jej lekki uśmiech pełen zadowolenia połączony z subtelnym kiwnięciem głową. Odświeżał dawną znajomość – znajomość, którą uznawał dotychczas za całkowicie przelotną i niemającą racji bytu w przyszłości – z radością, spoglądając na oblicze Deirdre. Wiedział, że pod zalotną angielską manierą skrywał się ktoś zupełnie inny. Nie musiał znać jej dobrze; nie musiał znać jej wcale. Po prostu wiedział, że była kimś, kto udawał dokładnie tak jak on wszystko to, by angielski tłum kupił kłamstwo odziane w najpiękniejsze klejnoty i łapczywie spijał każdą kroplę egzotyki spływającą z palców. Jego usta ten jeden z niewielu razów ułożyły się w pełen uśmiech, gdy zaproponowała prawdziwą ucztę egzotycznych doznań, choć istotnie nie miała na myśli jedzenia. Oni sami byli kąskiem, rarytasem, którego nie dało się skosztować bez zyskania kilku trudno gojących się ran.
— Jestem uzdrowicielem, ale to już wiesz — stwierdził dość sucho w odpowiedzi. — Pomagam czarodziejom i czarownicom. Reprezentuję wszystkie tradycje, w duchu których zostałem wychowany. Brzmię nudno i sztampowo, decydując o ludzkim życiu, czyż nie? — Zwieńczył odpowiedź pytaniem, lekko poruszając barkami w geście bezradności, iż nie należał do najciekawszych osobistości, z którymi mogła mieć do czynienia. — O Rycerzach mówiono jeszcze przed zgromadzeniem — zaczął cicho tak, aby tylko ona mogła usłyszeć odpowiedź — padały domysły, podejrzenia, deklaracje, jakie stanowisko winniśmy zająć, gdy nadejdzie czas. Gdyby nie Jego obecność w Salisbury, to spotkanie zapewne nie miałoby miejsca. Pozwolił mi spojrzeć na wszystko z innej perspektywy. Otworzył oczy... przywołał do siebie, gdy dostrzegłem lordów stających po Jego stronie. Właśnie wtedy, po raz pierwszy skierowałem różdżkę w naszych wrogów i zrobię to zawsze, gdy zajdzie ku temu potrzeba. — Nie spuszczał wzroku z Deirdre ani przez moment, ofiarowując jej to wyznanie. Między słowami gorliwego zaangażowania widniał arabski akcent, nadając poszczególnym wyrazom innego odczucia, które on sam traktował osobiście, szybko pojmując polityczne fundamenty, nie chcąc pozwolić, by zdrajcy krwi nastawali na starożytne tradycje, dzięki którym byli tym, kim byli.
— Jestem tutaj zgodnie z wolą rodu. Nie zrobiłbym niczego, co mogłoby przynieść dyshonor dla mego nazwiska — odpowiedział cicho, przez moment ignorując kelnera oczekującego na zamówienie. Śladem Deirdre nie odezwał się słowem, jedynie wskazał pozycję z menu, życząc sobie lekkiego uniesienia dla wybrednych, kulinarnych gustów w towarzystwie pękatego kieliszka mocniejszego niż zazwyczaj alkoholu. — Nestor doskonale rozumie, że w moim przypadku żona musiałaby być cierpliwa i nad wyraz wyrozumiała; moje służące niemal doskonale spełniają się w tej roli, choć – istotnie – brakuje im przykładu i autorytetu prawdziwej matrony — kontynuował, spoglądając uważnie na ciężarną czarownicę, lekko uśmiechając się z cichym zrozumieniem dla egipskich tradycji wielożeństwa. — W moim przypadku jedna żona byłaby wielkim wyzwaniem, a co dopiero dwie lub trzy — zażartował lekko, odwołując się do wcześniejszych słów.
Okryty od góry do dołu największą i najcieplejszą abają, jaką posiadał – z równie okazałym szalem wijącym się na okryciu – zawitał do miejsca, w którym nie miał jeszcze szansy być; a przynajmniej takie odniósł wrażenie, gdy Deirdre podjęła się dumnej roli przewodniczki i opiekunki, prowadząc go między stolikami ku loży skrytej z dala od uwagi innych, a przede wszystkim ich przydużych uszu. Nie wątpił ani przez moment, że w każdym miejscu, w którym się pojawiał, jak cień sunęli za nim podżegacze złaknieni skandalicznych plotek, by dzięki nim dokonać nieeleganckiej próby szantażu z góry skazanego na porażkę. Jeśli jakakolwiek informacja tego rodzaju miałaby szansę zaistnieć w jego obecności – marnowali czas ku rosnącemu zadowoleniu Zachary'ego.
Zasiadłszy w loży, zdjął okrycie tylko po to, by pokazać oblicze angielskiej elegancki nieco przyciasnej, a przede wszystkim kontrastującej z jego obliczem; efekt całkowicie zamierzony mający być znakiem, że nie był gościem czy intruzem jawnie polującym na ich majątki. Był Anglikiem zdolnym do asymilacji, tylko to mieli widzieć, dostrzegać zaślepionym wzrokiem, bowiem prawdziwe oblicze Shafiqów miało pozostać niejasnym, nawet jeśli ich dziedzice jasno ofiarowywali swoją przynależność do jedynych słusznych i prawych poglądów; poglądów całkowicie podzielanych przez czarownicę, którą dumnie obierał za dzisiejsze towarzystwo, czyniąc z ich duetu egzotyczny spektakl oraz przyjemność obcą dla mieszkańców brytyjskich wysp, finalnie przypominając samemu sobie melodyjny głos towarzyszki, gdy skierowała ku niemu swą uwagę.
Uniósłszy nieco wzrok, obdarzył ją prostym spojrzeniem – skądinąd chłodnym w swej naturze jasnych tęczówek – przez które przebijało się wyraźne zainteresowanie i ciekawość.
— Czyżbym zdołał cię zaskoczyć, madame? — zapytał, posługując się tytułem całkowicie domyślnie, jedynie subtelnie nawiązując do wyjątkowego stanu, w którym się znajdowała, nie zamierzając wnikać w prywatne szczegóły życia, które toczyła przez lata wzajemnej absencji. Chciał wiedzieć, co robiła przez te lata, jednak uznawał za niestosowne otwarte stawianie pytania, gdy ich wzajemne relacje krążyły w cieniu, pośród którego oboje widzieli Czarnego Pana i jego Rycerzy. — Szczerze przyznaję, że twoja obecność mnie zaskoczyła. Ministerialna maniera zdawała się dla ciebie odpowiednia w moich oczach. Najwyraźniej myliłem się, Deiri — kontynuował lekkim tonem, nawołując do tych kilku wspólnych wspomnień, celowo przekręcając jej imię dokładnie w ten sam sposób, w jaki uczynił to pośród korytarzy Ministerstwa, posyłając jej lekki uśmiech pełen zadowolenia połączony z subtelnym kiwnięciem głową. Odświeżał dawną znajomość – znajomość, którą uznawał dotychczas za całkowicie przelotną i niemającą racji bytu w przyszłości – z radością, spoglądając na oblicze Deirdre. Wiedział, że pod zalotną angielską manierą skrywał się ktoś zupełnie inny. Nie musiał znać jej dobrze; nie musiał znać jej wcale. Po prostu wiedział, że była kimś, kto udawał dokładnie tak jak on wszystko to, by angielski tłum kupił kłamstwo odziane w najpiękniejsze klejnoty i łapczywie spijał każdą kroplę egzotyki spływającą z palców. Jego usta ten jeden z niewielu razów ułożyły się w pełen uśmiech, gdy zaproponowała prawdziwą ucztę egzotycznych doznań, choć istotnie nie miała na myśli jedzenia. Oni sami byli kąskiem, rarytasem, którego nie dało się skosztować bez zyskania kilku trudno gojących się ran.
— Jestem uzdrowicielem, ale to już wiesz — stwierdził dość sucho w odpowiedzi. — Pomagam czarodziejom i czarownicom. Reprezentuję wszystkie tradycje, w duchu których zostałem wychowany. Brzmię nudno i sztampowo, decydując o ludzkim życiu, czyż nie? — Zwieńczył odpowiedź pytaniem, lekko poruszając barkami w geście bezradności, iż nie należał do najciekawszych osobistości, z którymi mogła mieć do czynienia. — O Rycerzach mówiono jeszcze przed zgromadzeniem — zaczął cicho tak, aby tylko ona mogła usłyszeć odpowiedź — padały domysły, podejrzenia, deklaracje, jakie stanowisko winniśmy zająć, gdy nadejdzie czas. Gdyby nie Jego obecność w Salisbury, to spotkanie zapewne nie miałoby miejsca. Pozwolił mi spojrzeć na wszystko z innej perspektywy. Otworzył oczy... przywołał do siebie, gdy dostrzegłem lordów stających po Jego stronie. Właśnie wtedy, po raz pierwszy skierowałem różdżkę w naszych wrogów i zrobię to zawsze, gdy zajdzie ku temu potrzeba. — Nie spuszczał wzroku z Deirdre ani przez moment, ofiarowując jej to wyznanie. Między słowami gorliwego zaangażowania widniał arabski akcent, nadając poszczególnym wyrazom innego odczucia, które on sam traktował osobiście, szybko pojmując polityczne fundamenty, nie chcąc pozwolić, by zdrajcy krwi nastawali na starożytne tradycje, dzięki którym byli tym, kim byli.
— Jestem tutaj zgodnie z wolą rodu. Nie zrobiłbym niczego, co mogłoby przynieść dyshonor dla mego nazwiska — odpowiedział cicho, przez moment ignorując kelnera oczekującego na zamówienie. Śladem Deirdre nie odezwał się słowem, jedynie wskazał pozycję z menu, życząc sobie lekkiego uniesienia dla wybrednych, kulinarnych gustów w towarzystwie pękatego kieliszka mocniejszego niż zazwyczaj alkoholu. — Nestor doskonale rozumie, że w moim przypadku żona musiałaby być cierpliwa i nad wyraz wyrozumiała; moje służące niemal doskonale spełniają się w tej roli, choć – istotnie – brakuje im przykładu i autorytetu prawdziwej matrony — kontynuował, spoglądając uważnie na ciężarną czarownicę, lekko uśmiechając się z cichym zrozumieniem dla egipskich tradycji wielożeństwa. — W moim przypadku jedna żona byłaby wielkim wyzwaniem, a co dopiero dwie lub trzy — zażartował lekko, odwołując się do wcześniejszych słów.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Towarzysz dzisiejszego wieczoru wyróżniał się z tłumu praktycznie wszystkim - postawą, niespotykaną w deszczowej Anglii karnacją, egzotycznym ubiorem, drogimi materiałmi szali, spływającymi po szerokich barkach. Nawet spojrzenie jasnoszarych oczu - możliwych do ujrzenia w bladych twarzach brytyjczyków - wyróżniało się na tle ciemniejszej skóry egipskiego maga. Śledziła męski wygląd nieśpiesznym spojrzeniem, czując, że to wybicie z rytmu tych samych rozmówców działa zbawiennie na jej zaciśnięte w lęku i niepewności ciało. Za dużo myślała, za dużo przebywała sama, wśród znanych duchów i makabrycznych wizji szybko końćzącej się przyszłości, chwytała się więc tego odnowienia znajomości niczym stabilniejszego gruntu podczas nawałnicy, sycąc wzrok odmiennością. Zachary w niczym nie przypominał żadnego z obecnych w życiu Deirdre mężczyzn; tych, odwiedzających ją w Wenus, tego, który pragnął pojąć ją za żonę i tego, którego pokochała, a który wzgardził ją, zostawiając na pewną śmierć.
- Powiedzmy, że tak - myślałam, że nie wytrzymasz tutaj długo i powrócisz do ojczyzny - odparła szczerze: według niej Shafiq nie pasował tutaj, lecz poglądem tym nie kierował rasizm ani wyższość. Zdolny uzdrowiciel, sięgający do wiedzy niedostępnej dla europejczyków, wydawał się przywiązany do kraju urodzenia, a chwiejne nastroje polityczne mogły pokrzyżować plany dalszej edukacji i pozostania w Królestwie. Szczęśliwie - dla pacjentów i zapewne dla samego ambitnego Zachary'ego - nic takiego się nie stało, a ich ścieżki ponownie się skrzyżowały, tym razem w zupełnie innych okolicznościach. - Pod Jego rozkazami sięgam po prawdziwą władzę. Służba w Ministerstwie była zaledwie okruchem z wspaniałości, jakiej doświadczam obecnie, habibi - odpowiedziała miękko, śpiewnie, odruchowo wchodząc w zupełnie inny rytm konwersacji, podkreślony końcowym, nieco przesadnym zwrotem, zasłyszanym kiedyś w Wenus. Choć Zach miał w sobie wiele z dżentelmena, biegle posługującego się zasadami brytyjskiej etykiety i zasad dyskusji, męski ton ciągle skrzył się wschodnią melodyjnością, pięknem wymowy, ostrożnego doboru obco brzmiących słów. Uśmiechnęła się lekko, słysząc zarówno sugestywne madame, jak i słodkie deiri, przywołujące wiele wspomnień. Gdy spotkali się po raz pierwszy była niewinna, zatrzaśnięta w okowach regulaminów, nieco zestresowana wykonywaniem obowiązków dla szanowanego lorda. Czasy się zmieniły, przynajmniej pozornie - nie mógł przecież wiedzieć, że niedawno utraciła niemalże wszystko, na co tak ciężko pracowała. - Możesz mówić mi po prostu Deirdre, sir, nie ma potrzeby przywoływać francuskich tytułów grzecznościowych - dodała uprzejmie, przekrzywiająć nieco głowę w niemym pytaniu. Jak wywnioskował, że tak powinien się do niej zwracać? Ile informacji na jej temat już posiadał? Była pewna, że wyczuje te pytania w intensywnym spojrzeniu czarnych źrenic, wpatrujących się w niego niemal bez mrugnięcia, gdy opowiadał skróconą historię swego powołania.
- Doskonale - skwitowała z dumą i spokojem, przesuwając spojrzenie z jasnych oczu niżej, na eleganckie ubranie, a później na obciążone klejnotami dłonie. Naturalność, z jaka egipcjanie obnosili się ze swym bogactwem, zawsze ją w pewien sposób fascynowała. - Twoje zdolności będą więcej niż przydatne. Zarówno te dające życie, jak i mogące nieco je uprzykrzyć - zastanowiła się na głos: znał wiele egzotycznych specyfików, ziół, zaklęć pochodzących z wilgotnych, zapomnianych przez ludzi oaz na środku pustyni. Lekkim uśmiechem pożegnała odchodzącego kelnera i poprawiła się na siedzisku, składając dłonie na pełniejszym brzuchu - powróciła do dawnego gestu, lecz tym razem nie splatała palców w niewinnym geście na podołku sukni, a na napiętej krągłości świadczącej o błogosławionym stanie. - Nigdy nie wątpiłamw twoje oddanie tradycji i szacunek do nazwiska, sir- skwitowała, zastanawiając się, kiedy podobne pytania padną w jej stronę, choć liczyła, że do tego nie dojdzie; że Zachary powstrzyma ciekawość. - Służąca to nie to samo, co żona. Towarzyszka życia, reprezentantka, matka twego potomstwa. Gotowa zapanować nad resztą twych kobiet - i może nad tobą - odpowiedziała odrobinę prowokacyjnie, a jej oczy na moment rozbłysły czymś dziwnym, groźnym i bolesnym jednocześnie. Tym była dla Tristana, służebnicą, nieistotną już, możliwą do zastąpienia, niegodną nawet porównania z połączoną z nim magicznym węzłem damą. - Dlaczego posiadanie żony byłoby wyzwaniem? - udała zdziwienie, unosząc nieco brwi. Arabska tradycja wielożeństwa zdawała się ideałem dla większości brytyjskich arystokratów, rozwiązłych, zdradzających, szukających namiętności poza małżeńskim łożem. Chciała dodać coś jeszcze, ale kelner powrócił z zamówieniem, dyskretnie kładąc przed nimi oczekiwane dania. Deirdre nie od razu sięgnęła po złoty widelczyk, ciągle spoczywając w tej samej pozycji, nieporuszona, czujna. - Oswoiłeś się już z Anglią, sir? Widzisz tu swą przyszłość? - spytała, gdy zostali znów sami, świadoma, że zadaje mu wiele pytań, że ciekawością chroni się przed owzajemnieniem zainteresowania, mogącego dotknąć zbyt wrażliwych, jeszcze niezasklepionych ran.
- Powiedzmy, że tak - myślałam, że nie wytrzymasz tutaj długo i powrócisz do ojczyzny - odparła szczerze: według niej Shafiq nie pasował tutaj, lecz poglądem tym nie kierował rasizm ani wyższość. Zdolny uzdrowiciel, sięgający do wiedzy niedostępnej dla europejczyków, wydawał się przywiązany do kraju urodzenia, a chwiejne nastroje polityczne mogły pokrzyżować plany dalszej edukacji i pozostania w Królestwie. Szczęśliwie - dla pacjentów i zapewne dla samego ambitnego Zachary'ego - nic takiego się nie stało, a ich ścieżki ponownie się skrzyżowały, tym razem w zupełnie innych okolicznościach. - Pod Jego rozkazami sięgam po prawdziwą władzę. Służba w Ministerstwie była zaledwie okruchem z wspaniałości, jakiej doświadczam obecnie, habibi - odpowiedziała miękko, śpiewnie, odruchowo wchodząc w zupełnie inny rytm konwersacji, podkreślony końcowym, nieco przesadnym zwrotem, zasłyszanym kiedyś w Wenus. Choć Zach miał w sobie wiele z dżentelmena, biegle posługującego się zasadami brytyjskiej etykiety i zasad dyskusji, męski ton ciągle skrzył się wschodnią melodyjnością, pięknem wymowy, ostrożnego doboru obco brzmiących słów. Uśmiechnęła się lekko, słysząc zarówno sugestywne madame, jak i słodkie deiri, przywołujące wiele wspomnień. Gdy spotkali się po raz pierwszy była niewinna, zatrzaśnięta w okowach regulaminów, nieco zestresowana wykonywaniem obowiązków dla szanowanego lorda. Czasy się zmieniły, przynajmniej pozornie - nie mógł przecież wiedzieć, że niedawno utraciła niemalże wszystko, na co tak ciężko pracowała. - Możesz mówić mi po prostu Deirdre, sir, nie ma potrzeby przywoływać francuskich tytułów grzecznościowych - dodała uprzejmie, przekrzywiająć nieco głowę w niemym pytaniu. Jak wywnioskował, że tak powinien się do niej zwracać? Ile informacji na jej temat już posiadał? Była pewna, że wyczuje te pytania w intensywnym spojrzeniu czarnych źrenic, wpatrujących się w niego niemal bez mrugnięcia, gdy opowiadał skróconą historię swego powołania.
- Doskonale - skwitowała z dumą i spokojem, przesuwając spojrzenie z jasnych oczu niżej, na eleganckie ubranie, a później na obciążone klejnotami dłonie. Naturalność, z jaka egipcjanie obnosili się ze swym bogactwem, zawsze ją w pewien sposób fascynowała. - Twoje zdolności będą więcej niż przydatne. Zarówno te dające życie, jak i mogące nieco je uprzykrzyć - zastanowiła się na głos: znał wiele egzotycznych specyfików, ziół, zaklęć pochodzących z wilgotnych, zapomnianych przez ludzi oaz na środku pustyni. Lekkim uśmiechem pożegnała odchodzącego kelnera i poprawiła się na siedzisku, składając dłonie na pełniejszym brzuchu - powróciła do dawnego gestu, lecz tym razem nie splatała palców w niewinnym geście na podołku sukni, a na napiętej krągłości świadczącej o błogosławionym stanie. - Nigdy nie wątpiłamw twoje oddanie tradycji i szacunek do nazwiska, sir- skwitowała, zastanawiając się, kiedy podobne pytania padną w jej stronę, choć liczyła, że do tego nie dojdzie; że Zachary powstrzyma ciekawość. - Służąca to nie to samo, co żona. Towarzyszka życia, reprezentantka, matka twego potomstwa. Gotowa zapanować nad resztą twych kobiet - i może nad tobą - odpowiedziała odrobinę prowokacyjnie, a jej oczy na moment rozbłysły czymś dziwnym, groźnym i bolesnym jednocześnie. Tym była dla Tristana, służebnicą, nieistotną już, możliwą do zastąpienia, niegodną nawet porównania z połączoną z nim magicznym węzłem damą. - Dlaczego posiadanie żony byłoby wyzwaniem? - udała zdziwienie, unosząc nieco brwi. Arabska tradycja wielożeństwa zdawała się ideałem dla większości brytyjskich arystokratów, rozwiązłych, zdradzających, szukających namiętności poza małżeńskim łożem. Chciała dodać coś jeszcze, ale kelner powrócił z zamówieniem, dyskretnie kładąc przed nimi oczekiwane dania. Deirdre nie od razu sięgnęła po złoty widelczyk, ciągle spoczywając w tej samej pozycji, nieporuszona, czujna. - Oswoiłeś się już z Anglią, sir? Widzisz tu swą przyszłość? - spytała, gdy zostali znów sami, świadoma, że zadaje mu wiele pytań, że ciekawością chroni się przed owzajemnieniem zainteresowania, mogącego dotknąć zbyt wrażliwych, jeszcze niezasklepionych ran.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Zdawanie sobie sprawy z tego, jak wielkie wrażenie wywierał i pozostawiał po sobie, czyniąc choćby najmniejszy gest, przestało być przedmiotem wewnętrznych dysput; wychowany w duchu prawych, sztywnych zasad pustynnego domu wiedział doskonale, że patrzyli na nieskalane ręce, choć te niezmiennie pozostawały ciemniejsze od bladych, unurzanych w krwi równie często jak jego własne, nawet jeśli na palcach rąk i nadgarstkach dzierżył biżuterii znacznie więcej, niemal porównywalnie do dam spotykanych na arystokratycznych salonach. Przywilej, którym chełpił się w każdej sekundzie życia; znak, że nie był białym lordem, istotnie nie tylko lordem na brytyjskich ziemiach – miał świadomość siły przyciągania roztaczającej się wokół nich i to właśnie z niej korzystał pełnymi garściami, mogąc wygodnie rozsiąść się w loży i spoglądać czujnym okiem na rozmowy toczące się po lokalu.
Nie pozbył się jednak naturalnego odruchu analizowania każdego kroku, niemal całość swojej uwagi poświęcają Deirdre, z wolna przeżuwając jej słowa we własnej głowie, układając kolejne fragmenty układanki; porównując ją z młodą stażystką, którą niegdyś była. I musiał szczerze przyznać – pomimo zasad panujących w jego domu – imponowała mu sylwetka, postawa prezentowana po drugiej stronie stolika. Intrygowała znacznie bardziej niż wtedy, gdy pracowała w Ministerstwie. W pełni dostrzegał jej dojrzałość, całkowitą zmianę zaszłą na przestrzeni ostatnich lat i wydawało mu się, że widział już wszystko, lecz wtedy docierała do niego jego własna krytyka: nigdy nie dało się przeniknąć kogoś na wskroś, której z ulgą przytakiwał, jak czynił to odpowiedzi padającej z ust Deirdre.
— Nie jestem tym zapalonym stażystą, którego spotkałaś w ministerialnych korytarzach — rzekł cicho, rzucając pobieżne spojrzenie ku sali. — Żadne z nas, nieważne jak bardzo byśmy się nie starali, nie jest w stanie uniknąć polityki — dodał, spoglądając w jej twarz. Nie mógł dodać zbyt wiele; nie chciał jasno stawiać kart na publicznym stole, bowiem wciąż szukał oparcia w cieniu, w którym wiernie trwał przez ostatnie lata. Nie mogła wiedzieć o grze, którą toczył za parawanem uzdrowicielskiego stażu, próbując uniknąć udziału w Wielkiej Grze – ostatecznie stał się jej jawnym uczestnikiem i nie mógł, nie potrafił ani nie chciał temu zaprzeczyć. Dawała mu więcej możliwości, z których czerpał, zaczynał brać, by ustalić pozycję własną, pozycję rodziny na właściwym, absolutnie należnym im miejscu, nawet jeśli oznaczało to zmianę niektórych zasad w stosunku do niektórych ludzi; ludzi zasługujących na odpowiednie traktowanie.
— Pozostawmy więc tytuły poza tą lożą — odpowiedział, sugerując brutalne przejście na Ty, wręczając jej ważny atut w politycznym rozdaniu, w którym tkwili razem. — Także poza tym stołem, Deirdre. — Jasne spojrzenie utkwione w obliczu kobiety było pewne. Wiedział, co czynił, co zmieniał, co właściwie zostało zmienione przed kilkoma dniami podczas spotkania Rycerzy. Chciał jednak uczynić to w sposób stosowny do okowów pętających ich przelotną znajomość zacieśniającą się właśnie teraz.
— I nie są jedynymi, które posiadam — skomentował krótko, spoglądając znacząco w stronę czarownicy, niechybnie zahaczając o niebezpieczny temat posiadanego przezeń daru. — Nie śmiem jednak szafować nimi, póki moja pozycja pośród Jego sług obsiana jest podejrzliwością. — Nie zamierzał głośno mówić o tym, co naprawdę mógł zaoferować. Wierzył, że Craig pozostawał jego gwarantem bezpieczeństwa i ostoją zaufania w tych trudnych czasach. W rozpętanej niedawno burzy padło zbyt wiele słów, wydarto zbyt wiele sekretów, by on sam miał teraz odsłaniać własne. Wiedział, jak z nich skorzystać – jak mieli zyskać na nich Rycerze – musiały jednak pozostać tajemnicą tak długo, jak było to możliwe. Będąc w stanie działać w cieniu, okazując swoją neutralność wtedy, kiedy należałoby to uczynić, odnajdywał szansę zyskania wiedzy oraz władzy mającej przysłużyć się Czarnemu Panu. Jednocześnie zdawał sobie sprawę z trudności tkwiącej w tym zadaniu – rana zdrady miała nigdy się nie zagoić, na wieki pozostając szramą i blizną ćmiącą bólem w najmniej odpowiednich momentach – i, choć nie przysłużył się do tej hańby, on sam stawał w sytuacji, w której o zdradę oskarżyć go byłoby niezwykle łatwo.
— To nigdy nie jest to samo, lecz i jednej, i drugiej mogę dać prawo zwracania się do mnie mym imieniem. Tak samo mogę je odebrać — odparł szczerze, lecz dość chłodnym tonem, cytując nigdy niespisany kodeks swojej rodziny. — Ta, o której mówisz, będzie mą faworytą. Umiłowaną i oddaną, sięgającą tam, gdzie żadna inna nie będzie miała prawa. Z pewnością wiele słyszałaś o pozycji kobiet pośród mego rodu – to nagroda, a ja nie jestem skory do rozdawnictwa jak to czynią zdrajcy krwi — zwieńczył dość gorzko, odpychając od siebie fakty zaistniałe po Stonehenge, po rozpętaniu burzy oraz po spotkaniu Rycerzy Walpurgii. Tak jak oni nie ufali nikomu, jak Anglicy nie ufali jego rodzinie, oskarżając ją o izolację, tak on pozostawał szczodrym skąpcem.
— Jestem uzdrowicielem, Deirdre — odparł szczerze. — Czy byłaby w stanie przywyknąć do tego trybu życia? Czy byłaby szczęśliwa będąc zamkniętą w gorących murach i usychając z tęsknoty za mną? — Zapytał, choć pytania nie powinny znaleźć odpowiedzi. Istotnie nie miały mieć odpowiedzi, wszak stanowiły jedynie suche, pozbawione większego tła rozważania, czy istniała dama zdolna do altruizmu tak wielkiego, by w samotności odnajdywać nadzieję, w jego powrotach radość i miłość. Stawiał pytania, na które nie chciał znać teraz odpowiedzi – nie znał kobiety, która sprostałaby temu wszystkiemu, a przy tym miałaby stać się faworytą będącą klejnotem wieńczącym jego dostojeństwo.
Zerknął jedynie w stronę kelnera, elegancko ignorując jego obecność, powoli sięgając po kieliszek z alkoholem, by wznieść cichy toast i upić niewielki łyk rozpływający się na języku. Cierpki smak nieco palił, niemal ożywiał, namawiał do prowadzenia bardziej ożywionej konwersacji, jednak nie był człowiekiem rzucającym wiele słów. Ostrożnie dobierał je, ważył każde osobno, oceniając ich moc, by wreszcie udzielić odpowiedzi, na którą oczekiwała: — To mój dom — udzielonej cicho, prawie szeptem, jakby przyznawał się do popełnienia ciężkiego grzechu, choć rzeczywiście nigdy tak nie było. Przywiązanie do angielskich ziemi pojawiło się z czasem i wraz z nim stawało się coraz silniejsze i było na tyle mocne, by mógł podjąć się walki o przyszłość pozbawioną plugastwa sianego przez zdrajców krwi.
Nie pozbył się jednak naturalnego odruchu analizowania każdego kroku, niemal całość swojej uwagi poświęcają Deirdre, z wolna przeżuwając jej słowa we własnej głowie, układając kolejne fragmenty układanki; porównując ją z młodą stażystką, którą niegdyś była. I musiał szczerze przyznać – pomimo zasad panujących w jego domu – imponowała mu sylwetka, postawa prezentowana po drugiej stronie stolika. Intrygowała znacznie bardziej niż wtedy, gdy pracowała w Ministerstwie. W pełni dostrzegał jej dojrzałość, całkowitą zmianę zaszłą na przestrzeni ostatnich lat i wydawało mu się, że widział już wszystko, lecz wtedy docierała do niego jego własna krytyka: nigdy nie dało się przeniknąć kogoś na wskroś, której z ulgą przytakiwał, jak czynił to odpowiedzi padającej z ust Deirdre.
— Nie jestem tym zapalonym stażystą, którego spotkałaś w ministerialnych korytarzach — rzekł cicho, rzucając pobieżne spojrzenie ku sali. — Żadne z nas, nieważne jak bardzo byśmy się nie starali, nie jest w stanie uniknąć polityki — dodał, spoglądając w jej twarz. Nie mógł dodać zbyt wiele; nie chciał jasno stawiać kart na publicznym stole, bowiem wciąż szukał oparcia w cieniu, w którym wiernie trwał przez ostatnie lata. Nie mogła wiedzieć o grze, którą toczył za parawanem uzdrowicielskiego stażu, próbując uniknąć udziału w Wielkiej Grze – ostatecznie stał się jej jawnym uczestnikiem i nie mógł, nie potrafił ani nie chciał temu zaprzeczyć. Dawała mu więcej możliwości, z których czerpał, zaczynał brać, by ustalić pozycję własną, pozycję rodziny na właściwym, absolutnie należnym im miejscu, nawet jeśli oznaczało to zmianę niektórych zasad w stosunku do niektórych ludzi; ludzi zasługujących na odpowiednie traktowanie.
— Pozostawmy więc tytuły poza tą lożą — odpowiedział, sugerując brutalne przejście na Ty, wręczając jej ważny atut w politycznym rozdaniu, w którym tkwili razem. — Także poza tym stołem, Deirdre. — Jasne spojrzenie utkwione w obliczu kobiety było pewne. Wiedział, co czynił, co zmieniał, co właściwie zostało zmienione przed kilkoma dniami podczas spotkania Rycerzy. Chciał jednak uczynić to w sposób stosowny do okowów pętających ich przelotną znajomość zacieśniającą się właśnie teraz.
— I nie są jedynymi, które posiadam — skomentował krótko, spoglądając znacząco w stronę czarownicy, niechybnie zahaczając o niebezpieczny temat posiadanego przezeń daru. — Nie śmiem jednak szafować nimi, póki moja pozycja pośród Jego sług obsiana jest podejrzliwością. — Nie zamierzał głośno mówić o tym, co naprawdę mógł zaoferować. Wierzył, że Craig pozostawał jego gwarantem bezpieczeństwa i ostoją zaufania w tych trudnych czasach. W rozpętanej niedawno burzy padło zbyt wiele słów, wydarto zbyt wiele sekretów, by on sam miał teraz odsłaniać własne. Wiedział, jak z nich skorzystać – jak mieli zyskać na nich Rycerze – musiały jednak pozostać tajemnicą tak długo, jak było to możliwe. Będąc w stanie działać w cieniu, okazując swoją neutralność wtedy, kiedy należałoby to uczynić, odnajdywał szansę zyskania wiedzy oraz władzy mającej przysłużyć się Czarnemu Panu. Jednocześnie zdawał sobie sprawę z trudności tkwiącej w tym zadaniu – rana zdrady miała nigdy się nie zagoić, na wieki pozostając szramą i blizną ćmiącą bólem w najmniej odpowiednich momentach – i, choć nie przysłużył się do tej hańby, on sam stawał w sytuacji, w której o zdradę oskarżyć go byłoby niezwykle łatwo.
— To nigdy nie jest to samo, lecz i jednej, i drugiej mogę dać prawo zwracania się do mnie mym imieniem. Tak samo mogę je odebrać — odparł szczerze, lecz dość chłodnym tonem, cytując nigdy niespisany kodeks swojej rodziny. — Ta, o której mówisz, będzie mą faworytą. Umiłowaną i oddaną, sięgającą tam, gdzie żadna inna nie będzie miała prawa. Z pewnością wiele słyszałaś o pozycji kobiet pośród mego rodu – to nagroda, a ja nie jestem skory do rozdawnictwa jak to czynią zdrajcy krwi — zwieńczył dość gorzko, odpychając od siebie fakty zaistniałe po Stonehenge, po rozpętaniu burzy oraz po spotkaniu Rycerzy Walpurgii. Tak jak oni nie ufali nikomu, jak Anglicy nie ufali jego rodzinie, oskarżając ją o izolację, tak on pozostawał szczodrym skąpcem.
— Jestem uzdrowicielem, Deirdre — odparł szczerze. — Czy byłaby w stanie przywyknąć do tego trybu życia? Czy byłaby szczęśliwa będąc zamkniętą w gorących murach i usychając z tęsknoty za mną? — Zapytał, choć pytania nie powinny znaleźć odpowiedzi. Istotnie nie miały mieć odpowiedzi, wszak stanowiły jedynie suche, pozbawione większego tła rozważania, czy istniała dama zdolna do altruizmu tak wielkiego, by w samotności odnajdywać nadzieję, w jego powrotach radość i miłość. Stawiał pytania, na które nie chciał znać teraz odpowiedzi – nie znał kobiety, która sprostałaby temu wszystkiemu, a przy tym miałaby stać się faworytą będącą klejnotem wieńczącym jego dostojeństwo.
Zerknął jedynie w stronę kelnera, elegancko ignorując jego obecność, powoli sięgając po kieliszek z alkoholem, by wznieść cichy toast i upić niewielki łyk rozpływający się na języku. Cierpki smak nieco palił, niemal ożywiał, namawiał do prowadzenia bardziej ożywionej konwersacji, jednak nie był człowiekiem rzucającym wiele słów. Ostrożnie dobierał je, ważył każde osobno, oceniając ich moc, by wreszcie udzielić odpowiedzi, na którą oczekiwała: — To mój dom — udzielonej cicho, prawie szeptem, jakby przyznawał się do popełnienia ciężkiego grzechu, choć rzeczywiście nigdy tak nie było. Przywiązanie do angielskich ziemi pojawiło się z czasem i wraz z nim stawało się coraz silniejsze i było na tyle mocne, by mógł podjąć się walki o przyszłość pozbawioną plugastwa sianego przez zdrajców krwi.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Uważne spojrzenie Zachary’ego, choć intensywne, nie tylko ze względu na orientalny błysk i nieskrępowane, prawie pozbawione mrugnięć badanie jej twarzy, wyjątkowo nie sprawiało Deirdre dyskomfortu. Właściwie, choć nie znali się przecież ani blisko ani szczególnie długo, towarzystwo czarodzieja wpływało na nią uspokajająco. Może to wschodnia melodia głosu, przypominającego momentami modlitwę lub tajemniczą, szeptaną inkantację, a może porozumienie dusz, przerzuconych w obce dla ich przodków rejony magicznego świata. Uśmiechnęła się lekko, słysząc o zapalonym stażyście, jeszcze obijającym się o kanty brytyjskiego akcentu oraz obyczajów obowiązujących w Ministerstwie Magii. Poznali się w bezpiecznych okolicznościach marmurowych korytarzy, w sztywnych ramach interesanta i urzędniczki, pozwalających odkryć jednak niewygodę takiego ułożenia. Loża, choć kamienna, była znacznie przytulniejsza, pozwalająca na swobodną rozmowę, tocząca się także poza słowami. Zawahania, przemilczenia, uniesienia kącików ust – badali się wzajemnie, paradoksalnie znajomi, tożsami, dla siebie wzajemnie pochodzący z zupełnie odmiennych tradycji, dla Anglików zaś – wrzucani do tego samego kociołka, z unosząca się nad nim egzotyczną mgiełką o zapachu rzadkich kadzideł. Powoli odgarnęła długie włosy na plecy, nie komentując słów o polityce : nie musieli wszak jej unikać ani przed nią uciekać, prześlizgiwali się pomiędzy układami, sojuszami i umowami, czasem niedoceniani, czasem niezauważeni, co wbrew pozorom gwarantowało im przewagę.
- Dziękuję za zaufanie, Zachary – Przyjęła hojną ofertę lekkim skinieniem głowy, choć przywykła do odzywania się do arystokratów po imieniu, do wydawania im rozkazów, do śmiałego spoglądania na dumnych, aroganckich czarodziejów, którzy nie przysłużyli się Czarnemu Panu tak, jak ona. Zaczynała czuć się z tym coraz lepiej, choć nie wykorzystywała swej przewagi, a już na pewno – nie wywyższała się nad Shafiqiem, który wzbudzał w niej instynktowną sympatię. – Poza lożą, poza stołem – gdzie jeszcze mogę zwracać się do ciebie bez tytulatury? – spytała z delikatną prowokacją, odrobinę rozbawiona, szukając okruchów wesołości, zapomnienia w tej lekkiej rozmowie. Tak odmiennej od stanu letargu, w którym znajdowała się odkąd życie rozsypało się w gorzki proch, oblepiający szczelnie płuca.
Zmrużyła oczy, gdy Zachary wspomniał o ukrytych talentach, na razie przesłoniętych ostrożnością. – Nie zdradzisz ich nawet mnie? – przeciągnęła ostatnią głoskę z dobrze odegranym smutkiem; lubiła wiedzieć, była też ciekawa pozostałych zainteresowań Shafiqa, poznawała go wszak na nowo. – I skąd wniosek o podejrzliwości? Napotkałeś jakieś nieprzychylne spojrzenia lub komentarze? – zagadnęła, wkraczając na łączący ich najskuteczniej grunt: wspólnego odrzucenia, obcości, wysunięcia poza nawias chłodnego, brytyjskiego społeczeństwa. Już nie budziło w nich to lęku czy złości, raczej wyniosłe rozbawienie, podszyte ledwie wyczuwalną frustracją. – Już dawno nikt nie znieważył mnie przez wzgląd na me pochodzenie – wyznała w zastanowieniu, uściślając zakres otrzymywanej pogardy. Na sekundę myśli powróciły do pełnego pogardy spojrzenia Rosiera, wyrzucającego ją z Białej Willi; ciemne źrenice rozbłysły czymś dziwnym, ale szybko znów przywdziała maskę spokojnego zainteresowania egzotycznymi tradycjami dotyczącymi czarodziejskich rodzin i małżeństw.
- Mnie także obdarowałeś tym prawem - wtrąciła uroczo, chcąc złagodzić jego chłód. Wyniosłość i dumę, w pewien sposób odczuwalną silniej niż ta charakteryzującą brytyjska arystokrację, zbudowaną bowiem na ciągłym udowadnianiu swego pochodzenia, talentów, prawa do zasiadania przy wspólnym stole. Walka hartowała charakter, a Shafiq toczył ją na wielu frontach, w końcu osiągając to, na co zasługiwał. – Odnajdziesz wybrankę, która zasłuży na te wszystkie tytuły – dodała z całkowitą pewnością, choć wiedziała, że nie będzie to łatwe; nie przy niechęci brytyjskich rodów do oddawania swych cór lordom o niebiałej karnacji. W tym przypadku – lordom mogącym zaoferować damie wszystkie wspaniałości, o jakich mogłaby jedynie pomarzyć pod pieczą anglosaskich mężów.
- A więc chcesz uczynić swą żonę szczęśliwą – i już sama twa troska o taki stan jej ducha, na pewno napełniłaby dni twej faworyty radością – odparła poważnie; zastanawiała się, jak to jest być obdarzaną takim uczuciem, a co ważniejsze: takim szacunkiem; chyleniem czoła przed kobiecą magią, przed pozycją żony. Kapłanki ogniska trwałej, wiecznej miłości – ona sama była tylko płomieniem, zapalnikiem, gwałtownym wybuchem, niemożliwym do ograniczenia pożarem namiętności. Iskrą, wykorzystaną, a później zgaszoną, odrzuconą niczym niedopałek. Takie rozważania bolały, zwłaszcza teraz, musiała więc zejść z toru tych myśli, ponownie w rejony lekkie, może odrobinę kpiące. – Myślę, że znalazłaby sobie jakąś rozrywkę – sposób, by nie uschnąć, by pławić się w wilgoci. Zwłaszcza, jeśli wspierałyby ją piękne towarzyszki z twego haremu – odparła uśmiechając się na swój sposób, niewinny, teatralnie nieświadomy dwuznaczności, mającej być ostrym odcięciem się od własnej tęsknoty, rozdzierającej serce i ciało na pół. Nie sięgnęła po kieliszek, nie pochyliła się nad wykwintnym jedzeniem, spoglądając na analizującego wyraźnie krótką odpowiedź Zachary’ego. Dom. Słowo wyjątkowo trudne w ich przypadku, obce, znów sprowadzające na nią tortury. – Chciałabym kiedyś odnaleźć takie miejsce - zdradziła po dłuższej chwili milczenia, beznamiętnie, bez żalu, czysto informacyjnie, by w bezpieczny i pozornie obojętny sposób dać ujście pilnie skrywanej goryczy. Niedawno mówiła to samo, ale bezpieczne miejsce zostało jej bezpowrotnie odebrane.
- Dziękuję za zaufanie, Zachary – Przyjęła hojną ofertę lekkim skinieniem głowy, choć przywykła do odzywania się do arystokratów po imieniu, do wydawania im rozkazów, do śmiałego spoglądania na dumnych, aroganckich czarodziejów, którzy nie przysłużyli się Czarnemu Panu tak, jak ona. Zaczynała czuć się z tym coraz lepiej, choć nie wykorzystywała swej przewagi, a już na pewno – nie wywyższała się nad Shafiqiem, który wzbudzał w niej instynktowną sympatię. – Poza lożą, poza stołem – gdzie jeszcze mogę zwracać się do ciebie bez tytulatury? – spytała z delikatną prowokacją, odrobinę rozbawiona, szukając okruchów wesołości, zapomnienia w tej lekkiej rozmowie. Tak odmiennej od stanu letargu, w którym znajdowała się odkąd życie rozsypało się w gorzki proch, oblepiający szczelnie płuca.
Zmrużyła oczy, gdy Zachary wspomniał o ukrytych talentach, na razie przesłoniętych ostrożnością. – Nie zdradzisz ich nawet mnie? – przeciągnęła ostatnią głoskę z dobrze odegranym smutkiem; lubiła wiedzieć, była też ciekawa pozostałych zainteresowań Shafiqa, poznawała go wszak na nowo. – I skąd wniosek o podejrzliwości? Napotkałeś jakieś nieprzychylne spojrzenia lub komentarze? – zagadnęła, wkraczając na łączący ich najskuteczniej grunt: wspólnego odrzucenia, obcości, wysunięcia poza nawias chłodnego, brytyjskiego społeczeństwa. Już nie budziło w nich to lęku czy złości, raczej wyniosłe rozbawienie, podszyte ledwie wyczuwalną frustracją. – Już dawno nikt nie znieważył mnie przez wzgląd na me pochodzenie – wyznała w zastanowieniu, uściślając zakres otrzymywanej pogardy. Na sekundę myśli powróciły do pełnego pogardy spojrzenia Rosiera, wyrzucającego ją z Białej Willi; ciemne źrenice rozbłysły czymś dziwnym, ale szybko znów przywdziała maskę spokojnego zainteresowania egzotycznymi tradycjami dotyczącymi czarodziejskich rodzin i małżeństw.
- Mnie także obdarowałeś tym prawem - wtrąciła uroczo, chcąc złagodzić jego chłód. Wyniosłość i dumę, w pewien sposób odczuwalną silniej niż ta charakteryzującą brytyjska arystokrację, zbudowaną bowiem na ciągłym udowadnianiu swego pochodzenia, talentów, prawa do zasiadania przy wspólnym stole. Walka hartowała charakter, a Shafiq toczył ją na wielu frontach, w końcu osiągając to, na co zasługiwał. – Odnajdziesz wybrankę, która zasłuży na te wszystkie tytuły – dodała z całkowitą pewnością, choć wiedziała, że nie będzie to łatwe; nie przy niechęci brytyjskich rodów do oddawania swych cór lordom o niebiałej karnacji. W tym przypadku – lordom mogącym zaoferować damie wszystkie wspaniałości, o jakich mogłaby jedynie pomarzyć pod pieczą anglosaskich mężów.
- A więc chcesz uczynić swą żonę szczęśliwą – i już sama twa troska o taki stan jej ducha, na pewno napełniłaby dni twej faworyty radością – odparła poważnie; zastanawiała się, jak to jest być obdarzaną takim uczuciem, a co ważniejsze: takim szacunkiem; chyleniem czoła przed kobiecą magią, przed pozycją żony. Kapłanki ogniska trwałej, wiecznej miłości – ona sama była tylko płomieniem, zapalnikiem, gwałtownym wybuchem, niemożliwym do ograniczenia pożarem namiętności. Iskrą, wykorzystaną, a później zgaszoną, odrzuconą niczym niedopałek. Takie rozważania bolały, zwłaszcza teraz, musiała więc zejść z toru tych myśli, ponownie w rejony lekkie, może odrobinę kpiące. – Myślę, że znalazłaby sobie jakąś rozrywkę – sposób, by nie uschnąć, by pławić się w wilgoci. Zwłaszcza, jeśli wspierałyby ją piękne towarzyszki z twego haremu – odparła uśmiechając się na swój sposób, niewinny, teatralnie nieświadomy dwuznaczności, mającej być ostrym odcięciem się od własnej tęsknoty, rozdzierającej serce i ciało na pół. Nie sięgnęła po kieliszek, nie pochyliła się nad wykwintnym jedzeniem, spoglądając na analizującego wyraźnie krótką odpowiedź Zachary’ego. Dom. Słowo wyjątkowo trudne w ich przypadku, obce, znów sprowadzające na nią tortury. – Chciałabym kiedyś odnaleźć takie miejsce - zdradziła po dłuższej chwili milczenia, beznamiętnie, bez żalu, czysto informacyjnie, by w bezpieczny i pozornie obojętny sposób dać ujście pilnie skrywanej goryczy. Niedawno mówiła to samo, ale bezpieczne miejsce zostało jej bezpowrotnie odebrane.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Brak jakiegokolwiek skrępowania – choćby z własnej strony – przywoływał stan zastanowienia, jak szybko i dobitnie następowało pogłębianie relacji odkurzonej zaledwie przed momentem. Minęło tak niewiele czasu od pierwszego spotkania, nawet jeśli nie zamienili tam ze sobą ani słowa – znajdując się w tłumie, to odnosił nieodparte wrażenie, że łącząca ich sprawa zdążyła stworzyć dostatecznie solidny fundament, aby padające dziś słowa nie odbiły się o mur dystansu, obojętności bądź braku zaufania. Z niemal zadziwiającą łatwością przychodziły mu wszystkie gesty będące próbą subtelnego, aczkolwiek widoczne przez tych, którzy umieli patrzeć, wybadania gruntu, poznania niuansów niewidocznych za pierwszym razem; polityczne zagrania szybko wchodziły mu w krew, choć w tym przypadku z polityką nie miały absolutnie nic wspólnego. Widział wzajemne, całkowicie egzotyczne porozumienie dwojga ludzi nienależących do angielskiego świata w taki sam sposób, w jaki przynależeli rodowici Brytyjczycy. Chwytał się tego, nieco na wyrost wręczając Deirdre prawo w ręce, z którego mogła korzystać. Nie zastanawiał się nad tym, czy istotnie zdawała sobie sprawę z komplikacji przywilejów, które pozyskała. Kwestia udzielenia pozwolenia kobiecie zawsze stanowiła pewnego rodzaju przeszkodę, gdy nagradzana okazywała się nieprzewidywalna, a w konsekwencji absolutnie niegodna ofiarowanego daru. Akt zaufania leżący w jej rękach winien być wykorzystany mądrze, rozumnie; w te kwestie nie wątpił ani przez sekundę. Widział doskonale, jak dojrzałą i żądną osobą się stała – jak wysokie miejsce zajmowała pośród Jego Rycerzy, tym samym zasługiwała na ten gest z jego strony, gdy wciąż zajmował pozycję niepewną, bezgranicznie szarą, nie mając szansy pokazania swych umiejętności, nie dostając zaufania.
Wiedział, że być może nie stanowiło to dla niej wielkiej zachęty, by tworzyć silną więź pozwalającą na bezpieczne poruszanie się poza łańcuchami zasad pętających wtedy, kiedy chciałoby się uczynić coś zgoła innego. Nie musiała; akceptował, rozumiał ten fakt, inaczej nie skorzystałby z prawa swych przodków, dobrze wiedząc, że będzie chciała poznać granice egipskiej władzy.
— Wszędzie tam, gdzie czujny wzrok straci swe baczenie — odpowiedział, sięgając po podobną prowokację. Imiona miały wielką moc, szczególnie teraz, kiedy wiele z nich zostało postawionych po dwóch stronach wojennej barykady. Bezmyślne wołanie niosłoby podejrzenia – tych chciał uniknąć za wszelką cenę, pragnąc spowić się cieniem raz jeszcze, gdzie ku chwale Czarnego Pana mógłby czynić swą powinność. Odsłona prawdziwego oblicza w najbliższym czasie nie miała dla niego najmniejszego sensu – pozostając obojętnym mógł bezpiecznie poruszać się pośród wrogów i wlewać w nich truciznę. Mógł, choć czekała go długa droga w osiągnięciu choćby najmniejszego celu, jeśli wciąż pragnął dochować tajemnic w takim stanie, w jakim były obecnie.
— Jeśli teraz odsłonię wszystkie karty — odezwał się cicho, kątem oka zerkając ku pozostałym gościom lokalu — mogą okazać się zbyt słabe, by dać nam przewagę i siłę, której pożądamy. — Zwieńczył lekkim uniesieniem kącików ust ku górze, sygnalizując coś, czego istotnie sam nie był pewien. Póki nie zrealizuje choćby krzty swoich zamierzeń, nie chciał zdradzać się z planami. Stworzenie oczekiwań stawiało poprzeczkę zbyt wysoko, aby przeskoczyć ją bez odpowiednio długiego rozbiegu. Jednocześnie, gdy ofiarował własną przynależność głośno, mogąc zrobić zaledwie tyle, chciał zgromadzić wokół siebie wszystko to, co stałoby się dowodem na przydatność i użyteczność, będąc faktycznym bytem, nie zaś słowem wypowiedzianym w przestrzeń podatną na sugestie.
— Wiem, ile znaczy zaufanie oraz jak mocno zostało ono nadszarpnięte — rzekł, jedynie we własnych myślach skłaniając się ku zdradzie w ich szeregach. — Nawet gdyby On sam położył dłoń na mym barku i poparł mnie, nie stworzyłoby to naturalnego zaufania budowanego poprzez odpowiednie czyny. — Dodał, obrazując swój punkt widzenia, jednocześnie będąc z nim całkowicie zgodnym. Można było okazywać zaufanie z góry, lecz i należało na nie pracować, jednakże nie o wysiłku w jego budowę pragnął mówić, nieco z ulgą przechodząc do odpowiedzi na drugie z postawionych pytań. — Żaden szanujący się lord, nikt, bez względu na to, czy posiada arystokratyczną władzę, czy może jedynie poszczycić się wyjątkowo czystą historią rodziny, nie uczyniłby afrontu wobec mnie. Szacunek jest podstawą, którą wzajemnie sobie okazujemy. Mógłbym więc odpowiedzieć nie. Byłoby to jednak wierutne kłamstwo, Deirdre. — Zawiesił głos, wracając myślami na moment, kiedy to miał wątpliwą przyjemność poznać mugolaczkę niemającą najmniejszego pojęcia o świecie, w którym żyła. Nie zamierzał o tym mówić. Nie stanowiło to wartości konwersacyjnej samo w sobie, lecz ideologicznie dało mu doskonały powód oraz znacznie więcej zrozumienia, dlaczego tak nienawidzili brudnej krwi mugolskiego nasienia.
— Owszem — przytaknął krótko, równie dumnie, bowiem uczynił coś, co pozwalało mu ją w pewien sposób odczuwać. Nie brzmiał już chłodno, tym bardziej nie brzmiał obojętnie ani sucho, jak zwykł przemawiać w zielonej szacie uzdrowiciela Świętego Munga. — Z pewnością znajdzie się dama godna zaszczytów, którymi ją obsypię niczym złotem pustynnych piasków — dopowiedział z lekkim błyskiem w oku, mając na myśli rzeczywiście złote piaski Kairu jak i prawdziwe złoto oraz drogocenne klejnoty. Wiedział jednak, że chęć podarowania tego wszystkiego była jedynie początkiem. Kolejną rozpoczętą ścieżką, po której dumnie kroczył, wsłuchując się uważnie w odpowiedzi Deirdre, cicho akceptując je lekkimi przytaknięciami, nie mając nic szczególnego do dodania. Doskonale interpretowała życie damy, jakby znała je od podszewki, jakby je rzeczywiście przeżyła. Nie miał co do tego pewności. Widział zmiany, jakie w niej zaszły i chciał zapytać o te lata, kiedy zapomnieli o sobie nawzajem, obawiał się jednak, że otrzymana odpowiedź mogłaby nie być satysfakcjonująca. Oboje skrywali swą prywatność, uchylając rąbka tajemnicy, odsłaniając zaledwie te informacje, które nie deklarowały jakichkolwiek przejawów słabości.
— Czy już go nie znalazłaś? — zapytał cicho, zerkając jedynie na okazały ciążowy brzuch. Ten jeden doskonale widoczny objaw wydawał mu się być odpowiedzią; niepełną w obliczu pozyskanej przed chwilą informacji. Sekretem, którego prawdopodobnie nie powinien poznawać i nie musiał, póki Deirdre nie zechce się nim podzielić, tak jak on skwapliwie chował wiedzę o swym darze.
Wiedział, że być może nie stanowiło to dla niej wielkiej zachęty, by tworzyć silną więź pozwalającą na bezpieczne poruszanie się poza łańcuchami zasad pętających wtedy, kiedy chciałoby się uczynić coś zgoła innego. Nie musiała; akceptował, rozumiał ten fakt, inaczej nie skorzystałby z prawa swych przodków, dobrze wiedząc, że będzie chciała poznać granice egipskiej władzy.
— Wszędzie tam, gdzie czujny wzrok straci swe baczenie — odpowiedział, sięgając po podobną prowokację. Imiona miały wielką moc, szczególnie teraz, kiedy wiele z nich zostało postawionych po dwóch stronach wojennej barykady. Bezmyślne wołanie niosłoby podejrzenia – tych chciał uniknąć za wszelką cenę, pragnąc spowić się cieniem raz jeszcze, gdzie ku chwale Czarnego Pana mógłby czynić swą powinność. Odsłona prawdziwego oblicza w najbliższym czasie nie miała dla niego najmniejszego sensu – pozostając obojętnym mógł bezpiecznie poruszać się pośród wrogów i wlewać w nich truciznę. Mógł, choć czekała go długa droga w osiągnięciu choćby najmniejszego celu, jeśli wciąż pragnął dochować tajemnic w takim stanie, w jakim były obecnie.
— Jeśli teraz odsłonię wszystkie karty — odezwał się cicho, kątem oka zerkając ku pozostałym gościom lokalu — mogą okazać się zbyt słabe, by dać nam przewagę i siłę, której pożądamy. — Zwieńczył lekkim uniesieniem kącików ust ku górze, sygnalizując coś, czego istotnie sam nie był pewien. Póki nie zrealizuje choćby krzty swoich zamierzeń, nie chciał zdradzać się z planami. Stworzenie oczekiwań stawiało poprzeczkę zbyt wysoko, aby przeskoczyć ją bez odpowiednio długiego rozbiegu. Jednocześnie, gdy ofiarował własną przynależność głośno, mogąc zrobić zaledwie tyle, chciał zgromadzić wokół siebie wszystko to, co stałoby się dowodem na przydatność i użyteczność, będąc faktycznym bytem, nie zaś słowem wypowiedzianym w przestrzeń podatną na sugestie.
— Wiem, ile znaczy zaufanie oraz jak mocno zostało ono nadszarpnięte — rzekł, jedynie we własnych myślach skłaniając się ku zdradzie w ich szeregach. — Nawet gdyby On sam położył dłoń na mym barku i poparł mnie, nie stworzyłoby to naturalnego zaufania budowanego poprzez odpowiednie czyny. — Dodał, obrazując swój punkt widzenia, jednocześnie będąc z nim całkowicie zgodnym. Można było okazywać zaufanie z góry, lecz i należało na nie pracować, jednakże nie o wysiłku w jego budowę pragnął mówić, nieco z ulgą przechodząc do odpowiedzi na drugie z postawionych pytań. — Żaden szanujący się lord, nikt, bez względu na to, czy posiada arystokratyczną władzę, czy może jedynie poszczycić się wyjątkowo czystą historią rodziny, nie uczyniłby afrontu wobec mnie. Szacunek jest podstawą, którą wzajemnie sobie okazujemy. Mógłbym więc odpowiedzieć nie. Byłoby to jednak wierutne kłamstwo, Deirdre. — Zawiesił głos, wracając myślami na moment, kiedy to miał wątpliwą przyjemność poznać mugolaczkę niemającą najmniejszego pojęcia o świecie, w którym żyła. Nie zamierzał o tym mówić. Nie stanowiło to wartości konwersacyjnej samo w sobie, lecz ideologicznie dało mu doskonały powód oraz znacznie więcej zrozumienia, dlaczego tak nienawidzili brudnej krwi mugolskiego nasienia.
— Owszem — przytaknął krótko, równie dumnie, bowiem uczynił coś, co pozwalało mu ją w pewien sposób odczuwać. Nie brzmiał już chłodno, tym bardziej nie brzmiał obojętnie ani sucho, jak zwykł przemawiać w zielonej szacie uzdrowiciela Świętego Munga. — Z pewnością znajdzie się dama godna zaszczytów, którymi ją obsypię niczym złotem pustynnych piasków — dopowiedział z lekkim błyskiem w oku, mając na myśli rzeczywiście złote piaski Kairu jak i prawdziwe złoto oraz drogocenne klejnoty. Wiedział jednak, że chęć podarowania tego wszystkiego była jedynie początkiem. Kolejną rozpoczętą ścieżką, po której dumnie kroczył, wsłuchując się uważnie w odpowiedzi Deirdre, cicho akceptując je lekkimi przytaknięciami, nie mając nic szczególnego do dodania. Doskonale interpretowała życie damy, jakby znała je od podszewki, jakby je rzeczywiście przeżyła. Nie miał co do tego pewności. Widział zmiany, jakie w niej zaszły i chciał zapytać o te lata, kiedy zapomnieli o sobie nawzajem, obawiał się jednak, że otrzymana odpowiedź mogłaby nie być satysfakcjonująca. Oboje skrywali swą prywatność, uchylając rąbka tajemnicy, odsłaniając zaledwie te informacje, które nie deklarowały jakichkolwiek przejawów słabości.
— Czy już go nie znalazłaś? — zapytał cicho, zerkając jedynie na okazały ciążowy brzuch. Ten jeden doskonale widoczny objaw wydawał mu się być odpowiedzią; niepełną w obliczu pozyskanej przed chwilą informacji. Sekretem, którego prawdopodobnie nie powinien poznawać i nie musiał, póki Deirdre nie zechce się nim podzielić, tak jak on skwapliwie chował wiedzę o swym darze.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Potrafiła wzbudzać zaufanie. Nie musiała używać do tego słów czy zapewnień, wystarczyła odpowiednia mowa ciała, szczere, wzruszone spojrzenie, lekki uśmiech i inne niewerbalne potwierdzenia wskrzeszonej więzi. Perfecyjnie udawała przywiązanie, słabość, przyjaźń, lecz w przypadku odnawianej relacji z Zacharym nie stosowała żadnej z licznych sztuczek, skrywanych za wachlarzem mistrzyni manipulacji. Naprawdę czuła się przy nim swobodnie, pozwalając myślom odpocząć, błądząc pomiędzy utartymi koleinami uprzejmej wymiany zdań o pogodzie. To wśród nich czuła się najwygodniej, nie musząc się starać, ale w towarzystwie Shafiqa pragnęła złamać niektóre schematy. Rutyna służyła jej wyłącznie wtedy, gdy życie nie płatało przykrych figli - a obecnie znajdowała się w samym centrum horroru, nieudolnie próbując pochwycić okruchy normalności.
Na twarzy Mericourt znów wykwitł lekki uśmiech - Zachary krążył wśród niedopowiedzeń, dźwięcznych aluzji, udowadniających, że ma do czynienia z kimś ostrożnym i zarazem pełnym tajemnic. Tych mogących przynieść chwałę, ale i tych sugerujących nieufność, niepewność, nie tyle dotyczącą jej czystych intencji, co wścibskich spojrzeń otoczenia, oceniającego ich surowiej niż bladolicą klientelę. - Wiesz, że mogę ci rozkazać ujawnienie tych ukrytych talentów? - spytała spokojnie, bez dumy czy złośliwej wyniosłości - czy zdawał sobie sprawę z wysokiej pozycji, którą zajmowała wśród Rycerzy Walpurgii; łaski, jaką dostąpiła, wiernie służąc Czarnemu Panu jako pierwsza śmierciożerczyni? Podejrzewała, że mógł rzetelnie przygotować się do zajęcia miejsca przy stole w Białej Wywernie, ale Mroczny Znak, pulsujący czernią na jej lewym przedramieniu, pozostawał ukryty pod materiałem sukni. - Zdradzanie talentów wrogom faktycznie może zaszkodzić, sojusznikom zaś - jedynie pomóc - dodała nonszalancko, spoglądając na niego nieco wyczekująco. Była go ciekawa, tak samo jako człowieka, jak i współtowarzysza toczącej się wojny.
Rozsądnego, już od progu znającego swe wady oraz zalety. W ciemnych, kocich oczach Deirdre zabłysnęło coś w rodzaju uznania - Zachary nie mówił z fałszywą pokorą lub żałosnym uniżeniem, nie popadał też w drugą skrajność idiotycznej arogancji. Zamierzał zapracować na swą pozycję, uzyskać ją nie dzięki tytułom, a przez wykonywanie obowiązków i sięganie po niemożliwe jako znawca czarodziejskiej anatomii. Imponowało jej takie podejście, rzadko spotykane wśród albo zbyt biernych albo zbyt pewnych siebie Rycerzy. Niemalże żałowała, że to nie ona wprowadziła Shafiqa do Białej Wywerny i nie ona roztaczała nad nim protekcję doświadczonej Śmierciożerczyni: był niezwykle cennym nabytkiem. - Twoja obecność przy tamtym stole napełnia mnie wielką radością, Zachary - powiedziała tylko z mocą, choć cicho: komplementowała rzadko, więc tym bardziej słowa Deirdre nabierały mocy. Utalentowany uzdrowiciel, wyważony rozmówca, odpowiedzialny mężczyzna, pokonujący podczas swej życiowej drogi więcej przeszkód niż przeciętny arystokrata - ceniła jego towarzystwo bardziej niż mogłoby się to wydawać.
Uśmiechnęła się odrobinę kpiąco, słysząc o kłamstwie - bawiło ją podejście niektórych brytyjczyków do obcości. - Spotkało cię ostatnio coś zabawnego? - zagadnęła tak, jak za starych czasów, kiedy wymieniali się doświadczeniami, lecząc rozbawieniem irytację i niesprawiedliwość. Dorośli, lecz Deirdre dalej bawiły - a może skrywała pod pogardą zawstydzenie i lęk? - niektóre komentarze, spojrzenia, zachowania, rzadsze rzecz jasna, niż za czasów Wenus, gdy mężczyźni w nieskrępowany sposób oceniali jej pochodzenie na podstawie wulgarnych stereotypów. Poniekąd dalej, nieświadomie, celebrowanych. Podczas konwersacji potrafiła poruszać się po obrazoburczych rejestrach, podkreślać dwuznaczność budzącą w co wrażliwszych rozmówcach moralną zgrozę lub dyskomfort, bawić się słowem, aluzjami, ukrytym sensem. Sądziła, że może sobie na to pozwolić także z Zachary'm, lecz arystokrata nie reagował na subtelne sugestie, mogące uprzyjemnić kreowane przez męski umysł obrazy. Wyobraźnia była potężnym i niedocenianym narzędziem. Westchnęła tylko, w końcu postanawiając ująć w dłonie złoty widelczyk i nabrać odrobinę sufletu - miłość do słodyczy nie przeminęła, teraz jednak wiedziała, że zupełna zmiana preferowanych smaków wynikała z błogosławionego stanu.
W końcu pojawiającego się pomiędzy nimi, ubranego w krótkie pytanie, pozbawione oceniania. Uniosła wzrok znad talerza, przełykając kęs czekoladowego deseru. - Znalazłam, lecz los postanowił go zburzyć - odparła po chwili milczenia, zastanawiając się, jaką wersję prawdy przekazać Zachary'emu. Właściwie istniała już tylko jedna opowieść, jedna baśń z upojnej nocy, jaką powinna prezentować światu, by ocalić od zagłady chociaż ten jeden prezent od Tristana: nową tożamość. - Mój ukochany mąż, Bastien, zachorował i zmarł. Tak szybko mnie opuścił, tak niespodziewanie, tak tragicznie - kontynuowała ze smutkiem w oczach, perfekcyjnie odgrywając rolę kobiety w żałobie. - Lecz nawet w nieszczęściu znajdzie się miejsce na nadzieję. Na część jego, tworzącą się pod mym sercem - dodała z lekkim uśmiechem, nostalgicznym, machinalnie dotykając opuszkami palców brzemiennego brzucha. Historia miała drugie dno, drugą prawdę, dlatego przedstawiała ją tak wiarygodnie. - Jak w waszej kulturze odnosi się do pogrobowców? - spytała trochę beznamiętnie, z lekkim, dobrze odegranym niepokojem co do losu potomka.
Na twarzy Mericourt znów wykwitł lekki uśmiech - Zachary krążył wśród niedopowiedzeń, dźwięcznych aluzji, udowadniających, że ma do czynienia z kimś ostrożnym i zarazem pełnym tajemnic. Tych mogących przynieść chwałę, ale i tych sugerujących nieufność, niepewność, nie tyle dotyczącą jej czystych intencji, co wścibskich spojrzeń otoczenia, oceniającego ich surowiej niż bladolicą klientelę. - Wiesz, że mogę ci rozkazać ujawnienie tych ukrytych talentów? - spytała spokojnie, bez dumy czy złośliwej wyniosłości - czy zdawał sobie sprawę z wysokiej pozycji, którą zajmowała wśród Rycerzy Walpurgii; łaski, jaką dostąpiła, wiernie służąc Czarnemu Panu jako pierwsza śmierciożerczyni? Podejrzewała, że mógł rzetelnie przygotować się do zajęcia miejsca przy stole w Białej Wywernie, ale Mroczny Znak, pulsujący czernią na jej lewym przedramieniu, pozostawał ukryty pod materiałem sukni. - Zdradzanie talentów wrogom faktycznie może zaszkodzić, sojusznikom zaś - jedynie pomóc - dodała nonszalancko, spoglądając na niego nieco wyczekująco. Była go ciekawa, tak samo jako człowieka, jak i współtowarzysza toczącej się wojny.
Rozsądnego, już od progu znającego swe wady oraz zalety. W ciemnych, kocich oczach Deirdre zabłysnęło coś w rodzaju uznania - Zachary nie mówił z fałszywą pokorą lub żałosnym uniżeniem, nie popadał też w drugą skrajność idiotycznej arogancji. Zamierzał zapracować na swą pozycję, uzyskać ją nie dzięki tytułom, a przez wykonywanie obowiązków i sięganie po niemożliwe jako znawca czarodziejskiej anatomii. Imponowało jej takie podejście, rzadko spotykane wśród albo zbyt biernych albo zbyt pewnych siebie Rycerzy. Niemalże żałowała, że to nie ona wprowadziła Shafiqa do Białej Wywerny i nie ona roztaczała nad nim protekcję doświadczonej Śmierciożerczyni: był niezwykle cennym nabytkiem. - Twoja obecność przy tamtym stole napełnia mnie wielką radością, Zachary - powiedziała tylko z mocą, choć cicho: komplementowała rzadko, więc tym bardziej słowa Deirdre nabierały mocy. Utalentowany uzdrowiciel, wyważony rozmówca, odpowiedzialny mężczyzna, pokonujący podczas swej życiowej drogi więcej przeszkód niż przeciętny arystokrata - ceniła jego towarzystwo bardziej niż mogłoby się to wydawać.
Uśmiechnęła się odrobinę kpiąco, słysząc o kłamstwie - bawiło ją podejście niektórych brytyjczyków do obcości. - Spotkało cię ostatnio coś zabawnego? - zagadnęła tak, jak za starych czasów, kiedy wymieniali się doświadczeniami, lecząc rozbawieniem irytację i niesprawiedliwość. Dorośli, lecz Deirdre dalej bawiły - a może skrywała pod pogardą zawstydzenie i lęk? - niektóre komentarze, spojrzenia, zachowania, rzadsze rzecz jasna, niż za czasów Wenus, gdy mężczyźni w nieskrępowany sposób oceniali jej pochodzenie na podstawie wulgarnych stereotypów. Poniekąd dalej, nieświadomie, celebrowanych. Podczas konwersacji potrafiła poruszać się po obrazoburczych rejestrach, podkreślać dwuznaczność budzącą w co wrażliwszych rozmówcach moralną zgrozę lub dyskomfort, bawić się słowem, aluzjami, ukrytym sensem. Sądziła, że może sobie na to pozwolić także z Zachary'm, lecz arystokrata nie reagował na subtelne sugestie, mogące uprzyjemnić kreowane przez męski umysł obrazy. Wyobraźnia była potężnym i niedocenianym narzędziem. Westchnęła tylko, w końcu postanawiając ująć w dłonie złoty widelczyk i nabrać odrobinę sufletu - miłość do słodyczy nie przeminęła, teraz jednak wiedziała, że zupełna zmiana preferowanych smaków wynikała z błogosławionego stanu.
W końcu pojawiającego się pomiędzy nimi, ubranego w krótkie pytanie, pozbawione oceniania. Uniosła wzrok znad talerza, przełykając kęs czekoladowego deseru. - Znalazłam, lecz los postanowił go zburzyć - odparła po chwili milczenia, zastanawiając się, jaką wersję prawdy przekazać Zachary'emu. Właściwie istniała już tylko jedna opowieść, jedna baśń z upojnej nocy, jaką powinna prezentować światu, by ocalić od zagłady chociaż ten jeden prezent od Tristana: nową tożamość. - Mój ukochany mąż, Bastien, zachorował i zmarł. Tak szybko mnie opuścił, tak niespodziewanie, tak tragicznie - kontynuowała ze smutkiem w oczach, perfekcyjnie odgrywając rolę kobiety w żałobie. - Lecz nawet w nieszczęściu znajdzie się miejsce na nadzieję. Na część jego, tworzącą się pod mym sercem - dodała z lekkim uśmiechem, nostalgicznym, machinalnie dotykając opuszkami palców brzemiennego brzucha. Historia miała drugie dno, drugą prawdę, dlatego przedstawiała ją tak wiarygodnie. - Jak w waszej kulturze odnosi się do pogrobowców? - spytała trochę beznamiętnie, z lekkim, dobrze odegranym niepokojem co do losu potomka.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Za każdym razem, gdy spoglądał w jej oblicze, dostrzegał obce rysy, całkowicie obce, niewzbudzające krzty zaufania. Było jednak inaczej, absolutnie sprzecznie do tego angielskiego wrażenia, nawołując samego siebie do nikłych kontaktów oraz wreszcie do zawiązującej się właśnie teraz więzi, umacniało się w nim przekonanie, że powinien okazać zaufanie. Wprawdzie zrobił już to; co najmniej raz tego wieczora, lecz wątpił, aby akt ten – poza kurtuazyjną grzecznością – znaczył dla Deirdre tyle, ile znaczył dla niego. Mógł zrobić więcej, wiedział to. Mógł odrzeć się z tajemnic, wyznać wszystkie sekrety, ale wtedy przestałoby istnieć fantazyjne przyciąganie kierujące ich ku wspólnej sprawie. Bezpieczniej było pozostać w sferze niedomówień, rozbudzić wyobraźnię tak, by jednocześnie oczekiwania pozostały na swym miejscu, nie będąc wygórowanymi wobec nadciągającej przyszłości jawiącej się w kolejnych słowach.
— Oczywiście, że mogłabyś — stwierdził szczerze, bez cienia wątpliwości, posyłając jej lekkie skinienie: wyraz szacunku dla pozycji, którą osiągnęła własnymi czynami. Nie wątpił w to. — Lecz czy nie ta właśnie tajemnica sprawia, że chciałabyś mnie poznać? Mogę powiedzieć to teraz, głośno, jednak wtedy sekret stanie się informacją, którą oni równie szybko wykorzystają przeciwko mnie, Deirdre. Nie powiem o nim głośno — zrobił pauzę, zerkając w przestrzeń lokalu, po czym skupiając na Śmierciożerczyni uważne spojrzenie — ale już wkrótce będę mógł go pokazać, ku Jego chwale. — Dokończył z wyraźną dumą, nie zdradzając wszystkich wiadomości ani pomysłów tkwiących w głowie. Mógł przy stole zdradzić się ze swym darem, jednak tego nie zrobił. Chciał pokazać wszystkim, że miał do zaoferowania znacznie więcej niż to, co już dał. Pragnął ofiarować Czarnemu Panu kawałek swej mocy, wpierw musiał opracować sposób, aby idea tkwiąca głęboko w świadomości nie stała się mrzonką ani tym bardziej wątłym ogniem zgaszonym przez pierwsze krople deszczu.
Mógł dać Mu we władnie armię, jeśli będzie miał w sobie dostatecznie dużo mocy. Musiał zyskać jej jak najwięcej, żeby urzeczywistnić swój plan, musiał ciężko pracować z tym, co już posiadał, a co osnuwał mgłą sekretu tak długo, jak długo był świadomy mocy dzierżonej w rękach. Musiał jednak – pragnął całym sobą – utrzymywać ją w ciszy; nie mógł mówić głośno. Tylko tak dostrzegał w niej potęgę, którą właśnie teraz łatwo było zachwiać.
— Ofiarujmy sobie nieco cierpliwości — zaczął cicho, nieco nachylając się nad stołem. — Im głębiej i dłużej skrywany sekret, tym większa jego moc, gdy zostanie ujawniony — dodał, prostując się, zabarwiając głos lekką prośbą, którą mógłby do niej wystosować, a która pojawiła się właśnie teraz. Nie sądził, by kiedykolwiek brała pod uwagę powiedzenie mu o istnieniu Rycerzy. On sam nie brał pod uwagę takiego wątku w jej życiu. Był jednak pewien, że oboje byli obcymi i powinni trzymać się razem. Miał wrażenie, że chciała mieć uczestnictwo w tym, co planował. Nie podejrzewał jej o skrzętne zbieranie informacji tylko po to, aby je posiadać. Chciała je wykorzystać ku chwale Czarnego Pana – chcieli tego samego. Traktował to jednak jako jedynie subtelną sugestię własnych myśli. Nie planował mieszać nikogo w swój plan, choć brał pod uwagę fakt wykorzystania potencjału innych. Z całą pewnością mogli się przydać, lecz później, gdy pierwszy przełomowy krok okaże się sukcesem.
— Schlebiają mi twoje słowa, pani — odparł, zwracając się tytulaturą oficjalną, jakby co najmniej wprawiła go w niepożądane zawstydzenie. Brzmiał przy tym pogodnie, jasne spojrzenie błyszczało w ciemnej scenerii lokalu, zachowywał jednak poważną maskę oraz chłód otaczającej go obojętności. Wyglądanie na nazbyt zaangażowanego nie sprzyjało wyważonym tonom. Czy tego chciał, czy nie, wciąż brał udział w grze, będąc obserwowanym przez innych. Nie mógł i nie potrafił wyzbyć się tego wrażenia. Być może nie chciał, rzeczywiście chcąc być obserwowanym właśnie teraz, kiedy brał udział w spotkaniu tak zwykłym dla otoczenia, czynności właściwej arystokratycznym standardom. Skrycie się pod płaszczem oficjeli stawiało ich w doskonałej sytuacji; najlepszej, wszak byliby bezbronnymi ofiarami natarcia biednego motłochu, gdy już poznają szczegóły sytuacji.
— Jakaś panna Grey posłała mi list. Jako uzdrowiciel nawykłem do bezpośredniego tonu pozbawionego tego, co mi należne z krwi mych przodków — odpowiedział poważnym tonem. — Chciała uleczyć sowę w Świętym Mungu. To mugolaczka, naturalnie. Nie rozumie nawet krzty zasad naszego świata. Nakrzyczała na mnie, bo śmiałem zwrócić jej uwagę i wytknąć jej oczywiste pochodzenie. Oczywiście zasugerowałem, żeby wysłała list do Wielkiego Szajcha, nestora mego rodu, jeśli poczuła się urażona, ale najwyraźniej postawiła sobie za cel obrazić mnie. — Urwał, sięgając po naczynie z zamówionym napitkiem. Niewielki łyk zwilżył język łaknący kontynuacji oraz gardło nieco usychające z pragnienia. — Doprawdy nie rozumiem, jak mogła sugerować, że moje tytuły są samozwańcze. Obraziła mnie, gdy tylko elegancko wyłuszczyłem jej brud krwi toczącej się w jej żyłach oraz jej szlamowate pochodzenie. Całkowicie absurdalna sytuacja. — Zakończył, czekając na odpowiedź ozdobioną komentarzem w pełni zgodnym z jego przekonaniami. Co do tego miał absolutną pewność, że słowa Deirdre będą wspierającymi, jawnym poparciem dla łączącej ich sprawy. Jakkolwiek inne stwierdzenie wprawiłoby go w osłupienie oraz podejrzenia, że jej nad jej umysłem nagle zawładnęło szaleństwo. To jednak nie mogło mieć miejsca, gdy dostrzegał obraz wdowy osamotnionej po stracie małżonka.
— Niech spoczywa w pokoju — odezwał się cicho, na moment składając ze sobą ręce w iście modlitewnym geście, dumnie czyniąc to nad stołem, zwracając się w szeptanych arabskich słowach do swych przodków. Gest całkowicie niezrozumiały dla Anglików niemających pojęcia o kapłańskich tradycjach Shafiqów, które Zachary chciał zgłębiać, na nowo odkrywać i praktykować, czerpiąc z nich siłę do dalszych działań. Nie oczekiwał na pytanie o postąpiony czyn. Usłyszał inne, nieco wybijające go z rytmu, choć ściśle związane z duchową atmosferą.
— Narodziny dziecka to zawsze cud, który jest odpowiednio pielęgnowany — odpowiedział. — Dziecko zawsze należy do rodziny mężczyzny. Jeśli jest wysoko urodzone, zostaje w rodzinie zazwyczaj razem z matką. Musiałaby popełnić straszny czyn, by zostać przepędzoną, lecz wtedy zapewne odebrano by jej dziecko i wyprawiono na tamten świat, by odbyło sąd mając na barkach jedynie jej grzechy. To jednak zaledwie drobne informacje, których potwierdzenia należałoby szukać w aleksandryjskiej bibliotece. — Istotnie niewiele wiedział o zwyczajach obowiązujących w kwestii potomków wydanych na świat bez ojca. Nie miał osobistej styczności z takowym przypadkiem, choć z pewnością o nim czytał. — Być może znajdę kilka pozycji w rodzinnej bibliotece bądź mojej własnej, jeśli jesteś zainteresowana tematyką, choć będą niestety zapisane arabskim językiem — dodał, posyłając jej uprzejme spojrzenie wraz z ofertą składaną z czystej grzeczności. Nie wyrażał jej jednak jako pustej. Był gotów sprostać temu wyzwaniu, jeśli zechciałaby zjawić się na Wyspie. Jeśli.
— Oczywiście, że mogłabyś — stwierdził szczerze, bez cienia wątpliwości, posyłając jej lekkie skinienie: wyraz szacunku dla pozycji, którą osiągnęła własnymi czynami. Nie wątpił w to. — Lecz czy nie ta właśnie tajemnica sprawia, że chciałabyś mnie poznać? Mogę powiedzieć to teraz, głośno, jednak wtedy sekret stanie się informacją, którą oni równie szybko wykorzystają przeciwko mnie, Deirdre. Nie powiem o nim głośno — zrobił pauzę, zerkając w przestrzeń lokalu, po czym skupiając na Śmierciożerczyni uważne spojrzenie — ale już wkrótce będę mógł go pokazać, ku Jego chwale. — Dokończył z wyraźną dumą, nie zdradzając wszystkich wiadomości ani pomysłów tkwiących w głowie. Mógł przy stole zdradzić się ze swym darem, jednak tego nie zrobił. Chciał pokazać wszystkim, że miał do zaoferowania znacznie więcej niż to, co już dał. Pragnął ofiarować Czarnemu Panu kawałek swej mocy, wpierw musiał opracować sposób, aby idea tkwiąca głęboko w świadomości nie stała się mrzonką ani tym bardziej wątłym ogniem zgaszonym przez pierwsze krople deszczu.
Mógł dać Mu we władnie armię, jeśli będzie miał w sobie dostatecznie dużo mocy. Musiał zyskać jej jak najwięcej, żeby urzeczywistnić swój plan, musiał ciężko pracować z tym, co już posiadał, a co osnuwał mgłą sekretu tak długo, jak długo był świadomy mocy dzierżonej w rękach. Musiał jednak – pragnął całym sobą – utrzymywać ją w ciszy; nie mógł mówić głośno. Tylko tak dostrzegał w niej potęgę, którą właśnie teraz łatwo było zachwiać.
— Ofiarujmy sobie nieco cierpliwości — zaczął cicho, nieco nachylając się nad stołem. — Im głębiej i dłużej skrywany sekret, tym większa jego moc, gdy zostanie ujawniony — dodał, prostując się, zabarwiając głos lekką prośbą, którą mógłby do niej wystosować, a która pojawiła się właśnie teraz. Nie sądził, by kiedykolwiek brała pod uwagę powiedzenie mu o istnieniu Rycerzy. On sam nie brał pod uwagę takiego wątku w jej życiu. Był jednak pewien, że oboje byli obcymi i powinni trzymać się razem. Miał wrażenie, że chciała mieć uczestnictwo w tym, co planował. Nie podejrzewał jej o skrzętne zbieranie informacji tylko po to, aby je posiadać. Chciała je wykorzystać ku chwale Czarnego Pana – chcieli tego samego. Traktował to jednak jako jedynie subtelną sugestię własnych myśli. Nie planował mieszać nikogo w swój plan, choć brał pod uwagę fakt wykorzystania potencjału innych. Z całą pewnością mogli się przydać, lecz później, gdy pierwszy przełomowy krok okaże się sukcesem.
— Schlebiają mi twoje słowa, pani — odparł, zwracając się tytulaturą oficjalną, jakby co najmniej wprawiła go w niepożądane zawstydzenie. Brzmiał przy tym pogodnie, jasne spojrzenie błyszczało w ciemnej scenerii lokalu, zachowywał jednak poważną maskę oraz chłód otaczającej go obojętności. Wyglądanie na nazbyt zaangażowanego nie sprzyjało wyważonym tonom. Czy tego chciał, czy nie, wciąż brał udział w grze, będąc obserwowanym przez innych. Nie mógł i nie potrafił wyzbyć się tego wrażenia. Być może nie chciał, rzeczywiście chcąc być obserwowanym właśnie teraz, kiedy brał udział w spotkaniu tak zwykłym dla otoczenia, czynności właściwej arystokratycznym standardom. Skrycie się pod płaszczem oficjeli stawiało ich w doskonałej sytuacji; najlepszej, wszak byliby bezbronnymi ofiarami natarcia biednego motłochu, gdy już poznają szczegóły sytuacji.
— Jakaś panna Grey posłała mi list. Jako uzdrowiciel nawykłem do bezpośredniego tonu pozbawionego tego, co mi należne z krwi mych przodków — odpowiedział poważnym tonem. — Chciała uleczyć sowę w Świętym Mungu. To mugolaczka, naturalnie. Nie rozumie nawet krzty zasad naszego świata. Nakrzyczała na mnie, bo śmiałem zwrócić jej uwagę i wytknąć jej oczywiste pochodzenie. Oczywiście zasugerowałem, żeby wysłała list do Wielkiego Szajcha, nestora mego rodu, jeśli poczuła się urażona, ale najwyraźniej postawiła sobie za cel obrazić mnie. — Urwał, sięgając po naczynie z zamówionym napitkiem. Niewielki łyk zwilżył język łaknący kontynuacji oraz gardło nieco usychające z pragnienia. — Doprawdy nie rozumiem, jak mogła sugerować, że moje tytuły są samozwańcze. Obraziła mnie, gdy tylko elegancko wyłuszczyłem jej brud krwi toczącej się w jej żyłach oraz jej szlamowate pochodzenie. Całkowicie absurdalna sytuacja. — Zakończył, czekając na odpowiedź ozdobioną komentarzem w pełni zgodnym z jego przekonaniami. Co do tego miał absolutną pewność, że słowa Deirdre będą wspierającymi, jawnym poparciem dla łączącej ich sprawy. Jakkolwiek inne stwierdzenie wprawiłoby go w osłupienie oraz podejrzenia, że jej nad jej umysłem nagle zawładnęło szaleństwo. To jednak nie mogło mieć miejsca, gdy dostrzegał obraz wdowy osamotnionej po stracie małżonka.
— Niech spoczywa w pokoju — odezwał się cicho, na moment składając ze sobą ręce w iście modlitewnym geście, dumnie czyniąc to nad stołem, zwracając się w szeptanych arabskich słowach do swych przodków. Gest całkowicie niezrozumiały dla Anglików niemających pojęcia o kapłańskich tradycjach Shafiqów, które Zachary chciał zgłębiać, na nowo odkrywać i praktykować, czerpiąc z nich siłę do dalszych działań. Nie oczekiwał na pytanie o postąpiony czyn. Usłyszał inne, nieco wybijające go z rytmu, choć ściśle związane z duchową atmosferą.
— Narodziny dziecka to zawsze cud, który jest odpowiednio pielęgnowany — odpowiedział. — Dziecko zawsze należy do rodziny mężczyzny. Jeśli jest wysoko urodzone, zostaje w rodzinie zazwyczaj razem z matką. Musiałaby popełnić straszny czyn, by zostać przepędzoną, lecz wtedy zapewne odebrano by jej dziecko i wyprawiono na tamten świat, by odbyło sąd mając na barkach jedynie jej grzechy. To jednak zaledwie drobne informacje, których potwierdzenia należałoby szukać w aleksandryjskiej bibliotece. — Istotnie niewiele wiedział o zwyczajach obowiązujących w kwestii potomków wydanych na świat bez ojca. Nie miał osobistej styczności z takowym przypadkiem, choć z pewnością o nim czytał. — Być może znajdę kilka pozycji w rodzinnej bibliotece bądź mojej własnej, jeśli jesteś zainteresowana tematyką, choć będą niestety zapisane arabskim językiem — dodał, posyłając jej uprzejme spojrzenie wraz z ofertą składaną z czystej grzeczności. Nie wyrażał jej jednak jako pustej. Był gotów sprostać temu wyzwaniu, jeśli zechciałaby zjawić się na Wyspie. Jeśli.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przez moment poważnie zastanawiała się nad tym, czy naciskać, czy wypowiedzieć spokojny rozkaz, który musiał spełnić - nie chodziło przecież o zaspokojenie jej ciekawości a o zebranie najważniejszych informacji o nowym Rycerzu Walpurgii. Każdy talent, ukryty lub nie, powinien zostać pielęgnowany oraz wykorzystany we wspólnej sprawie, obydwoje doskonale to rozumieli, dlatego też zastanawiała się, co kieruje tak upartym obstawaniem Zachary'ego przy osłanianiu swych tajemnic grubą kotarą. Nie ufał jej? Sugerował, że przekazana Mericourt wieść wpadnie w niepowołan ręce? Zmrużyła nieco oczy, unosząc lewą brew w grymasie nie tyleż niezadowolenia, co zawiedzionego niedowierzania. - A więc potraktuj to jako uprzejmy rozkaz - odparła powoli, po długim zastanowieniu, ze spokojem. Chyba nie sądził, że zdradziłaby jego sekret lub uczyniła z niego temat plotek wśród popleczników Lorda Voldemorta. - Cierpliwość to cnota, a tej nie posiadam - dodała beznamiętnie, zasłanianie się honorem nie spełniało swej funkcji, nie w przypadku sytuacji, w jakiej się znaleźli; wojny, którą prowadzili. Mericourt już dawno spaliła na stosie wspaniałe przymioty ducha: okazały się zbędnym ciężarem, ograniczającym swobodę działania w imię Czarnego Pana. - Potrzebujemy wiedzieć o wszystkim, co może okazać się przydatne - a jeśli potrzebujesz czasu, by swój talent oszlifować, otrzymasz go. Ważna jest wiedza - wyjaśniła to, co uważała za oczywiste, spoglądając wyczekująco na pochylającego się nad stołem Shafiqa. Pojawili się tutaj prywatnie, dwoje starych znajomych, ścierających kurz ze złotych gobelinów, dokumentujących dzieloną niekiedy przeszłość, lecz aura niezobowiązującego spotkania nie przekreślała wagi rozmowy.
Uśmiechnęła się lekko na dżentelmeński komentarz Shafiqa: wielu ksenofobicznych, brytyjskich lordów mogłoby uczyć się od niego ogłady oraz sztuki prowadzenia konwersacji pełnej szacunku do rozmówcy.
Niestety, Królestwo nie odwzajemniało podejścia egzotycznego arystokraty. Deirdre w skupieniu słuchała opowieści o haniebnym zachowaniu mało istotnej panny Grey. - Sowę. W Świętym Mungu - powtórzyła cicho z ledwie wyczuwalną pogardą; fakt, to było zabawne w swym plugastwie - stanowiło też jeden z tysięcy dowodów na to, że ludzie pochodzenia mugolskiego nie powinni stanowić części czarodziejskiego społeczeństwa ani korzystać z dobrodziejstw magicznego świata. Nie szanowali go, nie rozumieli, gubili się w nim; nie zasługiwali też na dorobek przodków takich rodów jak choćby Shafiqowie, których mądrość i wiedza oraz odwaga, dzięki którym Gringott spływał złotem, były powszechnie znane. Kąciki pełnych ust Deirdre wygięły się w grymasie niezadowolenia: szkoda było śmiać się z takiej płotki, szkoda też było marnować czas na tłumaczenia tak pozbawionej intelektu istocie podstawowych praw rządzących tym światem. - Absurdalna acz przykra: zmarnowałeś na nią wiele swych cennych minut. Zasłużyła na karę - skomentowała powoli, w zastanowieniu: codzienność byłaby piękniejsza, gdyby ci zbyt słabi i głupi mogli zostać ukarani za swe potknięcia lub zachowania wprost szkodzące prawdziwym czarodziejom. Na taką rzeczywistość musieli niestety poczekać, aktywnie: zawalczyć o to, by wszelkie panienki Grey zostały zmiecione z powierzchni ziemi, nowszej, czystszej, silniejszej. Nie strzępiła języka na to, by w pełni zaprezentować swą pogardę, obydwoje wiedzieli, że niedługo przyjdzie moment, w którym wspomniana szlama zapłaci za swe przewinienia.
Skinęła z szacunkiem głową na gest Shafiqa, egzotyczny, poparty oddaniem hołdu nieistniejącemu mężowi, przebywajacemu teraz w krainie zmarłych. Ta historia musiała znaleźć żyzne podłoże, urosnąć, wzmocnić się, nasycić intensywnymi barwami, tłumaczącymi zawirowania niemoralnej przeszłości. Mające rozkwitnąć nowym życiem; życiem pogrobowca, dziecka wydartego śmierci, spłodzonego w półcieniu między nocą a świtem. Odpowiedź Zachary'ego wzbudziła mocniejszą ciekawość dotyczącą historii egipskiego rodu, ich wierzeń, podejścia do kwestii małżeństw oraz przekazywania wyjątkowych genów. - Opowieści z twoich stron są fascynujące - i z przyjemnością zapoznałabym się z nimi bliżej. O ile, oczywiście, mogłabym korzystać z pomocy tłumacza, arabski nie jest mi znanym językiem, choć zachwyca melodyjnością - odpowiedziała, szczerze zainteresowana propozycją Zachary'ego. Bynajmniej z powodu chęci odszukania jakichś historycznych argumentów mogących wzmocnić pozycję bękarta: pragnęła po prostu oderwać myśli, schronić się w wyobrażeniach, przenikających z starych pergaminów; uciec w barwny, egzotyczny świat. - Byłoby to dla mnie prawdziwą przyjemnością - Tym razem to ona schyliła nieco głowę, a czarne kosmyki opadły na policzki. Skończyła jeść intensywnie czekoladowe ciasto, na chwilę opanowała głód i zaspokoiła ciążową zachciankę, lecz po posiłku, pierwszym od dawna, odczuła nagłe zmęczenie, odmalowujące się na jej twarzy delikatną bladością.
Uśmiechnęła się lekko na dżentelmeński komentarz Shafiqa: wielu ksenofobicznych, brytyjskich lordów mogłoby uczyć się od niego ogłady oraz sztuki prowadzenia konwersacji pełnej szacunku do rozmówcy.
Niestety, Królestwo nie odwzajemniało podejścia egzotycznego arystokraty. Deirdre w skupieniu słuchała opowieści o haniebnym zachowaniu mało istotnej panny Grey. - Sowę. W Świętym Mungu - powtórzyła cicho z ledwie wyczuwalną pogardą; fakt, to było zabawne w swym plugastwie - stanowiło też jeden z tysięcy dowodów na to, że ludzie pochodzenia mugolskiego nie powinni stanowić części czarodziejskiego społeczeństwa ani korzystać z dobrodziejstw magicznego świata. Nie szanowali go, nie rozumieli, gubili się w nim; nie zasługiwali też na dorobek przodków takich rodów jak choćby Shafiqowie, których mądrość i wiedza oraz odwaga, dzięki którym Gringott spływał złotem, były powszechnie znane. Kąciki pełnych ust Deirdre wygięły się w grymasie niezadowolenia: szkoda było śmiać się z takiej płotki, szkoda też było marnować czas na tłumaczenia tak pozbawionej intelektu istocie podstawowych praw rządzących tym światem. - Absurdalna acz przykra: zmarnowałeś na nią wiele swych cennych minut. Zasłużyła na karę - skomentowała powoli, w zastanowieniu: codzienność byłaby piękniejsza, gdyby ci zbyt słabi i głupi mogli zostać ukarani za swe potknięcia lub zachowania wprost szkodzące prawdziwym czarodziejom. Na taką rzeczywistość musieli niestety poczekać, aktywnie: zawalczyć o to, by wszelkie panienki Grey zostały zmiecione z powierzchni ziemi, nowszej, czystszej, silniejszej. Nie strzępiła języka na to, by w pełni zaprezentować swą pogardę, obydwoje wiedzieli, że niedługo przyjdzie moment, w którym wspomniana szlama zapłaci za swe przewinienia.
Skinęła z szacunkiem głową na gest Shafiqa, egzotyczny, poparty oddaniem hołdu nieistniejącemu mężowi, przebywajacemu teraz w krainie zmarłych. Ta historia musiała znaleźć żyzne podłoże, urosnąć, wzmocnić się, nasycić intensywnymi barwami, tłumaczącymi zawirowania niemoralnej przeszłości. Mające rozkwitnąć nowym życiem; życiem pogrobowca, dziecka wydartego śmierci, spłodzonego w półcieniu między nocą a świtem. Odpowiedź Zachary'ego wzbudziła mocniejszą ciekawość dotyczącą historii egipskiego rodu, ich wierzeń, podejścia do kwestii małżeństw oraz przekazywania wyjątkowych genów. - Opowieści z twoich stron są fascynujące - i z przyjemnością zapoznałabym się z nimi bliżej. O ile, oczywiście, mogłabym korzystać z pomocy tłumacza, arabski nie jest mi znanym językiem, choć zachwyca melodyjnością - odpowiedziała, szczerze zainteresowana propozycją Zachary'ego. Bynajmniej z powodu chęci odszukania jakichś historycznych argumentów mogących wzmocnić pozycję bękarta: pragnęła po prostu oderwać myśli, schronić się w wyobrażeniach, przenikających z starych pergaminów; uciec w barwny, egzotyczny świat. - Byłoby to dla mnie prawdziwą przyjemnością - Tym razem to ona schyliła nieco głowę, a czarne kosmyki opadły na policzki. Skończyła jeść intensywnie czekoladowe ciasto, na chwilę opanowała głód i zaspokoiła ciążową zachciankę, lecz po posiłku, pierwszym od dawna, odczuła nagłe zmęczenie, odmalowujące się na jej twarzy delikatną bladością.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Nie było w nim krzty braku zaufania wobec Deirdre. Nie chciał, nie miał w swym zamiarze insynuowanie czegokolwiek, co mogłoby sugerować, że nie była godna zaufania. To samego siebie lękał się najbardziej. Nie posiadanego daru – mocy zesłanej przez doskonałość przodków – nie tego, co potrafił dzięki niemu uczynić. Siebie, bowiem tkwił w nim strach o to, co nieznane, wszak niespełna dwa miesiące temu nie sądził, że znajdzie się pośród Jego popleczników. Nawet przez myśl nie przeszło mu, iż takowa sprawa istnieje, działa, a co ważniejsze: w jakikolwiek sposób bliscy mu towarzysze są w nią bezgranicznie zaangażowani. Strach pętał go w tym, co zazwyczaj chłodne rozumowanie podsuwało do chłonnej wyobraźni. Z wyraźną obawą w spojrzeniu zamkniętym pod powiekami, musiał odchrząknąć nieco, oczyścić gardło, gdy rzeczony rozkaz padł ze spokojem, którego nie oczekiwał w wydaniu Śmierciożerczyni.
— To nie kwestia braku zaufania — zaczął dość cicho, obdarzając ją spojrzeniem jasnych tęczówek absolutnie i bezgranicznie skoncentrowanych na jej wyrazie twarzy. — Ośmielę się stwierdzić, że pośród tylu osobistości, jesteś jedną z niewielu, którym mogę zaufać. Wierzę, że moje puste słowa o tym, co potrafię, nie zasieją w tobie złudnych oczekiwań ani nie zmienią zdania na mój temat — urwał, sięgając stanowczym ruchem po szklaneczkę, by wychylić ją jednym haustem. Odstawiwszy ją z lekkim stuknięciem o blat stołu, zerknął raz jeszcze za siebie i nachylił nad stołek, splatając przed sobą palce obu dłoni. — Rzadka umiejętność, mawiają. Przekleństwem słyszeć głosy, tak też mówią — podjął znów, sięgając pamięcią do opowieści dziadka; do jego słów o tym, co mały Zechariah potrafił, co dorosły mężczyzna – którym był – skrywał głęboko we własnym sercu — odpowiadać na nie... Powiedzieć nie umieją. Dla ciebie to nieznośne krakanie, dla mnie ostrzeżenie, wołanie o pomoc. Nie zliczę, ile razy zapewniło mi to pomyślność, uchroniło przed zagrożeniem — zatrzymał się na moment, odchrząkując raz jeszcze. — W moich stronach mówi się o tym jako darze języka. Rzadka umiejętność, ponoć silnie powiązana z czarnomagicznymi praktykami. Żadne podania nie są jasne w tej kwestii. Żadna księga, żadne słowo, nawet moje tutaj, teraz nie odsłoni przed tobą prawdy, czym tak naprawdę to jest. — Umilkł w nagłym zamyśleniu. Wiedział, co chciał powiedzieć dalej. Słowa, które jemu przekazano, które on przekazywał dalej, gdy trafiało się na sytuację tego wymagającą. Rzadko wspominał o posiadanym darze. Nieliczne grono poszerzył dziś o jeszcze jedną osobę, okazując jej tym samym niebywały gest zaufania. Zaufania tak cennego, tak kruchego, tak potrzebnego w otaczających ich czasach.
— Pragnę wierzyć, że ten dar czyni mnie wyjątkowym — podjął znów — nas czyni wyjątkowymi. To z naszych rąk szlam czerpie dary im nieprzeznaczone, bruka nimi wiekową doskonałość, a we mnie tkwi obawa, że nie podołam ochronić tego, co dla mnie najcenniejsze. — Zacisnął usta, kończąc wypowiedź. Nieco nadgorliwie zacisnął dłonie w pięści, lecz zaraz rozprostował palce, sunąc nimi po chłodnym blacie zajętego stołu, aż wreszcie wydobył swych ust pogardliwe prychnięcie równe podobne do tego, które usłyszał ze strony rozmówczyni. Nie musiała być damą, by wiedzieć o wszystkich oczywistościach, o absurdach wynikających z tego niedorzecznego spotkania. Była czarownicą czystego pochodzenia i to w gruncie rzeczy było wystarczające, aby pojmować świat w podobny, jeśli nie ten sam sposób. Tak niewiele zmieniało sytuację, odwracało ją tylko dlatego, że była czysta.
Przytaknął lekko, nie wiedząc, co właściwie powinien odpowiedzieć.
— Marnotrawstwo, na które pozwalamy — odrzekł cicho. — Wkrótce się to zmieni. Padną do stóp, tam, gdzie ich miejsce. — Słowa przyszły same. Wrogie, nacechowane arogancją, butą i pychą, której nigdy w sobie nie miał. Nie obejmowała go złość czy lęk. Pogarda, czyste wzgardzenie bytem niemającym prawa stawiać się na równi z nimi dało mu swobodę pozwalającą oprzeć się, odepchnąć od stołu, godnie i chłodno reprezentować obojętne oblicze. War emocji w jego wnętrzu zgasł. Tak nagle jak się pojawił. Jeśli tym miała być rodowa gorącokrwistość, nie był gotów poznawać jej w pełnej okazałości. Wciąż pozostawał spokojnym człowiekiem, gotowym do działania, gotowym zrobić to, co należy zrobić, by uchronić swój świat przed zgubnym wpływem najgorszego szlamu i nie doprowadzić do choćby pojedynczej plotki w jego rodzinnych stronach.
— Zdaje się, że będziesz skazana na przekład mych myśli i spostrzeżeń. Z przyjemnością ugoszczę cię na Wyspie — odpowiedział, obdarzając Deirdre uważnym spojrzeniem. Dostrzegł chwytające ją osłabienie. — Pozwolisz, że cię odprowadzę — stwierdził, podnosząc się z miejsca, nie czekając na odpowiedź. Dżentelmeńskim gestem pomógł jej wstać, z powrotem szczelnie okryć się i poprowadził ku wyjściu, zgrabnie na miarę warunków torując bezpieczną drogę. Powoli, ostrożnie, wyważonym krokiem do tempa odpowiedniego dla kobiet noszących w sobie nowe życie. Nie pytał o nic. Działał tak, jak miał w zwyczaju; pomagał. Był tak długo, jak tego potrzebowała, bezpiecznie pozostawiając ją w miejscu, w którym czuła się komfortowo i mogła łatwo wrócić w domową otulinę, której potrzebowała. Na pożegnanie posłał jedynie lekkie, ledwie widoczne w szarudze skinienie głową, oddalając się myślami od rzeczywistości. Błądząc pośród wizji snutych przez rozgrzane argumenty.
| z/t x2
— To nie kwestia braku zaufania — zaczął dość cicho, obdarzając ją spojrzeniem jasnych tęczówek absolutnie i bezgranicznie skoncentrowanych na jej wyrazie twarzy. — Ośmielę się stwierdzić, że pośród tylu osobistości, jesteś jedną z niewielu, którym mogę zaufać. Wierzę, że moje puste słowa o tym, co potrafię, nie zasieją w tobie złudnych oczekiwań ani nie zmienią zdania na mój temat — urwał, sięgając stanowczym ruchem po szklaneczkę, by wychylić ją jednym haustem. Odstawiwszy ją z lekkim stuknięciem o blat stołu, zerknął raz jeszcze za siebie i nachylił nad stołek, splatając przed sobą palce obu dłoni. — Rzadka umiejętność, mawiają. Przekleństwem słyszeć głosy, tak też mówią — podjął znów, sięgając pamięcią do opowieści dziadka; do jego słów o tym, co mały Zechariah potrafił, co dorosły mężczyzna – którym był – skrywał głęboko we własnym sercu — odpowiadać na nie... Powiedzieć nie umieją. Dla ciebie to nieznośne krakanie, dla mnie ostrzeżenie, wołanie o pomoc. Nie zliczę, ile razy zapewniło mi to pomyślność, uchroniło przed zagrożeniem — zatrzymał się na moment, odchrząkując raz jeszcze. — W moich stronach mówi się o tym jako darze języka. Rzadka umiejętność, ponoć silnie powiązana z czarnomagicznymi praktykami. Żadne podania nie są jasne w tej kwestii. Żadna księga, żadne słowo, nawet moje tutaj, teraz nie odsłoni przed tobą prawdy, czym tak naprawdę to jest. — Umilkł w nagłym zamyśleniu. Wiedział, co chciał powiedzieć dalej. Słowa, które jemu przekazano, które on przekazywał dalej, gdy trafiało się na sytuację tego wymagającą. Rzadko wspominał o posiadanym darze. Nieliczne grono poszerzył dziś o jeszcze jedną osobę, okazując jej tym samym niebywały gest zaufania. Zaufania tak cennego, tak kruchego, tak potrzebnego w otaczających ich czasach.
— Pragnę wierzyć, że ten dar czyni mnie wyjątkowym — podjął znów — nas czyni wyjątkowymi. To z naszych rąk szlam czerpie dary im nieprzeznaczone, bruka nimi wiekową doskonałość, a we mnie tkwi obawa, że nie podołam ochronić tego, co dla mnie najcenniejsze. — Zacisnął usta, kończąc wypowiedź. Nieco nadgorliwie zacisnął dłonie w pięści, lecz zaraz rozprostował palce, sunąc nimi po chłodnym blacie zajętego stołu, aż wreszcie wydobył swych ust pogardliwe prychnięcie równe podobne do tego, które usłyszał ze strony rozmówczyni. Nie musiała być damą, by wiedzieć o wszystkich oczywistościach, o absurdach wynikających z tego niedorzecznego spotkania. Była czarownicą czystego pochodzenia i to w gruncie rzeczy było wystarczające, aby pojmować świat w podobny, jeśli nie ten sam sposób. Tak niewiele zmieniało sytuację, odwracało ją tylko dlatego, że była czysta.
Przytaknął lekko, nie wiedząc, co właściwie powinien odpowiedzieć.
— Marnotrawstwo, na które pozwalamy — odrzekł cicho. — Wkrótce się to zmieni. Padną do stóp, tam, gdzie ich miejsce. — Słowa przyszły same. Wrogie, nacechowane arogancją, butą i pychą, której nigdy w sobie nie miał. Nie obejmowała go złość czy lęk. Pogarda, czyste wzgardzenie bytem niemającym prawa stawiać się na równi z nimi dało mu swobodę pozwalającą oprzeć się, odepchnąć od stołu, godnie i chłodno reprezentować obojętne oblicze. War emocji w jego wnętrzu zgasł. Tak nagle jak się pojawił. Jeśli tym miała być rodowa gorącokrwistość, nie był gotów poznawać jej w pełnej okazałości. Wciąż pozostawał spokojnym człowiekiem, gotowym do działania, gotowym zrobić to, co należy zrobić, by uchronić swój świat przed zgubnym wpływem najgorszego szlamu i nie doprowadzić do choćby pojedynczej plotki w jego rodzinnych stronach.
— Zdaje się, że będziesz skazana na przekład mych myśli i spostrzeżeń. Z przyjemnością ugoszczę cię na Wyspie — odpowiedział, obdarzając Deirdre uważnym spojrzeniem. Dostrzegł chwytające ją osłabienie. — Pozwolisz, że cię odprowadzę — stwierdził, podnosząc się z miejsca, nie czekając na odpowiedź. Dżentelmeńskim gestem pomógł jej wstać, z powrotem szczelnie okryć się i poprowadził ku wyjściu, zgrabnie na miarę warunków torując bezpieczną drogę. Powoli, ostrożnie, wyważonym krokiem do tempa odpowiedniego dla kobiet noszących w sobie nowe życie. Nie pytał o nic. Działał tak, jak miał w zwyczaju; pomagał. Był tak długo, jak tego potrzebowała, bezpiecznie pozostawiając ją w miejscu, w którym czuła się komfortowo i mogła łatwo wrócić w domową otulinę, której potrzebowała. Na pożegnanie posłał jedynie lekkie, ledwie widoczne w szarudze skinienie głową, oddalając się myślami od rzeczywistości. Błądząc pośród wizji snutych przez rozgrzane argumenty.
| z/t x2
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
Ręka Glorii
Szybka odpowiedź