Amortencja
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
Amortencja
Eleganckie miejsce składające się z głównej sali, jak i wielu ustronnych miejsc, gdzie zakochani, którzy stanowią największy procent odwiedzających, będą mogli spędzić kilka chwil z dala od uszu i oczu pozostałych gości. Za sprawą przyjemnych, dość słodkich lub kwiatowych zapachów, które unoszą się w powietrzu, miejsce zyskało szczególne uznanie wśród osób zapatrzonych w siebie. Każdy, kto tylko przekroczy próg Amortencji, wpada w stan błogiej radości i spokoju. Dzieje się tak prawdopodobnie za sprawą rozpylanego, lekkiego eliksiru miłosnego, który potrafi zażegnać każde niesnaski.
W środku dominują białe, utrzymywane w nienagannej czystości meble oraz ściany z równo ułożonymi wywarami. Podobno można tutaj wypić najdziwniejsze magiczne drinki, które - na specjalne zamówienie - tworzone są w efektowny sposób wprost przy zajmowanym przez klientów stoliku. To, co jest niewątpliwie warte polecenia, to pyszne, pachnące wypieki oraz herbaty z całego świata.
W środku dominują białe, utrzymywane w nienagannej czystości meble oraz ściany z równo ułożonymi wywarami. Podobno można tutaj wypić najdziwniejsze magiczne drinki, które - na specjalne zamówienie - tworzone są w efektowny sposób wprost przy zajmowanym przez klientów stoliku. To, co jest niewątpliwie warte polecenia, to pyszne, pachnące wypieki oraz herbaty z całego świata.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:39, w całości zmieniany 1 raz
| czasoprzestrzeń pofestiwalowa
Migdały, prażone, w suchej, chrupiącej skórce o kolorze karmelu, wyjadane prosto z papierowej torebki. Miękka owcza wełna, owijająca się wokół jej szyi najcieplejszym z szalików, troskliwie poprawiana przez pomarszczone ręce ojca. Ostry, palący posmak Ognistej Whisky na języku, jej bursztynowa barwa w szklance z grubo ciosanego szkła, stojącej pewnie na dębowym blacie biurka w gabinecie Blacka. I w końcu pola lawendy, fioletowe aż po horyzont, z domieszką intensywnej zieleni, wpadającej momentami wręcz w szmaragd.
Widziała to wszystko, czuła to wszystko każdym zmysłem. Na języku jednocześnie rozpływały się słodkie migdały i ognisty alkohol; w tym samym momencie drżała z przejmującego chłodu obserwując wzgórza porośnięte aromatycznym zielem i rozpływała się w cieple szala, owijającego jej szyję i ramiona. Cały ten spektakl wspomnień rozgrywał się jednak wyłącznie w jej wyobraźni, tak dalekiej od londyńskiej rzeczywistości, jak to tylko było możliwe. Ukochana Szkocja znajdowała się poza zasięgiem a powrót do dzieciństwa - oraz do Ministerstwa - był więcej niż niemożliwy. Nie mogła jednak zamknąć tych doznań: im silniej upychała je w pudełku, tym gwałtowniej galopowały przez jej ciało i umysł, rozbijając w drobny mak chłodny spokój, jakim zawsze emanowała.
A to wszystko na własne życzenie. To ona wybrała przecież Amortencję na miejsce przyjacielskiego spotkania z mężczyzną tak brutalnie mieszającym przeszłość i przyszłość. Arogancko uznała, że to urocze miejsce, tyleż luksusowe co zachwycające, będzie doskonałą sceną ich pertraktacji. Niezależnie od efektu: jeśli miała wyjść stąd na tarczy, to przynajmniej mogła spędzić kilka chwil w tym przybytku zapachowej (i smakowej) rozkoszy, którego nie odwiedzała od bardzo dawna. Nigdy nie miała przecież czasu na miłość i paradoksalnie owa miłość w końcu złapała ją w swe sidła, stawiając przed majestatem bogini Wenus, czyniącej z niej swoją kapłankę. W życiu istniała jednak jakaś kpiąca sprawiedliwość.
Od której Deirdre pragnęła się odciąć. Wybierając Amortencję sądziła, że jednocześnie wskazuje na swoją przewagę, ale kiedy tylko postawiła pierwsze kroki w rozświetlonym wnętrzu, wiedziała, że nieco się przeliczyła. Zapachy, uderzające w jej nozdrza, od razu wpłynęły na jej nastrój. Początkowo zwarty, buntowniczy, wręcz waleczny; po przejściu przez salę i zajęciu kameralnego stolika w kącie sali poprzednie zacięte emocje stały się tylko wspomnieniem. Jej usta rozciągnęły się w lekkim uśmiechu, zacięty wyraz twarzy złagodniał a starannie wypielęgnowane dłonie zaczęły poprawiać włosy wręcz nerwowo, jakby oczekiwała tutaj na swojego narzeczonego a nie na...mężczyznę trudnego do sklasyfikowania. Gratulowała sobie w duchu, że postanowiła pojawić się w Amortencji kwadrans wcześniej - zdoła przyzwyczaić swoje zmysły do tej miłosnej atmosfery, witając Daniela przy stoliku już w pełni skoncentrowana.
Migdały, prażone, w suchej, chrupiącej skórce o kolorze karmelu, wyjadane prosto z papierowej torebki. Miękka owcza wełna, owijająca się wokół jej szyi najcieplejszym z szalików, troskliwie poprawiana przez pomarszczone ręce ojca. Ostry, palący posmak Ognistej Whisky na języku, jej bursztynowa barwa w szklance z grubo ciosanego szkła, stojącej pewnie na dębowym blacie biurka w gabinecie Blacka. I w końcu pola lawendy, fioletowe aż po horyzont, z domieszką intensywnej zieleni, wpadającej momentami wręcz w szmaragd.
Widziała to wszystko, czuła to wszystko każdym zmysłem. Na języku jednocześnie rozpływały się słodkie migdały i ognisty alkohol; w tym samym momencie drżała z przejmującego chłodu obserwując wzgórza porośnięte aromatycznym zielem i rozpływała się w cieple szala, owijającego jej szyję i ramiona. Cały ten spektakl wspomnień rozgrywał się jednak wyłącznie w jej wyobraźni, tak dalekiej od londyńskiej rzeczywistości, jak to tylko było możliwe. Ukochana Szkocja znajdowała się poza zasięgiem a powrót do dzieciństwa - oraz do Ministerstwa - był więcej niż niemożliwy. Nie mogła jednak zamknąć tych doznań: im silniej upychała je w pudełku, tym gwałtowniej galopowały przez jej ciało i umysł, rozbijając w drobny mak chłodny spokój, jakim zawsze emanowała.
A to wszystko na własne życzenie. To ona wybrała przecież Amortencję na miejsce przyjacielskiego spotkania z mężczyzną tak brutalnie mieszającym przeszłość i przyszłość. Arogancko uznała, że to urocze miejsce, tyleż luksusowe co zachwycające, będzie doskonałą sceną ich pertraktacji. Niezależnie od efektu: jeśli miała wyjść stąd na tarczy, to przynajmniej mogła spędzić kilka chwil w tym przybytku zapachowej (i smakowej) rozkoszy, którego nie odwiedzała od bardzo dawna. Nigdy nie miała przecież czasu na miłość i paradoksalnie owa miłość w końcu złapała ją w swe sidła, stawiając przed majestatem bogini Wenus, czyniącej z niej swoją kapłankę. W życiu istniała jednak jakaś kpiąca sprawiedliwość.
Od której Deirdre pragnęła się odciąć. Wybierając Amortencję sądziła, że jednocześnie wskazuje na swoją przewagę, ale kiedy tylko postawiła pierwsze kroki w rozświetlonym wnętrzu, wiedziała, że nieco się przeliczyła. Zapachy, uderzające w jej nozdrza, od razu wpłynęły na jej nastrój. Początkowo zwarty, buntowniczy, wręcz waleczny; po przejściu przez salę i zajęciu kameralnego stolika w kącie sali poprzednie zacięte emocje stały się tylko wspomnieniem. Jej usta rozciągnęły się w lekkim uśmiechu, zacięty wyraz twarzy złagodniał a starannie wypielęgnowane dłonie zaczęły poprawiać włosy wręcz nerwowo, jakby oczekiwała tutaj na swojego narzeczonego a nie na...mężczyznę trudnego do sklasyfikowania. Gratulowała sobie w duchu, że postanowiła pojawić się w Amortencji kwadrans wcześniej - zdoła przyzwyczaić swoje zmysły do tej miłosnej atmosfery, witając Daniela przy stoliku już w pełni skoncentrowana.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Był pusty.
Zmierzwione, krótkie włosy wyginały się w różnych kierunkach, niby pozostawione w niedbałym - lecz równocześnie zamierzonym układzie. Twarz, pokryta rdzawym zarostem, sprawiała wrażenie zmęczonej i zapadniętej; oczy były matowe, wyblakłe, pozbawione naturalnej intensywności błękitu. Powieki ociężałe nieco bardziej niż zwykle, figurowały jako oznaka kilku nieprzespanych nocy. Względna schludność była tylko i wyłącznie względna, nie łamała konwenansów, kreując jednak nieodparte przeczucie odejścia od ogólnie znanych standardów. Niechęć splatała się razem z chęcią, igrając na kaduceuszu uczuć, które burzyły równowagę wnętrza. Cały czas rozsiewały ziarna niepewności, strachu, pragnienia wycofania się - oraz dziwnego poczucia radości w związku z oczekiwanym spotkaniem. Dziwnego. Emocje kiełkowały szybko na jałowej (przynajmniej z pozoru) ziemi serca, wznosząc się ku górze niby wysokie pędy chwastów. Zamęt.
Ścigała go.
Pojawiła się, na nowo budząc z transu - przecież zapomniana, pośród tworzonej od podstaw rzeczywistości. Świata, w którym wszystko miało początek u dziennikarskiej kariery nieskalanej żadnym piętnem; człowieka, jaki pojawił się i przybył, znany po prostu z tego, że j e s t i wykonuje swoją pracę. Wszystko było jednak do czasu, kiedy po raz kolejny wyczuł jej obecność, wprowadzającą grozę na szlaki jego życia. Ona. Przeszłość. Niszczyła i wszystko komplikowała. Nienawidził jej, chciał się wyzbyć, ale przecież... Nie mógł. To było niemożliwe. Wybity z rytmu, nie umiał się pozbierać, patrząc, jak latami tworzone fundamenty pogrążają się w jednej chwili w ruinę.
Ale również się cieszył.
Tak, cieszył się - ze spotkania, z odnowienia relacji, z chwilowej, łączącej interesy przyjemności. Świadomość tego rozluźniała mięśnie twarzy, wprowadzała do spojrzenia bystrość i odgórnie narzucała skupienie. Mijając przechodniów na dzielącym go dystansie, nie czuł ciężaru ciągnących się za nim łańcuchów wątpliwości, których chłód boleśnie przypominał całą prawdę, wałkując ją wciąż, w powtarzalnym schemacie, wżerając się chropowatymi zębami do samego mięsa duszy. Znowu to - dziwne uczucie. Ocalenia. Nie było tam odczucia brutalnego wkroczenia w czyjeś życie, a raczej jego, zdawałoby się, cienistą powłokę; senną marę, która nędznie próbowała przywrócić wrażenie ładu. Ironia losu. Jakby na pozór zwyczajne, związane z konkretną umową natknięcie, mogło przynieść choć odrobinę spokoju. Myśli koiły leczącym, ułudnym dotykiem, który łagodził szalejącą wewnątrz wichurę. Cisza. Ludzkie twarze mijane po drodze, były obojętne; nie znajdowała się wśród nich ona, na którą właśnie czekał, którą chciał zobaczyć i o której myślał, gdy tylko zapoznał się z treścią dostarczonego listu. Atramentowy szlak układał się w prosty przekaz, nakreślony na bladej strukturze kartki. Idąc, wciąż miał go przed oczami.
Możliwe, że się zgubił.
Nie był do końca pewny, czy to dobre miejsce na spotkanie. Ale zgodził się, z jednej strony zaintrygowany, a z drugiej, że odmowa najzwyczajniej w świecie nie miała prawa istnieć. Po przekroczeniu progu, uderzył w niego od razu ciężki, słodkawy zapach, który roztaczał się po pomieszczeniu na wzór niewidzialnej mgiełki. Wewnętrzny głos cicho z niego szydził - on w takim miejscu? Zabawne. Widok Deirdre nieco go zaskoczył (zakładał, że to on przyjdzie pierwszy) i zmusił do zatrzymania się na ułamek chwili dłużej, w celu zerknięcia kątem oka na tarczę zegarka. Nie spóźnił się, był tego pewny, lecz natrętna potrzeba okazała się znacznie silniejsza.
- Witaj - powiedział, zajmując już miejsce przy stoliku; starał się okazać przy tym możliwie największy spokój. I, o dziwo, nie musiał wcale udawać, bo czuł aż nienaturalną jego obecność. Usiadł wygodnie i splótł na moment przed sobą dłonie, darząc kobietę uważnym choć przy tym nienatarczywym spojrzeniem.
- Interesujące - rzucił obojętnym tonem; nie wiadomo już, czy z ironią, czy ze zwyczajnego przyznania tego faktu. Palce sprawnie przewracały kolejne strony menu, na które spoglądał przelotnie, nadal nie rezygnując z poświęcanej Deirdre uwagi. - Cieszę się, że jesteś. - Odsunął na moment od siebie spis. Kąciki ust uniosły się odrobinę, przywołując na twarzy delikatny uśmiech. - W takim razie... Porozmawiajmy. - Zamówienie czegoś było niemiłym, ale koniecznym do wykonania obowiązkiem. Kiedy już na stoliku pojawił się oczekiwany trunek, mężczyzna dodał: - Oczywiście konkretnie. - Rozsiadł się wygodniej, pozwalając plecom na powolne zagłębienie się w miękkim oparciu.
Zmierzwione, krótkie włosy wyginały się w różnych kierunkach, niby pozostawione w niedbałym - lecz równocześnie zamierzonym układzie. Twarz, pokryta rdzawym zarostem, sprawiała wrażenie zmęczonej i zapadniętej; oczy były matowe, wyblakłe, pozbawione naturalnej intensywności błękitu. Powieki ociężałe nieco bardziej niż zwykle, figurowały jako oznaka kilku nieprzespanych nocy. Względna schludność była tylko i wyłącznie względna, nie łamała konwenansów, kreując jednak nieodparte przeczucie odejścia od ogólnie znanych standardów. Niechęć splatała się razem z chęcią, igrając na kaduceuszu uczuć, które burzyły równowagę wnętrza. Cały czas rozsiewały ziarna niepewności, strachu, pragnienia wycofania się - oraz dziwnego poczucia radości w związku z oczekiwanym spotkaniem. Dziwnego. Emocje kiełkowały szybko na jałowej (przynajmniej z pozoru) ziemi serca, wznosząc się ku górze niby wysokie pędy chwastów. Zamęt.
Ścigała go.
Pojawiła się, na nowo budząc z transu - przecież zapomniana, pośród tworzonej od podstaw rzeczywistości. Świata, w którym wszystko miało początek u dziennikarskiej kariery nieskalanej żadnym piętnem; człowieka, jaki pojawił się i przybył, znany po prostu z tego, że j e s t i wykonuje swoją pracę. Wszystko było jednak do czasu, kiedy po raz kolejny wyczuł jej obecność, wprowadzającą grozę na szlaki jego życia. Ona. Przeszłość. Niszczyła i wszystko komplikowała. Nienawidził jej, chciał się wyzbyć, ale przecież... Nie mógł. To było niemożliwe. Wybity z rytmu, nie umiał się pozbierać, patrząc, jak latami tworzone fundamenty pogrążają się w jednej chwili w ruinę.
Ale również się cieszył.
Tak, cieszył się - ze spotkania, z odnowienia relacji, z chwilowej, łączącej interesy przyjemności. Świadomość tego rozluźniała mięśnie twarzy, wprowadzała do spojrzenia bystrość i odgórnie narzucała skupienie. Mijając przechodniów na dzielącym go dystansie, nie czuł ciężaru ciągnących się za nim łańcuchów wątpliwości, których chłód boleśnie przypominał całą prawdę, wałkując ją wciąż, w powtarzalnym schemacie, wżerając się chropowatymi zębami do samego mięsa duszy. Znowu to - dziwne uczucie. Ocalenia. Nie było tam odczucia brutalnego wkroczenia w czyjeś życie, a raczej jego, zdawałoby się, cienistą powłokę; senną marę, która nędznie próbowała przywrócić wrażenie ładu. Ironia losu. Jakby na pozór zwyczajne, związane z konkretną umową natknięcie, mogło przynieść choć odrobinę spokoju. Myśli koiły leczącym, ułudnym dotykiem, który łagodził szalejącą wewnątrz wichurę. Cisza. Ludzkie twarze mijane po drodze, były obojętne; nie znajdowała się wśród nich ona, na którą właśnie czekał, którą chciał zobaczyć i o której myślał, gdy tylko zapoznał się z treścią dostarczonego listu. Atramentowy szlak układał się w prosty przekaz, nakreślony na bladej strukturze kartki. Idąc, wciąż miał go przed oczami.
Możliwe, że się zgubił.
Nie był do końca pewny, czy to dobre miejsce na spotkanie. Ale zgodził się, z jednej strony zaintrygowany, a z drugiej, że odmowa najzwyczajniej w świecie nie miała prawa istnieć. Po przekroczeniu progu, uderzył w niego od razu ciężki, słodkawy zapach, który roztaczał się po pomieszczeniu na wzór niewidzialnej mgiełki. Wewnętrzny głos cicho z niego szydził - on w takim miejscu? Zabawne. Widok Deirdre nieco go zaskoczył (zakładał, że to on przyjdzie pierwszy) i zmusił do zatrzymania się na ułamek chwili dłużej, w celu zerknięcia kątem oka na tarczę zegarka. Nie spóźnił się, był tego pewny, lecz natrętna potrzeba okazała się znacznie silniejsza.
- Witaj - powiedział, zajmując już miejsce przy stoliku; starał się okazać przy tym możliwie największy spokój. I, o dziwo, nie musiał wcale udawać, bo czuł aż nienaturalną jego obecność. Usiadł wygodnie i splótł na moment przed sobą dłonie, darząc kobietę uważnym choć przy tym nienatarczywym spojrzeniem.
- Interesujące - rzucił obojętnym tonem; nie wiadomo już, czy z ironią, czy ze zwyczajnego przyznania tego faktu. Palce sprawnie przewracały kolejne strony menu, na które spoglądał przelotnie, nadal nie rezygnując z poświęcanej Deirdre uwagi. - Cieszę się, że jesteś. - Odsunął na moment od siebie spis. Kąciki ust uniosły się odrobinę, przywołując na twarzy delikatny uśmiech. - W takim razie... Porozmawiajmy. - Zamówienie czegoś było niemiłym, ale koniecznym do wykonania obowiązkiem. Kiedy już na stoliku pojawił się oczekiwany trunek, mężczyzna dodał: - Oczywiście konkretnie. - Rozsiadł się wygodniej, pozwalając plecom na powolne zagłębienie się w miękkim oparciu.
I'll hit the bottom
hit the bottom and escape
escape
Daniel Krueger
Zawód : Dziennikarz Proroka Codziennego
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
po drugiej stronie
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przyglądała się z uwagą kelnerowi, wykonującemu specjalnie dla niej Niebiański drink, próbując zapamiętać jego egzaltowane gesty, kiedy wyczarowywał białą chmurkę i cały ten alkoholowy jazz. Napełniał wysoki, zmrożony kieliszek wyjątkowym trunkiem pewnie, finezyjnie, z trudną do zdefiniowania gracją, w ogóle niepasującą do barczystej postury mężczyzny. Lepiej sprawdziłby się w mrocznych zakamarkach Nokturnu, wyrzucając z zapchlonego baru mętów różnego pochodzenia niż tutaj, gdy wciśnięty w przyzwoity uniformik (uroczo podkreślający zalety umięśnionej sylwetki) prezentował zblazowanym gościom ich alkoholowe pragnienia. Ze szczerym uśmiechem, nie obejmującym jednak jego chłodnych, szarych oczu, wpatrzonych gdzieś w ścianę wyłożoną eliksirami. Deirdre podziękowała mu skinieniem głowy, obejmując chłodne szkło smukłymi palcami. Jeszcze chwilę śledziła wzrokiem sylwetkę odchodzącego do baru blondyna, zastanawiając się, czy unosząca się w powietrzu atmosfera miłości mogła jakoś wpłynąć na jego zmysłową obojętność. Czy też wyczuwał słodkie drobinki uczucia, kojarzące mu się z jego pierwszą kobietą? Czy ciepły podmuch wiatru przypominał mu tamte wakacje na piaszczystym brzegu morza? Czy w którejś z twarzy licznych gości odnajdywał podobieństwo do postaci, jakiej ofiarował kiedyś swe serce?
Dziwne, że w umyśle zazwyczaj logicznej Deirdre pojawiały się takie filozoficzne wręcz pytania, zwłaszcza skierowane - retorycznie - do kogoś kompletnie nieznajomego, znikającego już za kontuarem baru, wyłożonego równym szeregiem butelek, zdających się wibrować pod wpływem przelewającej się w nich cieczy. Znów westchnęła lekko, a biała chmurka, unosząca się tuż nad jej kieliszkiem, drgnęła subtelnie. Rosząc powierzchnię jeszcze nietkniętego trunku różowymi kropelkami deszczu. Dei uśmiechnęła się do siebie, przyglądając się przez chwilę uroczemu zjawisku meteorologicznemu, po czym kontrolnie podniosła wzrok.
W idealnym zgraniu z pojawiającym się właśnie przy stoliku Danielem, wyglądającym nieco zmarnowanie. Przywykła do wizerunku styranych życiem mężczyzn o spojrzeniu rozświetlonym dopiero perspektywą otrzymania natychmiastowej przyjemności, ale Krueger kompletnie nie pasował do tego dziwkarskiego obrazka. Niebieskie oczy nie płonęły żadnym pragnieniem, skóra twarzy wydawała się szara i Dei ledwie powstrzymała chęć przesunięcia palcami po jego policzku, by sprawdzić, czy faktycznie jest tak chropowata i sucha, na jaką wygląda. Zboczenie zawodowe? Troska? Chęć ponownego ustawienia go w odpowiedniej hierarchii niższości? W tym miejscu nie ufała aż tak swoim instynktom, po prostu witając Daniela lekkim uśmiechem, jaki mogłaby sprezentować swojemu ukochanemu oczekująca go kobieta. Nieco nieśmiałym acz kokieteryjnym; pełnym nadziei ale i zawoalowanego wyzwania. Milczała, gdy usiadł naprzeciwko niej, zadziwiająco spokojny - czyżby uodpornił się na odurzający aromat tak, jak przystojny kelner? A może zbyt dużo spraw trapiło jego dziennikarski umysł, by nawet jego najmniejsza część mogła ulec czarowi chwili? Wpatrywała się w niego równie uważnie, tracąc zainteresowanie drinkiem a także i blondynem, powracającym do ich stolika, by przyjąć zamówienie Kruegera, z którego Deirdre nie spuszczała wzroku. Autystyczna, zakochana dziewczyna, zbyt wstrząśnięta pierwszą randką, by zdołała cokolwiek z siebie wykrztusić. Roziskrzone czarne oczy, zarumienione policzki, smukłe palce niemalże nerwowo zaciśnięte wokół chłodnego kieliszka z nietkniętym alkoholem. Ile lat minęło od chwili, w której ta poza była prawdziwym przejawem uczuć a nie wyuczoną fotografią, odtwarzaną w nieskończonej pętli?
- Już zapomniałam jak uroczy potrafisz być - powiedziała powoli, z filuterną wesołością, komentując jego kurtuazyjne rozpoczęcie rozmowy. Zazwyczaj z jego wąskich warg słyszała same konkrety, ale w tej chwili łamali wiele wyuczonych wzajemnie schematów, które Daniel widocznie próbował odbudować. Westchnęła tylko cicho, w końcu poruszając się i przesuwając uporczywe spojrzenie gdzieś ponad jego ramię, palcami dłoni obrysowując bezwiednie kształt stopki kieliszka. Powinna muskać opuszkami niedorzecznie drogi naszyjnik, podarowany jej przez Tristana, ale takie podkreślenie swojego dostatniego statusu byłoby zbyt banalne. - Nie spróbujesz najpierw mnie uwieść? Wtedy byłabym przychylniejsza w przyjęciu twoich, zapewne interesujących, propozycji - wyszeptała słodką, kpiącą poradę, kończąc ją perlistym śmiechem, urywającym się jednak po zaledwie kilku taktach. Schizofrenia kontrolowana?
Dziwne, że w umyśle zazwyczaj logicznej Deirdre pojawiały się takie filozoficzne wręcz pytania, zwłaszcza skierowane - retorycznie - do kogoś kompletnie nieznajomego, znikającego już za kontuarem baru, wyłożonego równym szeregiem butelek, zdających się wibrować pod wpływem przelewającej się w nich cieczy. Znów westchnęła lekko, a biała chmurka, unosząca się tuż nad jej kieliszkiem, drgnęła subtelnie. Rosząc powierzchnię jeszcze nietkniętego trunku różowymi kropelkami deszczu. Dei uśmiechnęła się do siebie, przyglądając się przez chwilę uroczemu zjawisku meteorologicznemu, po czym kontrolnie podniosła wzrok.
W idealnym zgraniu z pojawiającym się właśnie przy stoliku Danielem, wyglądającym nieco zmarnowanie. Przywykła do wizerunku styranych życiem mężczyzn o spojrzeniu rozświetlonym dopiero perspektywą otrzymania natychmiastowej przyjemności, ale Krueger kompletnie nie pasował do tego dziwkarskiego obrazka. Niebieskie oczy nie płonęły żadnym pragnieniem, skóra twarzy wydawała się szara i Dei ledwie powstrzymała chęć przesunięcia palcami po jego policzku, by sprawdzić, czy faktycznie jest tak chropowata i sucha, na jaką wygląda. Zboczenie zawodowe? Troska? Chęć ponownego ustawienia go w odpowiedniej hierarchii niższości? W tym miejscu nie ufała aż tak swoim instynktom, po prostu witając Daniela lekkim uśmiechem, jaki mogłaby sprezentować swojemu ukochanemu oczekująca go kobieta. Nieco nieśmiałym acz kokieteryjnym; pełnym nadziei ale i zawoalowanego wyzwania. Milczała, gdy usiadł naprzeciwko niej, zadziwiająco spokojny - czyżby uodpornił się na odurzający aromat tak, jak przystojny kelner? A może zbyt dużo spraw trapiło jego dziennikarski umysł, by nawet jego najmniejsza część mogła ulec czarowi chwili? Wpatrywała się w niego równie uważnie, tracąc zainteresowanie drinkiem a także i blondynem, powracającym do ich stolika, by przyjąć zamówienie Kruegera, z którego Deirdre nie spuszczała wzroku. Autystyczna, zakochana dziewczyna, zbyt wstrząśnięta pierwszą randką, by zdołała cokolwiek z siebie wykrztusić. Roziskrzone czarne oczy, zarumienione policzki, smukłe palce niemalże nerwowo zaciśnięte wokół chłodnego kieliszka z nietkniętym alkoholem. Ile lat minęło od chwili, w której ta poza była prawdziwym przejawem uczuć a nie wyuczoną fotografią, odtwarzaną w nieskończonej pętli?
- Już zapomniałam jak uroczy potrafisz być - powiedziała powoli, z filuterną wesołością, komentując jego kurtuazyjne rozpoczęcie rozmowy. Zazwyczaj z jego wąskich warg słyszała same konkrety, ale w tej chwili łamali wiele wyuczonych wzajemnie schematów, które Daniel widocznie próbował odbudować. Westchnęła tylko cicho, w końcu poruszając się i przesuwając uporczywe spojrzenie gdzieś ponad jego ramię, palcami dłoni obrysowując bezwiednie kształt stopki kieliszka. Powinna muskać opuszkami niedorzecznie drogi naszyjnik, podarowany jej przez Tristana, ale takie podkreślenie swojego dostatniego statusu byłoby zbyt banalne. - Nie spróbujesz najpierw mnie uwieść? Wtedy byłabym przychylniejsza w przyjęciu twoich, zapewne interesujących, propozycji - wyszeptała słodką, kpiącą poradę, kończąc ją perlistym śmiechem, urywającym się jednak po zaledwie kilku taktach. Schizofrenia kontrolowana?
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
"Amortencja" była prawdziwą ucztą dla zmysłów; uwarzoną miksturą zapachów i dźwięków, napojem synestezji, który przelewał się w rejestrowanych bodźcach, rozlewając po ciele i głaszcząc skórę osiadającą powoli mgiełką. Wzrok łączył się ze słuchem, słuch ze wzrokiem, dotyk - wszystko było odbierane na zasadzie ciągłości, wprawiając człowieka w dziwne wrażenie cyklu. Napadu jakże komfortowego otępienia, słodkiej pułapki wprowadzającej na zupełnie inne tory myśli. Sterującej szeregiem zachowań, popychającej do przodu i wzbraniającej przed oglądaniem się za siebie. Cała ta siła wrastała stopniowo w psychikę Daniela, wnikając między wzburzone struktury, na moment ustawiając je w dezorientującym poczuciu stabilności. Aż niepoprawnie, nieodpowiednio - dziwnie, zwodziły człowieka, który jeszcze jakiś czas temu nie mógł ze spokojem wkroczyć w świat snów, zmuszany do ponownego oglądania pod zamkniętymi oczami scen ze swojego życia. Wypruwających powoli jego jestestwo, by potem włożyć je ponownie; zaszyć, z pozornym wrażeniem, że przecież nic nie miało miejsca. Znał już je niemal na pamięć, do tego stopnia, by nie wykrzesać z siebie ani kropli, oczy jego były kompletnie suche, paliły ciągłym pieczeniem od utkwionego w jednym miejscu wzroku. Miał liczne problemy, ciągnął je za sobą, choć na moment łudząc się, że zdoła zapomnieć ich odczuwany ciężar. Ale tutaj, jeszcze wcześniej - coś zmieniło się. Coś kryło się pośród tej wyidealizowanej atmosfery, co wypełniało tkwiącą wewnątrz pustkę. Nie wydawała się to być uśmiechnięta obsługa, która krzątała się tu i ówdzie, przyjmując od klientów kolejne zamówienia. Nie wydawał się być to sam klimat lokalu, kameralny, nie wydawały się to być ciemne obicia kanap i tańczące pośród szklanych butelek światło. Zapach alkoholu, drażniący nozdrza i wsiąkający głęboko w płuca. Jej twarz z malującym się na niej uśmiechem, rozchylającym wargi, unosząc je delikatnie ku górze. Wzrok i uwaga odczuwalne dokładnie z momentem, gdy zdołał zająć swoje miejsce. Nie. To było coś więcej, coś skrytego między tym wszystkim, gdzieś pośród dostrzeganych przez umysł strzępków, które usiłowały się razem połączyć, chcąc wytworzyć kompletny obraz. W takich chwilach, rzeczywiście mógł zostawić za sobą przeszłość. Nie wiedział, czego oczekiwał konkretnie po Deirdre, czego oczekiwał w tym całym spotkaniu, usiłującym być wepchniętym w ciasne ramy zwyczajnej formalności, umowy zawartej między obiema stronami, w związku z szeregiem wynikających korzyści. Nieco opustoszały i oddzielony, powoli zaczął nawiązywać kontakt ze światem. Trunek stał nietknięty, nieobarczony nawet przelotnym dotykiem palców - pozostawiony tam, gdzie był od samego początku, malując się na tle widoku jako półprzezroczysty rekwizyt.
Deirdre była wyjątkowa. Poznał w swoim życiu wiele kobiet, wiele ludzi; tutaj nie mógł nawet twierdzić, że kiedykolwiek miał okazję ją poznać. Im więcej odkrywał na jej temat faktów, tym bardziej zdawał sobie sprawę, że w istocie jego wiedza się umniejsza - jakby wkraczał w ogarniętą połaciami cieni drogę, czarną, ciemną i zupełnie nieprzebytą. Ale w tym ułudnym odkrywaniu było coś fascynującego, co sprawiało, że pogrążał się jeszcze bardziej, całkowicie negując możliwość odwrotu. I choć był zmęczony, choć nie miał siły i nęciło go, by szybko urwać temat w zniecierpliwieniu, postanowił jednak go podchwycić, chcąc osiągnąć - tym razem już nie tak bezpośrednim sposobem - zamierzony skutek. Nie krył się z rozbawieniem, które ogarnęło go niemal natychmiastowo; uśmiech mężczyzny poszerzył się, odsłaniając szereg zębów. Stłumił śmiech, który (w przeciwnym wypadku) mógłby rozbrzmieć po pomieszczeniu gardłowym echem, skupiając uwagę nie do końca pożądanych osób. Nie wiedział, skąd ten nagły impuls - może przez całe zachowanie, które było jednocześnie tak samo prawdziwe jak i niedorzeczne? Cały czas musiała z nim igrać i... zapewne wiedziała, że w tej grze może jej jedynie towarzyszyć, zdany na nią, lecz jednocześnie usiłując nakreślić niezależność.
- Skąd pewność, że właśnie tego nie robię? Niektóre rzeczy przychodzą powoli. - Uniósł wzrok, narzucając twarzy poważniejszy wyraz. - Ale konsekwentnie. - Dodał po chwili, niby z tajemnicą, niby w związku ze zwyczajną zabawą słowami, które formowały się w przepełnione alegorią zdanie. - Między innymi dlatego jesteśmy tutaj.
Czyż nie z owego powodu? Odnalazł ją. Po dłuższym czasie i to, że się cieszył było autentyczne w każdym znaczeniu owego słowa. Nie oznaczało to jednak, że nadal chciał się bawić, brnąć i kontynuować. Szukał czegoś, co ukoiłoby jego mącony zbyt często spokój, czegoś choć raz pewnego, szukał konkretnych aspektów, na jakie czekał i jakie tak bardzo chciał zobaczyć.
- Czy jesteś na tyle przychylna, bym mógł powiedzieć, jaka w i z j a z tobą krążyła od dłuższego czasu w moich myślach? - zapytał, powoli igrając z każdym wyrazem, lecz zachowując przy tym spójną ciągłość, której daleko było do przeliterowania. W tęczówkach zdawało się coś błysnąć; spojrzenie odzyskało część dawnego wyrazu. Nieokreślonego, w którym mogło się kryć zarówno pożądanie, jak i zwyczajna ciekawość, w związku z oczekiwaną odpowiedzią. Dwuznacznie niepoprawnym, lecz jednocześnie pełnym banalnej zwyczajności.
Deirdre była wyjątkowa. Poznał w swoim życiu wiele kobiet, wiele ludzi; tutaj nie mógł nawet twierdzić, że kiedykolwiek miał okazję ją poznać. Im więcej odkrywał na jej temat faktów, tym bardziej zdawał sobie sprawę, że w istocie jego wiedza się umniejsza - jakby wkraczał w ogarniętą połaciami cieni drogę, czarną, ciemną i zupełnie nieprzebytą. Ale w tym ułudnym odkrywaniu było coś fascynującego, co sprawiało, że pogrążał się jeszcze bardziej, całkowicie negując możliwość odwrotu. I choć był zmęczony, choć nie miał siły i nęciło go, by szybko urwać temat w zniecierpliwieniu, postanowił jednak go podchwycić, chcąc osiągnąć - tym razem już nie tak bezpośrednim sposobem - zamierzony skutek. Nie krył się z rozbawieniem, które ogarnęło go niemal natychmiastowo; uśmiech mężczyzny poszerzył się, odsłaniając szereg zębów. Stłumił śmiech, który (w przeciwnym wypadku) mógłby rozbrzmieć po pomieszczeniu gardłowym echem, skupiając uwagę nie do końca pożądanych osób. Nie wiedział, skąd ten nagły impuls - może przez całe zachowanie, które było jednocześnie tak samo prawdziwe jak i niedorzeczne? Cały czas musiała z nim igrać i... zapewne wiedziała, że w tej grze może jej jedynie towarzyszyć, zdany na nią, lecz jednocześnie usiłując nakreślić niezależność.
- Skąd pewność, że właśnie tego nie robię? Niektóre rzeczy przychodzą powoli. - Uniósł wzrok, narzucając twarzy poważniejszy wyraz. - Ale konsekwentnie. - Dodał po chwili, niby z tajemnicą, niby w związku ze zwyczajną zabawą słowami, które formowały się w przepełnione alegorią zdanie. - Między innymi dlatego jesteśmy tutaj.
Czyż nie z owego powodu? Odnalazł ją. Po dłuższym czasie i to, że się cieszył było autentyczne w każdym znaczeniu owego słowa. Nie oznaczało to jednak, że nadal chciał się bawić, brnąć i kontynuować. Szukał czegoś, co ukoiłoby jego mącony zbyt często spokój, czegoś choć raz pewnego, szukał konkretnych aspektów, na jakie czekał i jakie tak bardzo chciał zobaczyć.
- Czy jesteś na tyle przychylna, bym mógł powiedzieć, jaka w i z j a z tobą krążyła od dłuższego czasu w moich myślach? - zapytał, powoli igrając z każdym wyrazem, lecz zachowując przy tym spójną ciągłość, której daleko było do przeliterowania. W tęczówkach zdawało się coś błysnąć; spojrzenie odzyskało część dawnego wyrazu. Nieokreślonego, w którym mogło się kryć zarówno pożądanie, jak i zwyczajna ciekawość, w związku z oczekiwaną odpowiedzią. Dwuznacznie niepoprawnym, lecz jednocześnie pełnym banalnej zwyczajności.
I'll hit the bottom
hit the bottom and escape
escape
Daniel Krueger
Zawód : Dziennikarz Proroka Codziennego
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
po drugiej stronie
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zazwyczaj skrupulatnie planowała każde spotkanie, próbując przewidzieć ewentualny finał rozmowy, niezależnie, czy dotyczyła ona przyjęcia do Ministerstwa, kupna magicznych kwiatów czy też stanowiła wstęp do zmysłowej gry wstępnej. Każdy aspekt swojego życia traktowała niezmiernie zadaniowo, oczekując nie tylko spektakularnych efektów ale i wymiernych korzyści. Musiała spisać się idealnie, by otrzymać nagrodę od samej siebie - łaskawy aplauz bliźniaczej Dei stanowił dla niej samej najwyższą formą uznania, natomiast zawiedzenie idealistycznych oczekiwań zsyłało ją do krainy wiecznej frustracji. Chora ambicja kiełkowała powoli, ale metodycznie, niszcząc momentami zdrowy rozsądek, którym przecież tak lubiła się szczycić - chłód logiki wyparowywał jednak z jej umysłu niezmiernie szybko, zastąpiony gorejącym pragnieniem władzy. Tylko przy perspektywie rządzenia, niezależnie od skali, pedantyczna w swym perfekcjonizmie Deirdre mogła postradać zmysły. Liczyła się ta najwyższa idea, coraz intensywniej tocząca jej chory mózg jakąś śmiertelną chorobą, z jakiej istnienia nie zdawała sobie sprawy. Zgnilizna postępowała powoli, subtelnie, praktycznie nie pozostawiając trwałych śladów; pozwalała Tsagairt prowadzić normalne życie oraz uśmiechać się naprawdę szczerze. Czy była świadoma kierujących nią popędów? Być może, ale traktowała te podszepty jako naturalną część człowieczeństwa, nawet jeśli słodki głosik zatruwał jej konkretny umysł chorymi złudzeniami. Dotyczącymi głównie jej pozycji jako królowej burdeliku, władczyni męskich serc, cesarzowej pragnień. W swej arogancji stawała się bezdennie głupia, jednak nawet w swym najsłabszym stanie intelektualnym przewyższała przeciętnego przechodnia o tysiąc napełnionych wiedzą głów.
Dlatego też w przypadku spotkania z Danielem postanowiła nie planować. Nie szukać wyjść ewakuacyjnych, nie odgrywać w swojej głowie sztywnego scenariusza, nie szacować zysków i strat, nie wypisywać wątpliwości, nie odtwarzać w swojej głowie listy słabych punktów Kruegera, które mogłaby wykorzystać. Pojawiła się tutaj bluźnierczo czysta: skoro nie miała żadnych konkretów, Daniel nie mógł wyprowadzić jej z równowagi ani dotknąć w ten okropny sposób, jaki rozhuśtał jej ustabilizowanym światkiem przed portretem Wenus. Wtedy miał nad nią przewagę zaskoczenia oraz tych przeklętych niebieskich oczu, wywołujących na jej skórze dreszcze, ale teraz...teraz już była na to przygotowana, zawczasu wytrącając mu z ręki oręż uroku dzięki wyborowi miejsca spotkania. Rozluźnienie atmosfery i szybsze bicie serca mogła złożyć na karb panującej w Amortencji aury, co wpływało zbawiennie na zdrowie psychicznie Deirdre. Nie mogłaby poprowadzić tej rozmowy ze świadomością, że w każdej chwili tajemniczy uśmiech Daniela może wywołać w jej ciele zmysłowe drżenie.
- Dobrze wiesz, że nie lubię czekać - odparła leciutko na jego subtelne aluzje, dzielnie wytrzymując spojrzenie jasnych oczu w zmęczonej oprawie pierwszych zmarszczek, które jednak nie szpeciły mężczyzny a dodawały mu doświadczonego uroku. Znał ją, wiedział o jej niecierpliwości i zaborczym podejściu do cennego czasu...co nieco zmieniło się w obecnej sytuacji. Właściwie cieszyła się z tego powolnego spotkania. Pierwszy raz od roku wybrała się do podobnego miejsca, pierwszy raz od rozpadnięcia się na kawałki przeszłości, mogła sączyć powoli arcysłodkiego drinka w podobnym miejscu, bez potwornego ciężaru obrzydzenia na ramionach. Chmurka, wirująca nad kieliszkiem, rozpłynęła się po upiciu łyka napoju, od razu wywołującego przyjemną falę ciepła, przepływającą przez całe ciało Dei. Od nieco zmarzniętych stóp w przyciasnych szpilkach, poprzez odkryte nogi, aż po bladą skórę oblekającą wystające kości obojczyków. Rumieniec na szczęście nie objął jej twarzy, inaczej Daniel mógłby mylnie odebrać to zaczerwienienie jako reakcje na swoje ostatnie pytanie.
Retoryczne, sugestywne; Deirdre znów zaśmiała się cicho i krótko, odkładając kieliszek z powrotem na blat stolika. - Proszę bardzo, Danielu, odziel się tą wizją. Oby była niesamowicie zmysłowa, inaczej zawiedziesz moje oczekiwania - odparła z królewską łaskawością, w duchu zastanawiając się nad tym, jak cudownie jest nie planować i po prostu pozwolić ponieść się chwili...przy absolutnym chłodzie zdrowego rozsądku, wygłodniale czekającego na konkrety. Co zaproponuje jej tym razem?
Dlatego też w przypadku spotkania z Danielem postanowiła nie planować. Nie szukać wyjść ewakuacyjnych, nie odgrywać w swojej głowie sztywnego scenariusza, nie szacować zysków i strat, nie wypisywać wątpliwości, nie odtwarzać w swojej głowie listy słabych punktów Kruegera, które mogłaby wykorzystać. Pojawiła się tutaj bluźnierczo czysta: skoro nie miała żadnych konkretów, Daniel nie mógł wyprowadzić jej z równowagi ani dotknąć w ten okropny sposób, jaki rozhuśtał jej ustabilizowanym światkiem przed portretem Wenus. Wtedy miał nad nią przewagę zaskoczenia oraz tych przeklętych niebieskich oczu, wywołujących na jej skórze dreszcze, ale teraz...teraz już była na to przygotowana, zawczasu wytrącając mu z ręki oręż uroku dzięki wyborowi miejsca spotkania. Rozluźnienie atmosfery i szybsze bicie serca mogła złożyć na karb panującej w Amortencji aury, co wpływało zbawiennie na zdrowie psychicznie Deirdre. Nie mogłaby poprowadzić tej rozmowy ze świadomością, że w każdej chwili tajemniczy uśmiech Daniela może wywołać w jej ciele zmysłowe drżenie.
- Dobrze wiesz, że nie lubię czekać - odparła leciutko na jego subtelne aluzje, dzielnie wytrzymując spojrzenie jasnych oczu w zmęczonej oprawie pierwszych zmarszczek, które jednak nie szpeciły mężczyzny a dodawały mu doświadczonego uroku. Znał ją, wiedział o jej niecierpliwości i zaborczym podejściu do cennego czasu...co nieco zmieniło się w obecnej sytuacji. Właściwie cieszyła się z tego powolnego spotkania. Pierwszy raz od roku wybrała się do podobnego miejsca, pierwszy raz od rozpadnięcia się na kawałki przeszłości, mogła sączyć powoli arcysłodkiego drinka w podobnym miejscu, bez potwornego ciężaru obrzydzenia na ramionach. Chmurka, wirująca nad kieliszkiem, rozpłynęła się po upiciu łyka napoju, od razu wywołującego przyjemną falę ciepła, przepływającą przez całe ciało Dei. Od nieco zmarzniętych stóp w przyciasnych szpilkach, poprzez odkryte nogi, aż po bladą skórę oblekającą wystające kości obojczyków. Rumieniec na szczęście nie objął jej twarzy, inaczej Daniel mógłby mylnie odebrać to zaczerwienienie jako reakcje na swoje ostatnie pytanie.
Retoryczne, sugestywne; Deirdre znów zaśmiała się cicho i krótko, odkładając kieliszek z powrotem na blat stolika. - Proszę bardzo, Danielu, odziel się tą wizją. Oby była niesamowicie zmysłowa, inaczej zawiedziesz moje oczekiwania - odparła z królewską łaskawością, w duchu zastanawiając się nad tym, jak cudownie jest nie planować i po prostu pozwolić ponieść się chwili...przy absolutnym chłodzie zdrowego rozsądku, wygłodniale czekającego na konkrety. Co zaproponuje jej tym razem?
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Dwa światy zazębiały się - nachodziły na siebie w niewidocznej, niemal rozmytej granicy. Przebiegała ona jak mgła, jak wytyczna, rozmazana parabola stwierdzenia jednego i drugiego, delikatnie balansując na cienkiej czerwonej linii doznań. Osobne sfery, zupełnie inne rzeczywistości, które współistniejąc, nakładały na nią coraz to kolejne warstwy, niczym barwy umieszczane malarskim pędzlem na powierzchni płótna. Pigmenty kreowały postrzegane wizję, nadając pozornie płytkiej sferze wielu nieznanych dotąd wymiarów. Oni. Na zewnątrz - siedzący naprzeciw siebie, wymieniając swobodne lecz uważne spojrzenia. Zwyczajnie niezwyczajni, nie zdawali się odbiegać od reszty otoczenia, odgrodzeni od innych barierą spokoju, tonąc pośród całej atmosfery miejsca. Zapachów, które nie zdawały się tracić na intensywności, taksujących się nawzajem tęczówek, uśmiechów i całej masy innych gestów, pozornie niezauważalnych i zdawkowych, lecz dopełniających mniej lub bardziej świadomie rejestrowany odbiór. Statyczni, używający jedynie nieznacznych ruchów, przytwierdzeni wręcz i umieszczeni pośród innych stolików, krzeseł, poruszających się swobodnie ludzi, obsługi, alkoholu, szmerów szeptów i przytłumionych, serdecznych śmiechów. To był jeden świat, prosty, zwyczajny, bezpośredni jak lustrzane odbicie. Płytki. Spowijał całość cienką pajęczyną, która osiadała na skrywanych w całości działań gestach, zniekształcając prawdziwe zarysy, deformując, ukrywając, choć zarazem pozostawiając na widoku. W zasięgu ręki. Toczące się wewnątrz umysłu procesy tworzyły wewnątrz czaszki Daniela natłok; kłębiły się, pęczniejąc i naciskając z każdą chwilą coraz mocniej.
Obserwacja zawsze wiązała się z komplikacjami - należało wychwycić wszystko, jednocześnie pozostając zaangażowanym w rozgrywające się zdarzenia. Utożsamiana z dystansem i nieobecnością, mogła łatwo zostać odebrana jako jawnie wypowiedziana obelga, gdy pełne obojętności spojrzenie skupiało się na czymś zupełnie innym, a z ust nie padła od dłuższego czasu oczekiwana odpowiedź. Daniel lubił odkrywać, lubił działać, dostosowywać się, przy tym cały czas pozostając sobą. Był cierpliwy. Przyczajony. Ukryty. Nie wybiegał naprzód bez planów, nie działał spontanicznie, jeśli mógł sobie pozwolić na inne wyjście. Impulsywny charakter obdarzył go poniekąd talentem do wytrącania ludzi z równowagi, prowokowania - lecz sam z siebie zawsze starał się wycofać, pozwalając sobie na zdrowe - przynajmniej jego zdaniem - spojrzenie z dystansu. Nie przyszedłby tutaj bez większych zamierzeń, nie zjawiłby się w "Wenus", gdyby nie wiedział, co właściwie chciałby powiedzieć, nie szukałby niestrudzenie w przypadku braku wizji i towarzyszącej, wszechobecnej pustce. Mieszało się w nim kilka typów osobowości, począwszy od tragicznego artysty po zachłannego, żelaznego człowieka; odkrywały się wraz z sytuacją niczym karty, jak elementy układanki, na którą składała się cała jego niestabilna psychika. A teraz, kiedy przyglądał się wszystkiemu z uwagą oraz ciekawością, płynął wraz z chwilą, jednak nie poddawał się jej już tak swobodnie, wciąż mając przed oczami wszystkie postawione niegdyś założenia. Ciemne spojrzenie jego towarzyszki - tęczówki zlewające się ze źrenicami w jedną wielką, nieprzeniknioną otchłań, nie zdradzało wiele, subtelnie, pewnie utrzymywane na wzór utkanej z połaci mroku fortecy. Uginając się, lecz pozostając pewnym. Dostosowując, jednak nakreślając granice. Mimowolnie przyprawiało o przyspieszone bicie serca, kiedy oczekiwał na odpowiedź, która za niedługo miała nadejść - czyżby? Zawsze pozostawała wątpliwość, mająca swój dom gdzieś między jednym a drugim mrugnięciem, oddechem, wydłużającymi się sekundami, które przyspieszały na nowo, gdy rozmowa powoli zmierzała ku swojemu sednu. Pozwolił sobie na chwilę wytchnienia, sięgając w powolnym geście po kieliszek. Dłoń początkowo wyłącznie objęła cienką, szklaną oprawę, jakby w przestrachu że ledwo mocniejszy uścisk może zniszczyć jej prześwitującą strukturę. Upity łyk pozostawiał na gardle widmowy ślad, a smak wciąż obecny na języku komponował się wraz z rozlewającym po całym ciele wrażeniem delikatnie palącego acz przyjemnego ciepła. Odstawił przedmiot tam, gdzie był przedtem, początkowo otwierając nieznacznie usta - lecz nie roniąc przy tym ani słowa.
- O zmysły zawsze można zadbać. - odezwał się po chwili, spokojnie, bez wyraźnego pośpiechu. - Wizją jest współpraca. - Uniósł swój wzrok ponownie, wyostrzając do tej pory stłumione spojrzenie. Jeden wyraz, który krył za sobą tak wiele, oczywisty w swoim nadmienieniu, rozgałęziający się na wiele znaczeń niczym splecione z liter drzewo. - Zostań moją informatorką - dodał, choć ton wypowiedzi nie wskazywał na charakter polecenia. Twarz uformowała się w wyrazie oczekiwania, w końcu decyzja należała do niej, zawsze, nigdy do nikogo innego.
Obserwacja zawsze wiązała się z komplikacjami - należało wychwycić wszystko, jednocześnie pozostając zaangażowanym w rozgrywające się zdarzenia. Utożsamiana z dystansem i nieobecnością, mogła łatwo zostać odebrana jako jawnie wypowiedziana obelga, gdy pełne obojętności spojrzenie skupiało się na czymś zupełnie innym, a z ust nie padła od dłuższego czasu oczekiwana odpowiedź. Daniel lubił odkrywać, lubił działać, dostosowywać się, przy tym cały czas pozostając sobą. Był cierpliwy. Przyczajony. Ukryty. Nie wybiegał naprzód bez planów, nie działał spontanicznie, jeśli mógł sobie pozwolić na inne wyjście. Impulsywny charakter obdarzył go poniekąd talentem do wytrącania ludzi z równowagi, prowokowania - lecz sam z siebie zawsze starał się wycofać, pozwalając sobie na zdrowe - przynajmniej jego zdaniem - spojrzenie z dystansu. Nie przyszedłby tutaj bez większych zamierzeń, nie zjawiłby się w "Wenus", gdyby nie wiedział, co właściwie chciałby powiedzieć, nie szukałby niestrudzenie w przypadku braku wizji i towarzyszącej, wszechobecnej pustce. Mieszało się w nim kilka typów osobowości, począwszy od tragicznego artysty po zachłannego, żelaznego człowieka; odkrywały się wraz z sytuacją niczym karty, jak elementy układanki, na którą składała się cała jego niestabilna psychika. A teraz, kiedy przyglądał się wszystkiemu z uwagą oraz ciekawością, płynął wraz z chwilą, jednak nie poddawał się jej już tak swobodnie, wciąż mając przed oczami wszystkie postawione niegdyś założenia. Ciemne spojrzenie jego towarzyszki - tęczówki zlewające się ze źrenicami w jedną wielką, nieprzeniknioną otchłań, nie zdradzało wiele, subtelnie, pewnie utrzymywane na wzór utkanej z połaci mroku fortecy. Uginając się, lecz pozostając pewnym. Dostosowując, jednak nakreślając granice. Mimowolnie przyprawiało o przyspieszone bicie serca, kiedy oczekiwał na odpowiedź, która za niedługo miała nadejść - czyżby? Zawsze pozostawała wątpliwość, mająca swój dom gdzieś między jednym a drugim mrugnięciem, oddechem, wydłużającymi się sekundami, które przyspieszały na nowo, gdy rozmowa powoli zmierzała ku swojemu sednu. Pozwolił sobie na chwilę wytchnienia, sięgając w powolnym geście po kieliszek. Dłoń początkowo wyłącznie objęła cienką, szklaną oprawę, jakby w przestrachu że ledwo mocniejszy uścisk może zniszczyć jej prześwitującą strukturę. Upity łyk pozostawiał na gardle widmowy ślad, a smak wciąż obecny na języku komponował się wraz z rozlewającym po całym ciele wrażeniem delikatnie palącego acz przyjemnego ciepła. Odstawił przedmiot tam, gdzie był przedtem, początkowo otwierając nieznacznie usta - lecz nie roniąc przy tym ani słowa.
- O zmysły zawsze można zadbać. - odezwał się po chwili, spokojnie, bez wyraźnego pośpiechu. - Wizją jest współpraca. - Uniósł swój wzrok ponownie, wyostrzając do tej pory stłumione spojrzenie. Jeden wyraz, który krył za sobą tak wiele, oczywisty w swoim nadmienieniu, rozgałęziający się na wiele znaczeń niczym splecione z liter drzewo. - Zostań moją informatorką - dodał, choć ton wypowiedzi nie wskazywał na charakter polecenia. Twarz uformowała się w wyrazie oczekiwania, w końcu decyzja należała do niej, zawsze, nigdy do nikogo innego.
I'll hit the bottom
hit the bottom and escape
escape
Daniel Krueger
Zawód : Dziennikarz Proroka Codziennego
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
po drugiej stronie
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Spojrzenie jasnoniebieskich oczu Daniela już jej nie porażało, nie wyprowadzało z równowagi, nie stanowiło prześwietlającego zagrożenia. Tamta krótka chwila przed obrazem bogini miłości wydawała się obecnie jakimś drobnym nieporozumieniem, zabawą dwóch niedojrzałych dzieci, próbujących się wzajemnie postraszyć sztucznymi różdżkami. Obydwoje szarpali się przecież o ułudę władzy nad przeciwnikiem. Przyjacielem? Te dwa określenia wbrew pozorom leżały w słowniku życia bardzo blisko siebie, niekiedy wręcz przenikając się znaczeniami. Czyż w czasie ministerialnych rozgrywek uporczywy dziennikarzyna nie stanowił dla oddanej pracy urzędniczki wroga? Powinna strzec brudnych sekrecików, ale zamiast tego sprzedawała mu je bez wyrzutów sumienia, z wielką radością obserwując spadające z wysokich stołków gwiazdy, pogrążone przez własną niedbałość, skłonność do używek czy też niezbyt legalne powiązania. Krueger stanowił środek do celu, był uświęceniem, kimś nietykalnym, niezależnym i nie do zaszufladkowania. Lubiła jego towarzystwo, wydawał się jednym z niewielu mężczyzn posiadających zdolność rozmowy półsłówkami, podtrzymując kurtynę nieoczywistości, dającą im tymczasowe schronienie. Zarówno wtedy, kiedy stukając się kieliszkami Ognistej Whisky świętowali serię artykułów, jak i teraz, kiedy w zupełnie innej konwencji próbowali zakończyć dwuznaczną gierkę.
Przyjemną, orzeźwiającą, pobudzającą zmysły...ale jednak męczącą. Deirdre zbyt długo musiała grać rolę Miu, by potrafiła cieszyć się tym kolejnym jej wcieleniem. Tym razem nie wyuzdanej prostytutki a zakochanej kobiety, zapatrzonej w nieziemsko przystojnego dziennikarza, dla którego byłaby w stanie zrobić wszystko. Nawet nie zastanawiała się, czy tak właśnie ją widział - wierzyła w jego inteligencję. Tylko dla niej tutaj była, tylko dla niej sączyła tego oszałamiająco słodkiego drinka i tylko dla niej poddawała się temu uroczemu uniesieniu, coraz słabiej wyczuwalnego w powietrzu konkretnymi aromatami, ale coraz silniej przepływającego przez jej myśli rozmytymi obrazami ust Daniela wędrującymi po jej ciele.
Niezbyt dbała o to, czy mógł to wyczytać z jej nienaturalnie czarnych oczu czy nie. Ciągle uśmiechała się do niego lekko, odkładając prawie pusty kieliszek na stolik i kontrolnie sprawdzając, czy na jego brzegu nie odbiła się jej czerwona szminka. Nie, żadnego śladu, dalej musiała prezentować się jak perfekcyjna bizneswoman, na własne życzenie wchodząca w rolę zadurzonego dziewczęcia. Uśmiechającego się szerzej, kiedy jej wybranek na chwilę zaniemówił - oczywiście przez zachwyt jej urodą a nie ważąc następne słowa.
Wiedziała, że padną, zastanawiała się tylko kiedy i w jakiej formie. Wewnętrznie przyklasnęła zwięzłości Daniela, nie zmieniając jednak wyrazu twarzy. Uniesione kąciki ust nie drgnęły, roziskrzone spojrzenie czarnych oczu pozostało takie same; nawet palce, obejmujące nóżkę kieliszka pozostawały w tej samej, nienaturalnej pozycji. Jakby cały świat zatrzymał się w oczekiwaniu...albo jakby po prostu nic się nie zmieniło. Powracali przecież do przeszłości, w której padło to samo zdanie. Piękna klamra, jednocześnie zaczynająca i kończąca pewien etap. Nie podjęła przecież jeszcze żadnej decyzji.
Po chwili milczenia poruszyła się w końcu, dopijając do końca niebiański drink - powoli, ciesząc usta ostatnią porcją słodyczy. - Aż tak interesuje cię erotyczne pożycie angielskiej szlachty? Nie wiedziałam, że przeszedłeś do redakcji Czarownicy i interesujesz się takimi ploteczkami - spytała z jawną kpiną, bardzo szybko powracając z chmurek zadurzenia na brudną ziemię słownych przepychanek. Chciała go po raz ostatni sprowokować, sprawić, żeby odpuścił...a może po prostu sprawdzić tok jego myślenia i nieugiętość postanowień? Wiedziała przecież, jakie sekrety skrywają klienci Wenus i te związane z szeroko pojętym fetyszyzmem stanowiły tylko wierzchołek góry lodowej. Mogącej zatopić niejeden statek.
Przyjemną, orzeźwiającą, pobudzającą zmysły...ale jednak męczącą. Deirdre zbyt długo musiała grać rolę Miu, by potrafiła cieszyć się tym kolejnym jej wcieleniem. Tym razem nie wyuzdanej prostytutki a zakochanej kobiety, zapatrzonej w nieziemsko przystojnego dziennikarza, dla którego byłaby w stanie zrobić wszystko. Nawet nie zastanawiała się, czy tak właśnie ją widział - wierzyła w jego inteligencję. Tylko dla niej tutaj była, tylko dla niej sączyła tego oszałamiająco słodkiego drinka i tylko dla niej poddawała się temu uroczemu uniesieniu, coraz słabiej wyczuwalnego w powietrzu konkretnymi aromatami, ale coraz silniej przepływającego przez jej myśli rozmytymi obrazami ust Daniela wędrującymi po jej ciele.
Niezbyt dbała o to, czy mógł to wyczytać z jej nienaturalnie czarnych oczu czy nie. Ciągle uśmiechała się do niego lekko, odkładając prawie pusty kieliszek na stolik i kontrolnie sprawdzając, czy na jego brzegu nie odbiła się jej czerwona szminka. Nie, żadnego śladu, dalej musiała prezentować się jak perfekcyjna bizneswoman, na własne życzenie wchodząca w rolę zadurzonego dziewczęcia. Uśmiechającego się szerzej, kiedy jej wybranek na chwilę zaniemówił - oczywiście przez zachwyt jej urodą a nie ważąc następne słowa.
Wiedziała, że padną, zastanawiała się tylko kiedy i w jakiej formie. Wewnętrznie przyklasnęła zwięzłości Daniela, nie zmieniając jednak wyrazu twarzy. Uniesione kąciki ust nie drgnęły, roziskrzone spojrzenie czarnych oczu pozostało takie same; nawet palce, obejmujące nóżkę kieliszka pozostawały w tej samej, nienaturalnej pozycji. Jakby cały świat zatrzymał się w oczekiwaniu...albo jakby po prostu nic się nie zmieniło. Powracali przecież do przeszłości, w której padło to samo zdanie. Piękna klamra, jednocześnie zaczynająca i kończąca pewien etap. Nie podjęła przecież jeszcze żadnej decyzji.
Po chwili milczenia poruszyła się w końcu, dopijając do końca niebiański drink - powoli, ciesząc usta ostatnią porcją słodyczy. - Aż tak interesuje cię erotyczne pożycie angielskiej szlachty? Nie wiedziałam, że przeszedłeś do redakcji Czarownicy i interesujesz się takimi ploteczkami - spytała z jawną kpiną, bardzo szybko powracając z chmurek zadurzenia na brudną ziemię słownych przepychanek. Chciała go po raz ostatni sprowokować, sprawić, żeby odpuścił...a może po prostu sprawdzić tok jego myślenia i nieugiętość postanowień? Wiedziała przecież, jakie sekrety skrywają klienci Wenus i te związane z szeroko pojętym fetyszyzmem stanowiły tylko wierzchołek góry lodowej. Mogącej zatopić niejeden statek.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Nie spieszył się. Chętnie obserwował, jak wszystko powoli ulega zmianom, będąc jednocześnie widzem i uczestnikiem. Nie spieszył się, tylko na swój sposób wszystko kontemplował, pozwalał, by wizja powoli zagnieżdżała się wewnątrz jego umysłu, kiełkowała z zalążków wyciąganych wniosków, popychana do przodu przez nieustanny upływ czasu. Zdawał się pogrążać w tej paradoksalnej wręcz bliskości, takiej - która również wyznaczała granice, łączyła wyłącznie po głębszemu przyjrzeniu, normalnie skryta poza zasięgiem wzroku. I choć wszystko było bardziej niedostępne niż na wyciągnięcie ręki, samo z siebie dawało już satysfakcję; nie zawodziło, lecz podsycało, będąc jawnym w swoim wyrazie uświadomieniem. Niebanalność. Wyzbycie się prostoty, prymitywnych schematów, które mogły niemal zakazić, przetrawić całość dotychczasowej znajomości czerniejącą gangreną, niszcząc wszystko, co zdołało do tej pory powstać. Chyba to najbardziej lubił, kiedy nawzajem prowadzili się, w dziwnym rodzaju zmienionego tanga - gdzie jedno obejmowało prowadzenie za drugim, wyznaczając z góry i zmuszając do podporządkowania. Pokrętnego, ale jednak - zawsze wyznaczonego, mającego wszystko pod kontrolą, przy tym nadając charakteru nieprzewidywalności. Niedostępność była tutaj wyłącznie zaletą, ogniem trawiącym ciało przyjemnym ciepłem, pobudzającym do myślenia i kojącym zmysły. Być może nie zdawał sobie nawet sprawy, jak ta sytuacja zaczyna przypominać poprzednie, zarówno będąc zupełnie inną, otumaniającą słodkim powiewem, który niczym niewidzialny szal owijał ciało w wielokrotnych splotach.
Jednego nie trzeba było mu powtarzać. Wiedział, jak wiele razem mogliby zdziałać, jak bardzo ta wizja otwierała zamknięte dotychczas wrota perspektyw. Wiedział, że mogliby bez skrupułów strącić kilka pionków z szachownicy ponurej rzeczywistości. I po raz kolejny wiedział - czyli był zdecydowany, czekając cierpliwie na mający zapaść wyrok. Nigdy nie traktował Deirdre pobłażliwie, wręcz przeciwnie, uważał ją za jedną z najbardziej inteligentnych, poznanych przez niego osób. Emanowała wyjątkową aurą. Zajmowała. Nieważne, czy jako spoglądająca na niego chłodnym wzrokiem urzędniczka, czy jako burzycielka wewnętrznego spokoju na korytarzach "Wenus", usiłując ogołocić go z resztek samokontroli, wyzwalając ukryte, tłamszone gdzieś przez cały czas pragnienia. Mógł zwrócić się do niej. Wyłącznie do niej. Nie było zamienników, nie było kogoś, kto zastąpiłby ją w danej roli. I może dlatego przez jakiś czas odczuwał dziwnego rodzaju pustkę, jakby jeden fragment układanki został przezeń nieodwracalnie stracony, niszcząc wszystko niczym wiatr delikatne struktury karcianego domku. Oczekiwanie przyprawiało o grozę. Wzrok nie chciał być utkwiony gdzie indziej, widział, jak drobnymi łykami opróżniany jest systematycznie kieliszek, wydłużając boleśnie chwilę przerwy. Słowa, które zostały następnie wychwycone, wprawiły go w pewną formę konsternacji - Daniel zmarszczył nieznacznie brwi, a przez jego twarz zdawała się przebiegać niby rysa, postępująca wraz z dysonansem, w jaki ułożyła się opuszczająca krtań wypowiedź. Bezpośrednio wypowiedziane wykpienie, było nasiąknięte ironią do suchej nitki każdej wchodzącej w jego skład głoski. Było niczym drobne, lecz wyprowadzone ze śmiertelną precyzją ostrze, które miało się dokładnie wbić w zamierzone wcześniej miejsce. Co ona sobie myśli? Powinien jej po raz ostatni wytłumaczyć? Odrzucił tę wizję niemal z samego początku; przecież to było oczywiste. Spokój został zmącony, lecz rozsądek wciąż miał na tyle duży udział, by nie niszczyć dawnego wymiaru klimatu, obrócić wszystkiego w pył, zdawałoby się - nieodwracalnie.
- Dobrze wiesz, że nie to mnie interesuje, Deirdre - mówiąc jej imię, czuł dziwny rodzaj zadowolenia, które wkradało się wraz z chwilą, gdy po długiej rozłące mogło znów wrócić na usta. - Oboje wiemy. - Odsunął od siebie kieliszek, jakby nie chciał, by cokolwiek przeszkadzało mu w aktualnym widoku. Ciało znów pragnęło ułożyć się w bezruchu - czekając, czy dotrze do niego wyłącznie pożegnalny odgłos kroków czy... Coś znacznie innego.
Jednego nie trzeba było mu powtarzać. Wiedział, jak wiele razem mogliby zdziałać, jak bardzo ta wizja otwierała zamknięte dotychczas wrota perspektyw. Wiedział, że mogliby bez skrupułów strącić kilka pionków z szachownicy ponurej rzeczywistości. I po raz kolejny wiedział - czyli był zdecydowany, czekając cierpliwie na mający zapaść wyrok. Nigdy nie traktował Deirdre pobłażliwie, wręcz przeciwnie, uważał ją za jedną z najbardziej inteligentnych, poznanych przez niego osób. Emanowała wyjątkową aurą. Zajmowała. Nieważne, czy jako spoglądająca na niego chłodnym wzrokiem urzędniczka, czy jako burzycielka wewnętrznego spokoju na korytarzach "Wenus", usiłując ogołocić go z resztek samokontroli, wyzwalając ukryte, tłamszone gdzieś przez cały czas pragnienia. Mógł zwrócić się do niej. Wyłącznie do niej. Nie było zamienników, nie było kogoś, kto zastąpiłby ją w danej roli. I może dlatego przez jakiś czas odczuwał dziwnego rodzaju pustkę, jakby jeden fragment układanki został przezeń nieodwracalnie stracony, niszcząc wszystko niczym wiatr delikatne struktury karcianego domku. Oczekiwanie przyprawiało o grozę. Wzrok nie chciał być utkwiony gdzie indziej, widział, jak drobnymi łykami opróżniany jest systematycznie kieliszek, wydłużając boleśnie chwilę przerwy. Słowa, które zostały następnie wychwycone, wprawiły go w pewną formę konsternacji - Daniel zmarszczył nieznacznie brwi, a przez jego twarz zdawała się przebiegać niby rysa, postępująca wraz z dysonansem, w jaki ułożyła się opuszczająca krtań wypowiedź. Bezpośrednio wypowiedziane wykpienie, było nasiąknięte ironią do suchej nitki każdej wchodzącej w jego skład głoski. Było niczym drobne, lecz wyprowadzone ze śmiertelną precyzją ostrze, które miało się dokładnie wbić w zamierzone wcześniej miejsce. Co ona sobie myśli? Powinien jej po raz ostatni wytłumaczyć? Odrzucił tę wizję niemal z samego początku; przecież to było oczywiste. Spokój został zmącony, lecz rozsądek wciąż miał na tyle duży udział, by nie niszczyć dawnego wymiaru klimatu, obrócić wszystkiego w pył, zdawałoby się - nieodwracalnie.
- Dobrze wiesz, że nie to mnie interesuje, Deirdre - mówiąc jej imię, czuł dziwny rodzaj zadowolenia, które wkradało się wraz z chwilą, gdy po długiej rozłące mogło znów wrócić na usta. - Oboje wiemy. - Odsunął od siebie kieliszek, jakby nie chciał, by cokolwiek przeszkadzało mu w aktualnym widoku. Ciało znów pragnęło ułożyć się w bezruchu - czekając, czy dotrze do niego wyłącznie pożegnalny odgłos kroków czy... Coś znacznie innego.
I'll hit the bottom
hit the bottom and escape
escape
Daniel Krueger
Zawód : Dziennikarz Proroka Codziennego
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
po drugiej stronie
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Podejmowanie ryzyka zawsze oznaczało dla poukładanej Deirdre brutalne wyjście ze strefy komfortu. W swoim świecie równo poukładanych rzędów myśli i zaplanowanej co do joty przyszłości czuła się bezpiecznie: każdy element osobowościowej układanki leżał na swoim miejscu a sterylnie wyczyszczone szyby broniły kryształowego zamku pedantyzmu przed zakusami wrogich sił. Do jakich należał nie tylko bałagan, ale także każdy aspekt nieprzewidywalności. Co prawda radziła sobie z nimi na każdym kroku, dzielnie podejmując rzucane jej przez ministerialny chaos wyzwania, ale te potyczki z nieznanym nieodłącznie wiązały się z znacznym dyskomfortem. Przyzwyczajona do kreowania rzeczywistości od linijki, pozostawała w zderzeniu z nieładem ludzi bardzo podatna, co potrafiła ukryć tylko narastającą obojętnością. Za lodowatym spokojem czarnych oczu potęgowała się irytacja, rozżalenie i wściekłość, rzadko kiedy wychodząca na jaw. Buzujące emocje nie znajdywały ujścia, narastając i mnożąc się niczym rakotwórcze komórki, zajmujące coraz szybciej zdrowe tkanki. Musiała jednak podejmować ryzyko i na własne życzenie konfrontować się z niepewnością. Jeśli taka była cena za końcowy efekt jej dalekosiężnych planów, była w stanie ją zapłacić. Nawet z nawiązką.
Była pewna, że Daniel doskonale o tym wie. Tak naprawdę nienawidziła tego jego spokoju, z jakim potrafił się jej przyglądać. Nie szastał zdobytymi o niej informacjami, nie próbował nią manipulować, nie szantażował, nie uwodził - w obecnym świecie gra w otwarte karty zdarzała się niezwykle rzadko, co doprowadzało Dei do wewnętrznego szału. Nie tak to powinno wyglądać, nie tak zaplanowała sobie rolę mężczyzn w swym życiu. Mieli być ogłupiałymi testosteronem agresorami, głupimi podludźmi, bazującymi tylko na najniższych emocjach i podłości. Krueger w ogóle nie pasował do zatwierdzonego, jedynego słusznego schematu Tsagairt, wytrącając z jej ręki oręż pogardy. Pozostawała więc zupełnie bezbronna, nawet jeśli uważał inaczej. Mogła tylko separować się od swoich uczuć maską pozorów, uśmiechem, zauroczonymi gestami, tanią gierką słowną, tylko odciągającą w czasie to, co było nieuniknione od ich pierwszego spotkania.
Porozumienie. Zaprzeczające wszelkim wymogom bezpieczeństwa, jakie sobie narzucała, chcąc zminimalizować ryzyko do zera. Nawiązywanie współpracy z dziennikarzem w dziedzinie tak delikatnej i w tak poważanym środowisku było skrajną głupotą. Gdyby znalazła się obecnie w próżni, niezwiązana długami i odpowiedzialnością za bliskich, już dawno wstałaby od stolika, ba, nawet nie pojawiłaby się przy nim. Sprzedawanie Kruegerowi informacji zasłyszanych przy kolacjach z politykami i bogaczami, czy wręcz oferowanie mu wiadomości zapisanych z pierwszego źródła notatnika zawsze noszonego w kieszeni wysoko postawionego dyrektora departamentu, wiązało się z niewyobrażalnym ryzykiem. Niezwiązanym jednakże z ewentualnym przyłapaniem na gorącym uczynku: z tego z pewnością wybrnęłaby z urokiem, będąc przecież tylko głupią kurewką, według wielu klientów nie mówiącą nawet dobrze po angielsku. To dalsze konsekwencje sprawiały, że stanowczy głosik w jej głowie namawiał do odrzucenia propozycji. Gdyby śledztwa, artykuły i ujawnione skandale w jakikolwiek sposób powiązano z Wenus, byłaby skończona. W każdy z możliwych sposobów. Środowisko, w jakim z taką gracją się obracała, nie wybaczało a nikt nie przejąłby się losem anonimowej prostytutki, nagle znikającej na dobre z Londynu.
O tym wszystkim myślała już wcześniej, próbując oszacować straty, ale nawet gdy wynik okazał się przerażający, musiała przyjąć propozycję Daniela. Hogwarcka wyprawka dla Wilhelma kompletnie wyczyściła jej konto, odsetki niespłaconych długów powiększały się, zbliżała się zima, związana z dodatkowymi wydatkami a choroba ojca postępowała, domagając się coraz droższych, nowatorskich eliksirów. Los postawił ją pod ścianą, wiążąc ręce w błagalnym geście, jakiego nie zamierzała nigdy wykonać. Mogła zarabiać w podobno najpodlejszy ze sposobów, ale błaganie kogokolwiek o pomoc wydawało się milion razy gorszą perspektywą.
Dlatego ciągle siedziała na przeciwko niego, utrzymując nieprzerwany kontakt wzrokowy i przygotowując się do swoistego powrotu do przeszłości. Już kiedyś odgrywali te scenkę, siedząc w nędznym barze nad Tamizą, którego wnętrze rozmyło się jednak dokładnie w niepamięci. Albo w słodkim zapachu amortencji, jaki ciągle wyczuwała w powietrzu, nawet kiedy zaczynała mówić, wydając na siebie odroczony o lata (miała nadzieję, że będzie wtedy wystarczająco daleko) wyrok. - Chcę dostawać trzy razy więcej niż ostatnio. Co miesiąc. Niezależnie od ilości informacji - zaczęła zdecydowanie, prostując się i na krótką chwilę znów przypominając zakochaną w konkretach urzędniczkę, informującą petenta o wymaganiach Ministerstwa. Bardzo wygórowanych, ale miała przecież swoją szaleńczą cenę. - Będę mieć też prawo odmowy, jeśli temat będzie dotykał osoby, której chcę zapewnić bezpieczeństwo - kontynuowała, przelotnie błądząc myślami przy Tristanie i Erneście, co wywołało na jej twarzy lekki uśmiech, utrzymujący się już do końca krótkiej litanii najważniejszych warunków. Nie wspominała o podstawach zdrowego rozsądku, o tym, że miała być tylko drugim źródłem - ufała Danielowi, znając jego dziennikarskie doświadczenie, wyczucie informatorów i kontakty oraz wierząc w jego zdrowy rozsądek, który wielokrotnie zaprowadził go na czołówki gazet. Powierzanie swoich usług w jego ręce było najbezpieczniejszą z opcji, aczkolwiek i tak niosącą lekkie ryzyko. Podejmowała je z bólem serca i wręcz żałosnym pragnieniem pieniędzy: obydwa uczucia były jednak ukryte naprawdę doskonale, nawet przed czujnym wzrokiem Kruegera, który dzielnie wytrzymywała, poprawiając pusty kieliszek tak, by stał równo przy krawędzi blatu. Daniel mógł odrzucić jej warunki, podskórnie liczyła na to, że nie będzie go na nią stać , co rozwiązałoby ten palący niepokój, cicho mruczący gdzieś w tyle głowy, chociaż teraz, kiedy wyraziła już zgodę, do tej emocji dołączyła także obawa. Naprawdę potrzebowała tych pieniędzy.
Była pewna, że Daniel doskonale o tym wie. Tak naprawdę nienawidziła tego jego spokoju, z jakim potrafił się jej przyglądać. Nie szastał zdobytymi o niej informacjami, nie próbował nią manipulować, nie szantażował, nie uwodził - w obecnym świecie gra w otwarte karty zdarzała się niezwykle rzadko, co doprowadzało Dei do wewnętrznego szału. Nie tak to powinno wyglądać, nie tak zaplanowała sobie rolę mężczyzn w swym życiu. Mieli być ogłupiałymi testosteronem agresorami, głupimi podludźmi, bazującymi tylko na najniższych emocjach i podłości. Krueger w ogóle nie pasował do zatwierdzonego, jedynego słusznego schematu Tsagairt, wytrącając z jej ręki oręż pogardy. Pozostawała więc zupełnie bezbronna, nawet jeśli uważał inaczej. Mogła tylko separować się od swoich uczuć maską pozorów, uśmiechem, zauroczonymi gestami, tanią gierką słowną, tylko odciągającą w czasie to, co było nieuniknione od ich pierwszego spotkania.
Porozumienie. Zaprzeczające wszelkim wymogom bezpieczeństwa, jakie sobie narzucała, chcąc zminimalizować ryzyko do zera. Nawiązywanie współpracy z dziennikarzem w dziedzinie tak delikatnej i w tak poważanym środowisku było skrajną głupotą. Gdyby znalazła się obecnie w próżni, niezwiązana długami i odpowiedzialnością za bliskich, już dawno wstałaby od stolika, ba, nawet nie pojawiłaby się przy nim. Sprzedawanie Kruegerowi informacji zasłyszanych przy kolacjach z politykami i bogaczami, czy wręcz oferowanie mu wiadomości zapisanych z pierwszego źródła notatnika zawsze noszonego w kieszeni wysoko postawionego dyrektora departamentu, wiązało się z niewyobrażalnym ryzykiem. Niezwiązanym jednakże z ewentualnym przyłapaniem na gorącym uczynku: z tego z pewnością wybrnęłaby z urokiem, będąc przecież tylko głupią kurewką, według wielu klientów nie mówiącą nawet dobrze po angielsku. To dalsze konsekwencje sprawiały, że stanowczy głosik w jej głowie namawiał do odrzucenia propozycji. Gdyby śledztwa, artykuły i ujawnione skandale w jakikolwiek sposób powiązano z Wenus, byłaby skończona. W każdy z możliwych sposobów. Środowisko, w jakim z taką gracją się obracała, nie wybaczało a nikt nie przejąłby się losem anonimowej prostytutki, nagle znikającej na dobre z Londynu.
O tym wszystkim myślała już wcześniej, próbując oszacować straty, ale nawet gdy wynik okazał się przerażający, musiała przyjąć propozycję Daniela. Hogwarcka wyprawka dla Wilhelma kompletnie wyczyściła jej konto, odsetki niespłaconych długów powiększały się, zbliżała się zima, związana z dodatkowymi wydatkami a choroba ojca postępowała, domagając się coraz droższych, nowatorskich eliksirów. Los postawił ją pod ścianą, wiążąc ręce w błagalnym geście, jakiego nie zamierzała nigdy wykonać. Mogła zarabiać w podobno najpodlejszy ze sposobów, ale błaganie kogokolwiek o pomoc wydawało się milion razy gorszą perspektywą.
Dlatego ciągle siedziała na przeciwko niego, utrzymując nieprzerwany kontakt wzrokowy i przygotowując się do swoistego powrotu do przeszłości. Już kiedyś odgrywali te scenkę, siedząc w nędznym barze nad Tamizą, którego wnętrze rozmyło się jednak dokładnie w niepamięci. Albo w słodkim zapachu amortencji, jaki ciągle wyczuwała w powietrzu, nawet kiedy zaczynała mówić, wydając na siebie odroczony o lata (miała nadzieję, że będzie wtedy wystarczająco daleko) wyrok. - Chcę dostawać trzy razy więcej niż ostatnio. Co miesiąc. Niezależnie od ilości informacji - zaczęła zdecydowanie, prostując się i na krótką chwilę znów przypominając zakochaną w konkretach urzędniczkę, informującą petenta o wymaganiach Ministerstwa. Bardzo wygórowanych, ale miała przecież swoją szaleńczą cenę. - Będę mieć też prawo odmowy, jeśli temat będzie dotykał osoby, której chcę zapewnić bezpieczeństwo - kontynuowała, przelotnie błądząc myślami przy Tristanie i Erneście, co wywołało na jej twarzy lekki uśmiech, utrzymujący się już do końca krótkiej litanii najważniejszych warunków. Nie wspominała o podstawach zdrowego rozsądku, o tym, że miała być tylko drugim źródłem - ufała Danielowi, znając jego dziennikarskie doświadczenie, wyczucie informatorów i kontakty oraz wierząc w jego zdrowy rozsądek, który wielokrotnie zaprowadził go na czołówki gazet. Powierzanie swoich usług w jego ręce było najbezpieczniejszą z opcji, aczkolwiek i tak niosącą lekkie ryzyko. Podejmowała je z bólem serca i wręcz żałosnym pragnieniem pieniędzy: obydwa uczucia były jednak ukryte naprawdę doskonale, nawet przed czujnym wzrokiem Kruegera, który dzielnie wytrzymywała, poprawiając pusty kieliszek tak, by stał równo przy krawędzi blatu. Daniel mógł odrzucić jej warunki, podskórnie liczyła na to, że nie będzie go na nią stać , co rozwiązałoby ten palący niepokój, cicho mruczący gdzieś w tyle głowy, chociaż teraz, kiedy wyraziła już zgodę, do tej emocji dołączyła także obawa. Naprawdę potrzebowała tych pieniędzy.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Kariera dziennikarza nie była łatwa. W jego przypadku, w przypadku każdym, zawód ten mógł zakrawać na zwyczajne wyzucie z obiektywizmu, tracąc miano reprezentanta czwartej władzy, strącone nagle ku odmętom zwyczajnej produkcji kłamstw i kłamstewek. Wprawiane w obieg, przenosiły się na usta wszystkich, dając części jego znajomym po fachu niezwykły powód do dumy, zaś samego Kruegera przyprawiając o ściskające żołądek zniesmaczenie. Był dziwnym zarówno dziennikarzem, jak i człowiekiem, który w ryzach swojego zawodu chciał działać znacznie więcej, poszerzać pola działania i dostosowywać do dawnych, wyznaczonych wcześniej celów. Danielowi marzyło się bycie Sędzią. Gdzieś tam, wewnątrz zbłąkanej, skalanej licznymi przeciwnościami duszy, zawsze wirowało ono pośród myśli, próbując powiązać ze znaczeniem imienia znaczenie całego dotychczasowego życia. Licznych przeciwności, jakie napotkał. Wymierzenia w końcu sprawiedliwości, która jakże naturalnym trafem zupełnie nie chciała nadejść. Dziennikarstwo było dla niego ostatnią deską ratunku, pisanie - jedynym, co tak naprawdę umiał robić. Odcięty od rodzinnego interesu, brutalnie pozbawiony wszystkiego, w czym zwykł się obracać, do czego był wychowywany, po przybyciu do Londynu stał się niejako wrakiem, nadal błądzącym gdzieś po nieznanych, wyrzucających co rusz ku nowym brzegom falach.
Jeszcze tyle rzeczy pozostało - nierozwiązanych, czekających na niego, wciąż nawołujących podczas każdego przymknięcia powiek, kiedy mroki nocy splatały się w różne kształty, formując przemawiające do niego wizje. Tkwił tutaj kilka lat, lecz odczuwał wrażenie, jakby przez większą część czasu wyłącznie stał w miejscu. Dni mijały, tygodnie, lata. Cały czas, ciągle, lecz nie wprowadzając niczego wielkiego. Kiedy po raz pierwszy zobaczył swój artykuł w gazecie, poprzysiągł, że nowym życiem wywalczy sobie również nową przeszłość. Nie zależało mu na powrocie, na oczyszczeniu, zależało mu wyłącznie na tym, by całość poczynań Ernsta nie uszła mu bez konsekwencji. Musiał zapłacić. Sam chętnie odciąłby się od patologii, z pogardą patrząc na przypięte do niego nazwisko. Nieustannie ciągnące się za nim, jak cień, który wyglądał za każdym czynionym ruchem. Jednak sprawa z Ernstem musiała być rozwiązana wyłącznie przez niego. Sam musiał ją rozpocząć i zakończyć. Byli braćmi, rodziną. Tylko oni pozostali - Vincent się praktycznie nie liczył, żyjąc w zupełnie innej rzeczywistości. Stoczyłby się ostatecznie, gdyby miał prosić kogoś o pomoc w tej sprawie. Nie po to stał się nikim, by odkrywać karty, nie po to wybrał Londyn za miejsce swojej banicji. Albo doprowadzi konflikt do końca, on i tylko on, albo nikt już go nie rozwiąże, nie dowie się, co naprawdę kryje się pod żelazną opoką łączących ich relacji. Wiedział, że znalezienie się w "Wenus" było dla jego brata jedynie kwestią czasu, gnieżdżąc tym samym w głowie różne, niekiedy sprzeczne myśli. Potrzebował Deirdre. Potrzebował - nie chodziło tu jednak o Ernsta, ale o ogół rzeczy, które również pojawiały się, mącąc nieustannie spokój. Dlatego nie odstraszało go jej zachowanie, nie odstraszały słowa, na które normalnie zareagowałby inaczej, poniekąd złączony nietypowym rodzajem więzi porozumienia, która zdołała się wśród nich - mimo upływu czasu - zakorzenić i tym samym pozostać.
Z drugiej strony zdawał sobie sprawę, że nigdy nie zostaną prawdziwymi przyjaciółmi. Myśl ta z początku napawała mężczyznę smutkiem, lecz uzasadnienie pojawiało się niemal od razu, niwecząc wszystkie pojawiające się dotychczas obawy. Ale to było niemożliwe. Podobnie jak wtedy, oddzieleni urzędniczym dystansem Ministerstwa, również teraz - lecz z zupełnie innych powodów. Musiał chronić siebie. Nie sądził, by Deirdre chciała mu zaszkodzić, ale nie mógł się na nią zbyt bardzo otwierać, zresztą, łączyły ich w końcu tylko interesy. Gdyby wiedziała o nim za dużo, cały obraz zacząłby się niebezpiecznie zamazywać. Cała relacja mogłaby również utracić swój niezwykły charakter, stając się czymś niestabilnym i nieprzewidywalnym. A to nie byłoby Kruegerowi na rękę. Postanowił cieszyć się z tego, co miał - bo był zadowolony z układającego się przebiegu spotkania, które zdawało się już mieć za sobą cały punkt kulminacji. Ale musi być ostrożny. Nade wszystko inne.
Dokończył swój trunek, nie wykazując tym samym większego entuzjazmu. Nadal czuł jej spojrzenie, nawet przymrużywszy oczy; a nieuchronnie padające konkrety wnikały prosto do jego myśli, powtarzając się jeszcze przez jakiś czas, jakby chcąc okazać wartość swojego znaczenia. Ale przecież wiedział. Umowa była umową, nikt nie dawał niczego za darmo i - poniekąd dobrze, że zaczynali wracać na dawne tory, na nowo otwierając szereg możliwości i perspektyw.
- Zależnie. - Nie uciął, lecz powiedział dopiero po chwili, nachylając się nieznacznie nad stolikiem. - Nie płacę za brak informacji. A do odmowy oczywiście masz prawo. - Zakończył, ani na moment nie zmieniając tonu głosu w wypowiadanych zdaniach. Spokojnie ale konkretnie. Bez zakleszczonego w gardle zawahania, bez okazywania głębszych uczuć, jakby cała woń roztaczana w "Amortencji", stała się wyłącznie ulotną mgłą wspomnienia, która nie miała już do nich dostępu.
Jeszcze tyle rzeczy pozostało - nierozwiązanych, czekających na niego, wciąż nawołujących podczas każdego przymknięcia powiek, kiedy mroki nocy splatały się w różne kształty, formując przemawiające do niego wizje. Tkwił tutaj kilka lat, lecz odczuwał wrażenie, jakby przez większą część czasu wyłącznie stał w miejscu. Dni mijały, tygodnie, lata. Cały czas, ciągle, lecz nie wprowadzając niczego wielkiego. Kiedy po raz pierwszy zobaczył swój artykuł w gazecie, poprzysiągł, że nowym życiem wywalczy sobie również nową przeszłość. Nie zależało mu na powrocie, na oczyszczeniu, zależało mu wyłącznie na tym, by całość poczynań Ernsta nie uszła mu bez konsekwencji. Musiał zapłacić. Sam chętnie odciąłby się od patologii, z pogardą patrząc na przypięte do niego nazwisko. Nieustannie ciągnące się za nim, jak cień, który wyglądał za każdym czynionym ruchem. Jednak sprawa z Ernstem musiała być rozwiązana wyłącznie przez niego. Sam musiał ją rozpocząć i zakończyć. Byli braćmi, rodziną. Tylko oni pozostali - Vincent się praktycznie nie liczył, żyjąc w zupełnie innej rzeczywistości. Stoczyłby się ostatecznie, gdyby miał prosić kogoś o pomoc w tej sprawie. Nie po to stał się nikim, by odkrywać karty, nie po to wybrał Londyn za miejsce swojej banicji. Albo doprowadzi konflikt do końca, on i tylko on, albo nikt już go nie rozwiąże, nie dowie się, co naprawdę kryje się pod żelazną opoką łączących ich relacji. Wiedział, że znalezienie się w "Wenus" było dla jego brata jedynie kwestią czasu, gnieżdżąc tym samym w głowie różne, niekiedy sprzeczne myśli. Potrzebował Deirdre. Potrzebował - nie chodziło tu jednak o Ernsta, ale o ogół rzeczy, które również pojawiały się, mącąc nieustannie spokój. Dlatego nie odstraszało go jej zachowanie, nie odstraszały słowa, na które normalnie zareagowałby inaczej, poniekąd złączony nietypowym rodzajem więzi porozumienia, która zdołała się wśród nich - mimo upływu czasu - zakorzenić i tym samym pozostać.
Z drugiej strony zdawał sobie sprawę, że nigdy nie zostaną prawdziwymi przyjaciółmi. Myśl ta z początku napawała mężczyznę smutkiem, lecz uzasadnienie pojawiało się niemal od razu, niwecząc wszystkie pojawiające się dotychczas obawy. Ale to było niemożliwe. Podobnie jak wtedy, oddzieleni urzędniczym dystansem Ministerstwa, również teraz - lecz z zupełnie innych powodów. Musiał chronić siebie. Nie sądził, by Deirdre chciała mu zaszkodzić, ale nie mógł się na nią zbyt bardzo otwierać, zresztą, łączyły ich w końcu tylko interesy. Gdyby wiedziała o nim za dużo, cały obraz zacząłby się niebezpiecznie zamazywać. Cała relacja mogłaby również utracić swój niezwykły charakter, stając się czymś niestabilnym i nieprzewidywalnym. A to nie byłoby Kruegerowi na rękę. Postanowił cieszyć się z tego, co miał - bo był zadowolony z układającego się przebiegu spotkania, które zdawało się już mieć za sobą cały punkt kulminacji. Ale musi być ostrożny. Nade wszystko inne.
Dokończył swój trunek, nie wykazując tym samym większego entuzjazmu. Nadal czuł jej spojrzenie, nawet przymrużywszy oczy; a nieuchronnie padające konkrety wnikały prosto do jego myśli, powtarzając się jeszcze przez jakiś czas, jakby chcąc okazać wartość swojego znaczenia. Ale przecież wiedział. Umowa była umową, nikt nie dawał niczego za darmo i - poniekąd dobrze, że zaczynali wracać na dawne tory, na nowo otwierając szereg możliwości i perspektyw.
- Zależnie. - Nie uciął, lecz powiedział dopiero po chwili, nachylając się nieznacznie nad stolikiem. - Nie płacę za brak informacji. A do odmowy oczywiście masz prawo. - Zakończył, ani na moment nie zmieniając tonu głosu w wypowiadanych zdaniach. Spokojnie ale konkretnie. Bez zakleszczonego w gardle zawahania, bez okazywania głębszych uczuć, jakby cała woń roztaczana w "Amortencji", stała się wyłącznie ulotną mgłą wspomnienia, która nie miała już do nich dostępu.
I'll hit the bottom
hit the bottom and escape
escape
Daniel Krueger
Zawód : Dziennikarz Proroka Codziennego
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
po drugiej stronie
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wolała nie zastanawiać się nad tym, co sądzi o niej Daniel - nie ze strachu, że w jego głowie mógłby uroić się jej negatywny obraz a z przyzwyczajenia. Traktowała ludzi z dystansem, jak narzędzia: cenione, pielęgnowane i afirmowane tylko ze względu na swoją przydatność do radzenia sobie z konkretnymi zadaniami. Klasyfikowała ich według wartości, wytrzymałości, czasem także wyglądu; wkładała imiona do odpowiednich szufladek, by łatwo było wydobyć istotne kontakty na światło dzienne w chwili kryzysu. Nie była żadną lwicą salonową ani duszą towarzystwa, kwitnącą w centrum uwagi i uwielbiającą kontakt z innymi. Po prostu akceptowała ich obecność w swoim życiu, łaskawie utrzymując ich w złudnym przekonaniu, że są dla niej ważni, kiedy tak naprawdę stanowili jedynie środek do wyidealizowanego celu. Z tego przerażającego w swym pedantyzmie schematu wyłamywało się niewielu przedstawicieli człowieczego gatunku - nie biorąc, rzecz jasna, pod uwagę rodziny, stanowiącej jedyny słaby punkt na lodowato obojętnym całokształcie psychiki Deirdre. Nigdy nie sądziła, że siedzący teraz przed nią Krueger, konkretny w swym przeszywającym spokoju polującego drapieżnika, będzie w stanie wydostać się ze swojej narzędziowej szufladki i tak mocno namieszać w mocno podzielonym wszechświecie.
Początkowo się jej to nie podobało. Jakakolwiek niesubordynacja ze strony przedmiotu, z natury przecież niezawodnego i posłusznego w swoim braku osobowości, wywołała w niej wściekłość. A gniew zawsze pociągał za sobą chaos, jakiego z całych sił próbowała się wystrzegać. Nieumiejętnie, co udowodnił jej w niezwykle łagodny sposób podczas pierwszego przypadkowego spotkania, wyprowadzając ją z równowagi. Mogła wmawiać sobie, że to ona zawsze była krok przed nim, że zwyciężyła, że utrzymała status quo, ale w rzeczywistości obnażyła przed nim swoją szaleńczą słabość. Pozostawało tylko wierzyć, że ta niebezpieczna iskra Miu, z jaką miał przyjemność zapoznać się w dusznej atmosferze Wenus, zaszczepiła w nim jakiś rodzaj obawy a nie pogardy, lub - co gorsza - litości.
Tej nie potrzebowała, tak samo jak jałmużny. Chciała sprawiedliwej płacy za równie sprawiedliwą pracę, nawet jeśli obiektywnie to określenie nie niosło za sobą żadnego znaczenia. Przecież już wtedy, kiedy w stanie intensywnego rozedrgania wychodziła z Wenus, mocniej zapinając guziki płaszcza na prawie nagim ciele, wiedziała, że się zgodzi. Automatyczne przyjęcie niewypowiedzianej oferty nie wchodziło jednak w grę, musiała zagrać na czas...a także spróbować przekonać samą siebie, że poradzi sobie finansowo bez kolejnej dorywczej robótki i że nie warto ryzykować. Cóż, tym razem musiała przegrać z ostrzegawczym podszeptem: wizja wyjścia z ekonomicznego kryzysu była zbyt kusząca. Kiedy tylko Daniel potwierdził przyjęcie jej wygórowanej stawki, źrenice Deirdre mimowolnie uległy rozszerzeniu, niewidocznemu jednakże poprzez zagarniające sąsiedztwo równie ciemnych źrenic. Szybka matematyka, nawet biorąc pod uwagę stopień niechlujności rozchwianych emocjami obliczeń, szybko podyktowała jej ostateczny wynik. Rok. Za rok, a przy łucie szczęście nawet szybciej, mogłaby zostawić za sobą ten przeklęty etap i w końcu odbudować szacunek, na jaki zasługiwała, służąc jednocześnie sile zapewniającej jej władzę. Krótki, wariacki niemalże błysk szybko jednak stracił swój niepokojący charakter, powracając do znaczenia niemalże kokieteryjnego. W taki sposób przecież uśmiechała się do niego ponownie, wyraźnie rozluźniona. Rysy twarzy złagodniały, dłonie przestały kurczowo zaciskać się na jasnym blacie, leżąc teraz niemalże bezbronnie na stoliku, w pozycji otwartej. Wzbudzającej zaufanie. Przypadek? Specjalne działanie? Już nie potrafiła odnaleźć się we własnej grze, podążając za instynktem.
- Wspaniale - podsumowała tą krótką w gruncie rzeczy negocjację, jakby wykreślenie jednego z jej warunków wcale nie sprawiło jej dyskomfortu. - Więc jesteśmy umówieni? Powinniśmy to przypieczętować krwią, Wieczystą Przysięgą czy po prostu sobie zaufamy? - spytała niemalże filuternie, stukając kilka razy paznokciami o szklany bok pustego kieliszka w rytm najnowszej piosenki Celestiny Warback. Słodki drink powoli przestawał szumieć w jej głowie, ale nie zamawiała kolejnego. Nie chciała, by z trudem utrzymany spokój został ponownie zburzony - i tak czuła się wystarczająco odurzona obecnością Kruegera i perspektywą odnowienia współpracy.
Początkowo się jej to nie podobało. Jakakolwiek niesubordynacja ze strony przedmiotu, z natury przecież niezawodnego i posłusznego w swoim braku osobowości, wywołała w niej wściekłość. A gniew zawsze pociągał za sobą chaos, jakiego z całych sił próbowała się wystrzegać. Nieumiejętnie, co udowodnił jej w niezwykle łagodny sposób podczas pierwszego przypadkowego spotkania, wyprowadzając ją z równowagi. Mogła wmawiać sobie, że to ona zawsze była krok przed nim, że zwyciężyła, że utrzymała status quo, ale w rzeczywistości obnażyła przed nim swoją szaleńczą słabość. Pozostawało tylko wierzyć, że ta niebezpieczna iskra Miu, z jaką miał przyjemność zapoznać się w dusznej atmosferze Wenus, zaszczepiła w nim jakiś rodzaj obawy a nie pogardy, lub - co gorsza - litości.
Tej nie potrzebowała, tak samo jak jałmużny. Chciała sprawiedliwej płacy za równie sprawiedliwą pracę, nawet jeśli obiektywnie to określenie nie niosło za sobą żadnego znaczenia. Przecież już wtedy, kiedy w stanie intensywnego rozedrgania wychodziła z Wenus, mocniej zapinając guziki płaszcza na prawie nagim ciele, wiedziała, że się zgodzi. Automatyczne przyjęcie niewypowiedzianej oferty nie wchodziło jednak w grę, musiała zagrać na czas...a także spróbować przekonać samą siebie, że poradzi sobie finansowo bez kolejnej dorywczej robótki i że nie warto ryzykować. Cóż, tym razem musiała przegrać z ostrzegawczym podszeptem: wizja wyjścia z ekonomicznego kryzysu była zbyt kusząca. Kiedy tylko Daniel potwierdził przyjęcie jej wygórowanej stawki, źrenice Deirdre mimowolnie uległy rozszerzeniu, niewidocznemu jednakże poprzez zagarniające sąsiedztwo równie ciemnych źrenic. Szybka matematyka, nawet biorąc pod uwagę stopień niechlujności rozchwianych emocjami obliczeń, szybko podyktowała jej ostateczny wynik. Rok. Za rok, a przy łucie szczęście nawet szybciej, mogłaby zostawić za sobą ten przeklęty etap i w końcu odbudować szacunek, na jaki zasługiwała, służąc jednocześnie sile zapewniającej jej władzę. Krótki, wariacki niemalże błysk szybko jednak stracił swój niepokojący charakter, powracając do znaczenia niemalże kokieteryjnego. W taki sposób przecież uśmiechała się do niego ponownie, wyraźnie rozluźniona. Rysy twarzy złagodniały, dłonie przestały kurczowo zaciskać się na jasnym blacie, leżąc teraz niemalże bezbronnie na stoliku, w pozycji otwartej. Wzbudzającej zaufanie. Przypadek? Specjalne działanie? Już nie potrafiła odnaleźć się we własnej grze, podążając za instynktem.
- Wspaniale - podsumowała tą krótką w gruncie rzeczy negocjację, jakby wykreślenie jednego z jej warunków wcale nie sprawiło jej dyskomfortu. - Więc jesteśmy umówieni? Powinniśmy to przypieczętować krwią, Wieczystą Przysięgą czy po prostu sobie zaufamy? - spytała niemalże filuternie, stukając kilka razy paznokciami o szklany bok pustego kieliszka w rytm najnowszej piosenki Celestiny Warback. Słodki drink powoli przestawał szumieć w jej głowie, ale nie zamawiała kolejnego. Nie chciała, by z trudem utrzymany spokój został ponownie zburzony - i tak czuła się wystarczająco odurzona obecnością Kruegera i perspektywą odnowienia współpracy.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Nigdy nie miał w zwyczaju wystawiać dokładnych ocen. Klasyfikowanie ludzi, pieczołowite znakowanie ich na regałach wewnętrznej biblioteczki, niemal kłóciło się z jego niestabilną naturą, ciągle powściągliwą, jeśli chodziło o takie aspekty. Funkcjonował gdzieś pomiędzy, stawał na uboczu, uważnie się przyglądając - na podstawie tego wyciągał wnioski, igrając, przeciągając powoli granice, wkraczał za każdym razem na nowy teren. Terytorium drugiej osoby, relację, myśli błądzące dookoła i niezaprzeczalne, ale niezdolne do zetknięcia, umieszczone pod dwoma różnymi niebami czaszek. Całkowicie zbłąkane. I, co ciekawe, w swoich poglądach bywał niezachwiany. Raczej nie zdarzało mu się zmieniać zdania, był zachłanny i pod tym względem cechowała go dokładność. Najważniejsze było pierwsze wrażenie. Od niego zależało, czy się zainteresuje, czy znienawidzi do końca życia. Opcja środkowej neutralności zdarzała się naprawdę rzadko, bowiem Krueger nie należał do zobojętniałych ludzi, ani takich, których niezbyt przychylne jednostki zostawią bez widzenia potrzeby napiętnowania. Jednak istniały osoby, które darzył sympatią (miał nadzieję, że ze wzajemnością) i nie potrafił ich jednocześnie dokładniej określić. Odkrywał cały czas, lecz w rzeczywistości pogrążał się w zagadce jeszcze bardziej. Znał jednak Deirdre na tyle, by wiedzieć, że nie potrzebuje litości ani otuchy. Ich pierwsze spotkanie traktował jako pewnego rodzaju test, grę, która umieszczona w oświetlonym korytarzu drogi do serca samego domu uciech, miała zadecydować o powodzeniu lub porażce. Nie spodziewał się z jej strony zadowolenia i poniekąd miał szczęście z wyborem miejsca, tak ściśle ograniczonego przez konwenanse, gdzie prawo klienta zostało umieszczone na piedestale hierarchii, niemożliwe do pogwałcenia, wiążąc niemal dosłownie ręce i zawężając pole działania. Czy mógł przez to uważać, że Deirdre jest zagubiona? Że próbuje się go pozbyć, wygnać z wejścia do pieczary jej obecnego zniesławienia, tak bardzo odmiennego od chłodnych, przesiąkniętych biurokracją klimatów? Ale nie pozbyła się go, co więcej właśnie teraz siedzieli naprzeciw siebie, zanurzeni w mgle słodkich zapachów, z rozchodzącym się za sprawą alkoholu po ciele ciepłem.
Uczynił wszystko celowo. Bo wiedział, czego właściwie potrzeba. Nie czułych słów, nie objęcia, współczucia, ale współpracy o sile zrównania, która odnowiłaby dawne relacje, jednocześnie będąc drogą do czegoś całkiem nowego. Czego konkretnie, sam nie wiedział, jedynie zakładając poszczególne elementy i pozwalając im się układać we własną, unikalną formę. A to był dopiero początek; doskonale sobie zdawał sprawę, kiedy ich spojrzenia nadal się krzyżowały, pozbawione już wcześniejszego napięcia i niejednoznacznej wrogości.
- Na to wygląda - odpowiedział, zabębniwszy delikatnie palcami o blat stolika. - Jestem za trzecią opcją. Bez względu na wszystko i tak musimy sobie zaufać, nie sądzisz?
Wychodząc z Amortencji, dopisywał mu dobry nastrój. Wkraczał powoli pośród idące osoby, wędrował, rozpływał się, pochłonięty przez inne sylwetki, ani trochę przy tym nie obojętniejąc. Nie oglądał się za Deirdre, nie szukał jej, nie wiedział, w którym kierunku poszła - zdawał sobie bowiem sprawie, że prędzej czy później ich szlaki znowu się połączą. Co miesiąc.
zt
Uczynił wszystko celowo. Bo wiedział, czego właściwie potrzeba. Nie czułych słów, nie objęcia, współczucia, ale współpracy o sile zrównania, która odnowiłaby dawne relacje, jednocześnie będąc drogą do czegoś całkiem nowego. Czego konkretnie, sam nie wiedział, jedynie zakładając poszczególne elementy i pozwalając im się układać we własną, unikalną formę. A to był dopiero początek; doskonale sobie zdawał sprawę, kiedy ich spojrzenia nadal się krzyżowały, pozbawione już wcześniejszego napięcia i niejednoznacznej wrogości.
- Na to wygląda - odpowiedział, zabębniwszy delikatnie palcami o blat stolika. - Jestem za trzecią opcją. Bez względu na wszystko i tak musimy sobie zaufać, nie sądzisz?
Wychodząc z Amortencji, dopisywał mu dobry nastrój. Wkraczał powoli pośród idące osoby, wędrował, rozpływał się, pochłonięty przez inne sylwetki, ani trochę przy tym nie obojętniejąc. Nie oglądał się za Deirdre, nie szukał jej, nie wiedział, w którym kierunku poszła - zdawał sobie bowiem sprawie, że prędzej czy później ich szlaki znowu się połączą. Co miesiąc.
zt
I'll hit the bottom
hit the bottom and escape
escape
Daniel Krueger
Zawód : Dziennikarz Proroka Codziennego
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
po drugiej stronie
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie potrzebowała ściśle wytyczonych instrukcji, dotyczących pierścionka ciążącego na jej serdecznym palcu. Choć nigdy wcześniej nie była zamężna, wiedziała, jak się z nim obchodzić. W domu, pomiędzy lekcjami etykiety, a techniką układania kwiatów na stole, przygotowywano ją do ewentualnego małżeństwa i obowiązków, jakie się za nim ciągnęły. Dbałość o własne pragnienia, czy samolubnie pożądany komfort, nie należała do największych priorytetów, na których powinna skupić się podczas pierwszych kroków stawianych na ślubnym kobiercu. A stawiała je ostrożnie; kontakt z młodym lordem Ollivanderem był umiarkowany, ale nie przesadzony, wystarczająco bliski, ale nie ciasno uwieszony na szyi, jak stryczek na tętnicy oskarżonego. Widywali się sporadycznie, z czasem wchodząc pomiędzy coraz gęstsze i bardziej urozmaicone towarzystwo. Finalnie pogodzili się z rolami żywych kampanii reklamowych, sławiących dobre imiona rodów (mawiają, że im lepiej zagrane, tym lepiej sprzedane). W ten sposób pojawiali się to tu, to tam, aż nadszedł czas na osobisty wybór Eurydice. Wiedziała, że gdy tylko nadarzy się taka sposobność, bez wahania wskaże na jeden charakterystyczny lokal, ginący wśród wyszukanych sklepów, kawiarenek i galerii sztuki. Podając dzień wcześniej adres umówionego spotkania, wybrała się na spacer po opływającej w bogactwach dzielnicy, krokami odliczając czas pozostały do wybicia decydującej godziny. Choć na miejscu mogła znaleźć się w każdej chwili, tym samym uprzedzając swojego partnera, matczyne reguły surowo ją przed tym wzbraniały. Kobieta, samotnie oczekująca przy pustym stoliku, była widokiem powszechnie niepożądanym wśród wysoko urodzonych czarodziejów. Pięć minut po czasie popchnęła drzwi Amortencji, już od rogu kuszącej zapachami.
Wonie rozlały się po jej nozdrzach, sercu i reszcie zmysłów, zasadzając ziarenko spokoju i zadowolenia. W atmosferze tak naznaczonego perfumami lokalu, mogli cieszyć się swoim towarzystwem bardziej, niż zwykle i nie martwić o chwile bezlitośnie krępujące ciszą. Obecność kwiatowych zapachów koiła jej nerwy, przywodząc na myśl perfumeryjną pracownię, umieszczoną na domowym poddaszu. Czuła się nieprzyzwoicie bezpiecznie.
Wyłowiła wzrokiem sylwetkę Marina, majaczącą gdzieś pomiędzy śnieżnobiałymi stolikami i ruszyła w jego kierunku, w drodze uwalniając szyję z uścisku jesiennego szala. Kiedy ostatni centymetr materiału przesunął się po jej obojczyku, dotknęła ramienia swojego narzeczonego, nieznacznie wychylając się po jego lewej stronie.
- Mam nadzieję, że nie czekałeś zbyt długo. - zagaiła łagodnie, przywołując na twarz uśmiech wystarczająco dobrze świadczący o rozpierającym ją szczęściu. Obeszła jego krzesło, przewiesiła długi pasek torebki przez oparcie swojego siedzenia i zaczęła rozpinać guziki wełnianego płaszcza, jeszcze chłodnego z wędrówki po targu.
Wonie rozlały się po jej nozdrzach, sercu i reszcie zmysłów, zasadzając ziarenko spokoju i zadowolenia. W atmosferze tak naznaczonego perfumami lokalu, mogli cieszyć się swoim towarzystwem bardziej, niż zwykle i nie martwić o chwile bezlitośnie krępujące ciszą. Obecność kwiatowych zapachów koiła jej nerwy, przywodząc na myśl perfumeryjną pracownię, umieszczoną na domowym poddaszu. Czuła się nieprzyzwoicie bezpiecznie.
Wyłowiła wzrokiem sylwetkę Marina, majaczącą gdzieś pomiędzy śnieżnobiałymi stolikami i ruszyła w jego kierunku, w drodze uwalniając szyję z uścisku jesiennego szala. Kiedy ostatni centymetr materiału przesunął się po jej obojczyku, dotknęła ramienia swojego narzeczonego, nieznacznie wychylając się po jego lewej stronie.
- Mam nadzieję, że nie czekałeś zbyt długo. - zagaiła łagodnie, przywołując na twarz uśmiech wystarczająco dobrze świadczący o rozpierającym ją szczęściu. Obeszła jego krzesło, przewiesiła długi pasek torebki przez oparcie swojego siedzenia i zaczęła rozpinać guziki wełnianego płaszcza, jeszcze chłodnego z wędrówki po targu.
Gość
Gość
Ciężko było zmienić dotychczasowe życie i podporządkować je przyszłości jaka czekała Marina u boku Eurydice. Do tej pory żył z dnia na dzień, nie przejmował się błahymi sprawami życia codziennego. Całą swoją uwagę skupiał na pracy, która jednocześnie była odskocznią od tego, że nie może sobie znaleźć swojego miejsca na ziemi. To wszystko jednak musiało się skończyć. Dzień zaręczyn z lady Flint był dniem przełomowym. Już po tym, gdy posiadłość, która będzie należała do niego i Eurydice, opuścili goście, Marin odbył rozmowę z ojcem, który jednoznacznie powiedział mu, że musi zrobić wszystko, żeby dziewczyna była szczęśliwa u jego boku.
Ciężko im jednak było odnaleźć się w tej sytuacji. Nie znali się prawie w ogóle, a z dnia na dzień mieli stworzyć parę, która w przyszłości przedłuży ród Ollivanderów i na zawsze połączy oba rody. Mimo wszystko dalej czuli się ze sobą lekko niezręcznie. Każdego dnia musieli zwracać uwagę na szczegóły, które w ogólnym rozrachunku były bardzo ważne.
Przełomowym momentem dla nich obojga było jedno z pierwszych, bardziej osobistych spotkań. Marin, mimo tego, że na ogół był pewny siebie, lekko denerwował się na myśl o tym spotkaniu. A co jeżeli da plamę i dziewczyna nie będzie zbyt dobrze wspominać randki którą mieli odbyć? Z drugiej strony to paradoksalne, że nazywał to randką, mimo iż byli już zaręczeni. Gdy tylko zajął miejsc w kawiarni, którą zasugerowała Eurydice położył na stoliku kwiat, który miał być symbolicznym prezentem dla dziewczyny. Podobno tak robią mężczyźni, a on nim był, prawda?
- Na Ciebie mógłbym czekać cała wieczność. - odparł z uśmiechem Marin gdy tylko wstał, żeby ucałował Eurydice w policzek. Kolejnym paradoksem było to, że dziewczyna miała być tylko jego, a on całował ją w policzek. Nie tak zachowuje się narzeczony, prawda? Z drugiej strony wiedział, że to i tak całkiem sporo jak na ich relację.
- Jak Ci minął dzień, Eurydice? - zapytał gdy tylko dziewczyna usiadła i przyjęła od niego kwiat, który znalazł się na stoliku specjalnie dla niej. Nawet nie wiedział od czego ma zacząć. Od tego co chciałaby robić w życiu i jaki jest jej wymarzony cel podróży? A może od ulubionej potrawy?
- Powinniśmy się o sobie tyle dowiedzieć, że nie wiem od czego zacząć, może na początek powiesz mi co chciałabyś, żebym dla Ciebie zamówił? - zapytał Marin z niewinnym uśmiechem wyciągając na stolik rękę jakby czekał na to, że go za nią złapie. Trzeba było zaczął robić jakiś krok ku temu, żeby się do niego zbliżyła, prawda?
Ciężko im jednak było odnaleźć się w tej sytuacji. Nie znali się prawie w ogóle, a z dnia na dzień mieli stworzyć parę, która w przyszłości przedłuży ród Ollivanderów i na zawsze połączy oba rody. Mimo wszystko dalej czuli się ze sobą lekko niezręcznie. Każdego dnia musieli zwracać uwagę na szczegóły, które w ogólnym rozrachunku były bardzo ważne.
Przełomowym momentem dla nich obojga było jedno z pierwszych, bardziej osobistych spotkań. Marin, mimo tego, że na ogół był pewny siebie, lekko denerwował się na myśl o tym spotkaniu. A co jeżeli da plamę i dziewczyna nie będzie zbyt dobrze wspominać randki którą mieli odbyć? Z drugiej strony to paradoksalne, że nazywał to randką, mimo iż byli już zaręczeni. Gdy tylko zajął miejsc w kawiarni, którą zasugerowała Eurydice położył na stoliku kwiat, który miał być symbolicznym prezentem dla dziewczyny. Podobno tak robią mężczyźni, a on nim był, prawda?
- Na Ciebie mógłbym czekać cała wieczność. - odparł z uśmiechem Marin gdy tylko wstał, żeby ucałował Eurydice w policzek. Kolejnym paradoksem było to, że dziewczyna miała być tylko jego, a on całował ją w policzek. Nie tak zachowuje się narzeczony, prawda? Z drugiej strony wiedział, że to i tak całkiem sporo jak na ich relację.
- Jak Ci minął dzień, Eurydice? - zapytał gdy tylko dziewczyna usiadła i przyjęła od niego kwiat, który znalazł się na stoliku specjalnie dla niej. Nawet nie wiedział od czego ma zacząć. Od tego co chciałaby robić w życiu i jaki jest jej wymarzony cel podróży? A może od ulubionej potrawy?
- Powinniśmy się o sobie tyle dowiedzieć, że nie wiem od czego zacząć, może na początek powiesz mi co chciałabyś, żebym dla Ciebie zamówił? - zapytał Marin z niewinnym uśmiechem wyciągając na stolik rękę jakby czekał na to, że go za nią złapie. Trzeba było zaczął robić jakiś krok ku temu, żeby się do niego zbliżyła, prawda?
Gość
Gość
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
Amortencja
Szybka odpowiedź