Sala zachodnia
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★
[bylobrzydkobedzieladnie]
Sala zachodnia
Prywatna galeria sztuki Laidan Avery już od dwudziestu lat jest stałym punktem na artystycznej mapie magicznego Londynu. Początkowo ściany dawnego teatru zdobiły wyłącznie prace lady Avery, ale z czasem - i budowaniem pozycji w świecie uduchowionych wielbicieli piękna - zaczęły pojawiać się tutaj dzieła innych artystów, także debiutantów. Galeria sztuki słynie z urządzanych co kwartał wernisaży połączonych z aukcjami dzieł najświeższych gwiazdek świata sztuki: nie tylko malarstwa ale i rzeźby. Często wystawy są połączone z koncertami i zakulisowymi zagrywkami politycznymi, wdzięcznie rozgrywającymi się w zacisznych pomieszczeniach dawnego amatorskiego teatru. Do Sali Zachodniej wchodzi się z Sali centralnej lub sali południowej.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 21:11, w całości zmieniany 2 razy
Zastanawiał się kiedyś kilkakrotnie nad tym, czym dokładnie tak straszliwie uraził Malfoyównę, że pomimo upływu prawie siedmiu lat od okupionych śmiercią Callisto narodzin jego syna, wciąż stroszyła się i puszyła na sam jego widok zupełnie jakby powiedział jej, że jednorożce to zwyczajne do bólu konie w przebraniach. W trakcie wielokrotnych odwiedzin w Wilton wraz z młodą małżonką, z należytymi manierami i przytwierdzoną szczelnie do twarzy maską niewymuszonej sympatii zwracał się do dziewczęcia, traktując ją jak poważną damę, a nie podlotka wchodzącego ledwie w wiek szkolny, czy więc faktycznie mogło chodzić tylko i wyłącznie o jej urojenia twierdzące z pełnym przekonaniem, że to właśnie on ponosił odpowiedzialność za to, co się wydarzyło? Z drugiej strony jednak kłamałby mówiąc, że poświęcał rozważaniom krążącym wokół jej osoby dużo czasu - w gruncie rzeczy mogła mu zaszkodzić tyle, co nic. Była wszak zaledwie kobietą, pięknym przedmiotem w patriarchalnym świecie, który nie dbał o jej opinie i nie liczył się z jej zdaniem. Mogła wysuwać absurdalne oskarżenia do woli, lecz wciąż nie byłaby w stanie wyrządzić nimi Bulstrode'owi żadnej krzywdy, nie, kiedy miał odpowiednie urodzenie, reputację i pozycję. Pokiwał głową z fałszywym uznaniem, chociaż Cordelia faktycznie mogła sądzić, że gdyby nie nauczyła się paru obcojęzycznych zwrotów, relacje dyplomatyczne z Hiszpanią ległyby w gruzach.
- Winszuję debiutu, Cordelio, był doprawdy zjawiskowy - kłamał jak z nut, z wprawą dziedziczoną z pokolenia na pokolenie, jakby faktycznie poświęcił tegorocznym debiutantkom chociaż kilka okruchów uwagi, zbyt pochłonięty tkaniem własnych, misternych planów i zaspokajaniem hedonistycznych pragnień. Wyjątkowo dobrze wspominał wieczór w Hampton Court, wieczór obfitujący w zdarzenia utwierdzające go w swoich przekonaniach i pozwalające przypuszczać, że każdy kolejny krok faktycznie przybliża go do obranego celu. Czy tak było w rzeczywistości; któż mógł wiedzieć, porywał się na skrajną śmiałość, wierząc, że poprawnie skalkulował ryzyko i będzie ono miało wysoką stopę zwrotu, chociaż gwarancji na to nie miał żadnych.
Tymczasem brwi. Maghnus nigdy nie sądził, że tak drobny niuans może tak diametralnie odmienić czyjś wygląd, ale jednak. Prześlizgiwał się spojrzeniem piwnych tęczówek mimowolnie, nie do końca potrafiąc jednoznacznie określić, czy obecna sytuacja bardziej go śmieszyła, czy jednak wprawiała w zażenowanie. Oto lady Malfoy na jego oczach poczynała się rozklejać, jej usta drżały alarmująco, wszelki kolor odpływał z twarzy, a głos tracił swój charakterystyczny wydźwięk, wyparty przez bezradność i lęk. Nie chciał jej widzieć w takim stanie, nie chciał być jej ramieniem do wypłakania ni rycerzem na białym rumaku. Przez chwilę przez głowę przemknęła mu myśl, że być może był to błąd, być może należało wycofać się z kurtuazyjnej rozmowy, nie uświadamiając jej o niczym i pozwalając wciąż unosić się w pełnej różu bańce mydlanej pompowanej przekonaniem o własnej wspaniałości, by kto inny tę bańkę przekłuł, było już niestety za późno. Nie szukał odpowiedzi na jej pytanie o sposób, w jaki to nastąpiło, na kolejne tylko pokręcił przecząco głową, nawet już nie będąc zaskoczony faktem, że posądza go o następne absurdalne występki, które nie przyniosłyby mu żadnych korzyści - a więc byłyby w jego wykonaniu kompletnie bezsensowne. - Jest tu ktoś z tobą, Cordelio? - zapytał zamiast tego miękkim barytonem, w którym nie rozbrzmiewały nuty irytacji ani chęci jak najszybszego ulotnienia się i pozostawienia jej w potrzasku. - Czy kogoś mam do ciebie wezwać? Gdzieś cię odeskortować? - pytał dalej, szukając odpowiedniego zastępstwa do roli, w której nie zamierzał występować. Przestąpił krok w lewą stronę, tak, by osłonić ją własnym ciałem od tłumu gapiów i w wyrazie dobrego wychowania zaproponować jej swe ramię na wypadek, gdyby faktycznie planowała się osunąć na posadzkę zemdlona.
- Winszuję debiutu, Cordelio, był doprawdy zjawiskowy - kłamał jak z nut, z wprawą dziedziczoną z pokolenia na pokolenie, jakby faktycznie poświęcił tegorocznym debiutantkom chociaż kilka okruchów uwagi, zbyt pochłonięty tkaniem własnych, misternych planów i zaspokajaniem hedonistycznych pragnień. Wyjątkowo dobrze wspominał wieczór w Hampton Court, wieczór obfitujący w zdarzenia utwierdzające go w swoich przekonaniach i pozwalające przypuszczać, że każdy kolejny krok faktycznie przybliża go do obranego celu. Czy tak było w rzeczywistości; któż mógł wiedzieć, porywał się na skrajną śmiałość, wierząc, że poprawnie skalkulował ryzyko i będzie ono miało wysoką stopę zwrotu, chociaż gwarancji na to nie miał żadnych.
Tymczasem brwi. Maghnus nigdy nie sądził, że tak drobny niuans może tak diametralnie odmienić czyjś wygląd, ale jednak. Prześlizgiwał się spojrzeniem piwnych tęczówek mimowolnie, nie do końca potrafiąc jednoznacznie określić, czy obecna sytuacja bardziej go śmieszyła, czy jednak wprawiała w zażenowanie. Oto lady Malfoy na jego oczach poczynała się rozklejać, jej usta drżały alarmująco, wszelki kolor odpływał z twarzy, a głos tracił swój charakterystyczny wydźwięk, wyparty przez bezradność i lęk. Nie chciał jej widzieć w takim stanie, nie chciał być jej ramieniem do wypłakania ni rycerzem na białym rumaku. Przez chwilę przez głowę przemknęła mu myśl, że być może był to błąd, być może należało wycofać się z kurtuazyjnej rozmowy, nie uświadamiając jej o niczym i pozwalając wciąż unosić się w pełnej różu bańce mydlanej pompowanej przekonaniem o własnej wspaniałości, by kto inny tę bańkę przekłuł, było już niestety za późno. Nie szukał odpowiedzi na jej pytanie o sposób, w jaki to nastąpiło, na kolejne tylko pokręcił przecząco głową, nawet już nie będąc zaskoczony faktem, że posądza go o następne absurdalne występki, które nie przyniosłyby mu żadnych korzyści - a więc byłyby w jego wykonaniu kompletnie bezsensowne. - Jest tu ktoś z tobą, Cordelio? - zapytał zamiast tego miękkim barytonem, w którym nie rozbrzmiewały nuty irytacji ani chęci jak najszybszego ulotnienia się i pozostawienia jej w potrzasku. - Czy kogoś mam do ciebie wezwać? Gdzieś cię odeskortować? - pytał dalej, szukając odpowiedniego zastępstwa do roli, w której nie zamierzał występować. Przestąpił krok w lewą stronę, tak, by osłonić ją własnym ciałem od tłumu gapiów i w wyrazie dobrego wychowania zaproponować jej swe ramię na wypadek, gdyby faktycznie planowała się osunąć na posadzkę zemdlona.
half gods are worshipped
in wine and flowers
in wine and flowers
real gods require blood
Maghnus Bulstrode
Zawód : badacz starożytnych run, były łamacz klątw, cień i ciężka ręka w Piórku Feniksa
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
gore and glory
go hand in hand
go hand in hand
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strachy, pojawiające się w okresie dzieciństwa i wczesnego dojrzewania, zostawały z ludźmi na całe życie. Nie inaczej było z Cordelią, pamiętała jeszcze dokładnie lęk przed wyczołgującą się spod łóżka szyszymorą, lecz z biegiem czasu większą niechęcią zaczęła pałać do znacznie przyjemniejszego - przynajmniej wizualnie - lorda, kojarzącego się z czystym złem. Jako młoda dziewczyna ciężko przeżyła śmierć ukochanej Callisto; była ona dla niej wzorem, kimś w rodzaju dużo starszej przyjaciółki, odnosiła się do małej Malfoyówny z sympatią i ofiarowywała jej najpiękniejsze prezenty, nic więc dziwnego, że Cordie nie mogła pogodzić się z odejściem lady Bulstrode najpierw z ziemi Wiltshire, a potem z tego świata. Musiała znaleźć winnego, a nierozwinięty w pełni rozumek spostrzegł tylko jedną opcję: morderczego męża, który podstępem przyczynił się do wyzionięcia ducha pięknej, jasnowłosej damy. Mijały miesiące, potem lata, a Cordelia nigdy nie rewidowała swego poglądu wykreowanego przez dziecięcą kreatywność i żałobę; zaakceptowała fakt, że sir Maghnus był tym złym, a wszystkie jego działania zdawały się to potwierdzać.
Nawet tego wieczoru. Komplementy dotyczące Sabatu na pewno serwował z wewnętrzną pogardą, lecz nie to było najgorsze, a potworna złośliwość, na jaką się połasił, chcąc ją publicznie upokorzyć. Tak, to musiala być jego wina, bo czyja? Nie istniał inny powód, by piękne, wypielęgnowane brewki o włoskach ułożonych równo w jedną stronę nagle opuściły jej twarz. Szlachcianka oddychała coraz płycej, nerwowo, czując, że wrzący rumieniec, rozlewający się po policzkach, zaczyna parować, a czerwień zalewa już także ogołocone z brwi czoło, co gorsza, mknąc ku uszom, obciążonym drogimi kolczykami - lecz to nie rzadkie klejnoty przyciągały teraz zaciekawiony wzrok hiszpańskiej delegacji. Cordelia Malfoy wyglądała jak burak, burak bez brwi; na tę myśl coś ścisnęło ją w dołku jeszcze boleśniej, skuliła ramiona tak, jak nie robila tego nigdy, wychowana w poszanowaniu dla perfekcjnej postury. Była tak przytłoczona wstydem, że nie drążyła nawet kwestii winy, a gdy sir Maghnus po prostu pokręcił głową, przyjęła to w żałosnej ciszy, skupiona bardziej na własnym nieszczęściu. Może gdyby pech dotyczył czegoś innego niż wyglądu, zdołałaby zamienić okrutne zdarzenie w coś korzystnego, obwiniajac za to Bulstrode'a, lecz teraz nie chciała ściągać na siebie jeszcze większej uwagi. Zwłaszcza, że chlipnęła cicho pod nosem, a w kącikach oczu zalśniły łzy. - To miał być idealny wieczór - wychrypiała z przejmującym smutkiem, po raz pierwszy okazując w obecności mordercy Malfoyówien jakieś żywsze, prawdziwe uczucia, poza wyfiokowaną pogardą, podejrzliwością i złośliwością. Przez jej ogołoconą z brwi buzię przemknął paroksyzm bólu, tak, jakby naprawdę ktoś wbił nóż w jej plecy. - Muszę stąd wyjść, natychmiast. Och, co za wstyd, co oni sobie o mnie pomyślą - zacisnęła usta, zamknięta w swoim świecie wstydu i goryczy, prawie ślepa na to, że Maghnus okazuje jej wiele sympatii. Litości, tak naprawdę; nie chciała jej, lecz cóż miała czynić? - Ma si-siostra, ale ona-ona jest zajęta - wydukała w końcu, ocierając wierzchem dłoni łzy spływające po policzku. Przestąpiła nerwowo z nogi na nogę, czując, że palą ją nie tylko policzki, ale też plecy. Nie chciała wzbudzać sensacji. - Myślisz, że Hiszpanie mogą uznać, że to po prostu taka nowa moda? Że mnie nie wyśmieją? Albo, co gorsza, na Merlina, nie uznają mej prezencji za brak szacunku? - zwróciła się z żałosną nadzieją ku Maghnusowi: ku mordercy, który teraz był jej jedyną ochroną przed wścibskimi spojrzeniami, kierowanymi w stronę pozbawionej brwi córki Ministra.
Nawet tego wieczoru. Komplementy dotyczące Sabatu na pewno serwował z wewnętrzną pogardą, lecz nie to było najgorsze, a potworna złośliwość, na jaką się połasił, chcąc ją publicznie upokorzyć. Tak, to musiala być jego wina, bo czyja? Nie istniał inny powód, by piękne, wypielęgnowane brewki o włoskach ułożonych równo w jedną stronę nagle opuściły jej twarz. Szlachcianka oddychała coraz płycej, nerwowo, czując, że wrzący rumieniec, rozlewający się po policzkach, zaczyna parować, a czerwień zalewa już także ogołocone z brwi czoło, co gorsza, mknąc ku uszom, obciążonym drogimi kolczykami - lecz to nie rzadkie klejnoty przyciągały teraz zaciekawiony wzrok hiszpańskiej delegacji. Cordelia Malfoy wyglądała jak burak, burak bez brwi; na tę myśl coś ścisnęło ją w dołku jeszcze boleśniej, skuliła ramiona tak, jak nie robila tego nigdy, wychowana w poszanowaniu dla perfekcjnej postury. Była tak przytłoczona wstydem, że nie drążyła nawet kwestii winy, a gdy sir Maghnus po prostu pokręcił głową, przyjęła to w żałosnej ciszy, skupiona bardziej na własnym nieszczęściu. Może gdyby pech dotyczył czegoś innego niż wyglądu, zdołałaby zamienić okrutne zdarzenie w coś korzystnego, obwiniajac za to Bulstrode'a, lecz teraz nie chciała ściągać na siebie jeszcze większej uwagi. Zwłaszcza, że chlipnęła cicho pod nosem, a w kącikach oczu zalśniły łzy. - To miał być idealny wieczór - wychrypiała z przejmującym smutkiem, po raz pierwszy okazując w obecności mordercy Malfoyówien jakieś żywsze, prawdziwe uczucia, poza wyfiokowaną pogardą, podejrzliwością i złośliwością. Przez jej ogołoconą z brwi buzię przemknął paroksyzm bólu, tak, jakby naprawdę ktoś wbił nóż w jej plecy. - Muszę stąd wyjść, natychmiast. Och, co za wstyd, co oni sobie o mnie pomyślą - zacisnęła usta, zamknięta w swoim świecie wstydu i goryczy, prawie ślepa na to, że Maghnus okazuje jej wiele sympatii. Litości, tak naprawdę; nie chciała jej, lecz cóż miała czynić? - Ma si-siostra, ale ona-ona jest zajęta - wydukała w końcu, ocierając wierzchem dłoni łzy spływające po policzku. Przestąpiła nerwowo z nogi na nogę, czując, że palą ją nie tylko policzki, ale też plecy. Nie chciała wzbudzać sensacji. - Myślisz, że Hiszpanie mogą uznać, że to po prostu taka nowa moda? Że mnie nie wyśmieją? Albo, co gorsza, na Merlina, nie uznają mej prezencji za brak szacunku? - zwróciła się z żałosną nadzieją ku Maghnusowi: ku mordercy, który teraz był jej jedyną ochroną przed wścibskimi spojrzeniami, kierowanymi w stronę pozbawionej brwi córki Ministra.
Faktycznie w kwestii podejrzeń co do nieszczerości komplementów lawirujących wokół jej niedawnego debiutu miała sporo racji, niezależnie od tego czy opinia ta wynikała z głębokiej, skrzętnie pielęgnowanej przez tyle lat urazy, czy braku wprawy, z jaką Bulstrode - urodzony kłamca i aktor tysiąca ról - porywał się na wypowiadanie kolejnych, zabarwionych przyjemnym dla ucha tonem słów, dając upust dziedzictwu otrzymanemu wraz z nazwiskiem. Czy jednak obojętność granicząca z odwzajemnianą niechęcią do odzianej w różowe tiule sylwetki byłaby w stanie pchnąć go do popełnienia czynu równie niegodziwego jak dokonanie zamachu na brwi lady Malfoy, jakkolwiek kuszące by to nie było? Tak niewiele potrzeba było, by wytrącić Cordelię z równowagi, by sprawić, że w ułamkach sekund traciła cały swój rezon i nieprzebrane pokłady pewności siebie, marniejąc wyraźnie w oczach, spazmatycznie łapiąc powietrze w płuca i przybierając na twarzy po kolei wszystkie możliwe kolory tęczy. Czy więc zupełnym przypadkiem, jakże niefortunnym dla blondynki, Maghnus znalazł przepis na szybkie i skuteczne pozbycia się uciążliwej obecności młodej Malfoyówny i sposób ten powinien zachować sobie w pamięci na okoliczność przyszłych spotkań, gdy to jasnowłosa znów puści wodze fantazji i zacznie grać nieprzyjemnie na wrażliwej strunie w jego wnętrzu, a wówczas szepnięciem wystarczy zasugerować, że ponownie gdzieś zapodziała swoje brwi, a później już tylko podziwiać swe dzieło i w pełni rozwijający się spektakl tragedii jednej bohaterki?
- Ten wieczór wciąż jest wyjątkowo udany, Cordelio - oznajmił z naciskiem, niemalże uspokajająco, gdy jej oczy lśniły ostrzegawczo gromadzącymi się weń łzami, nie spodziewał się jednak, by ten jeden jedyny raz postanowiła uwierzyć mu na słowo, zamiast doszukiwać się w jego wypowiedzi drugiego, trzeciego, a nawet czwartego dna, przypisując mu tym samym niecne zamiary i najgorsze możliwe motywacje. - Z pewnością większość nie dostrzegła niczego nietypowego - stwierdził bez powątpiewania, choć świadom był każdego zaszokowanego i rozbawionego spojrzenia śledzącego córkę Ministra. Nawet jeśli ktoś nie zauważył, z pewnością został szybko poinformowany przez współtowarzyszy o rozrywce znacznie przewyższającej walory estetyczne wernisażu. Tego jednak nie musiała wiedzieć, nie teraz. Skinął głową, rozglądając się na boki w poszukiwaniu wspomnianej siostry o charakterystycznej urodzie. - Nie martw się, zaraz ją znajdę - i byłoby to najlepsze rozwiązanie, starsza Malfoyówna wszak poradziłaby sobie z Cordelią, bezpiecznie zabierając ją na powrót do Wilton, gdzie kilka kropli eliksiru przywróciłoby jej brwi. Powstrzymał się jednak przed ruszeniem w tłum, słysząc jej pełne żałości pytania. - Myślę, że różnice kulturowe są w stanie sprawić, by Hiszpanie uznali to za osobliwy trend. Jestem pewien, Cordelio, że na relacjach dyplomatycznych ważyły już poważniejsze... uchybienia - kontynuował wypowiadanie swych uspokojeń, z maską empatii znosząc jej kwilenie i dukanie, chociaż w duchu coraz bardziej marzył o tym, by jak najszybciej się ulotnić. Nim zdołał odnaleźć spojrzeniem siostrę blondynki, do ich dwójki zbliżył się rubaszny Hiszpan z podkręconym wąsem, jeden z tych, którzy bawili niedawno w Piórku Feniksa, teraz rozpoznający niewątpliwie wyróżniającą się kreację szlachcianki.
- Buenas tardes, seniorita Malfoy - zwrócił się do niej, kiwnąwszy Maghnusowi głową na przywitanie, nie dostrzegając jednak stanu, w jakim znajdowała się debiutantka, gdy drogie wino mamiło już jego zmysły.
- Don Ricardo, jak się podoba panu wernisaż? Wyborny, nieprawdaż? - płynnie przejął go Bulstrode, dłoń układając na wysokości jego łopatek, by w przyjacielskim, choć nieznoszącym sprzeciwu geście odciągnąć go w przeciwnym kierunku, w stronę stojącej zaledwie parę kroków dalej znanej mu damy, która zawsze chętnie zabawiała ludzi rozmową. - Czy poznał już pan drogą lady Lestrange? Nie ma sobie równych w interpretacji sztuki - oznajmił, doprowadzając Hiszpana do powabnej brunetki, która po krótkich zapoznaniach ochoczo zajęła uwagę Don Ricardo, pozwalając tym samym Maghnusowi na pospieszne powrócenie do lady Malfoy.
- Ten wieczór wciąż jest wyjątkowo udany, Cordelio - oznajmił z naciskiem, niemalże uspokajająco, gdy jej oczy lśniły ostrzegawczo gromadzącymi się weń łzami, nie spodziewał się jednak, by ten jeden jedyny raz postanowiła uwierzyć mu na słowo, zamiast doszukiwać się w jego wypowiedzi drugiego, trzeciego, a nawet czwartego dna, przypisując mu tym samym niecne zamiary i najgorsze możliwe motywacje. - Z pewnością większość nie dostrzegła niczego nietypowego - stwierdził bez powątpiewania, choć świadom był każdego zaszokowanego i rozbawionego spojrzenia śledzącego córkę Ministra. Nawet jeśli ktoś nie zauważył, z pewnością został szybko poinformowany przez współtowarzyszy o rozrywce znacznie przewyższającej walory estetyczne wernisażu. Tego jednak nie musiała wiedzieć, nie teraz. Skinął głową, rozglądając się na boki w poszukiwaniu wspomnianej siostry o charakterystycznej urodzie. - Nie martw się, zaraz ją znajdę - i byłoby to najlepsze rozwiązanie, starsza Malfoyówna wszak poradziłaby sobie z Cordelią, bezpiecznie zabierając ją na powrót do Wilton, gdzie kilka kropli eliksiru przywróciłoby jej brwi. Powstrzymał się jednak przed ruszeniem w tłum, słysząc jej pełne żałości pytania. - Myślę, że różnice kulturowe są w stanie sprawić, by Hiszpanie uznali to za osobliwy trend. Jestem pewien, Cordelio, że na relacjach dyplomatycznych ważyły już poważniejsze... uchybienia - kontynuował wypowiadanie swych uspokojeń, z maską empatii znosząc jej kwilenie i dukanie, chociaż w duchu coraz bardziej marzył o tym, by jak najszybciej się ulotnić. Nim zdołał odnaleźć spojrzeniem siostrę blondynki, do ich dwójki zbliżył się rubaszny Hiszpan z podkręconym wąsem, jeden z tych, którzy bawili niedawno w Piórku Feniksa, teraz rozpoznający niewątpliwie wyróżniającą się kreację szlachcianki.
- Buenas tardes, seniorita Malfoy - zwrócił się do niej, kiwnąwszy Maghnusowi głową na przywitanie, nie dostrzegając jednak stanu, w jakim znajdowała się debiutantka, gdy drogie wino mamiło już jego zmysły.
- Don Ricardo, jak się podoba panu wernisaż? Wyborny, nieprawdaż? - płynnie przejął go Bulstrode, dłoń układając na wysokości jego łopatek, by w przyjacielskim, choć nieznoszącym sprzeciwu geście odciągnąć go w przeciwnym kierunku, w stronę stojącej zaledwie parę kroków dalej znanej mu damy, która zawsze chętnie zabawiała ludzi rozmową. - Czy poznał już pan drogą lady Lestrange? Nie ma sobie równych w interpretacji sztuki - oznajmił, doprowadzając Hiszpana do powabnej brunetki, która po krótkich zapoznaniach ochoczo zajęła uwagę Don Ricardo, pozwalając tym samym Maghnusowi na pospieszne powrócenie do lady Malfoy.
half gods are worshipped
in wine and flowers
in wine and flowers
real gods require blood
Maghnus Bulstrode
Zawód : badacz starożytnych run, były łamacz klątw, cień i ciężka ręka w Piórku Feniksa
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
gore and glory
go hand in hand
go hand in hand
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czuła się żałośnie, szukając wsparcia u mordercy, lecz cóż miała zrobić? Los posłał ją w jego – niemalże – ramiona, skazując na przeżywanie tortur na oczach najmniej lubianego, lekko mówiąc, arystokraty. Wątłe ramiona drżały tak, jakby uszyta z wielu warstw tiulu sukienka nie oferowała nawet odrobiny ciepła, lecz tak naprawdę lady Malfoy była okrutnie rozgrzana. Zażenowaniem, wstydem, poczuciem niesprawiedliwości. Niczym przecież nie zasłużyła na tak potworną karę od losu! A już na pewno nie zasłużyła na zaoferowanie swemu śmiertelnemu wrogowi idealnej broni, pacyfikującej humorki rozkapryszonej szlachcianki równie skutecznie, co pojawienie się na balu w takiej samej kreacji co inna dama. – Nie jest – westchnęła dramatycznie, nie zgadzając się absolutnie z zdecydowaną wypowiedzią Maghnusa, brzmiąc przekornie, jak dziecko gotowe tupnąć nogą, byleby tylko okazać swój bunt i podkreślić, że woda nie jest mokra mimo oczywistych faktów za tym przemawiających. Cordelia była jednak przecież dorosła i kilkanaście sekund po pełnym rozpaczy zaprzeczeniu westchnęła jeszcze ciężej, rozglądając się nerwowo dookoła. Może Maghnus miał rację? Może pomimo bycia skrytobójcą i mordercą niewinnych czarownic, zwłaszcza tych urodzonych na ziemiach Wiltshire, posiadał też jakieś zalety, na przykład – trzeźwego osądu sytuacji? Blondynka nerwowo poprawiła grzywkę ufryzowaną nad czołem, tak, jakby niesforne kosmyki mogły w jakikolwiek sposób udawać brwi.
- Naprawdę tak myślisz? – spytała ostrożnie, z dystansem, nie mając właściwie powodów, żeby mu nie wierzyć. Nikt nie rzucał w nią pomidorami, nie słyszała głośnych śmiechów, a ziemia nie rozpadała się pod jej zdobionymi pantofelkami. Czyżby przesadzała? Wzięła kolejny, nieco chrapliwy, nierówny wdech, próbując odnaleźć się w tej koszmarnej sytuacji. Do czego to doszło: musiała szukać wsparcia u najmniej empatycznego, pozbawionego sumienia zbrodniarza. - Wydawało mi się, że Hiszpanie mają właśnie bardzo wyraźne brwi... - dorzuciła niepewnie, nie wiedząc, czy chwytać się tej słabiutkiej nitki nadziei na ratunek dzięki kulturowym różnicom, czy jednak nie. Zapewne ciągnęłaby temat - albo w końcu finalnie zemdlała, pozwalają przegrzanemu mózgowi na chwilę błogiej nieświadomości - lecz ich pourywaną i dość płaczliwą konwersację przerwała osoba trzecia. Na Merlina, jednak mogło być gorzej; jeden z dyplomatów postanowił poprowadzić z nimi small talk. Krew odpłynęła z twarzy Cordelii, a ramiona księżniczki z Wiltshire jeszcze bardziej się zaokrągliły. Zmiana, jaka zaszła w blondynce, była niesamowita; jeszcze kilkanaście minut temu brylowała wśród ludzi, dumna, pewna siebie i władcza, a teraz nerwowo zerkała na krągłego Hiszpana, dygając nerwowo na bezpośrednie powitanie. Pamiętała wyuczone na pamięć formułki grzecznościowe, ale bała się, że gdy otworzy usta, wymknie się z nich ptasi jęk smutku - z kolejną falą wdzięczności obserwowała więc stanowczego Maghnusa, niwelującego bezpośrednie zagrożenie. Swoboda oraz ofiarność, z jaką chronił ją przed eskalacją zawstydzenia, była równie zaskakująca, co nagłe zniknięcie brwi Delii. Na razie jednak to ten drugi problem urastał do wagi państwowej, więc korzystając z chwili spokoju, Malfoyówna nerwowo przygładziła grzywkę jeszcze bardziej niż przed momentem, zastanawiając się, czy lepiej zostać uznaną za niemodną, prezentując się w takiej fryzurze, czy za dziwaczną, obnażając przed ludźmi gołe łuki brwiowe. Zdecydowała się na to pierwsze, bezradnie czekając, aż lord Bulstrode powróci z misji dezorientacji dyplomaty. Uczynił to perfekcyjnie i szybko, nie pozwalając Cordelii zemdleć, gdy stała tak pozostawiona sama sobie, bezradnie, na środku sali. - Odprowadź mnie za kulisy, i wezwij moją siostrę. Tylko dyskretnie, osłaniaj mnie od gapiów- wygłosiła, chcąc brzmieć jak zwykle władczo, rozkazująco, ale w tych okolicznościach i z drżącym tonem głosu brzmiało to jak dziecinna, prawie płaczliwa prośba. Ustawiła się bokiem do lorda Bulstrode, tak, by jego barczysta sylwetka stanowiła zaporę przeciw ogniu ciekawskich spojrzeń. - Dziękuję - wydusiła z siebie po chwili, cicho, po raz pierwszy obdarzając Maghnusa dobrym słowem i czymś w rodzaju wdzięczności. Był mordercą, oczywiście, że tak, ale dziś zachował się wspaniałomyślnie i heroicznie, nie wykorzystując ich niechęci do wzmocnienia publicznego upokorzenia, którego stała się ofiarą. Wiedziała, że tego nie zapomni: i pechowego braku brwi, i wyrozumiałości, z jaką odniósł się do niej główny wróg.
- Naprawdę tak myślisz? – spytała ostrożnie, z dystansem, nie mając właściwie powodów, żeby mu nie wierzyć. Nikt nie rzucał w nią pomidorami, nie słyszała głośnych śmiechów, a ziemia nie rozpadała się pod jej zdobionymi pantofelkami. Czyżby przesadzała? Wzięła kolejny, nieco chrapliwy, nierówny wdech, próbując odnaleźć się w tej koszmarnej sytuacji. Do czego to doszło: musiała szukać wsparcia u najmniej empatycznego, pozbawionego sumienia zbrodniarza. - Wydawało mi się, że Hiszpanie mają właśnie bardzo wyraźne brwi... - dorzuciła niepewnie, nie wiedząc, czy chwytać się tej słabiutkiej nitki nadziei na ratunek dzięki kulturowym różnicom, czy jednak nie. Zapewne ciągnęłaby temat - albo w końcu finalnie zemdlała, pozwalają przegrzanemu mózgowi na chwilę błogiej nieświadomości - lecz ich pourywaną i dość płaczliwą konwersację przerwała osoba trzecia. Na Merlina, jednak mogło być gorzej; jeden z dyplomatów postanowił poprowadzić z nimi small talk. Krew odpłynęła z twarzy Cordelii, a ramiona księżniczki z Wiltshire jeszcze bardziej się zaokrągliły. Zmiana, jaka zaszła w blondynce, była niesamowita; jeszcze kilkanaście minut temu brylowała wśród ludzi, dumna, pewna siebie i władcza, a teraz nerwowo zerkała na krągłego Hiszpana, dygając nerwowo na bezpośrednie powitanie. Pamiętała wyuczone na pamięć formułki grzecznościowe, ale bała się, że gdy otworzy usta, wymknie się z nich ptasi jęk smutku - z kolejną falą wdzięczności obserwowała więc stanowczego Maghnusa, niwelującego bezpośrednie zagrożenie. Swoboda oraz ofiarność, z jaką chronił ją przed eskalacją zawstydzenia, była równie zaskakująca, co nagłe zniknięcie brwi Delii. Na razie jednak to ten drugi problem urastał do wagi państwowej, więc korzystając z chwili spokoju, Malfoyówna nerwowo przygładziła grzywkę jeszcze bardziej niż przed momentem, zastanawiając się, czy lepiej zostać uznaną za niemodną, prezentując się w takiej fryzurze, czy za dziwaczną, obnażając przed ludźmi gołe łuki brwiowe. Zdecydowała się na to pierwsze, bezradnie czekając, aż lord Bulstrode powróci z misji dezorientacji dyplomaty. Uczynił to perfekcyjnie i szybko, nie pozwalając Cordelii zemdleć, gdy stała tak pozostawiona sama sobie, bezradnie, na środku sali. - Odprowadź mnie za kulisy, i wezwij moją siostrę. Tylko dyskretnie, osłaniaj mnie od gapiów- wygłosiła, chcąc brzmieć jak zwykle władczo, rozkazująco, ale w tych okolicznościach i z drżącym tonem głosu brzmiało to jak dziecinna, prawie płaczliwa prośba. Ustawiła się bokiem do lorda Bulstrode, tak, by jego barczysta sylwetka stanowiła zaporę przeciw ogniu ciekawskich spojrzeń. - Dziękuję - wydusiła z siebie po chwili, cicho, po raz pierwszy obdarzając Maghnusa dobrym słowem i czymś w rodzaju wdzięczności. Był mordercą, oczywiście, że tak, ale dziś zachował się wspaniałomyślnie i heroicznie, nie wykorzystując ich niechęci do wzmocnienia publicznego upokorzenia, którego stała się ofiarą. Wiedziała, że tego nie zapomni: i pechowego braku brwi, i wyrozumiałości, z jaką odniósł się do niej główny wróg.
Przewrotność zdarzeń losowych najwidoczniej nie miała zamiaru nigdy przestać zaskakiwać, w całej galerii nie byłby w stanie znaleźć ani jednej osoby, z którą wdałby się w interakcję mniej chętnie niż z Cordelią. Nie chodziło tu już nawet o jej pełne absurdu oskarżenia ani wzajemną niechęć - panna Malfoy w żadnym wypadku nie była dla niego po prostu jakimkolwiek partnerem do rozmowy, więc tym samym jej towarzystwo było dla szlachcica podwójnie uciążliwe. Nie mieli wspólnych tematów. Nie była naukowcem, nie osiągnęła biegłości w dziedzinie żadnej oprócz bycia córką swojego ojca, nie miała jasno wyklarowanych zainteresowań, o których rozmowa przewyższałaby jakością niezobowiązującą pogawędkę o pogodzie czy minionym sabacie sylwestrowym. Jej powierzchowność nie była nawet w stanie dostarczyć mu pożywki w postaci prawdziwie interesujących salonowych plotek, bo za te nie uznawał pełnych oburzenia szeptów o niezgodnym z protokołem odsłonięciu ramion czy zbyt płytkim ukłonie, takie informacje były właściwie bezwartościowe.
Zacisnął więc usta w wąską linię, nie wdając się już w bezsensowne słowne przepychanki; jeśli nie zamierzała zawierzyć jego słowom, na nic zdałyby się próby przekonania jej do swojej racji, tym bardziej w momencie, w którym nie miało to dla niego większego znaczenia. Wszystko co mówił, mówił przecież dla jej komfortu psychicznego, jeśli decydowała się to odepchnąć i zanegować, był to jej i tylko jej wybór. Przyglądał się bez większych emocji jej płonnym nadziejom zamaskowania braku brwi grzywką, komentarze jednak zachował dla siebie, pozwalając jej wspaniałomyślnie wierzyć w to, że to cokolwiek zmienia i jakkolwiek poprawia jej wygląd. Skinął głową, rozciągając usta w sympatycznym uśmiechu, brnąc dalej w zaparte, jakoby faktycznie święcie wierzył w to, że gdziekolwiek na ziemi brak brwi może zostać uznany za interesujący i godny eksploracji nowy trend w modzie. Przyjazną maskę przywdziewał na twarz z łatwością, kłamiąc jak z nut tej, która w całej swej rozpaczy szukała pocieszenia w jego słowach wypowiadanych bez zawahania i z pełnym przekonaniem wbrew własnym przekonaniom. - Czasem interesujące okazują się być kontrasty do tego, co sami mamy - zachęcił ją dodatkowo do porzucenia nadmiernych trosk, sugerując dalej, że może właśnie Hiszpanom o wyjątkowo wyrazistych brwiach mógłby się spodobać ich brak. Szybkie oddelegowanie dyplomaty pod inne skrzydła pozwoliło Maghnusowi na powrót do blondynki, która pozbawiona jego ochrony przed wścibskimi spojrzeniami ponownie skruszała i po chwili łamiącym się głosem żądała wyprowadzenia jej z sali w możliwie najdyskretniejszy sposób. Nie przedłużał jej męki, nie znajdując satysfakcji w oglądaniu tego spektaklu rozdygotania. Zaproponował jej swe ramię, by odeskortować ją bezpiecznie do miejsca, w którym miała poczekać na siostrę. - To drobiazg, Cordelio - skłamał ponownie miękkim głosem, by poczuła się lepiej i jednocześnie zaciągnęła u niego dług wdzięczności. Upewniwszy się, że młódka pozostaje nienarażona na ciężkie przeżycia związane z niechcianym kontaktem z przypadkowymi osobami, pospiesznie odnalazł drugą Malfoyównę, by subtelnie odciągnąć ją od towarzystwa, które zabawiała konwersacją i przyciszonym głosem tłumacząc w czym rzecz, zaprowadzić ją do Cordelii. Pożegnał się z nimi należycie i odprowadził spojrzeniem w kierunku wyjścia.
Powrócił do sali zachodniej, jak gdyby nigdy nic się nie stało, ciepłym uśmiechem racząc rozweselonych alkoholem hiszpańskich dygnitarzy, z którymi wciąż miał do ugrania własne interesy. Wernisaż trwał w najlepsze, a on sam nie zamierzał opuszczać galerii przedwcześnie, szczególnie teraz, gdy z horyzontu zniknęła wirująca w różowych tiulach i otoczona niemalże nieprzepuszczalnym kokonem własnego ego debiutantka, a jego wieczór automatycznie stał się jeszcze przyjemniejszy.
zt x 2
Zacisnął więc usta w wąską linię, nie wdając się już w bezsensowne słowne przepychanki; jeśli nie zamierzała zawierzyć jego słowom, na nic zdałyby się próby przekonania jej do swojej racji, tym bardziej w momencie, w którym nie miało to dla niego większego znaczenia. Wszystko co mówił, mówił przecież dla jej komfortu psychicznego, jeśli decydowała się to odepchnąć i zanegować, był to jej i tylko jej wybór. Przyglądał się bez większych emocji jej płonnym nadziejom zamaskowania braku brwi grzywką, komentarze jednak zachował dla siebie, pozwalając jej wspaniałomyślnie wierzyć w to, że to cokolwiek zmienia i jakkolwiek poprawia jej wygląd. Skinął głową, rozciągając usta w sympatycznym uśmiechu, brnąc dalej w zaparte, jakoby faktycznie święcie wierzył w to, że gdziekolwiek na ziemi brak brwi może zostać uznany za interesujący i godny eksploracji nowy trend w modzie. Przyjazną maskę przywdziewał na twarz z łatwością, kłamiąc jak z nut tej, która w całej swej rozpaczy szukała pocieszenia w jego słowach wypowiadanych bez zawahania i z pełnym przekonaniem wbrew własnym przekonaniom. - Czasem interesujące okazują się być kontrasty do tego, co sami mamy - zachęcił ją dodatkowo do porzucenia nadmiernych trosk, sugerując dalej, że może właśnie Hiszpanom o wyjątkowo wyrazistych brwiach mógłby się spodobać ich brak. Szybkie oddelegowanie dyplomaty pod inne skrzydła pozwoliło Maghnusowi na powrót do blondynki, która pozbawiona jego ochrony przed wścibskimi spojrzeniami ponownie skruszała i po chwili łamiącym się głosem żądała wyprowadzenia jej z sali w możliwie najdyskretniejszy sposób. Nie przedłużał jej męki, nie znajdując satysfakcji w oglądaniu tego spektaklu rozdygotania. Zaproponował jej swe ramię, by odeskortować ją bezpiecznie do miejsca, w którym miała poczekać na siostrę. - To drobiazg, Cordelio - skłamał ponownie miękkim głosem, by poczuła się lepiej i jednocześnie zaciągnęła u niego dług wdzięczności. Upewniwszy się, że młódka pozostaje nienarażona na ciężkie przeżycia związane z niechcianym kontaktem z przypadkowymi osobami, pospiesznie odnalazł drugą Malfoyównę, by subtelnie odciągnąć ją od towarzystwa, które zabawiała konwersacją i przyciszonym głosem tłumacząc w czym rzecz, zaprowadzić ją do Cordelii. Pożegnał się z nimi należycie i odprowadził spojrzeniem w kierunku wyjścia.
Powrócił do sali zachodniej, jak gdyby nigdy nic się nie stało, ciepłym uśmiechem racząc rozweselonych alkoholem hiszpańskich dygnitarzy, z którymi wciąż miał do ugrania własne interesy. Wernisaż trwał w najlepsze, a on sam nie zamierzał opuszczać galerii przedwcześnie, szczególnie teraz, gdy z horyzontu zniknęła wirująca w różowych tiulach i otoczona niemalże nieprzepuszczalnym kokonem własnego ego debiutantka, a jego wieczór automatycznie stał się jeszcze przyjemniejszy.
zt x 2
half gods are worshipped
in wine and flowers
in wine and flowers
real gods require blood
Maghnus Bulstrode
Zawód : badacz starożytnych run, były łamacz klątw, cień i ciężka ręka w Piórku Feniksa
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
gore and glory
go hand in hand
go hand in hand
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
20.05.1958
Obecnie rzadko miała okazję przekroczyć progi Londyńskiej Galerii Sztuki. Dawniej była stałą bywalczynią, która każdą wolną chwilę spędzała na dostępnych salach, zwykle w czasie największych spędów malarzy. Przeglądanie nowych dzieł zdobiących ściany i okazja do porozmawiania z artystami, którzy je stworzyli, przyciągała ją tutaj jak ćmę do światła. Z czasem jednak obowiązki zagarnęły ją w swe objęcia, zaprosiły do siebie, nie pozostawiając zbyt wiele miejsca na cokolwiek innego. Teraz nie wiele się zmieniało, a nawet pojawiło nieco więcej. Codzienność pochłaniała, nowe wyzwania kurczyły dobę, zostawiając jej czas jedynie na sen, który w ostatnich latach doceniła bardziej. Potrzebowała trochę uporu i poczucia, że w najbliższym otoczeniu miała osobę, której również powinna poświęcić czas. Nigdy nie była bardzo rodzinna, mając od dziecka dość trudne relacje z tymi z którymi wiązała ją krew. Chcieli dla niej innego życia, widzieli w niej szansę, by wkraść się w szlacheckie względy. Złota klata jednak nie była dla niej, byłaby tylko więzieniem u boku człowieka, który szybko wzbudziłby w niej niechęć. Uciekła od tego, zgrabnie umknęła przed przyszłością stworzoną poza jej wolą. Przełknięte konsekwencje, mimo że gorzkie w smaku, dały nowe możliwości. Pozwoliły rozwinąć skrzydła i nie żałować zbyt wielu rzeczy. Zsuwając z ramion płaszcz, uśmiechnęła się delikatnie do pracownika Galerii, który posłużył pomocą i odwiesił wierzchnie ubranie na wieszak. Odsłoniła granatową, prostą sukienkę z plisowaną spódnicą. Skinęła mu głową w podziękowaniu, zanim ruszyła w głąb budynku. Była tu dziś z konkretnego powodu, dla konkretnej osoby. Lucien był jej drogi, był zrozumieniem i wsparciem. Kimś, kogo czasami uznawała za bliższego niż bracia, żałując, że ich pokrewieństwo pozostawało jedynie na poziomie kuzynów. Cieszyła się na spędzenie czasu z nim, nawet jeśli miały być to tylko minuty, acz liczyła na znacznie więcej.
Ze spokojem przemierzyła drogę do zachodniej sali, spojrzeniem sunąc po ścianach, by przelotnie, chociaż podziwiać znajdujące się na nich obrazy. Towarzyszył jej już ten charakterystyczny stukot obcasów, podkreślający równe i niespieszne tempo. Wiedziała kogo szuka i gdzie ów mężczyznę znajdzie, stąd czuła się tu wyjątkowo swobodnie. W kąciku ust ponownie zawitał uśmiech, gdy zauważyła znajomą sylwetkę nieco z boku. Podeszła bliżej, by zaraz stanąć tuż obok i również unieść wzrok na obraz. Przyjrzała się barwą i przedstawionej scenie. Zachwycający w swej prostocie.
- Co o tym myślisz? – spytała cicho, ledwie szeptem, który nie wątpiła, że dotrze do uszu Luciena.- Lady Avery ma wyjątkowy talent, nie dziwi mnie, że kolejni krytycy doceniają jej talent.- dodała jeszcze, wiedząc dobrze, spod czyjego pędzla wyszło owo dzieło.
Zerknęła na swego krewniaka, czekając na jego ocenę, słowa do których mogłaby się jakkolwiek odnieść. Miał o wiele większą wiedzę od niej, poświęcił się sztuce bez wahania, nie widząc swojego miejsca nigdzie indziej. Sama zrezygnowała z tego, odnajdując się w innym otoczeniu, a jednak nadal pielęgnując w sobie pierwiastek artysty.
Chodź, pocałuję cię tam, gdzie się kończysz i zaczynasz. Chodź, pocałuję cię w czoło, w duszę. Pocałuję cię w twoje serce. Na dzień dobry. Na dobranoc. Na zawsze. Na nigdy. Na teraz. Na kiedyś.
Belvina Blythe
Zawód : Uzdrowicielka na urazach pozaklęciowych, prywatny uzdrowiciel
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Nasze miejsce jest tutaj
W nocy
Bez nikogo
W nocy
Bez nikogo
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
| będzie
Ostatnie miesiące były dla niej niezrozumiałe. Budziły w niej frustrację, którą szczęśliwie dla siebie samej - wiedziała jak rozładować. Musiała znaleźć inne zajęcia, kolejny cale, a może jedną z wytycznych, które postawiła przed sobą, kiedy przysięgała obcemu mężczyźnie pozostać z nim na wieczność.
Nadal nie potrafiła go rozgryźć - nie dokładnie i nie całkiem. Zauważyła więcej, ale nie tyle ile się spodziewała. Sądziła, że po pół roku będzie już w innym momencie. Jej własny, prywatny roczny plan, chwiał się w posadach bo Mannan Travers przestał przy niej bywać, gdy nie zachodziła taka potrzeba. I to doprowadzało ją do białej gorączki, bo zauważyła zmianę. Coś się zmieniło trochę po odznaczeniach wręczonych tego dnia. Wcześniej pojawiał się, czasem z rozmysłem zabierając ją ze sobą, czasem przypadkiem, by zostać na trochę dłużej. By teraz sprezentować jej całkowitą ciszę. Raz tylko, ukorzyła się na tyle, zmieniła swój plan pchnięta potrzebą sprawdzenia, ale chłód i prawie irytujący brak obecności w rozmowie zniechęciły ją tylko bardziej. Odpuściła. Musiała zebrać myśli, przegrupować się i działać dalej, ale Corbenic Castle - a może tylko ich komnaty weszły w stan zimnej wojny. Coś się zmieniło, straciła znów z rąk kontrolę i wiedziała, że musiała skupić się na innych aspektach swojego planu, by nie zwariować całkiem. Była stąpającym z lekkością po korytarzach ideałem. Jego matka polubiła ją szybko. Piękna z błyskiem w oku, wiedziała kiedy zachować się odpowiednio, a kiedy pod metaforą powiedzieć coś więcej. Zaczęła bywać też w portach do nich należących. By się pokazać, by je poznać, by zrozumieć dokładnie ich funkcjonowanie. Rozmawiała z niektórymi pracownikami gdy za nią jak cień podążały osoby mające zagwarantować jej opiekę. Uprzejmie, choć wyczuwała jeszcze od nich niepewność i niechęć. Mannana nie odwiedziła nawet raz, zainteresowana mocniej nie nim, a tym, co działo się tu wokół. Obejrzała z brzegu jego statek i zaznajomiła się z pracownikami ich zamku, powoli, sumiennie zapamiętując imiona każdego. Znała schematy, wiedziała jak zjednać sobie ludzi pracujących dla niej - pod nią - a może dla jej rodu. To samo musiała zrobić w rezerwacie. Pokazać swoją wartość. Udowodnić swoją przydatność, zaznaczyć, pokazać, że bez niej nic nie będzie takie same w końcu pozwolić by zdali sobie z tego sprawę. Nie inaczej sprawa miała się z Imogen. Była dla niej ważna - z początku, jako pion wśród figur na planszy na której rozgrywała grę. Wiedziała jakie relacje łączą rodzeństwo. Musiała ją polubić, musiała przyciągnąć jej sympatie, by w jakiś sposób mieć ją po swojej stronie. Nie, nie była naiwna. Imogen stanie po stronie brata, ale jeśli będzie darzyć ją sympatią z czasem może i opowie się za nią, albo wypowie w pozytywny sposób kiedy będą prowadzili prywatne rozmowy. Wiedziała, jak wytwarza się lojalność względem brata, kiedy można odnaleźć w nim siłę i oparcie. I choć była urażona swoją własną porażką, nie mogła zaprzeczyć, że Mannan był silnym mężczyzną. Nie bez powodu otrzymał swoje odznaczenie. Ale może to był problem - może gdyby był zwykłą miernotą, wszystko byłoby już gotowe? Tylko czy miernota była czymś, co satysfakcjonowało ją w jakiś sposób? Nie, na pewno nie. Znała siostrzane uczucia - bo sama była lojalna wobec Tristana. Corbenic Castle będzie jej, pokocha ją, jakby była córą uformowaną z tej samej morskiej piany. Potrzebowała tylko czasu. Dlatego starała się nie śpieszyć i nie dać pochłonąć frustracji. Zaczęła od rozmowy, potem kolejnej łapiąc nic porozumienia, przyciągając ją do siebie swobodnie i ostrożnie. Nie mogła się potknąć, choć im więcej rozmawiały tym mniej się go obawiała. W końcu zaproponowała jej wyjście, dostrzegając, że Imogen stroniła od miejsc wypełnionych ludźmi. Poprowadzi ją, przetrze tory, pomoże. Ona też miała cel, a cel zawsze był dobry by stawiać kolejne kroki. Informacja o wernisażu dotarła do niej wraz z zaproszeniem a gdy w końcu zorientowała się kim był artysta którego prace miały zdobić ściany galerii decyzja została podjęta. Pojawią się tam, róża pachnąca solą i jeszcze spokojne morze.
- Cieszę się, że postanowiłaś przyjść tu dzisiaj ze mną. - zwróciła się do szwagierki spoglądając na nią z promiennym uśmiechem stawiając kolejne kroki w głąb galerii. Sienna Northug - norweski malarz, który szturmem zaczął zaskarbiać sobie uwagę dzięki swoim pracom. Widać w nich było powiew świeżości, ale i poszanowanie dla kultury rządzącej ich światem. - Chciałabyś wziąć udział w licytacji? Słyszałam że kilka z jego dzieł zostanie dziś zlicytowanych. - oznajmiła odwracając od niej spojrzenie. Łapiąc tęczówkami znajomego lorda któremu skinęła lekko głową w geście powitania, posyłając mu uśmiech. - Przy odrobinie szczęścia może znajdziemy kogoś, kto nie zanudzi nas rozmową. - zażartowała lekko, unosząc ku górze usta, choć jej spojrzenie przesuwało się po sali w poszukiwaniu znajomych twarzy.
Ostatnie miesiące były dla niej niezrozumiałe. Budziły w niej frustrację, którą szczęśliwie dla siebie samej - wiedziała jak rozładować. Musiała znaleźć inne zajęcia, kolejny cale, a może jedną z wytycznych, które postawiła przed sobą, kiedy przysięgała obcemu mężczyźnie pozostać z nim na wieczność.
Nadal nie potrafiła go rozgryźć - nie dokładnie i nie całkiem. Zauważyła więcej, ale nie tyle ile się spodziewała. Sądziła, że po pół roku będzie już w innym momencie. Jej własny, prywatny roczny plan, chwiał się w posadach bo Mannan Travers przestał przy niej bywać, gdy nie zachodziła taka potrzeba. I to doprowadzało ją do białej gorączki, bo zauważyła zmianę. Coś się zmieniło trochę po odznaczeniach wręczonych tego dnia. Wcześniej pojawiał się, czasem z rozmysłem zabierając ją ze sobą, czasem przypadkiem, by zostać na trochę dłużej. By teraz sprezentować jej całkowitą ciszę. Raz tylko, ukorzyła się na tyle, zmieniła swój plan pchnięta potrzebą sprawdzenia, ale chłód i prawie irytujący brak obecności w rozmowie zniechęciły ją tylko bardziej. Odpuściła. Musiała zebrać myśli, przegrupować się i działać dalej, ale Corbenic Castle - a może tylko ich komnaty weszły w stan zimnej wojny. Coś się zmieniło, straciła znów z rąk kontrolę i wiedziała, że musiała skupić się na innych aspektach swojego planu, by nie zwariować całkiem. Była stąpającym z lekkością po korytarzach ideałem. Jego matka polubiła ją szybko. Piękna z błyskiem w oku, wiedziała kiedy zachować się odpowiednio, a kiedy pod metaforą powiedzieć coś więcej. Zaczęła bywać też w portach do nich należących. By się pokazać, by je poznać, by zrozumieć dokładnie ich funkcjonowanie. Rozmawiała z niektórymi pracownikami gdy za nią jak cień podążały osoby mające zagwarantować jej opiekę. Uprzejmie, choć wyczuwała jeszcze od nich niepewność i niechęć. Mannana nie odwiedziła nawet raz, zainteresowana mocniej nie nim, a tym, co działo się tu wokół. Obejrzała z brzegu jego statek i zaznajomiła się z pracownikami ich zamku, powoli, sumiennie zapamiętując imiona każdego. Znała schematy, wiedziała jak zjednać sobie ludzi pracujących dla niej - pod nią - a może dla jej rodu. To samo musiała zrobić w rezerwacie. Pokazać swoją wartość. Udowodnić swoją przydatność, zaznaczyć, pokazać, że bez niej nic nie będzie takie same w końcu pozwolić by zdali sobie z tego sprawę. Nie inaczej sprawa miała się z Imogen. Była dla niej ważna - z początku, jako pion wśród figur na planszy na której rozgrywała grę. Wiedziała jakie relacje łączą rodzeństwo. Musiała ją polubić, musiała przyciągnąć jej sympatie, by w jakiś sposób mieć ją po swojej stronie. Nie, nie była naiwna. Imogen stanie po stronie brata, ale jeśli będzie darzyć ją sympatią z czasem może i opowie się za nią, albo wypowie w pozytywny sposób kiedy będą prowadzili prywatne rozmowy. Wiedziała, jak wytwarza się lojalność względem brata, kiedy można odnaleźć w nim siłę i oparcie. I choć była urażona swoją własną porażką, nie mogła zaprzeczyć, że Mannan był silnym mężczyzną. Nie bez powodu otrzymał swoje odznaczenie. Ale może to był problem - może gdyby był zwykłą miernotą, wszystko byłoby już gotowe? Tylko czy miernota była czymś, co satysfakcjonowało ją w jakiś sposób? Nie, na pewno nie. Znała siostrzane uczucia - bo sama była lojalna wobec Tristana. Corbenic Castle będzie jej, pokocha ją, jakby była córą uformowaną z tej samej morskiej piany. Potrzebowała tylko czasu. Dlatego starała się nie śpieszyć i nie dać pochłonąć frustracji. Zaczęła od rozmowy, potem kolejnej łapiąc nic porozumienia, przyciągając ją do siebie swobodnie i ostrożnie. Nie mogła się potknąć, choć im więcej rozmawiały tym mniej się go obawiała. W końcu zaproponowała jej wyjście, dostrzegając, że Imogen stroniła od miejsc wypełnionych ludźmi. Poprowadzi ją, przetrze tory, pomoże. Ona też miała cel, a cel zawsze był dobry by stawiać kolejne kroki. Informacja o wernisażu dotarła do niej wraz z zaproszeniem a gdy w końcu zorientowała się kim był artysta którego prace miały zdobić ściany galerii decyzja została podjęta. Pojawią się tam, róża pachnąca solą i jeszcze spokojne morze.
- Cieszę się, że postanowiłaś przyjść tu dzisiaj ze mną. - zwróciła się do szwagierki spoglądając na nią z promiennym uśmiechem stawiając kolejne kroki w głąb galerii. Sienna Northug - norweski malarz, który szturmem zaczął zaskarbiać sobie uwagę dzięki swoim pracom. Widać w nich było powiew świeżości, ale i poszanowanie dla kultury rządzącej ich światem. - Chciałabyś wziąć udział w licytacji? Słyszałam że kilka z jego dzieł zostanie dziś zlicytowanych. - oznajmiła odwracając od niej spojrzenie. Łapiąc tęczówkami znajomego lorda któremu skinęła lekko głową w geście powitania, posyłając mu uśmiech. - Przy odrobinie szczęścia może znajdziemy kogoś, kto nie zanudzi nas rozmową. - zażartowała lekko, unosząc ku górze usta, choć jej spojrzenie przesuwało się po sali w poszukiwaniu znajomych twarzy.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Starała się być w tym wszystkim wyjątkowo poprawna i bezstronna. Pojawienie się nowej osoby w zamku uderzyło powiewem trudności o tyle mocno, że pierwszy raz nie była to żona kuzyna, a jej własnego brata, o którego dobro zwykła walczyć wyjątkowo zaciekle - czy Melisande nim była? Politycznie, ekonomicznie owszem, była również oczytana i piękna, ale obserwując tę scenerię jako osoba trzecia, widziała głównie zmęczenie i ucieczki brata i frustrację, kiełkującą przy każdej rozmowie przy wspólnym stole. Każdy członek rodziny podchodził do tego ślubu inaczej, względnem tego, co bardziej sobie cenił. Ojciec wydawał się nie pamiętać momentami jej imienia, matka chodziła oczarowana, upatrując w dawnej Rosierównej dzieło sztuki guwernantek, duże bliższe jej własnemu wychowaniu. Kuzyni prześcigiwali się w komplementach okraszonych niestosownymi wyścigami o spojrzenie nowej lady, które kuzynki temperowały. Jak przy każdym takim zabiegu, lady Melisande wzbudzała podziw, ale i zawiedzenie. Ponoć wśród niektórych kiełkowała wizja rudych włosów, inni uważali ją za zbyt delikatną, inni za zbyt twardą. Nie była w stanie temu dogodzić, choć wymagania Imogen była w stanie spełnić. To Manannan miał być szczęśliwy, ale czyż jego szczęścia nie warunkowało szczęśliwe małżeństwo, a co za tym idzie zadowolona żona?
Świeżoupieczona lady Travers roztaczała swoją aurę skrytą w zapachu róż, mogąc konkurować nawet z nią czy szanowną matką. Kusiła, rozczulała i rozśmieszała, nie była jednak na milimetr blisko tego, by być w pełni zaakceptowaną - nie, dopóki pod sercem nie gościła ich krew. Los, tak dojmujący, co niezależy od kobiet, miał kiedyś czeka samą Imogen, równie prawdopodobnie, co poślubienie obecego sobie mężczyzny. Nawet, jeśli tym mężczyzną dla Melisande, był rodzony brat blondynki, była w stanie utożsamić się z jej emocjami, skrywanymi pod walką o dobre imię.
Wszystko odbywało się jednak w zapleczu, w murach zamku, w którym Imogen powoli stawiała coraz odważniejsze kroki, ucząc się wychodzić poza strefę swojego komfortu i czuć z tym dobrze. Nawet dziś, odziana w rodowe barwy, pozwoliła sobie wreszcie na rozpuszczenie włosów, niemalże wilego atrybutu, który szczętnie chowała w arkanach ściśniętych koków. Nie wiedziała, jaki cel w tym miała Mela, czy było to zagranie z ciekawości, czy kolejna zagrywka - nie miała jednak zamiaru tego rozważać, pozwalając na wpół umyślnie pozwalając wciągnąć się na planszę gier. Wiedziała, że nigdy nie będzie graczem.
Zdeklasowano ją, w istocie, na przedstarcie.
- A ja dziękuję za zaproszenie, to bardzo miłe, że pomyślałaś akurat o mnie. - Odwzajemniła słodki uśmiech, na chwilę sięgając dłonią na wiszący u szyi naszyjnik, który lekkim ruchem poprawiła. Prosta suknia w odcieniach kobaltu zdawała się być nade skromna, jak na damę, ale to pozwalało przyzwyczajać się Imogen do innych elementów, które zwykła skrywać w szkatułkach i na dnie szafy.
- Mam jeden jego pejzaż, Manannan przywiózł mi z podróży do Norwegii. - Musiała zaakcentować, podświadomie plusując brata w oczach nowej-nienowej żony.
- Ale może pomyślimy o czymś do przearanżowania północnego salonu? Mamy z matką plan na zrobienie tam drugiej czytelni, widziałabym to w jaśniejszej kolorystyce... beże, odrobina rodowego turkusu i pojedyncze, nieprzesadzone w środkach obrazy. - Nie był to tylko element grzeczności czy manipulacji; brunetka miała poczuć się częścią tej skrajnie trudnej, niezwykle nieprzystępnej rodziny, jednocześnie czując, że jej głos jest ważny. W końcu to w niej dzierżono potencjał na dziedzica, a ten - choć brzmi to niczym tandetny opis kobyły rozpłodowej - był jej główną rolą. Jakkolwiek gorzko pobrzmiewało to w myślach Imogen, to w takim świecie się spotkały i obie musiały spełniać te same role.
- Oby nie był to podstarzały lord Nott. Słyszałaś co ostatnio zrobił? - Zagadnęła, podłapując temat, by po chwili zauważyć przechodzącego obok kelnera. Ruchem ręki skłoniła go do podejścia bliżej, sięgając po dwa kieliszki szampana, kojącego nie tylko zmysły, to rozgrzane gorącem ciała, owinięte w warsty materiału. Jeden z kieliszków podała Melisande, drugi dzierżąc bezpiecznie we własnej dłoni, po dłuższej chwili unosząc go do góry w geście subtelnego toastu. - Za wyjście, wreszcie poza wilgotne mury Cobernic, czyż nie? - Uśmiechneła się, nie umieszczając w w swoich słowach podpuchy czy niezadowolenia. Nawet jeśli Cobernic stanowił dla niej dom, nie oznaczało to, że nie widziała negatywów w wiecznie zmarzniętym, lodowanym zamku z mgły.
- Mogę Ci opowiedzieć o Northugu, sporo czytałam na temat jego twórczości. - Zaaferowała się, spoglądając w czekoladowe spojrzenie bratowej, obdarowując ją delikatnym, ciepłym uśmiechem. Gdy brat znikał na pokładzie Szalonej Selmy, to w rękach blondynki leżało zapewnienie kobiecie bezpieczeńtwa, nawet jeśli zwykła wysługiwać się krótkimi posyłkami służby i poprawnymi rozmowami w salonie. Czy była tego świadoma? Czy rozumiała, jak głęboko zżyte było rodzeństwo Travers? Tego Imogen jeszcze nie zaobserwowała, ale asbolutnie nieumyślnie postępowała na planszy nowej lady Travers.
Świeżoupieczona lady Travers roztaczała swoją aurę skrytą w zapachu róż, mogąc konkurować nawet z nią czy szanowną matką. Kusiła, rozczulała i rozśmieszała, nie była jednak na milimetr blisko tego, by być w pełni zaakceptowaną - nie, dopóki pod sercem nie gościła ich krew. Los, tak dojmujący, co niezależy od kobiet, miał kiedyś czeka samą Imogen, równie prawdopodobnie, co poślubienie obecego sobie mężczyzny. Nawet, jeśli tym mężczyzną dla Melisande, był rodzony brat blondynki, była w stanie utożsamić się z jej emocjami, skrywanymi pod walką o dobre imię.
Wszystko odbywało się jednak w zapleczu, w murach zamku, w którym Imogen powoli stawiała coraz odważniejsze kroki, ucząc się wychodzić poza strefę swojego komfortu i czuć z tym dobrze. Nawet dziś, odziana w rodowe barwy, pozwoliła sobie wreszcie na rozpuszczenie włosów, niemalże wilego atrybutu, który szczętnie chowała w arkanach ściśniętych koków. Nie wiedziała, jaki cel w tym miała Mela, czy było to zagranie z ciekawości, czy kolejna zagrywka - nie miała jednak zamiaru tego rozważać, pozwalając na wpół umyślnie pozwalając wciągnąć się na planszę gier. Wiedziała, że nigdy nie będzie graczem.
Zdeklasowano ją, w istocie, na przedstarcie.
- A ja dziękuję za zaproszenie, to bardzo miłe, że pomyślałaś akurat o mnie. - Odwzajemniła słodki uśmiech, na chwilę sięgając dłonią na wiszący u szyi naszyjnik, który lekkim ruchem poprawiła. Prosta suknia w odcieniach kobaltu zdawała się być nade skromna, jak na damę, ale to pozwalało przyzwyczajać się Imogen do innych elementów, które zwykła skrywać w szkatułkach i na dnie szafy.
- Mam jeden jego pejzaż, Manannan przywiózł mi z podróży do Norwegii. - Musiała zaakcentować, podświadomie plusując brata w oczach nowej-nienowej żony.
- Ale może pomyślimy o czymś do przearanżowania północnego salonu? Mamy z matką plan na zrobienie tam drugiej czytelni, widziałabym to w jaśniejszej kolorystyce... beże, odrobina rodowego turkusu i pojedyncze, nieprzesadzone w środkach obrazy. - Nie był to tylko element grzeczności czy manipulacji; brunetka miała poczuć się częścią tej skrajnie trudnej, niezwykle nieprzystępnej rodziny, jednocześnie czując, że jej głos jest ważny. W końcu to w niej dzierżono potencjał na dziedzica, a ten - choć brzmi to niczym tandetny opis kobyły rozpłodowej - był jej główną rolą. Jakkolwiek gorzko pobrzmiewało to w myślach Imogen, to w takim świecie się spotkały i obie musiały spełniać te same role.
- Oby nie był to podstarzały lord Nott. Słyszałaś co ostatnio zrobił? - Zagadnęła, podłapując temat, by po chwili zauważyć przechodzącego obok kelnera. Ruchem ręki skłoniła go do podejścia bliżej, sięgając po dwa kieliszki szampana, kojącego nie tylko zmysły, to rozgrzane gorącem ciała, owinięte w warsty materiału. Jeden z kieliszków podała Melisande, drugi dzierżąc bezpiecznie we własnej dłoni, po dłuższej chwili unosząc go do góry w geście subtelnego toastu. - Za wyjście, wreszcie poza wilgotne mury Cobernic, czyż nie? - Uśmiechneła się, nie umieszczając w w swoich słowach podpuchy czy niezadowolenia. Nawet jeśli Cobernic stanowił dla niej dom, nie oznaczało to, że nie widziała negatywów w wiecznie zmarzniętym, lodowanym zamku z mgły.
- Mogę Ci opowiedzieć o Northugu, sporo czytałam na temat jego twórczości. - Zaaferowała się, spoglądając w czekoladowe spojrzenie bratowej, obdarowując ją delikatnym, ciepłym uśmiechem. Gdy brat znikał na pokładzie Szalonej Selmy, to w rękach blondynki leżało zapewnienie kobiecie bezpieczeńtwa, nawet jeśli zwykła wysługiwać się krótkimi posyłkami służby i poprawnymi rozmowami w salonie. Czy była tego świadoma? Czy rozumiała, jak głęboko zżyte było rodzeństwo Travers? Tego Imogen jeszcze nie zaobserwowała, ale asbolutnie nieumyślnie postępowała na planszy nowej lady Travers.
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Yaxley
Zawód : dama, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
Żaden z mężczyzn nie wiedział, jak wiele pracy wkładały poza ich spojrzeniem. A może niektórzy mieli tego świadomość, jednak zajęci sobą, ignorowali niektóre zmiany. Potrzebowała jedynie czasu - tylko jego, choć krew miała gorąca, a charakter naznaczony arogancją i butą potrafiła z cierpliwością zrealizować postawiony przed sobą cel. Sama wypracowała sobie drogę w rezerwacie. Ciężką pracą i powolny, stopniowym przekonywaniem do siebie jego pracowników. Swojego czasu nie było nawet jednego mężczyzny, który nie uważał, że jej pojawienie się w nim było jedynie zachcianką. Że zniknie z niego, kiedy sprawy staną się zbyt wymagające lub trudne. Ale minął rok, a potem kolejny a ona trwała w nim nadal. Zainteresowała się tymi, którzy dla nich pracowali. Wykazywała się troską o ich samopoczucie i zdrowie. Pytała o rodzinę aż w końcu większość poczuła do niej sympanie. Przeciągnęła ich na swoją stronę. Przyciągnęła i zatrzymała. Kiedy miała ledwie kilka lat ojciec dał jej bardzo ważną lekcję. Uniwersalną prawdę. Każdy miał swoje brzękadło. Trzeba było tylko być sprytniejszym od przeciwnika - dopasować się do sytuacji. Elastyczność, była siłą, pozwalała znaleźć wyjście z sytuacji, kiedy ta do tego zmuszała. Więc z początku badała ludzi łagodnie, ledwie zauważalnie, jakby dotykała coś ledwie opuszkiem palców sprawdzając na jaki metaforycznie zabarwi się kolor. Potem wypowiadała słowa, prowadziła rozmowę, czekając na odpowiedzi - dopasowując się do nich. Pierwszą, oszukała własną matkę. Wykonywała jej polecenia z pokorą, której pragnęła. Nie na wszystkich potrzebowała brzękadła. Tristana nigdy nie poszukiwała, bo jako jedyny i jako pierwszy zaakceptował ją taką jaka była i jaką być chciała. To rozlało w niej lojalność i pragnienie, by podążać razem z nim, drogą, którą wyznaczył wiedząc - wierząc, że była jedyną właściwą. Ale niewielu było ludzi, którzy poznali ją naprawdę. Niewielu pozwoliła zbliżyć się dostatecznie, by była dla nich czymś więcej, niż wypełnieniem ich własnych pragnień o niej. Miała swój własny charakter, niezmiennie, ale jej myśli należały tylko do niej. Działania były naturalne, nawykła do zakładania swoich masek.
- Naturalnie. - odpowiedziała jej, unosząc rękę, żeby machnąć nią lekko, jakby wybór był oczywisty. Był - dla Melisande. Miała swój cel w budowaniu relacji z Imogen. Jeden, główny. Ale nie była w stanie ukryć przed sobą, że z przyjemnością wyrywała się z zamku, kiedy nadarzały się okazje. Manannan zaczynał ją rozczarowywać, irytować własnym zachowaniem. Skupiony na sobie, zapominał całkowicie o niej. Co jakiś czas jedynie upewniając się, że niczego jej nie brakowało. Co tylko podsycało jej złość mocniej. Był obok, ale nie przy niej. Zaszywał się we własnych komnatach, pozostawiając ją samej sobie i ten stan rzeczy, zaczynał ciążyć jej coraz mocniej. Zdobywanie sympatii wśród pracowników zamków i jego rodziny było potrzebne, ale nie przynosiło jej żadnej satysfakcji. Bo minęło pół roku, a ona nadal nie wywiązała się z najważniejszego obowiązku. Ale sama, nie była w stanie. Nie zamierzała też skomleć o jego uwagę, była klejnotem. Musiała jednak podjąć jakieś działanie. Przez chwilę, może tydzień temu, może dwa, kiedy poczęstował ją jedynie chłodem zastanawiała się, czy nie poradzić się Imogen. Ale to by znaczyło wyniesie swoich małżeńskich problemów poza ich komnaty. Mogłaby zbliżyć się bardziej do niej, mogła by dostać odpowiedź. Ale ostatecznie bilans zysków i strat nie był równy. A ona, zbyt przekonana o własnej sile, zamierzała poradzić sobie sama z własnym mężem. - Odnajduje w tobie życzliwą duszę. Przypominasz mi młodszą siostrę. - spojrzała ku niej, rozciągając wargi w uśmiechu. I mówiła prawdę. Imogen była dla niej uprzejma, a jednocześnie w jakiś sposób stała się jej odskocznią, ucieczką od targającej nią złości i irytacji. Zamknięta ale o określonym celu. A Melisande, mogła jej pomóc. Rosierowie jak niewielu, lubowali się w dworskim życiu. Brylowali na salonach, potrafiąc je dobrze czytać. Wspomnienie Manannana co prawda nie zaburzyło jej kolejno stawianych kroków, ale mięsień na jej policzku drgnął kiedy zacisnęła mocniej zęby.
- To miłe. I trafione. - przyznała z pozoru spokojnie, choć irytacja rozlała się w jej wnętrzu. Szybko zrozumiała, że Travers mimo iż sprawiał wrażenie niezainteresowanego nie pozwalał, by umykały mu słowa padające obok. Trafił na niego przypadkiem? Kupił go pod wpływem chwili? Czy wiedział, że nim się zainteresowała. - Tęsknisz, kiedy wypływa na morze? - zapytała popychana jednoczesną ciekawością, ale i własnym celem. Chciała wiedzieć więcej o nim, żeby móc przygotować się odpowiednio, opracować plan. Ale jednocześnie urażona odsunięciem które jej sprezentował ostatnie na co miała ochotę to słuchać właśnie o nim. Postawiła kolejny z kroków, przesuwając spojrzeniem po sali. Słuchając wypowiadanych przez nią słów. Przearanżowanie północnego salonu, opadło na jej ramiona. Tym się miała zajmować? Zmarszczyła odrobinę brwi w zastanowieniu. - Jego obrazy będą odpowiednie? - zadała pytanie przesuwając spojrzeniem wokół. Odnalazła wzrokiem Imogen. - Skąd ten pomysł? Na drugą czytelnię. - kolejne pytanie wypadło z jej warg. Zwyczajnie zastanowiło ją, co nimi powodowało. Chciała wiedzieć, dlaczego podejmowały się tej zmiany, nie wydając na razie żadnej opinii. Kolejne słowa Imogen sprawiły, że zaśmiała się, unosząc rękę, żeby przysłonić nią na krótką chwilę wargi. Pokręciła przecząco głową.
- Nie, ale teraz już nie mogę nie poprosić byś powiedziała mi więcej. Czegóż się dopuścił tym razem? - dobrze było zbierać informacje, choćby najmniejsze, mogły okazać się przydatne. Zawiesiła na niej zainteresowane spojrzenie, obserwując jak zatrzymuje kelnera sięgając po szampana. Przyjęła kieliszek z uśmiechem.
- Za wyjście. - zgodziła się, unosząc kielich w formie krótkie toastu, mocząc wargi w alkoholu. Odsunęła go słysząc wystosowaną przez szwagierkę propozycję. Potknęła lekko głową. - Z przyjemnością posłucham. - zgodziła się, choć sama zasięgnęła trochę informacji zanim się tu zjawiła. Była gotowa, za każdym razem. Zaraz nachyliła się ku niej lekko. - Ale może powinniśmy go odszukać i zobaczyć, co on sam ma do powiedzenia o sobie. - zaproponowała, odrobinę figlarnie, prostując się na powrót. - Chciałabyś? - zapytała, przekrzywiając lekko głowę.
- Naturalnie. - odpowiedziała jej, unosząc rękę, żeby machnąć nią lekko, jakby wybór był oczywisty. Był - dla Melisande. Miała swój cel w budowaniu relacji z Imogen. Jeden, główny. Ale nie była w stanie ukryć przed sobą, że z przyjemnością wyrywała się z zamku, kiedy nadarzały się okazje. Manannan zaczynał ją rozczarowywać, irytować własnym zachowaniem. Skupiony na sobie, zapominał całkowicie o niej. Co jakiś czas jedynie upewniając się, że niczego jej nie brakowało. Co tylko podsycało jej złość mocniej. Był obok, ale nie przy niej. Zaszywał się we własnych komnatach, pozostawiając ją samej sobie i ten stan rzeczy, zaczynał ciążyć jej coraz mocniej. Zdobywanie sympatii wśród pracowników zamków i jego rodziny było potrzebne, ale nie przynosiło jej żadnej satysfakcji. Bo minęło pół roku, a ona nadal nie wywiązała się z najważniejszego obowiązku. Ale sama, nie była w stanie. Nie zamierzała też skomleć o jego uwagę, była klejnotem. Musiała jednak podjąć jakieś działanie. Przez chwilę, może tydzień temu, może dwa, kiedy poczęstował ją jedynie chłodem zastanawiała się, czy nie poradzić się Imogen. Ale to by znaczyło wyniesie swoich małżeńskich problemów poza ich komnaty. Mogłaby zbliżyć się bardziej do niej, mogła by dostać odpowiedź. Ale ostatecznie bilans zysków i strat nie był równy. A ona, zbyt przekonana o własnej sile, zamierzała poradzić sobie sama z własnym mężem. - Odnajduje w tobie życzliwą duszę. Przypominasz mi młodszą siostrę. - spojrzała ku niej, rozciągając wargi w uśmiechu. I mówiła prawdę. Imogen była dla niej uprzejma, a jednocześnie w jakiś sposób stała się jej odskocznią, ucieczką od targającej nią złości i irytacji. Zamknięta ale o określonym celu. A Melisande, mogła jej pomóc. Rosierowie jak niewielu, lubowali się w dworskim życiu. Brylowali na salonach, potrafiąc je dobrze czytać. Wspomnienie Manannana co prawda nie zaburzyło jej kolejno stawianych kroków, ale mięsień na jej policzku drgnął kiedy zacisnęła mocniej zęby.
- To miłe. I trafione. - przyznała z pozoru spokojnie, choć irytacja rozlała się w jej wnętrzu. Szybko zrozumiała, że Travers mimo iż sprawiał wrażenie niezainteresowanego nie pozwalał, by umykały mu słowa padające obok. Trafił na niego przypadkiem? Kupił go pod wpływem chwili? Czy wiedział, że nim się zainteresowała. - Tęsknisz, kiedy wypływa na morze? - zapytała popychana jednoczesną ciekawością, ale i własnym celem. Chciała wiedzieć więcej o nim, żeby móc przygotować się odpowiednio, opracować plan. Ale jednocześnie urażona odsunięciem które jej sprezentował ostatnie na co miała ochotę to słuchać właśnie o nim. Postawiła kolejny z kroków, przesuwając spojrzeniem po sali. Słuchając wypowiadanych przez nią słów. Przearanżowanie północnego salonu, opadło na jej ramiona. Tym się miała zajmować? Zmarszczyła odrobinę brwi w zastanowieniu. - Jego obrazy będą odpowiednie? - zadała pytanie przesuwając spojrzeniem wokół. Odnalazła wzrokiem Imogen. - Skąd ten pomysł? Na drugą czytelnię. - kolejne pytanie wypadło z jej warg. Zwyczajnie zastanowiło ją, co nimi powodowało. Chciała wiedzieć, dlaczego podejmowały się tej zmiany, nie wydając na razie żadnej opinii. Kolejne słowa Imogen sprawiły, że zaśmiała się, unosząc rękę, żeby przysłonić nią na krótką chwilę wargi. Pokręciła przecząco głową.
- Nie, ale teraz już nie mogę nie poprosić byś powiedziała mi więcej. Czegóż się dopuścił tym razem? - dobrze było zbierać informacje, choćby najmniejsze, mogły okazać się przydatne. Zawiesiła na niej zainteresowane spojrzenie, obserwując jak zatrzymuje kelnera sięgając po szampana. Przyjęła kieliszek z uśmiechem.
- Za wyjście. - zgodziła się, unosząc kielich w formie krótkie toastu, mocząc wargi w alkoholu. Odsunęła go słysząc wystosowaną przez szwagierkę propozycję. Potknęła lekko głową. - Z przyjemnością posłucham. - zgodziła się, choć sama zasięgnęła trochę informacji zanim się tu zjawiła. Była gotowa, za każdym razem. Zaraz nachyliła się ku niej lekko. - Ale może powinniśmy go odszukać i zobaczyć, co on sam ma do powiedzenia o sobie. - zaproponowała, odrobinę figlarnie, prostując się na powrót. - Chciałabyś? - zapytała, przekrzywiając lekko głowę.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nie wyobrażała sobie sytuacji, przed jaką stanęła Melisandre, a jaka miała czekać i ją - ślub. Oczekiwania, przerastające najwyższe szczyty; opiniowanie, ocenianie, obarczanie winą. Ona, mimo bycia kobieta, zdawała się postrzegać tą sytuację inaczej - na ich ślub spoglądała z dozą współczucia obojgu - wszakże jej brat, choć był silnym i mądrym mężczyzną, także był człowiekiem wypełnionym emocjami. Innymi, niż mogłyby one oczekiwać wobec siebie - niekiedy płytszym, przerysowanym lub obróconym o sto osiemdziesiąt stopni, jednak również czuł. Przejmował stres, chciał jak najlepiej; obawiał się, co widziała w zaciskanych wargach przy wspólnych obiadach. Widziała zgubienie w oczach, niepewność mimo twardych, władczych słów - widziała to, co widzi siostra, a czego nie ujrzy żona wybrana z przetargu; nigdy, chyba, że stanie się jego własnym wyborem. W pełni świadomym wad i zalet, plusów i minusów, które odejdą w zapomnienie nie tylko przez urodę i inteligencję.
Życzyła tego im, i życzyła tego sobie. Tylko uczucia, zaciśnięcie smukłych palców wokół męskich pragnień, mogłoby uchronić ją i jej rodzinę przed hańbą - oddać to, co niegdyś jej zabrano. Emocje, czułość i ciepło, którego w obawie przed samą sobą i wszystkim wokół, mogła nigdy nie doświadczyć. Im dłużej analizowała słowa swojej matki - która zdawała się podbić również serce Melisandre, co Imogen wyjątkowo cieszyło, bo na świecie nie istniała lepsza kobieta od dostojnej, pięćdziesięcioletniej półwili - tym bardziej widziała w nich nie tyle ratunek dla Traversów, co dla niej samej. Odzianej strachem, wstydem i obrzydzeniem, które odeszłyby w siną dal, jeśli tylko umysł mówiłby tak. Wątpliwym jednak było, by miało ją to spotkać.
- To wyjątkowo miłe, moja droga. Ty również stajesz się dla mnie siostrą, której nigdy nie było mi dane mieć. - Uśmiechnęła się delikatnie, odziewając policzki subtelnym zarumienieniem. Była odskocznią od twardości wychowania, chuchania nad delikatną skorupą jaja; skrupulatnym odpędzaniem od bańki mydlanej bezpieczeństwa.
- Ale kupując, nie był świadomy kto to, jeszcze kilka lat temu jego obrazy były o ponad połowę tańsze. - Nieświadoma kotłujących się myśli towarzyszki, zaśmiała się lekko, niewinne łagodząc obraz brata. Pozbawiała go w swoich opowieściach części przestrogi, nadając łagodniejszego obrazu - dokładnie takiego, jaki znała najlepiej, odkąd jako szesnastolatek łapał ją na korytarzu, czy na dwudziestych piątych urodzinach, gdy przyniósł zapłakanej w komnatach kawałek ciasta.
- Teraz powinien kupić Tobie, już za pełną cenę tegoż kunsztu. - Chłodne, zielone spojrzenie przesunęło po delikatnych rysach brunetki, upatrując się minimalnej zmiany w mimice. Błagając wprost w niewypowiedziany sposób, by wizerunek Maniego uległ choć odrobinę polepszeniu.
Ale słowa padły, a spojrzenie uciekło gdzieś na dół klasycznej sukienki. Przesunęła dłonią po lekko zagiętym materiale, wciągając, wraz z powietrzem, lekki zapach swoich perfum, rysujących poświatę delikatności wokół drogich tkanin. Broda uniosła się powoli, odpowiedź tkwiła w głębi gardła, podrażniając je do próby wypowiedzenia tego, co wypowiedzieć się nie dało.
- Za każdym razem. - Przełknęła powoli ślinę, zagryzając w zdenerwowaniu dolną wargę, spojrzenie w celu objęcia myśli, kierując w jeden, upatrzony punkt. - Pan ojciec powiedział mi kiedyś, że gdy oni wypływają, to ja przejmuję prawdziwy ster. Wtedy byłabym istotną, wtedy byłabym... ważną. Ale wolę, za każdym razem, by wrócił. - Gorzkie wspomnienia trawiły resztki spokoju. Pamiętała moment, gdy zdołała się z nim pożegnać. Łzy spływały po nastoletnich policzkach, ledwie dwunastoletnie ciało biegło w porywistej ulewie po skrytym mleczną mgłą moście, pokrywającą każdy fragment jej ciała przeraźliwym chłodem. Ponad miesiąc później, bez słowa, które zgubiła w otchłani oceanu posłana przez niego sowa. Zwykł informować siostrę o wszystkim, ten jeden raz, list nie dotarł. Pożegnała się z nim i na tamten moment wydawało by się, że nigdy nie cierpiała bardziej. Ale później; później pożegnała samą siebie, poznając smak bólu i pustki bardziej, skrywając to przed nim, dla jego własnego bezpieczeństwa.
Uciekła od wspomnień, od bólu przeszywającego nadnaturalnie piękne ciało.
- Nie są, moja droga. - Zaśmiała się krótko, jakby zza magicznej kotary wyszła inna aktorka, rysująca sceniczną obskórność niepoprawnością i pogodą. Nauczoną latami praktyki, gdy pękająca dusza przybierała promienny, delikatny uśmiech. Wykuta w stali kłamstw. - A przynajmniej większość nie, ale to może przykuć uwagę... chociaż, może powinnam uważać, bo jeszcze sobie o mnie przypomną i zechcą wydać za mąż. - Ramiona w delikatnej sugestii uniosły się, kontynuując żartobliwy ton. Lubiła wzbudzać delikatną kontrowersję; burzyć mury poprawności, z miesiąca na miesiąc coraz bardziej, jakby odnajdywała w tym metodę na odrębność. Na własne ja, przepełnione niepoprawnością, która - ponoć, w słowach o tyle nieufnych, co męskich - wydawała się urokliwa.
- Mam dość znaczącą ilość własnych zbiorów, z większości już nie korzystam, a edukacja jest zawsze w cenie. Dodatkowo byłoby to miejsce bardziej... moje. - Nowocześniejsze, niż standardy wnętrz sprzed setek lat. Prostsze, klasyczniejsze, rysowane grubą kreską zainteresowań dziełami skrytymi kurzem nieużywalności, niż miejsce towarzyskie, bo tym zwykła stawać się aktualna biblioteka.
- Odwiedziłam moją dawną kuzynkę, która przed dwoma laty została żoną Notta. - Śmiech wyrywał się zza warg, a zbite w harmonijkę usta próbowały go powstrzymać. - Podszedł do mnie, pytając mnie o ślub z lordem Traversem... - Brwi sugestywnie uniosły się w lekkim zniesmaczeniu, choć nadal rozśmieszeniu. Nie musiała dopowiadać, gdy przed oczyma Melisandre rysował się starzec pytając o taką bzdurę. Nie musiała mówić - clou było podane niemalże na tacy.
- Później wspominał ślub z dzięwiątego roku. - Dodała upijając orzeźwiający łyk szampana, chwilę później wsłuchując się w słowa bratowej. Nie odezwała się jednak słowem, przytakując jej w niemym zachwycie, aby chwilę później dodać tylko. - Historia poczeka, a on... - uniosła lekko spojrzenie na salę, z lekkim uniesieniem prawej brwi, wyglądając zawadiacko w kolejnym półszepcie. - wyjeżdża już niedługo!
Życzyła tego im, i życzyła tego sobie. Tylko uczucia, zaciśnięcie smukłych palców wokół męskich pragnień, mogłoby uchronić ją i jej rodzinę przed hańbą - oddać to, co niegdyś jej zabrano. Emocje, czułość i ciepło, którego w obawie przed samą sobą i wszystkim wokół, mogła nigdy nie doświadczyć. Im dłużej analizowała słowa swojej matki - która zdawała się podbić również serce Melisandre, co Imogen wyjątkowo cieszyło, bo na świecie nie istniała lepsza kobieta od dostojnej, pięćdziesięcioletniej półwili - tym bardziej widziała w nich nie tyle ratunek dla Traversów, co dla niej samej. Odzianej strachem, wstydem i obrzydzeniem, które odeszłyby w siną dal, jeśli tylko umysł mówiłby tak. Wątpliwym jednak było, by miało ją to spotkać.
- To wyjątkowo miłe, moja droga. Ty również stajesz się dla mnie siostrą, której nigdy nie było mi dane mieć. - Uśmiechnęła się delikatnie, odziewając policzki subtelnym zarumienieniem. Była odskocznią od twardości wychowania, chuchania nad delikatną skorupą jaja; skrupulatnym odpędzaniem od bańki mydlanej bezpieczeństwa.
- Ale kupując, nie był świadomy kto to, jeszcze kilka lat temu jego obrazy były o ponad połowę tańsze. - Nieświadoma kotłujących się myśli towarzyszki, zaśmiała się lekko, niewinne łagodząc obraz brata. Pozbawiała go w swoich opowieściach części przestrogi, nadając łagodniejszego obrazu - dokładnie takiego, jaki znała najlepiej, odkąd jako szesnastolatek łapał ją na korytarzu, czy na dwudziestych piątych urodzinach, gdy przyniósł zapłakanej w komnatach kawałek ciasta.
- Teraz powinien kupić Tobie, już za pełną cenę tegoż kunsztu. - Chłodne, zielone spojrzenie przesunęło po delikatnych rysach brunetki, upatrując się minimalnej zmiany w mimice. Błagając wprost w niewypowiedziany sposób, by wizerunek Maniego uległ choć odrobinę polepszeniu.
Ale słowa padły, a spojrzenie uciekło gdzieś na dół klasycznej sukienki. Przesunęła dłonią po lekko zagiętym materiale, wciągając, wraz z powietrzem, lekki zapach swoich perfum, rysujących poświatę delikatności wokół drogich tkanin. Broda uniosła się powoli, odpowiedź tkwiła w głębi gardła, podrażniając je do próby wypowiedzenia tego, co wypowiedzieć się nie dało.
- Za każdym razem. - Przełknęła powoli ślinę, zagryzając w zdenerwowaniu dolną wargę, spojrzenie w celu objęcia myśli, kierując w jeden, upatrzony punkt. - Pan ojciec powiedział mi kiedyś, że gdy oni wypływają, to ja przejmuję prawdziwy ster. Wtedy byłabym istotną, wtedy byłabym... ważną. Ale wolę, za każdym razem, by wrócił. - Gorzkie wspomnienia trawiły resztki spokoju. Pamiętała moment, gdy zdołała się z nim pożegnać. Łzy spływały po nastoletnich policzkach, ledwie dwunastoletnie ciało biegło w porywistej ulewie po skrytym mleczną mgłą moście, pokrywającą każdy fragment jej ciała przeraźliwym chłodem. Ponad miesiąc później, bez słowa, które zgubiła w otchłani oceanu posłana przez niego sowa. Zwykł informować siostrę o wszystkim, ten jeden raz, list nie dotarł. Pożegnała się z nim i na tamten moment wydawało by się, że nigdy nie cierpiała bardziej. Ale później; później pożegnała samą siebie, poznając smak bólu i pustki bardziej, skrywając to przed nim, dla jego własnego bezpieczeństwa.
Uciekła od wspomnień, od bólu przeszywającego nadnaturalnie piękne ciało.
- Nie są, moja droga. - Zaśmiała się krótko, jakby zza magicznej kotary wyszła inna aktorka, rysująca sceniczną obskórność niepoprawnością i pogodą. Nauczoną latami praktyki, gdy pękająca dusza przybierała promienny, delikatny uśmiech. Wykuta w stali kłamstw. - A przynajmniej większość nie, ale to może przykuć uwagę... chociaż, może powinnam uważać, bo jeszcze sobie o mnie przypomną i zechcą wydać za mąż. - Ramiona w delikatnej sugestii uniosły się, kontynuując żartobliwy ton. Lubiła wzbudzać delikatną kontrowersję; burzyć mury poprawności, z miesiąca na miesiąc coraz bardziej, jakby odnajdywała w tym metodę na odrębność. Na własne ja, przepełnione niepoprawnością, która - ponoć, w słowach o tyle nieufnych, co męskich - wydawała się urokliwa.
- Mam dość znaczącą ilość własnych zbiorów, z większości już nie korzystam, a edukacja jest zawsze w cenie. Dodatkowo byłoby to miejsce bardziej... moje. - Nowocześniejsze, niż standardy wnętrz sprzed setek lat. Prostsze, klasyczniejsze, rysowane grubą kreską zainteresowań dziełami skrytymi kurzem nieużywalności, niż miejsce towarzyskie, bo tym zwykła stawać się aktualna biblioteka.
- Odwiedziłam moją dawną kuzynkę, która przed dwoma laty została żoną Notta. - Śmiech wyrywał się zza warg, a zbite w harmonijkę usta próbowały go powstrzymać. - Podszedł do mnie, pytając mnie o ślub z lordem Traversem... - Brwi sugestywnie uniosły się w lekkim zniesmaczeniu, choć nadal rozśmieszeniu. Nie musiała dopowiadać, gdy przed oczyma Melisandre rysował się starzec pytając o taką bzdurę. Nie musiała mówić - clou było podane niemalże na tacy.
- Później wspominał ślub z dzięwiątego roku. - Dodała upijając orzeźwiający łyk szampana, chwilę później wsłuchując się w słowa bratowej. Nie odezwała się jednak słowem, przytakując jej w niemym zachwycie, aby chwilę później dodać tylko. - Historia poczeka, a on... - uniosła lekko spojrzenie na salę, z lekkim uniesieniem prawej brwi, wyglądając zawadiacko w kolejnym półszepcie. - wyjeżdża już niedługo!
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Yaxley
Zawód : dama, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
Była gotowa na małżeństwo. A może wiedziała, że zbliża się ono do niej nieuchronnie, kiedy starsza z jej sióstr została wydana za mąż. Potem różany gród nawiedziły tragedie - najpierw śmierć Marianne, a później ojca. Ale nie oszukiwała się, zdając sobie sprawę, że ten dzień w końcu nadejdzie. Dlatego, gdy na jej drodze pojawił się ktoś, kto nie nudził jej tak jak reszta wzięła sprawę w swoje ręce. Wykorzystując chwile i okazję. Pociągając w odpowiednim momencie za sznurki w końcu doprowadzając do efektu, który chciała osiągnąć. Ale los pokazał jej wyraźnie, że żadne plany nie są trwałe, kiedy on trzyma coś innego w zanadrzu. Przez krótką chwilę sądziła, że to ona miała kontrolę. Że prawdziwie wybrała, nim zimna fala nie zalała wszystkie rzucając ją w sytuacje kompletnie pozbawiającą ją czegokolwiek. Swojego męża - i właściwie całą rodzinę poznała podczas grudniowej kolacji, ledwie chwilę przed terminem złożenia przysięgi. Drżała w środku siebie samej tkwiąc w niepewnościach które odbierały jej dech wytrącając z tak ukochanej równowagi. Poznanie tego dnia samego Manannana nie uspokoiło jej ani trochę - bo od razu zdała sobie sprawę, że będzie wyzwaniem. Ale jej wiara we własne możliwości pozwoliła zakładać, że poradzi sobie z zadaniem powierzonym jej przez brata. I z początku… wszystko zdawało się układać odpowiednio. Aż wszystko nie stanęło niezrozumiałe, nagle, kompletnie bez zapowiedzi budząc w niej coraz większą frustrację i panikę. I złość. Kłębiącą się, niewygodną, możliwie że nieodpowiednią. Ale należało jej się więcej.
- Wiesz w czym najlepiej radzą sobie starsze siostry? - zapytała jej z powagą która mieszała się z figlarnością z rozmysłem zawieszając pytanie w przestrzeni pomiędzy nimi. Ona wiedziała doskonale. Marie, była najlepsza z nich wszystkich a chęć mówienia o niej, wspominania światła która roztaczała wokół zawsze było z nią.
- Więc… przypadek? - zawiesiła kolejne pytanie pomiędzy spoglądając ku szwagierce, rozciągając usta w uśmiechu. - Czy uprzejmy zwrot losu? - dodała na szalę drugą możliwość, odsuwając od siebie irytującą sylwetkę męża starając się myśleć o tym jak o tezie godnej rozpatrzenia. Na jej kolejne słowa pokręciła z rozbawieniem głową.
- Oddam ci sztukę i cały jej kunszt, Imogen, mocniej pociągając mnie woluminy skrywające wiedzę, choć z pewnością nie prezentują się tak dobrze. - orzekła z rozbawieniem - ale i zgodnie z prawdą. Znała się na sztuce - czy raczej na jej podstawowych pojęciach, tyle na ile wiedza ta była potrzebna by nie wyjść na całkowitą ignorantkę. Jednak nigdy nie pociągała jej ona mocniej, bardziej. Nie przyciągała do siebie tak jak słowa skryte między kartami księgach i splecionych w nich historiach.
- Pan ojciec z pewnością ma słuszność w swoich słowach, ale, moja droga, oni nie muszą wypływać, żebyś pozostawała istotną i ważną. - ciepła ręką Malisande znalazła tą należąca do Imogen, żeby złapać za nią w pocieszającym goście. Wyczuła zmianę w aurze wokół kobiety, była dobrym i wprawnym obserwatorem. Choć na co dzień jej praca opiewała wokół obserwacji smoków, potrafiła wychwycić minimalne zmiany. Nie wszystkie, nie każde, ale niektóre objawiały się i dla niej. Jej pytanie musiało przynieść coś więcej ponad wypowiedzianymi przez Imogen słowami, ale na naciskała. Posłała jej jedynie łagodny uśmiech nie próbując wejść na siłę do jej świata - cierpliwie czekała, aż sama nie zaprowadzi jej dalej, o ile kiedykolwiek będzie chciała.
Jej brwi uniosły się odrobinę na odpowiedź dotyczącą obrazów. Przekrzywiła w wystudiowanym geście głowę zawieszając na nim spojrzenie czekając na rozwinięcie. Automatycznie - może nie odpowiednio - połączyła wernisaż z jednoczesnym przemeblowaniem nad którym myślała Imogen. I - jak się okazało - dość błędnie. Zmarszczyła odrobinę brwi, za chwile wymieniając je na krótki uśmiech.
- Cóż… zamiast uważać, może wybierz sama? - zaproponowała dźwigając jeden z kącików wyżej, unosząc łagodnie brwi ku górze. Bo dlaczego by nie miała? Była piękną kobietą przyciągającą spojrzenia, z pewnością była w stanie nakłonić tego, który zainteresuje ją samą by postarał się o jej rękę. Jej się udało, a choć nie posiadała kompleksów i znała swoją wartość wiedziała, że magia, którą nosiła razem z Evandrą we krwi była trudna do pokonania w konwencjonalny sposób. Nie musiała się ich jednak obawiać, choć często zdawało jej się że w ich otoczeniu bladła jak wtedy kiedy obok znajdowała się Marie. Na głos - a może nawet przed samą sobą nigdy by tego jednak nie przyznała. Udało, a potem wybrany przez nią kandydat postanowił umrzeć. Więcej nie miała już czasu - a Tristan potrzebował floty. Wcześniej nie obawiała się małżeństwa pewna, że sobie w nim poradzi - miała przecież wystarczyć jej uroda i inteligencja, ale przedłużająca się bierność Manannana była zwyczajnie irytująca.
- Ale… podzielisz się nim odrobinę? - zapytała, rzucając rozbawione pytanie o miejsce w nowej bibliotece. Od samego początku nie ukrywała, że mocniej odnajduje się w opasłych tomach wypełnionych informacjami, niźli wyszywaniu haftowanych chust czy malowaniu wystudiowanych obrazów martwej natury.
Wędrowała dalej, obok, stawiając kolejne kroki, co jakiś czas zerkając na mijane obrazy, wsłuchując się w padający wstęp do zapowiedzianej historii. Jej malinowe wargi oblekł łagodny uśmiech. Czuła kierujące się ku nim spojrzenia, ale bez żalu - a może nawet z ulgą - dostrzegła, że kierują się w stronę towarzyszącej jej szwagierki. Na pointę jej opowieści w pierwszej chwili spojrzała na nią odrobinę zdziwiona, by zaraz odrzucić głowę w tył i zakrywając usta zaśmiać się łagodnie.
- I co mu odpowiedziałaś? - wypadło z rozbawionych ust Melisande, kiedy zwracała ku niej ciemne tęczówki. Uniosła kieliszek z szampanem upijając z niego trunku. Uśmiech nadal majaczył jej na ustach, pokręciła w rozbawieniu głową, zaraz jednak wypuszczając pomiędzy nie propozycję kiedy mężczyzna, który zdawał jej się gwiazdą dzisiejszego wieczoru przyciągnął jej wzrok. Odstawiła kieliszek na tacę kelnera przechodzącego obok.
- Nie ociągajmy się więc - kiedy nadarzy się kolejna okazja? - rzuciła retorycznie w przestrzeń, zaplatając sobie dłoń bratowej wokół ramienia, kiedy pociągnęła ją w jego stronę. - To on? - upewniła się jeszcze po drodze, stawiając pewnie kolejne kroki. Stał w towarzystwie lorda Avery i lady Rowle których kojarzyła z salonów byli w podobnym wieku do niej. Melisande wsunęła się między nich, zaskarbiając miejsce zarówno dla siebie, jak i Imogen. - Lady Imogen Travers, moja szwagierka, to lord Icarus Avery i lady Dhalia Rowle, jak mniemam pan Northug, autor prac które mamy przyjemność dziś oglądać? - zapytała zawieszając spojrzenie na nim, choć ten z trudem oderwał swój wzrok od przedstawionej wcześniej Imogen. Melisande rozciągnęła usta w uśmiechu, kompletnie, jakby nie dostrzegła jego chwilowego zagubienia. - Lady Melisande Travers - przedstawiła się, pochylając lekko głowę. - Zechce pan wprowadzić nas w najgłębsze meandry własnych prac? - zapytała uprzejmie postanawiając sama nadać ton rozmowie, posyłając uśmiechy, nadając tempo rozmowie, nie czekając nawet jeśli znajoma jej mężczyzna i kobieta uznają ją za arogancką. Czasem, należało sięgnąć po swoje.
- Wiesz w czym najlepiej radzą sobie starsze siostry? - zapytała jej z powagą która mieszała się z figlarnością z rozmysłem zawieszając pytanie w przestrzeni pomiędzy nimi. Ona wiedziała doskonale. Marie, była najlepsza z nich wszystkich a chęć mówienia o niej, wspominania światła która roztaczała wokół zawsze było z nią.
- Więc… przypadek? - zawiesiła kolejne pytanie pomiędzy spoglądając ku szwagierce, rozciągając usta w uśmiechu. - Czy uprzejmy zwrot losu? - dodała na szalę drugą możliwość, odsuwając od siebie irytującą sylwetkę męża starając się myśleć o tym jak o tezie godnej rozpatrzenia. Na jej kolejne słowa pokręciła z rozbawieniem głową.
- Oddam ci sztukę i cały jej kunszt, Imogen, mocniej pociągając mnie woluminy skrywające wiedzę, choć z pewnością nie prezentują się tak dobrze. - orzekła z rozbawieniem - ale i zgodnie z prawdą. Znała się na sztuce - czy raczej na jej podstawowych pojęciach, tyle na ile wiedza ta była potrzebna by nie wyjść na całkowitą ignorantkę. Jednak nigdy nie pociągała jej ona mocniej, bardziej. Nie przyciągała do siebie tak jak słowa skryte między kartami księgach i splecionych w nich historiach.
- Pan ojciec z pewnością ma słuszność w swoich słowach, ale, moja droga, oni nie muszą wypływać, żebyś pozostawała istotną i ważną. - ciepła ręką Malisande znalazła tą należąca do Imogen, żeby złapać za nią w pocieszającym goście. Wyczuła zmianę w aurze wokół kobiety, była dobrym i wprawnym obserwatorem. Choć na co dzień jej praca opiewała wokół obserwacji smoków, potrafiła wychwycić minimalne zmiany. Nie wszystkie, nie każde, ale niektóre objawiały się i dla niej. Jej pytanie musiało przynieść coś więcej ponad wypowiedzianymi przez Imogen słowami, ale na naciskała. Posłała jej jedynie łagodny uśmiech nie próbując wejść na siłę do jej świata - cierpliwie czekała, aż sama nie zaprowadzi jej dalej, o ile kiedykolwiek będzie chciała.
Jej brwi uniosły się odrobinę na odpowiedź dotyczącą obrazów. Przekrzywiła w wystudiowanym geście głowę zawieszając na nim spojrzenie czekając na rozwinięcie. Automatycznie - może nie odpowiednio - połączyła wernisaż z jednoczesnym przemeblowaniem nad którym myślała Imogen. I - jak się okazało - dość błędnie. Zmarszczyła odrobinę brwi, za chwile wymieniając je na krótki uśmiech.
- Cóż… zamiast uważać, może wybierz sama? - zaproponowała dźwigając jeden z kącików wyżej, unosząc łagodnie brwi ku górze. Bo dlaczego by nie miała? Była piękną kobietą przyciągającą spojrzenia, z pewnością była w stanie nakłonić tego, który zainteresuje ją samą by postarał się o jej rękę. Jej się udało, a choć nie posiadała kompleksów i znała swoją wartość wiedziała, że magia, którą nosiła razem z Evandrą we krwi była trudna do pokonania w konwencjonalny sposób. Nie musiała się ich jednak obawiać, choć często zdawało jej się że w ich otoczeniu bladła jak wtedy kiedy obok znajdowała się Marie. Na głos - a może nawet przed samą sobą nigdy by tego jednak nie przyznała. Udało, a potem wybrany przez nią kandydat postanowił umrzeć. Więcej nie miała już czasu - a Tristan potrzebował floty. Wcześniej nie obawiała się małżeństwa pewna, że sobie w nim poradzi - miała przecież wystarczyć jej uroda i inteligencja, ale przedłużająca się bierność Manannana była zwyczajnie irytująca.
- Ale… podzielisz się nim odrobinę? - zapytała, rzucając rozbawione pytanie o miejsce w nowej bibliotece. Od samego początku nie ukrywała, że mocniej odnajduje się w opasłych tomach wypełnionych informacjami, niźli wyszywaniu haftowanych chust czy malowaniu wystudiowanych obrazów martwej natury.
Wędrowała dalej, obok, stawiając kolejne kroki, co jakiś czas zerkając na mijane obrazy, wsłuchując się w padający wstęp do zapowiedzianej historii. Jej malinowe wargi oblekł łagodny uśmiech. Czuła kierujące się ku nim spojrzenia, ale bez żalu - a może nawet z ulgą - dostrzegła, że kierują się w stronę towarzyszącej jej szwagierki. Na pointę jej opowieści w pierwszej chwili spojrzała na nią odrobinę zdziwiona, by zaraz odrzucić głowę w tył i zakrywając usta zaśmiać się łagodnie.
- I co mu odpowiedziałaś? - wypadło z rozbawionych ust Melisande, kiedy zwracała ku niej ciemne tęczówki. Uniosła kieliszek z szampanem upijając z niego trunku. Uśmiech nadal majaczył jej na ustach, pokręciła w rozbawieniu głową, zaraz jednak wypuszczając pomiędzy nie propozycję kiedy mężczyzna, który zdawał jej się gwiazdą dzisiejszego wieczoru przyciągnął jej wzrok. Odstawiła kieliszek na tacę kelnera przechodzącego obok.
- Nie ociągajmy się więc - kiedy nadarzy się kolejna okazja? - rzuciła retorycznie w przestrzeń, zaplatając sobie dłoń bratowej wokół ramienia, kiedy pociągnęła ją w jego stronę. - To on? - upewniła się jeszcze po drodze, stawiając pewnie kolejne kroki. Stał w towarzystwie lorda Avery i lady Rowle których kojarzyła z salonów byli w podobnym wieku do niej. Melisande wsunęła się między nich, zaskarbiając miejsce zarówno dla siebie, jak i Imogen. - Lady Imogen Travers, moja szwagierka, to lord Icarus Avery i lady Dhalia Rowle, jak mniemam pan Northug, autor prac które mamy przyjemność dziś oglądać? - zapytała zawieszając spojrzenie na nim, choć ten z trudem oderwał swój wzrok od przedstawionej wcześniej Imogen. Melisande rozciągnęła usta w uśmiechu, kompletnie, jakby nie dostrzegła jego chwilowego zagubienia. - Lady Melisande Travers - przedstawiła się, pochylając lekko głowę. - Zechce pan wprowadzić nas w najgłębsze meandry własnych prac? - zapytała uprzejmie postanawiając sama nadać ton rozmowie, posyłając uśmiechy, nadając tempo rozmowie, nie czekając nawet jeśli znajoma jej mężczyzna i kobieta uznają ją za arogancką. Czasem, należało sięgnąć po swoje.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Pamiętała kolację, która zwieńczyła toczone za zamkniętymi drzwiami dyskusje. Stres matki kiełkował i w niej, głównie przez wszystkie wymagania, jakimi nagle jej im narzucono. Poprawność, sięgająca niemalże kłamstwu, była jedynym, silnym wspomnieniem. Uśmiechy na ustach, które obserwowała stojąc za ramieniem ojca. Zadowolenie, którym wtedy - złudnie, teraz była tego pewna - emanowała Melisande. Jej to nie dotyczyło - ledwie kończone we wrześniu dwudzieste urodziny, dawały poczucie bezpieczeństwa. Smakowały obserwacją z daleka, współczuciem i gratulacjami innym, chwilami młodości, którą niegdyś jej odebrano. Była pewna, znając Manannana, że ten nie sprzeda jej z łatwością, którą można by zarzucić mu, jako lordowi. Miała swojego rodzaju wolną rękę, swobodę młodego wieku i rodziny, która pozwalała na więcej, bo też tego więcej nie chciała wymagać i respektować wobec siebie - morze weryfikuje inne cnoty, niż zastawiony kolacją stół.
- Nie wiem, ale z przyjemnością się dowiem. - Odparła delikatnie, obdarzając bratową krótkim uśmiechem. Prócz matki, która w istocie stanowiła dla Imogen istne uosobienie przykładnej kobiecości, Melisande była jedyną bliższą kobietą. Zgodną z tym, jakie realia narzucił im ich świat, poprawną. Nic więc dziwnego, że rodzicielka uraczyła ją najczystszą formą zauroczenia, kiedy to stanowiła jej młodsze, wyjęte z ram złudnego uroku, uosobienie. Eurydice nie uzyskała tego w swojej córce, doczekawszy się chłodnej i pragmatycznej damy, dalekiej salonowej lwicy, bliższej raczej zdziczałemu kotowi, który ostatnimi laty spędził w większości pośród ścian swoich komnat. Zwiedzała świat - metaforycznie, z sobie zrozumiały sposób - zapoznając się ze źródłami literaturowymi, mapami i sztuką odległych lądów. Zwiedzała świat nieznany, daleki, nigdy jednak nie poznawszy tego wokół siebie.
Nie mówiła zbyt dużo, była o wiele lepszym słuchaczem, choć pozwalała sobie na słowa wtedy, gdy rzeczywiście czuła potrzebę wyrażenia swojej opinii. Mimo elokwencji zwykła nie mówić, nie rzucać się w oczy, nie ukazywać swojej obecności, pozostając na obrzeżach na tyle, na ile mogła sobie pozwolić, skupiając mimowolne spojrzenia i poruszając szepty. Przytaknęła więc i z delikatnym, acz rozbawionym uśmiechem, przyznała bratowej rację. Melisande była nade inteligentną kobietą, której rola w rodowym rezerwacie była wyjątkowo istotna. Woluminy wiedzy jej pasowały, tak jak ponoć - w słowach wychowawczego guru w postaci Eurydyki - do nich, półwil, pasował motyw sztuki. Więc obrzucano ją wiedzą, obrzucano opisami, wyjściami i motywacjami, bo przecież ona sama - w oczach wielu - miała stanowić ładny dodatek, niczym kosztowny obraz, do ustawienia, pokazania, pochwalenia. Niczym Imogen z dzieła Williama Shakespeare’a - miała być idealnym wzorem, całokształtem wykreowanym wyobrażeniami i pragnieniami innych.
I to słowa brunetki, tak swoiście opadające na to, czego Imogen potrzebowała, wzbudziły nerwowe uniesienie klatki. Szczere, lekko zawstydzone spojrzenie osiadło na twarzy towarzyszki, szeregi słów powtarzały się niczym mantra w umyśle młodej czarownicy. Była istotna.
Była siostrą znamienitego czarodzieja, Rycerza Walpurgii; była córką potężnego żeglarza, którego wyprawy zrewolucjonizowały postrzeganie świata w Anglii; była bratanicą lorda nestora, który powrócił ich na właściwy kurs. Była kimś dla kogoś, ale kim była sama w sobie? Co mogła zaoferować światu w momencie, w którym zaprzepaściła lata swojego życia na trwanie w głębokim, niepojętnym dla innych bólu, którego nie mogła im nawet wytłumaczyć.
- Chciałabym być ważną, Melisande. - Uśmiech kwitnący na jej ustach rysował się delikatnym zmartwieniem. Drobny nos zmarszczył się w natarczywych emocjach, które rozrywały młode serce na strzępki fragmentów. Coś pękało, sukcesywnie, powoli. Raz po raz.
- Ale nie wiem co miałabym temu światu zaoferować, prócz urody i nazwiska. Nie chcę być klasyfikowana tylko nimi; nie chcę, by to była moja największa wartość. - Mimo półszeptu, głos unosił się delikatnie - nie tyle z agresją, co swojego rodzaju bezradnością. Ludzie postawili sobie za cel upatrywać w niej przede wszystkim urodę, urok, zwodniczą aurę kuszącą niewinnych mężczyzn. Upatrywali w niej przedmiotowe niemalże cechy - oglądali, podziwiali, dotykali. Przekraczali granicę cielesności, nie wkraczając w to, że w ciele znajdowała się osoba. W przeciwieństwie do matki, nie potrafiła objąć tego jako swoją broń, stale trzymając delikatną dłonią za ostrze.
Krew się sączyła, brudziła błękitną sukienkę.
Wybierz sama, Imogen. Podejmij decyzję.
- Obawiam się, że to, co nieuchronnie wybrałam, nie należy mi się. - Tajemnicze słowa nie otrzymały kontynuacji. Nie spoglądała na bratową, nie miała wystarczających zasobów odwagi, by obserwować jej reakcję na te słowa. Na słowa, których sama po sobie się nie spodziewała, które dotarły do niej dopiero po wypowiedzeniu. Spojrzenie rozmyło się wspomnieniami emocji, które towarzyszyły jej zbyt długo. Niepoprawnie, niewytłumaczalnie, naiwnie. Przełknięta ślina wysmukliła, niemalże zaostrzyła rysy twarzy. Obecność kobiety obok niej stanowiła wsparcie, którego nigdy by się nie spodziewała. Dawna lady Rosier włamała się do jej emocji, skradła miejsce wypełnione dozą zaufania i rościła się o uwagę, którą Imogen - szczerze i otwarcie - pragnęła jej oferować.
- Zastanowię się. - W spojrzeniu pojawiła się nutka zawadiackości, sarkazm osiadł na języku i nadał barwy rozbawienia. Melisande miała w Cromer wszystko i jeszcze więcej; wszystko, co mogli jej zaoferować, jako symbolowi upragnionego sojuszu. Była spoiwem, wzmocnieniem, które pielęgnowano, oliwiono, wspierano z obu stron.
- Odparłam, że mam już nawet trójkę dzieci. - Krótka odpowiedź skwitowana została lekkim śmiechem. Nić porozumienia tkana była momentami, w których rozumiały się bez słów - w których obie postąpiłyby identycznie. W takich, jak teraz. Obserwowała poczynania Melisande z cichym zdziwieniem, podążając jednak w arkany przywitań i lekkich uśmiechów. Zdawała się czuć spojrzenia na plecach, spojrzenie na sobie wyjęte z pełnych zazdrości tęczówek lady Rowle, z którą grzecznie - uprzejmie, choć z nutą wyuczonej dumy - się przywitała. Szmaragdowe tęczówki osiadły najpierw na bratowej, potem z głębokim zachwytem przechodząc na postać malarza. Delikatny uśmiech podkreślił nadnaturalną urodę, gdy uwaga Northuga skupiła się w pełni na nich, lawirując bystrym spojrzeniem i szelmowskim uśmiechem.
- Z przyjemnością, drogie lady. Czy uraczą mnie panie chwilą uwagi w przedstawieniu mojego najświeższego obrazu ,,Omfavnelse av ensomhet''? - Dłoń mężczyzny wskazała wiszący na podświetlanej lekkim światłem ścianie obraz, wwiercając zaciekawione, niemalże łapczywe spojrzenie w obie damy, w pewien sposób wymuszając reakcję. Zaznaczona granica zainteresowania podbudowała ego, które rozlało się ciepłą dumą na drobnych ramionach. Nim mężczyzna kontynuował, pomiędzy trójką - na wpół piątką - osiadły słowa Imogen.
- ,,Objęcia samotności'', Melisande.
- Nie wiem, ale z przyjemnością się dowiem. - Odparła delikatnie, obdarzając bratową krótkim uśmiechem. Prócz matki, która w istocie stanowiła dla Imogen istne uosobienie przykładnej kobiecości, Melisande była jedyną bliższą kobietą. Zgodną z tym, jakie realia narzucił im ich świat, poprawną. Nic więc dziwnego, że rodzicielka uraczyła ją najczystszą formą zauroczenia, kiedy to stanowiła jej młodsze, wyjęte z ram złudnego uroku, uosobienie. Eurydice nie uzyskała tego w swojej córce, doczekawszy się chłodnej i pragmatycznej damy, dalekiej salonowej lwicy, bliższej raczej zdziczałemu kotowi, który ostatnimi laty spędził w większości pośród ścian swoich komnat. Zwiedzała świat - metaforycznie, z sobie zrozumiały sposób - zapoznając się ze źródłami literaturowymi, mapami i sztuką odległych lądów. Zwiedzała świat nieznany, daleki, nigdy jednak nie poznawszy tego wokół siebie.
Nie mówiła zbyt dużo, była o wiele lepszym słuchaczem, choć pozwalała sobie na słowa wtedy, gdy rzeczywiście czuła potrzebę wyrażenia swojej opinii. Mimo elokwencji zwykła nie mówić, nie rzucać się w oczy, nie ukazywać swojej obecności, pozostając na obrzeżach na tyle, na ile mogła sobie pozwolić, skupiając mimowolne spojrzenia i poruszając szepty. Przytaknęła więc i z delikatnym, acz rozbawionym uśmiechem, przyznała bratowej rację. Melisande była nade inteligentną kobietą, której rola w rodowym rezerwacie była wyjątkowo istotna. Woluminy wiedzy jej pasowały, tak jak ponoć - w słowach wychowawczego guru w postaci Eurydyki - do nich, półwil, pasował motyw sztuki. Więc obrzucano ją wiedzą, obrzucano opisami, wyjściami i motywacjami, bo przecież ona sama - w oczach wielu - miała stanowić ładny dodatek, niczym kosztowny obraz, do ustawienia, pokazania, pochwalenia. Niczym Imogen z dzieła Williama Shakespeare’a - miała być idealnym wzorem, całokształtem wykreowanym wyobrażeniami i pragnieniami innych.
I to słowa brunetki, tak swoiście opadające na to, czego Imogen potrzebowała, wzbudziły nerwowe uniesienie klatki. Szczere, lekko zawstydzone spojrzenie osiadło na twarzy towarzyszki, szeregi słów powtarzały się niczym mantra w umyśle młodej czarownicy. Była istotna.
Była siostrą znamienitego czarodzieja, Rycerza Walpurgii; była córką potężnego żeglarza, którego wyprawy zrewolucjonizowały postrzeganie świata w Anglii; była bratanicą lorda nestora, który powrócił ich na właściwy kurs. Była kimś dla kogoś, ale kim była sama w sobie? Co mogła zaoferować światu w momencie, w którym zaprzepaściła lata swojego życia na trwanie w głębokim, niepojętnym dla innych bólu, którego nie mogła im nawet wytłumaczyć.
- Chciałabym być ważną, Melisande. - Uśmiech kwitnący na jej ustach rysował się delikatnym zmartwieniem. Drobny nos zmarszczył się w natarczywych emocjach, które rozrywały młode serce na strzępki fragmentów. Coś pękało, sukcesywnie, powoli. Raz po raz.
- Ale nie wiem co miałabym temu światu zaoferować, prócz urody i nazwiska. Nie chcę być klasyfikowana tylko nimi; nie chcę, by to była moja największa wartość. - Mimo półszeptu, głos unosił się delikatnie - nie tyle z agresją, co swojego rodzaju bezradnością. Ludzie postawili sobie za cel upatrywać w niej przede wszystkim urodę, urok, zwodniczą aurę kuszącą niewinnych mężczyzn. Upatrywali w niej przedmiotowe niemalże cechy - oglądali, podziwiali, dotykali. Przekraczali granicę cielesności, nie wkraczając w to, że w ciele znajdowała się osoba. W przeciwieństwie do matki, nie potrafiła objąć tego jako swoją broń, stale trzymając delikatną dłonią za ostrze.
Krew się sączyła, brudziła błękitną sukienkę.
Wybierz sama, Imogen. Podejmij decyzję.
- Obawiam się, że to, co nieuchronnie wybrałam, nie należy mi się. - Tajemnicze słowa nie otrzymały kontynuacji. Nie spoglądała na bratową, nie miała wystarczających zasobów odwagi, by obserwować jej reakcję na te słowa. Na słowa, których sama po sobie się nie spodziewała, które dotarły do niej dopiero po wypowiedzeniu. Spojrzenie rozmyło się wspomnieniami emocji, które towarzyszyły jej zbyt długo. Niepoprawnie, niewytłumaczalnie, naiwnie. Przełknięta ślina wysmukliła, niemalże zaostrzyła rysy twarzy. Obecność kobiety obok niej stanowiła wsparcie, którego nigdy by się nie spodziewała. Dawna lady Rosier włamała się do jej emocji, skradła miejsce wypełnione dozą zaufania i rościła się o uwagę, którą Imogen - szczerze i otwarcie - pragnęła jej oferować.
- Zastanowię się. - W spojrzeniu pojawiła się nutka zawadiackości, sarkazm osiadł na języku i nadał barwy rozbawienia. Melisande miała w Cromer wszystko i jeszcze więcej; wszystko, co mogli jej zaoferować, jako symbolowi upragnionego sojuszu. Była spoiwem, wzmocnieniem, które pielęgnowano, oliwiono, wspierano z obu stron.
- Odparłam, że mam już nawet trójkę dzieci. - Krótka odpowiedź skwitowana została lekkim śmiechem. Nić porozumienia tkana była momentami, w których rozumiały się bez słów - w których obie postąpiłyby identycznie. W takich, jak teraz. Obserwowała poczynania Melisande z cichym zdziwieniem, podążając jednak w arkany przywitań i lekkich uśmiechów. Zdawała się czuć spojrzenia na plecach, spojrzenie na sobie wyjęte z pełnych zazdrości tęczówek lady Rowle, z którą grzecznie - uprzejmie, choć z nutą wyuczonej dumy - się przywitała. Szmaragdowe tęczówki osiadły najpierw na bratowej, potem z głębokim zachwytem przechodząc na postać malarza. Delikatny uśmiech podkreślił nadnaturalną urodę, gdy uwaga Northuga skupiła się w pełni na nich, lawirując bystrym spojrzeniem i szelmowskim uśmiechem.
- Z przyjemnością, drogie lady. Czy uraczą mnie panie chwilą uwagi w przedstawieniu mojego najświeższego obrazu ,,Omfavnelse av ensomhet''? - Dłoń mężczyzny wskazała wiszący na podświetlanej lekkim światłem ścianie obraz, wwiercając zaciekawione, niemalże łapczywe spojrzenie w obie damy, w pewien sposób wymuszając reakcję. Zaznaczona granica zainteresowania podbudowała ego, które rozlało się ciepłą dumą na drobnych ramionach. Nim mężczyzna kontynuował, pomiędzy trójką - na wpół piątką - osiadły słowa Imogen.
- ,,Objęcia samotności'', Melisande.
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Yaxley
Zawód : dama, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
- Przecierają szlaki. - odpowiedziała nie porzucając figlarnego uśmiechu. - I kierują ku właściwym ścieżkom. Choć czasami potrafią być nieznośne. - przekrzywiła odrobinę głowę, odwracając spojrzenie od Imogen, splatając dłonie przed sobą. Jej uśmiech ogarnęła nostalgia na wspomnienie o starszej siostrze. Tęskniła za nią. Mocno, wyraźnie, nieprzerwanie. Odebrano im ją za szybko. Było słońcem, miała wrodzone ciepło i grację z którą zdawała się wyjść z łona matki. Dla wszystkich zawsze uprzejma i otwarta. Melisande nie znosiła jej przez wiele lat, bo to w niej matka dojrzała chodzący ideał pragnąc by młodsze córki dopasowały się do wskazanych ich ram. Teraz żałowała, że tak wiele lat spędziła na niechęci - a może wręcz nienawiści - ku niej. Zdawała też sobie sprawę z tego, że wydanie jej za mąż nie było dla Tristana łatwe. Marianne potencjalnie też nic nie miało zagrozić, a ród, który ją przyjął miał zadbać o jej bezpieczeństwo. Z jakim skutkiem - przekonali się sami, po dziś nosząc w sobie rany niezdolne do tego, by się zagoić. Nachyliła się odrobinę ku blondynce. - To Marie wskazała mi moją. Dojrzała mnie całą i znalazła złoty środek. Możliwość, której ja, będąc w środku nie dostrzegłam. - wyprostowała się, malinowe wargi rozciągnęły się odrobinę. Nie każdy o tym wiedział - a może niewielu. Ale Melisande nigdy nie robiła tajemnicy z faktu, że to dzięki starszej siostrze odnalazła swoją drogą - a może, to ona, znając ją dostatecznie potrafiła połączyć jej miłość do smoków, Tristana i pragnienie wsparcia własnego rodu odnajdując ścieżkę, której ona sama nie była w stanie dostrzec widząc przed sobą jedynie to, na co z pewnością nie otrzymałaby zgody ojca.
Ciemne spojrzenie zawisło na dłużej na bratowej. Nie czuła się taka? Ważna i istotna? Nie potrafiła całkowicie się z nią utożsamić, swoją pewność nosiła niczym płaszcz wyszyty przez najlepszych krawców. Doprawiony słowami wypowiedzianymi przez jej brata. Obserwowała blondynkę kiedy mówiła, patrzyła na odrobinę marszczący się nos. Kolejne słowa rozjaśniły trochę wizję poruszając brwiami Melisande układając ją w łagodnej manierze, zawieszając niewypowiedzianie potwierdzenie na jej ustach.
- Tylko nimi klasyfikują jedynie słabi mężczyźni, moja droga. A tych, łatwo ograć jest w ich własnej grze. - zaczęła słowem wstępu, głosem przyjemnego, prawie leniwego wręcz rozważania, choć ten nie podniósł się, tkany na tyle cicho, by zahaczał jedynie o ucho Imogen, ku której obróciła twarz. - Nazwisko i uroda, to atut… - zamyśliła się na chwilę stawiając kolejny krok przed siebie. - Czy gdybyś spojrzała na nie jak na narzędzie, pozwalające oddzielić ziarno od plew, nie przyznałabyś, że ma wartość, którą możesz wykorzystać? - zawiesiła pomiędzy nimi pytanie, krótką myśl, pozwalając by Imogen zweryfikowała swoje odczucia ku niej sama. - Zaś co do tego, co masz do zaoferowania - na poszukiwania, nie musisz wybierać się samotnie. - puściła jej oko, odwracając głowę, spoglądając przed siebie. - Masz czas, Imogen. I wartość większą niż uroda, za którą niejedna oddałaby całe swoje bogactwa. Skoro nie chcesz, to nigdy nie pozwól by ktoś, czy ty sama, sprowadził cię do poziomu, który cię nie zadowala. - wypowiedziała kolejne słowa - wypuszczonej na głos rozprawy, czy porady? Z czego czerpała? Własnych przeżyć, słów - czy wątpliwości - które kiedyś zalały ją falą nieoczekiwanych uczuć i niepewności. Niepewności, które Tristan wyplenił jedynie krótką chwilą rozmowy. Niepewności, którym nigdy nie powinna pozwolić zalęgnąć się w niej samej. Teraz wiedziała. Teraz widziała wszystko dokładniej. Mogła pomóc dostrzec to Imogen, piękniejszej niż muzy opisywane przez poetów. To dla kobiet takich jak ona powstawały całe dzieła i Melisande - choć rzadko kiedy to przyznawała - czasem czuła niewielkie ukłucie zazdrości na nienaturalny urok którym emanowała zarówno ona jak i jej bratowa. Szczęśliwie dla niej samej, nie musiała zatracać się w tym uczuciu, żadna z nich nie stanowiła dla niej konkurencji na płaszczyźnie, która była dla niej ważna.
To kolejne słowa sprawiły, że Melisande zerknęła znów ku szwagierce z uniesionymi w uprzejmym zaciekawieniu brwiami. Przesunęła spojrzeniem po jej twarzy, unosząc malinowe wargi w łagodnym uśmiechu.
- Źle. - orzekła na jej słowa, unosząc rękę, żeby praktycznie pogrozić jej palcem. - To co wybrałam, będzie należeć do mnie. - poprawiła ją pochylając lekko głowę, krzyżując z nią spojrzenie, z którego jej nie puściła. - Powtórz, a potem wyciągnij po to ręce. Znajdź sposób. - jej oczy zmrużyły się odrobinę w zadowolonym, lekko tajemniczym uśmiechu. Złapała za jej dłoń owijając ją sobie wobec ramienia, żeby kilka razy poklepać ręką w jej dłoń. - Obawiam się… - zaczęła w rozbawieniu używając słów, które przed chwilą wypadły z ust Imogen. - …że byś mi uwierzyła, będę musiała opowiedzieć ci któregoś wieczoru historię o tym w jaki sposób stałam się narzeczoną Blacka. - uśmiech na jej wargach był tajemniczy, a twarz wypełniło zadowolenie, kiedy się prostowała. Oczywiście, finalnie sprawa nie zakończyła się według toru, który jej nadała raptownie zmieniona jego nagłą śmiercią. Ale nie zmieniało to faktu, że to jej działania, jej kolejne ruchy i kolejne słowa zaprowadziły go przed oblicze Tristana. Czy żałowała? Może odrobinę, nie zaangażowała zbyt wielu uczuć - jej ostrożna natura nakazywała jej wstrzymanie się do czasu, aż nie będzie miała pewności - i jak się okazało wybrała właściwie. Black, jeśli dał odebrać sobie życie, nie był dla niej odpowiedni. Czy Manannan taki był? Nie wiedziała. Ale teraz, kiedy przysięga ich ze sobą związała nie musiała się obawiać, mogła stawiać kolejne kroki jednak - ku jej rozczarowaniu jej mąż zdawał się spoglądać na sprawę inaczej, właściwie ledwie na obrzeżach postrzegania dostrzegając jej obecność. Rozumiała dokładnie obawy, które toczyły się wewnątrz Imogen, choć gorzkie odczucia skrywała głęboko wewnątrz siebie, sama w tym konkretnym momencie nie czuła, by była czymś więcej niźli ładną ozdobą dopełniającą obrazek przedstawiony światu. Może, gdyby nie ugruntowana pewność dostrzegłaby hipokryzję wtłaczanych w Imogen rad, które do tej pory i w jej sytuacji okazywały się zwyczajnie… nieskuteczne.
Podziękowała jej rozbawionym uśmiechem i skinieniem głowy, nie przykładając wielkiej wagi do możliwej odpowiedzi. Czy może bardziej możliwego wyniku. Nie mogła zaprzeczać - nie brakowało jej niczego. Otrzymała nawet ogród wypełniony jej ukochanymi różami. Pewnie niejeden określiłby ją niezaspokojoną egoistką mając dostęp do jej myśli. Bo ona sama chciała więcej. Więcej potrzebowała. I po więcej zamierzała wyciągnąć własne dłonie. Zaśmiała się w rozbawieniu na wizję Imogen z trójką pociech. Ale kształtujący się plan całkowicie odciągnął ją od plotek, kiedy pociągnęła ją pewnie w kierunku artysty o którym rozmawiały chwilę wcześniej. Bez skrupułów i z pewnością owiniętą w pozorną uprzejmość podeszła do dwójki zajmującej właśnie malarza nie próbując zwrócić na siebie uwagi, czy nie oczekując, aż Icarius przejmie to rolę. Nadała rozmowie ton sama, szybko, sprawnie, udając że nie dostrzega niezadowolonego spojrzenia Dhalii - ta i tak nigdy za nią nie przepadała. Z uprzejmym uśmiechem przesunęła spojrzenie na wskazany obraz. Zerknęła ku szwagierce, kiedy ta przetłumaczyła tytuł dzieła, rozciągając usta w uśmiechu, potaknęła w podziękowaniu głową.
- Imogen, moi drodzy, jest poliglotką. Ile języków wzięłaś już pod władanie? - zapytała jej, choć odpowiedź ta nie była dla niej tajemnicą. Jej wzrok znów przesunął się na malarza, który nie potrafił oderwać spojrzenia od jej szwagierki powodując jedynie mocniej rozciągający się na ustach Melisande uśmiech.
- Icariusie, Dhalio, jak zwykle miło was spotkać, mam nadzieję, że dobre zdrowie ima się was obu. Winniśmy wdzięczni być bohaterom, którzy przyczynili się do chwili oddechu ofiarowanej nam przez zawieszenie broni. Zgodzicie się ze mną? - przechyliła uprzejmie głowę, zawieszając na nich po kolei spojrzenie. Zadowolony uśmiech nie schodził z jej twarzy kiedy pod pierzyną uprzejmości wytykała im, że to, co teraz zawdzięczając niejako jest zasługą jej męża i brata stojącej obok niej kobiety.
- Proszę mówić, panie Northug. - ponagliła go, krótkim, odrobinę władczym ruchem dłoni. - Ma pan naszą uwagę… przynajmniej w tej chwili. - rozbawione spojrzenie przesunęło się na po malarzu.
Ciemne spojrzenie zawisło na dłużej na bratowej. Nie czuła się taka? Ważna i istotna? Nie potrafiła całkowicie się z nią utożsamić, swoją pewność nosiła niczym płaszcz wyszyty przez najlepszych krawców. Doprawiony słowami wypowiedzianymi przez jej brata. Obserwowała blondynkę kiedy mówiła, patrzyła na odrobinę marszczący się nos. Kolejne słowa rozjaśniły trochę wizję poruszając brwiami Melisande układając ją w łagodnej manierze, zawieszając niewypowiedzianie potwierdzenie na jej ustach.
- Tylko nimi klasyfikują jedynie słabi mężczyźni, moja droga. A tych, łatwo ograć jest w ich własnej grze. - zaczęła słowem wstępu, głosem przyjemnego, prawie leniwego wręcz rozważania, choć ten nie podniósł się, tkany na tyle cicho, by zahaczał jedynie o ucho Imogen, ku której obróciła twarz. - Nazwisko i uroda, to atut… - zamyśliła się na chwilę stawiając kolejny krok przed siebie. - Czy gdybyś spojrzała na nie jak na narzędzie, pozwalające oddzielić ziarno od plew, nie przyznałabyś, że ma wartość, którą możesz wykorzystać? - zawiesiła pomiędzy nimi pytanie, krótką myśl, pozwalając by Imogen zweryfikowała swoje odczucia ku niej sama. - Zaś co do tego, co masz do zaoferowania - na poszukiwania, nie musisz wybierać się samotnie. - puściła jej oko, odwracając głowę, spoglądając przed siebie. - Masz czas, Imogen. I wartość większą niż uroda, za którą niejedna oddałaby całe swoje bogactwa. Skoro nie chcesz, to nigdy nie pozwól by ktoś, czy ty sama, sprowadził cię do poziomu, który cię nie zadowala. - wypowiedziała kolejne słowa - wypuszczonej na głos rozprawy, czy porady? Z czego czerpała? Własnych przeżyć, słów - czy wątpliwości - które kiedyś zalały ją falą nieoczekiwanych uczuć i niepewności. Niepewności, które Tristan wyplenił jedynie krótką chwilą rozmowy. Niepewności, którym nigdy nie powinna pozwolić zalęgnąć się w niej samej. Teraz wiedziała. Teraz widziała wszystko dokładniej. Mogła pomóc dostrzec to Imogen, piękniejszej niż muzy opisywane przez poetów. To dla kobiet takich jak ona powstawały całe dzieła i Melisande - choć rzadko kiedy to przyznawała - czasem czuła niewielkie ukłucie zazdrości na nienaturalny urok którym emanowała zarówno ona jak i jej bratowa. Szczęśliwie dla niej samej, nie musiała zatracać się w tym uczuciu, żadna z nich nie stanowiła dla niej konkurencji na płaszczyźnie, która była dla niej ważna.
To kolejne słowa sprawiły, że Melisande zerknęła znów ku szwagierce z uniesionymi w uprzejmym zaciekawieniu brwiami. Przesunęła spojrzeniem po jej twarzy, unosząc malinowe wargi w łagodnym uśmiechu.
- Źle. - orzekła na jej słowa, unosząc rękę, żeby praktycznie pogrozić jej palcem. - To co wybrałam, będzie należeć do mnie. - poprawiła ją pochylając lekko głowę, krzyżując z nią spojrzenie, z którego jej nie puściła. - Powtórz, a potem wyciągnij po to ręce. Znajdź sposób. - jej oczy zmrużyły się odrobinę w zadowolonym, lekko tajemniczym uśmiechu. Złapała za jej dłoń owijając ją sobie wobec ramienia, żeby kilka razy poklepać ręką w jej dłoń. - Obawiam się… - zaczęła w rozbawieniu używając słów, które przed chwilą wypadły z ust Imogen. - …że byś mi uwierzyła, będę musiała opowiedzieć ci któregoś wieczoru historię o tym w jaki sposób stałam się narzeczoną Blacka. - uśmiech na jej wargach był tajemniczy, a twarz wypełniło zadowolenie, kiedy się prostowała. Oczywiście, finalnie sprawa nie zakończyła się według toru, który jej nadała raptownie zmieniona jego nagłą śmiercią. Ale nie zmieniało to faktu, że to jej działania, jej kolejne ruchy i kolejne słowa zaprowadziły go przed oblicze Tristana. Czy żałowała? Może odrobinę, nie zaangażowała zbyt wielu uczuć - jej ostrożna natura nakazywała jej wstrzymanie się do czasu, aż nie będzie miała pewności - i jak się okazało wybrała właściwie. Black, jeśli dał odebrać sobie życie, nie był dla niej odpowiedni. Czy Manannan taki był? Nie wiedziała. Ale teraz, kiedy przysięga ich ze sobą związała nie musiała się obawiać, mogła stawiać kolejne kroki jednak - ku jej rozczarowaniu jej mąż zdawał się spoglądać na sprawę inaczej, właściwie ledwie na obrzeżach postrzegania dostrzegając jej obecność. Rozumiała dokładnie obawy, które toczyły się wewnątrz Imogen, choć gorzkie odczucia skrywała głęboko wewnątrz siebie, sama w tym konkretnym momencie nie czuła, by była czymś więcej niźli ładną ozdobą dopełniającą obrazek przedstawiony światu. Może, gdyby nie ugruntowana pewność dostrzegłaby hipokryzję wtłaczanych w Imogen rad, które do tej pory i w jej sytuacji okazywały się zwyczajnie… nieskuteczne.
Podziękowała jej rozbawionym uśmiechem i skinieniem głowy, nie przykładając wielkiej wagi do możliwej odpowiedzi. Czy może bardziej możliwego wyniku. Nie mogła zaprzeczać - nie brakowało jej niczego. Otrzymała nawet ogród wypełniony jej ukochanymi różami. Pewnie niejeden określiłby ją niezaspokojoną egoistką mając dostęp do jej myśli. Bo ona sama chciała więcej. Więcej potrzebowała. I po więcej zamierzała wyciągnąć własne dłonie. Zaśmiała się w rozbawieniu na wizję Imogen z trójką pociech. Ale kształtujący się plan całkowicie odciągnął ją od plotek, kiedy pociągnęła ją pewnie w kierunku artysty o którym rozmawiały chwilę wcześniej. Bez skrupułów i z pewnością owiniętą w pozorną uprzejmość podeszła do dwójki zajmującej właśnie malarza nie próbując zwrócić na siebie uwagi, czy nie oczekując, aż Icarius przejmie to rolę. Nadała rozmowie ton sama, szybko, sprawnie, udając że nie dostrzega niezadowolonego spojrzenia Dhalii - ta i tak nigdy za nią nie przepadała. Z uprzejmym uśmiechem przesunęła spojrzenie na wskazany obraz. Zerknęła ku szwagierce, kiedy ta przetłumaczyła tytuł dzieła, rozciągając usta w uśmiechu, potaknęła w podziękowaniu głową.
- Imogen, moi drodzy, jest poliglotką. Ile języków wzięłaś już pod władanie? - zapytała jej, choć odpowiedź ta nie była dla niej tajemnicą. Jej wzrok znów przesunął się na malarza, który nie potrafił oderwać spojrzenia od jej szwagierki powodując jedynie mocniej rozciągający się na ustach Melisande uśmiech.
- Icariusie, Dhalio, jak zwykle miło was spotkać, mam nadzieję, że dobre zdrowie ima się was obu. Winniśmy wdzięczni być bohaterom, którzy przyczynili się do chwili oddechu ofiarowanej nam przez zawieszenie broni. Zgodzicie się ze mną? - przechyliła uprzejmie głowę, zawieszając na nich po kolei spojrzenie. Zadowolony uśmiech nie schodził z jej twarzy kiedy pod pierzyną uprzejmości wytykała im, że to, co teraz zawdzięczając niejako jest zasługą jej męża i brata stojącej obok niej kobiety.
- Proszę mówić, panie Northug. - ponagliła go, krótkim, odrobinę władczym ruchem dłoni. - Ma pan naszą uwagę… przynajmniej w tej chwili. - rozbawione spojrzenie przesunęło się na po malarzu.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Ciepło Melisande było w tym momencie to coś, czego zwykło jej najwidoczniej brakować. Otoczona braterską miłością tkwiła w czymś na kształt szklanej kuli - kobiecy głos mogła stanowić jedynie matka, której podejście różniło się jednak do tego, które odpowiadało Imogen. Eurydice wszystko przychodziło za pstryknięciem palca. Krótkie słowo, lekki ruch, subtelny uśmiech.
Chciała i miała.
W każdym człowieku dwa wilki się kryją. Ten dziewczęcy, wspominający czasy sprzed upadku - krótkie zwieńczenie zdobywania serc, przyjaźni w objęciach zielonych szat. Dumy, siły i odwagi, którą wtedy mniemała się cechować, krocząc z przyjaciółmipóźniejszymi ofiarami wojny. Nie miała obok siebie wzoru, który ukazałby jej, gdzie postawić kropkę w szeregu niezrozumiałych dla młodego umysłu słów. Bracia nie postrzegali - nie znali, w istocie - świata, w którym to ona żyła. Nie widzieli relacji oczami kogoś uczonego innych wartości, choć i tak musiała przyznać, że dołożyli wszelkich starań, by to jej ten świat sprzyjał. Pamiętała rozterki, gdy wkraczała w pierwsze towarzyskie zawiłości. Spojrzenia nabierały intensywności, rozprzestrzeniały się w eterze, nawiedzały w niedostępności. Frasunek przyszedł w akompaniamencie nieumiejętnej decyzji, której żałować miała zawsze - która doprowadziła do momentu, gdy wizja bolesnego wypełnienia płuc odzianą w zapach magnolii wody, była możliwie najlepszą.
Teraz jednakże przytaknęła, wytężając zmysły na odpowiedź bratowej. Kreacja Marianne rozrysowywała się w umyśle Imogen, tworząc wyimaginowany twór z piękna i inteligencji, kobiecej zmyślności i sprytu; tego samego, który narzucano im złośliwie, choć stanowił kunsztowną broń. Nie potrzebowała odpowiadać kwieciście, starczyła krótkie, acz szczere spostrzeżenie.
- Twoja siostra musiała być niesamowitą kobietą. - Orzekła, spoglądając na powrót w stronę Melisande, dodając delikatnie ciszej, choć cieplej. - A ty udałaś się w jej ślady. - Nie miała ku temu wątpliwości, obserwując lawirującą pośród cieni i blasków kobietę, pewną tego co czyni i w jaki sposób. Tak właśnie rysowała się w szmaragdowych oczach, szczerze wypatrujących swojego rodzaju wzorów - bądź, lepiej powiedziane - przypomnienia tego, do czego jest zdolna, a co stłamsił w niej lęk. Niektóre zachowania przychodziły jej bowiem naturalnie, niczym z finezją wykwalifikowanego szewca ludzkich zachowań. Hamował ją strach, który wpełzł pod skórę wraz z tym dotykiem, którego nie potrafiła kontrolować - jak więc, wystraszone kocię, miałoby nauczyć się używać go w swoich celach? Na pozór - sztampowo.
- Mam czas, ale... to nie umniejsza strachu przed tym, co nieuchronne. - Słowa jednak docierały, odciskały gorącym kształtem bliznę na świadomości Imogen. Niczym hodowlane stworzenie - wyznakowana, niezaprzeczalnie określona swoim pochodzeniem. Jednocześnie te słowa, szyte grubymi nićmi, miały pozostać z blondynką na dłużej, przedstawiając koligacje możliwości. Mapę, konstelację godną czystego, nocnego nieba. Czy była na tyle zdolna? Wyznaczać granicę, smakować wygranej własnymi czynami, nie tylko wsparciem i szeptami do ucha? Kapryśność w jej obyciu nabierała innego znaczenia; zamiast wyboru między znudzeniem a euforią, wybierała między obrzydzeniem wobec ludzi a usilnym pragnieniem zauważenia. Lękiem a odwagą. Dumą a kompleksami.
- Biorę sobie Twoje rady do serca, Melisande. A kiedy już mi się uda, będziesz pierwszą osobą, której to pokażę. - Pełne usta ubrały delikatny, skromny uśmiech. Natłok myśli nabierał rozpędu, szmaragdowe tęczówki zdawały się odkrywać feerię barw wokół. Nawet kolejne słowa - stanowcze, przetrzymujące galopujące obawy przy chłodnej ścianie - zdawały się utwierdzać analizę w procesie twórczym. Składała wszystko w głębszy sens, ale istotne wnioski mogły przyjść dopiero wtedy, gdy wszystko przemieli na powrót w samotności.
- Przyjdę po tę opowieść, moja droga, wtedy, gdy będzie mi najbardziej potrzebna. - Objęła delikatnie dłoń brunetki, subtelnie ściskając i unosząc brodę z większą pewnością. Nawet, jeśli emocje, których niedawno doświadczyła, potrafiły ściągać sen z powiek, to nie była pewna czy to entuzjazm wynikający z niedoświadczenia, czy krótka potrzeba zabawy. Nie chciała tego wiedzieć, póki co, pozwalając przemyśleniom chodzić z nią spać i czasami też wstawać, kryjąc się po kątach umysłu. O wiele więcej miejsca zajmowała w jej umyśle rodzina, z której - w istocie, sprzecznie wobec tego, co można by sądzić - była dumna. Upatrywała w Manannanie prawdziwego bohatera, niedościgniony wprost wzór; drugi brat, ojciec, wuj nestor - wszyscy byli niesamowici, na czele z matką, której intelekt i niesamowite korelacje wśród znajomości były czymś na kształt rodowego trofeum, które przed laty udało się Traversom uzyskać.
Nie były to jednak jej zasługi, przy jej imieniu dalej pozostawała pusta przestrzeń, którą wypełniano urodą i młodym wiekiem. Powabnością, gracją, delikatnością. Nie taką jednak chciała być, nie liczyła na poklask z powodu cech, o które nie dbała, bo zostały jej podarowane na tacy. Chciała być istotną - nie tylko stanowić tyły i wsparcie, co przodować i wnosić prawdziwą wartość. Zaczęła ku temu dążyć, co sprowadziło dodatkową wartość dodaną - a może problem? - i tej wizji, de facto przedsięwzięciu, oddała się całkowicie.
Chciała być kimś z własnych personaliów, nie tylko jako tło dla znamienitych person w jej rodzinie. By lady Imogen Travers stanowiło swoistą wizytówkę.
Czy bratowa miała jej w tym pomóc?
- Myślę, drodzy państwo, że dzisiaj najistotniejszym jest język sztuki. - Skierowała słowa do zgromadzonych, z łatwością przyjmując pałeczkę Melisande, wchodząc w grę, którą jej narzucono. Sama zawtórowała słowom brunetki krótkim przytaknięciem, jednocześnie podłapując w tym nutkę - uwielbianej, choć skrycie - prowokacji. - Aby naszych bohaterów nie objęła samotność, szczególnie w takie święto. Chcemy więcej o tym usłyszeć, czyż nie? Obraz zdaje się zdradzać antidotum. - Brew powędrowała ku górze, przesuwając się po zgromadzonych i zatrzymując na malarzu. Nie celowała igiełką, co krótkim puszczeniem oczka w kierunku Melisande. Niewypowiedzianą sugestią spostrzeżeń tego, co spotykało ich w murach Cobernic. Bez oceny, z wyklarowaną w tonie zawadiackością, którą przeniosła na personę malarza. Przyjemny, niski głos rozniósł się pomiędzy nielicznym gronem, a w momencie odpoczynku od wwiercającego spojrzenia, zerknęła w stronę bratowej, ledwie w ułamku sekundy posyłając jej swojego rodzaju pełen zrozumienia uśmiech. Pstryknięcie, złączenie spoiwem, zrozumienie.
Podziwia a do niej coś dotarło.
Chciała i miała.
W każdym człowieku dwa wilki się kryją. Ten dziewczęcy, wspominający czasy sprzed upadku - krótkie zwieńczenie zdobywania serc, przyjaźni w objęciach zielonych szat. Dumy, siły i odwagi, którą wtedy mniemała się cechować, krocząc z przyjaciółmi
Teraz jednakże przytaknęła, wytężając zmysły na odpowiedź bratowej. Kreacja Marianne rozrysowywała się w umyśle Imogen, tworząc wyimaginowany twór z piękna i inteligencji, kobiecej zmyślności i sprytu; tego samego, który narzucano im złośliwie, choć stanowił kunsztowną broń. Nie potrzebowała odpowiadać kwieciście, starczyła krótkie, acz szczere spostrzeżenie.
- Twoja siostra musiała być niesamowitą kobietą. - Orzekła, spoglądając na powrót w stronę Melisande, dodając delikatnie ciszej, choć cieplej. - A ty udałaś się w jej ślady. - Nie miała ku temu wątpliwości, obserwując lawirującą pośród cieni i blasków kobietę, pewną tego co czyni i w jaki sposób. Tak właśnie rysowała się w szmaragdowych oczach, szczerze wypatrujących swojego rodzaju wzorów - bądź, lepiej powiedziane - przypomnienia tego, do czego jest zdolna, a co stłamsił w niej lęk. Niektóre zachowania przychodziły jej bowiem naturalnie, niczym z finezją wykwalifikowanego szewca ludzkich zachowań. Hamował ją strach, który wpełzł pod skórę wraz z tym dotykiem, którego nie potrafiła kontrolować - jak więc, wystraszone kocię, miałoby nauczyć się używać go w swoich celach? Na pozór - sztampowo.
- Mam czas, ale... to nie umniejsza strachu przed tym, co nieuchronne. - Słowa jednak docierały, odciskały gorącym kształtem bliznę na świadomości Imogen. Niczym hodowlane stworzenie - wyznakowana, niezaprzeczalnie określona swoim pochodzeniem. Jednocześnie te słowa, szyte grubymi nićmi, miały pozostać z blondynką na dłużej, przedstawiając koligacje możliwości. Mapę, konstelację godną czystego, nocnego nieba. Czy była na tyle zdolna? Wyznaczać granicę, smakować wygranej własnymi czynami, nie tylko wsparciem i szeptami do ucha? Kapryśność w jej obyciu nabierała innego znaczenia; zamiast wyboru między znudzeniem a euforią, wybierała między obrzydzeniem wobec ludzi a usilnym pragnieniem zauważenia. Lękiem a odwagą. Dumą a kompleksami.
- Biorę sobie Twoje rady do serca, Melisande. A kiedy już mi się uda, będziesz pierwszą osobą, której to pokażę. - Pełne usta ubrały delikatny, skromny uśmiech. Natłok myśli nabierał rozpędu, szmaragdowe tęczówki zdawały się odkrywać feerię barw wokół. Nawet kolejne słowa - stanowcze, przetrzymujące galopujące obawy przy chłodnej ścianie - zdawały się utwierdzać analizę w procesie twórczym. Składała wszystko w głębszy sens, ale istotne wnioski mogły przyjść dopiero wtedy, gdy wszystko przemieli na powrót w samotności.
- Przyjdę po tę opowieść, moja droga, wtedy, gdy będzie mi najbardziej potrzebna. - Objęła delikatnie dłoń brunetki, subtelnie ściskając i unosząc brodę z większą pewnością. Nawet, jeśli emocje, których niedawno doświadczyła, potrafiły ściągać sen z powiek, to nie była pewna czy to entuzjazm wynikający z niedoświadczenia, czy krótka potrzeba zabawy. Nie chciała tego wiedzieć, póki co, pozwalając przemyśleniom chodzić z nią spać i czasami też wstawać, kryjąc się po kątach umysłu. O wiele więcej miejsca zajmowała w jej umyśle rodzina, z której - w istocie, sprzecznie wobec tego, co można by sądzić - była dumna. Upatrywała w Manannanie prawdziwego bohatera, niedościgniony wprost wzór; drugi brat, ojciec, wuj nestor - wszyscy byli niesamowici, na czele z matką, której intelekt i niesamowite korelacje wśród znajomości były czymś na kształt rodowego trofeum, które przed laty udało się Traversom uzyskać.
Nie były to jednak jej zasługi, przy jej imieniu dalej pozostawała pusta przestrzeń, którą wypełniano urodą i młodym wiekiem. Powabnością, gracją, delikatnością. Nie taką jednak chciała być, nie liczyła na poklask z powodu cech, o które nie dbała, bo zostały jej podarowane na tacy. Chciała być istotną - nie tylko stanowić tyły i wsparcie, co przodować i wnosić prawdziwą wartość. Zaczęła ku temu dążyć, co sprowadziło dodatkową wartość dodaną - a może problem? - i tej wizji, de facto przedsięwzięciu, oddała się całkowicie.
Chciała być kimś z własnych personaliów, nie tylko jako tło dla znamienitych person w jej rodzinie. By lady Imogen Travers stanowiło swoistą wizytówkę.
Czy bratowa miała jej w tym pomóc?
- Myślę, drodzy państwo, że dzisiaj najistotniejszym jest język sztuki. - Skierowała słowa do zgromadzonych, z łatwością przyjmując pałeczkę Melisande, wchodząc w grę, którą jej narzucono. Sama zawtórowała słowom brunetki krótkim przytaknięciem, jednocześnie podłapując w tym nutkę - uwielbianej, choć skrycie - prowokacji. - Aby naszych bohaterów nie objęła samotność, szczególnie w takie święto. Chcemy więcej o tym usłyszeć, czyż nie? Obraz zdaje się zdradzać antidotum. - Brew powędrowała ku górze, przesuwając się po zgromadzonych i zatrzymując na malarzu. Nie celowała igiełką, co krótkim puszczeniem oczka w kierunku Melisande. Niewypowiedzianą sugestią spostrzeżeń tego, co spotykało ich w murach Cobernic. Bez oceny, z wyklarowaną w tonie zawadiackością, którą przeniosła na personę malarza. Przyjemny, niski głos rozniósł się pomiędzy nielicznym gronem, a w momencie odpoczynku od wwiercającego spojrzenia, zerknęła w stronę bratowej, ledwie w ułamku sekundy posyłając jej swojego rodzaju pełen zrozumienia uśmiech. Pstryknięcie, złączenie spoiwem, zrozumienie.
Podziwia a do niej coś dotarło.
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Yaxley
Zawód : dama, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
Potrafiła odsunąć od siebie złość, kiedy skupiała się na zadaniu. A na samym początku, tego dnia, kiedy poznała ich wszystkich po raz pierwszy była naprawdę zła. Wrzucona przez własnego brata w niewygodne ramy, bez czasu na właściwie przygotowania - zdobycie informacji - musiała działać niemal po omacku. Ale kolacja przebiegła dokładnie tak jak przewidywała. Już w czasie jej trwania nakreśliła wstępny plan, który realizowała spokojnie od dnia, kiedy przeniosła się do Corbenic Castle. Czas w tym wypadku, działał na jej korzyści. Działały też pewnie… uwarunkowania rodzinne. Odnalazła dla siebie miejsca, których wyglądały wygłodniałe serca najbliższych jej męża. Choć z biegiem czasu sympatia, którą obdarzyła Imogen nie była jedynie wykalkulowaną grą - naprawdę w jakiś sposób ją polubiła. Choć jej próby namalowania przed jej oczami nieskazitelnego wręcz obrazu Manannana nie raz przyprawiały ją o irytację - szczęśliwie dla samej Melisande nie wydzierającej się na zewnątrz. To było oczywiste i jasne, że spoglądała na swojego brata inaczej. Nie dostrzegła drażniących ją krawędzi, nie mogła przecież wiedzieć ani o sprezentowanych miesiącach ciszy, ani o samotności nowych komnat, które zajęła. Mogła jedynie zauważyć zniecierpliwione spojrzenia, pełne niewypowiedzianej pretensji kiedy spóźniał się - albo w ogóle pojawiał - na kolacji. Czasem raczyła go milczeniem, albo krótką uprzejmą odpowiedzią okraszoną uśmiechem wewnątrz niej ociekającym fałszem. Tęskniła za domem, Tristan - przy dobrych argumentach i działaniu - w końcu pozwoliłby jej ponownie wejść na drogę na której potknęła się wcześniej. Cenił jej zdanie - przeważnie. Choć rysa na ich relacji nadal wbijała się jej cierniem w bok. Manannan zaś irytująco zdawał się nie potrzebować jej w ogóle.
Marie wiedziałaby co robić - tak brzmiał jej główny postulat w głowie, kiedy wzdychała kolejnego wieczoru rozmyślając nad rozwiązaniem. Jej jednak nie mogła prosić już o radę. A tego, co mówiła o mężczyznach matka - czy może sposobach które winny wykorzystywać - z przekory nie chciała nawet dotykać. Nie tylko z przekory, Marie zaśmiałaby się z pewnością mówiąc jej, by znalazła swoją własną drogę i własny sposób. Tak samo, jak z rezerwatem, zapominając, że to ona ją jej wskazała.
- Była niesamowita. - wypadło krótko z ust Melisande, jej usta rozciągnął krótki uśmiech obleczony nostalgią uśmiech. Tęskniła za nią. Za światłem, które roztaczała wokół siebie. Za miłością, która obdarzała i sądziła, że będzie za tym tęsknić już do końca swoich dni, nienasycona ich odpowiednią ilością. Kolejne słowa Imogen sprawiły, że Melisande zaśmiała się lekko, unosząc rękę, żeby zasłonić usta. Pokręciła w rozbawieniu głową. - Nawet nie próbuję naśladować światła, którym emanowała Marie. Zresztą - przeniosła odrobinę rozbawione spojrzenie na bratową. - zganiłaby mnie za to. - przyznała, wypuszczając lekko powietrze, unosząc kieliszek z szampanem by upić z niego łyk. Marie była ciepłem, które emanowało samoistnie, łagodnie obejmując wszystkich wokół niej, każdy go łaknął. Ona była zbiorem wniosków, tez i obserwacji, krnąbrnego charakteru ubranego w odpowiednie ramy z których wymykała się, kiedy nikt nie patrzył - czasem by doprowadzić do irytacji własną matkę.
- Obawianie się tego, co nieuchronne, jest zwyczajnie nierozważne. To jak - zawiesiła na chwilę głos spoglądając w górę, szukając porównania właściwego dla tego, co chciała jej przekazać. - obawa przed tym, że po nocy przyjdzie dzień. - wybrała w końcu, spoglądając na powrót przed siebie. - W czymże owy strach może ci pomóc, jeśli nie jedynie przeszkodzić we właściwym działaniu? - zapytała jej przekrzywiając odrobinę głowę. Niezależnie od tego ku czemu kierowanych był ten strach, jeśli nieuchronność wchodził w drogę, marnotrawiło się na niego tylko czas. A one od samego początku musiały zdawać sobie sprawę - w większości przypadków ich małżeństwo, miało być transakcją, możliwie jak najbardziej intratą. Świat nie był sprawiedliwy i nie traktował wszystkich równo. Ale przy odpowiednim działaniu, były w stanie osiągnąć równie wiele. - Czego tak naprawdę się obawiasz, Imogen? Co nie pozwala ci postawić kolejnych kroków? Co sprawia, że zdajesz się powątpiewać w siebie samą? - wyrzuciła między nie pytania, wzrokiem przesuwając jednak wokół. - Nie musisz mi odpowiadać - jednak rozlicz się sama ze sobą. Na razie trwasz, zamykając oczy w obawie przed słońcem - jego zaś, obawiać się nie powinnaś. Otwórz oczy, rozewrzyj szeroko, moja droga, wtedy dostrzeżesz ścieżki i miejsca które ukrywasz sama przed sobą. Nocą, możesz przygotować się do wędrówki za dnia. - dodała na samym końcu puszczając jej oko i częstując uśmiechem. Odwracając głowę, zamyślając się na krótką chwilę. Czy i ona dostrzegła już wszystko? Spojrzała w głąb siebie całkowicie i dokładnie? Nie, wiedziała że nie, znajdowały się w niej rejony, miejsca, których jeszcze nie odkryła. Ale nie była pewna, czy powinna zgłębiać je sama, dlatego czekała. Mrugnęła raz, powracając do galerii w której się znajdowały kiedy Imogen objęła jej rękę układając usta w łagodny uśmiech. Spojrzała na nią.
- Nie krępuj się, moje komnaty są dla ciebie otwarte o każdej porze. - w końcu i tak spędzała wieczory samotnie. Spędzała czas na kolacjach niezmiennie zapoznając kolejnych członków rodziny, lub czytając kolejne księgi, odprawiając Anithę i tak nic nie miała wtedy do zrobienia, mogła wrócić wcześniej do domu. Nie musiała obserwować, jak zagryza wargi, próbując znaleźć odpowiedni sposób. Nie chciała spędzić w ten sposób swojego życia. Niespełniona, niedostrzeżona, niedoceniona. Była więcej warta.
Nie czekała długo podejmując decyzję dołączenia się do dwójki znajomych jej szlachciców stojących obok malarza, któym zainteresowana była Imogen. Chwilę później pociągając je w tym kierunku, chcąc znaleźć się przy mężczyźnie którego prace rozstawione były dziś w koło. Jej twarz rozjaśnił uśmiech, kiedy Imogen sprawnie zaanektowała miejsce dla siebie. Czasem odnosiła wrażenie, że albo samej siebie nie doceniała, albo bardzo wprawnie wchodziła w taką rolę. Teraz, dostrzegała to wyraźnie - jej potencjał. Icarius jedynie z uprzejmy skłonienem przywitał się z nimi. Za to kobieta o jasnych brązowych włosach wypuściła pomiędzy nie słowa.
- Melisande - wypadło krótko z ust Dhalii, której uśmiech wydawał się prawie prawdziwy. - Jak zwykle masz rację. Pozdrów proszę swojego brata i męża. - pierwsze ze zdań przeszło jej ciężko przez gardło. Za to drugie, przesunęło jej spojrzeniem z wystudiowanym zainteresowaniem po sali jakby poszukiwała tego drugiego, nie wypowiedziane jednak słowa, nie potrzebowały odpowiedzi, czyż nie? Brew lady Travers nie drgnęła nawet, rozciągnęła w uśmiechu usta.
- Dziękuję, z pewnością to uczynię. - orzekła, pochylając lekko głowę. Spoglądając na Imogen rozciągając mocniej usta. - Oh, moja droga, bohaterowie na samotność z pewnością nie cierpią. - zażartowała lekko, choć przez jej głowę przemknęła zgorzkniała myśl że nie dotyczy to już ich żon. Nie mogła nie odnieść wrażenia, że słowa Imogen nie były nieprzypadkowe. Ale nie wiedziała, czy chce się zastanawiać nad tym, czy kierowała je stricte ku niej. Czasem niezadowolenie jej się wymykało, głównie kiedy miała okazję zaprezentować je Manannowi, który - co w sumie nie powinno jej dziwić - na subtelne gesty był całkowicie niewrażliwy. Przeniosła jednak tęczówki na malarza. Ponagliła go gestem i krótkim słowem przekrzywiając odrobinę głowę, zawieszając tęczówki na obrazie, który znajdował się przed nimi czekając aż z jego słów nie potoczy się potok słów. Uniosła kieliszek z szampanem, zerkając w kierunku bratowej kiedy artysta opowiadał kwieciście o swoim dziele, unosząc łagodnie kieliszek ku górze w formie cichego toastu.
Marie wiedziałaby co robić - tak brzmiał jej główny postulat w głowie, kiedy wzdychała kolejnego wieczoru rozmyślając nad rozwiązaniem. Jej jednak nie mogła prosić już o radę. A tego, co mówiła o mężczyznach matka - czy może sposobach które winny wykorzystywać - z przekory nie chciała nawet dotykać. Nie tylko z przekory, Marie zaśmiałaby się z pewnością mówiąc jej, by znalazła swoją własną drogę i własny sposób. Tak samo, jak z rezerwatem, zapominając, że to ona ją jej wskazała.
- Była niesamowita. - wypadło krótko z ust Melisande, jej usta rozciągnął krótki uśmiech obleczony nostalgią uśmiech. Tęskniła za nią. Za światłem, które roztaczała wokół siebie. Za miłością, która obdarzała i sądziła, że będzie za tym tęsknić już do końca swoich dni, nienasycona ich odpowiednią ilością. Kolejne słowa Imogen sprawiły, że Melisande zaśmiała się lekko, unosząc rękę, żeby zasłonić usta. Pokręciła w rozbawieniu głową. - Nawet nie próbuję naśladować światła, którym emanowała Marie. Zresztą - przeniosła odrobinę rozbawione spojrzenie na bratową. - zganiłaby mnie za to. - przyznała, wypuszczając lekko powietrze, unosząc kieliszek z szampanem by upić z niego łyk. Marie była ciepłem, które emanowało samoistnie, łagodnie obejmując wszystkich wokół niej, każdy go łaknął. Ona była zbiorem wniosków, tez i obserwacji, krnąbrnego charakteru ubranego w odpowiednie ramy z których wymykała się, kiedy nikt nie patrzył - czasem by doprowadzić do irytacji własną matkę.
- Obawianie się tego, co nieuchronne, jest zwyczajnie nierozważne. To jak - zawiesiła na chwilę głos spoglądając w górę, szukając porównania właściwego dla tego, co chciała jej przekazać. - obawa przed tym, że po nocy przyjdzie dzień. - wybrała w końcu, spoglądając na powrót przed siebie. - W czymże owy strach może ci pomóc, jeśli nie jedynie przeszkodzić we właściwym działaniu? - zapytała jej przekrzywiając odrobinę głowę. Niezależnie od tego ku czemu kierowanych był ten strach, jeśli nieuchronność wchodził w drogę, marnotrawiło się na niego tylko czas. A one od samego początku musiały zdawać sobie sprawę - w większości przypadków ich małżeństwo, miało być transakcją, możliwie jak najbardziej intratą. Świat nie był sprawiedliwy i nie traktował wszystkich równo. Ale przy odpowiednim działaniu, były w stanie osiągnąć równie wiele. - Czego tak naprawdę się obawiasz, Imogen? Co nie pozwala ci postawić kolejnych kroków? Co sprawia, że zdajesz się powątpiewać w siebie samą? - wyrzuciła między nie pytania, wzrokiem przesuwając jednak wokół. - Nie musisz mi odpowiadać - jednak rozlicz się sama ze sobą. Na razie trwasz, zamykając oczy w obawie przed słońcem - jego zaś, obawiać się nie powinnaś. Otwórz oczy, rozewrzyj szeroko, moja droga, wtedy dostrzeżesz ścieżki i miejsca które ukrywasz sama przed sobą. Nocą, możesz przygotować się do wędrówki za dnia. - dodała na samym końcu puszczając jej oko i częstując uśmiechem. Odwracając głowę, zamyślając się na krótką chwilę. Czy i ona dostrzegła już wszystko? Spojrzała w głąb siebie całkowicie i dokładnie? Nie, wiedziała że nie, znajdowały się w niej rejony, miejsca, których jeszcze nie odkryła. Ale nie była pewna, czy powinna zgłębiać je sama, dlatego czekała. Mrugnęła raz, powracając do galerii w której się znajdowały kiedy Imogen objęła jej rękę układając usta w łagodny uśmiech. Spojrzała na nią.
- Nie krępuj się, moje komnaty są dla ciebie otwarte o każdej porze. - w końcu i tak spędzała wieczory samotnie. Spędzała czas na kolacjach niezmiennie zapoznając kolejnych członków rodziny, lub czytając kolejne księgi, odprawiając Anithę i tak nic nie miała wtedy do zrobienia, mogła wrócić wcześniej do domu. Nie musiała obserwować, jak zagryza wargi, próbując znaleźć odpowiedni sposób. Nie chciała spędzić w ten sposób swojego życia. Niespełniona, niedostrzeżona, niedoceniona. Była więcej warta.
Nie czekała długo podejmując decyzję dołączenia się do dwójki znajomych jej szlachciców stojących obok malarza, któym zainteresowana była Imogen. Chwilę później pociągając je w tym kierunku, chcąc znaleźć się przy mężczyźnie którego prace rozstawione były dziś w koło. Jej twarz rozjaśnił uśmiech, kiedy Imogen sprawnie zaanektowała miejsce dla siebie. Czasem odnosiła wrażenie, że albo samej siebie nie doceniała, albo bardzo wprawnie wchodziła w taką rolę. Teraz, dostrzegała to wyraźnie - jej potencjał. Icarius jedynie z uprzejmy skłonienem przywitał się z nimi. Za to kobieta o jasnych brązowych włosach wypuściła pomiędzy nie słowa.
- Melisande - wypadło krótko z ust Dhalii, której uśmiech wydawał się prawie prawdziwy. - Jak zwykle masz rację. Pozdrów proszę swojego brata i męża. - pierwsze ze zdań przeszło jej ciężko przez gardło. Za to drugie, przesunęło jej spojrzeniem z wystudiowanym zainteresowaniem po sali jakby poszukiwała tego drugiego, nie wypowiedziane jednak słowa, nie potrzebowały odpowiedzi, czyż nie? Brew lady Travers nie drgnęła nawet, rozciągnęła w uśmiechu usta.
- Dziękuję, z pewnością to uczynię. - orzekła, pochylając lekko głowę. Spoglądając na Imogen rozciągając mocniej usta. - Oh, moja droga, bohaterowie na samotność z pewnością nie cierpią. - zażartowała lekko, choć przez jej głowę przemknęła zgorzkniała myśl że nie dotyczy to już ich żon. Nie mogła nie odnieść wrażenia, że słowa Imogen nie były nieprzypadkowe. Ale nie wiedziała, czy chce się zastanawiać nad tym, czy kierowała je stricte ku niej. Czasem niezadowolenie jej się wymykało, głównie kiedy miała okazję zaprezentować je Manannowi, który - co w sumie nie powinno jej dziwić - na subtelne gesty był całkowicie niewrażliwy. Przeniosła jednak tęczówki na malarza. Ponagliła go gestem i krótkim słowem przekrzywiając odrobinę głowę, zawieszając tęczówki na obrazie, który znajdował się przed nimi czekając aż z jego słów nie potoczy się potok słów. Uniosła kieliszek z szampanem, zerkając w kierunku bratowej kiedy artysta opowiadał kwieciście o swoim dziele, unosząc łagodnie kieliszek ku górze w formie cichego toastu.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Sala zachodnia
Szybka odpowiedź