Kulturalne spotkanie dżentelmenów
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Rozwaga. Słowo-klucz, które przyświecało mu niemal przez całe życie. Wbite do głowy przez ojca, który nigdy nie powtarzał drugi raz tej samej lekcji, aczkolwiek zawsze wymagał perfekcyjnej znajomości jej treści. Dzięki twardemu wychowaniu Avery mógł śmiało brylować na salonach bez obawy o nieroztropne ukazanie swego prawdziwego oblicza – a oficjalnie bez lęku o popełnienie gafy i zbłaźnieniu się w tak znamienitym towarzystwie. Samael stał się mistrzem w grze pozorów: cichym, zdystansowanym, skupiającym uwagę, ale nieprzyciągającym podejrzeń. Na arystokratycznych dworach pozostawał szarą eminencją, wymieniającą kolejne uprzejmości ze wszystkimi szlachcicami, lecz tylko nielicznych obdarzając atencją. Z pobudek iście egoistycznych: każdy Sabat finiszował teatrzykiem kukiełkowym, w którym występowały kolejne lalki, nieświadome, iż tańczą na sznurkach dzierżonych przez owego dżentelmena. Ludzie niezwykle chętnie garnęli się pod jego skrzydła, jakby przyciągał ich niezbadaną dotąd mocą. Zaiste, nie wkładał dużego wysiłku, by zdobyć sobie wieczorową gwardię wazeliniarzy, którzy nadciągali nawet mimo jego groźnie zmarszczonych brwi oraz wiecznie poważnej twarzy, nie okraszonej nawet szczyptą radości z powodu tak wspaniałej zabawy. Wśród rzeszy płytkich pochlebców trafiło się wszakże jedno indywiduum na tyle interesujące, by Samael nagiął nieznacznie swoje zasady (czyżby nauka ojca poszła w las?), postanawiając wypróbować delikwenta. Poznanego podczas degustacji podłej, jak na szlacheckie standardy jakości alkoholu oraz kurtuazyjnej dysputy o niczym (kobiety nie zasługiwały na inne określenie).
Nie spodziewał się, iż znajomość z Colinem przekształci się w trwalszą zależność, jednakże ów arystokratyczny wyrzutek potrafił skusić go skutecznie i dowieść wartości własnej. Nie zmieniało to jednakże faktu, iż Avery nie potrafił postrzegać go inaczej, niż jako rozkosznego psiaka, przynoszącego w zębach smycz i proszącym wzrokiem błagające o nałożenie mu obróżki. Postępowanie hańbiące i uwłaczające męskości Fawley’a, aczkolwiek pasowało do niego, więc nie stawiał zbędnych przeszkód, mocniej zaciskając kleszcze dookoła swojego nowego przyjaciela. Nie krępując wszakże za bardzo swobód Colina; luźna dominacja wystarczyła mu w zupełności. Podział musiał zostać uwydatniony, aby Fawley nie ważył się zapomnieć. Łączące ich stosunki przestały już przypominać więzi spajające kontrahentów, aczkolwiek Samael nie zamierzał rezygnować z władzy zwierzchniej w ich duecie. On przyjmował to nawet z pewnym rodzajem zadowolenia, toteż Avery podkreślał swoją pozycję, mieniąc się nawet protektorem starszego szlachcica. Zabawne były koleje losu, które rzuciły pod jego stopy jęczącego o właściwe ukształtowanie charakteru Colina. Nie mógł trafić lepiej i choć Samael sądził, iż niestety jest już dla niego odrobinę za późno, udało mu się wykrzesać z niego trochę męskiej dumy i siły. Nie uczynił z niego Atlasa, aczkolwiek wpoił pewne podstawowe prawdy o świecie, a nade wszystko, próbował nauczyć go kobiet. Owe lekcje niekiedy bywały frapujące i Avery z czasem przyzwyczaił się do irytującego towarzystwa Fawley’a. Rozszerzając ich standardowe wizyty o pogawędki nierzadko zahaczające o tematy zgoła odległe od niewiast i polityki. Gdy znużenie i nuda przełamywały introwertyczność, Colin nagle stawał się wręcz pożądanym gościem w jego rezydencji. Samael nadal pozostawał paskudnym egocentrykiem, ceniącym swoje towarzystwo ponad wszystko w świecie, lecz znajdował trochę wolnego miejsca dla ulubionego protegowanego. Również dziś poczuł głód rozmowy z królem bez ziemi i posłał po niego, przekonany iż przybiegnie na zawołanie, co zdarzało się nie raz. Nie miał planów, pragnął jedynie partnera do dyskusji. O dojrzałości liryków młodego Rimbauda, które czytywał z równą namiętnością, z jaką oddawał się innym uciechom życia. Rozsiadając się w fotelu z tomikiem Iluminacji, nie spoglądał na zegarek. Węgiełek uwijał się jak należy, dokładając drew do kominka i po raz kolejny polerując pękate kieliszki, aby były nieskazitelnie czyste i wyciągając z barku kupioną za bajońską sumę butelkę Toujours Pur. Avery wprawdzie rzadko pijał alkohol, przyzwyczajony raczej do czerpania maksymalnych bodźców zmysłami niestępionymi przez używki. Czasami jednak lubił sobie pozwalać na drobne ekstrawagancje.
Nie spodziewał się, iż znajomość z Colinem przekształci się w trwalszą zależność, jednakże ów arystokratyczny wyrzutek potrafił skusić go skutecznie i dowieść wartości własnej. Nie zmieniało to jednakże faktu, iż Avery nie potrafił postrzegać go inaczej, niż jako rozkosznego psiaka, przynoszącego w zębach smycz i proszącym wzrokiem błagające o nałożenie mu obróżki. Postępowanie hańbiące i uwłaczające męskości Fawley’a, aczkolwiek pasowało do niego, więc nie stawiał zbędnych przeszkód, mocniej zaciskając kleszcze dookoła swojego nowego przyjaciela. Nie krępując wszakże za bardzo swobód Colina; luźna dominacja wystarczyła mu w zupełności. Podział musiał zostać uwydatniony, aby Fawley nie ważył się zapomnieć. Łączące ich stosunki przestały już przypominać więzi spajające kontrahentów, aczkolwiek Samael nie zamierzał rezygnować z władzy zwierzchniej w ich duecie. On przyjmował to nawet z pewnym rodzajem zadowolenia, toteż Avery podkreślał swoją pozycję, mieniąc się nawet protektorem starszego szlachcica. Zabawne były koleje losu, które rzuciły pod jego stopy jęczącego o właściwe ukształtowanie charakteru Colina. Nie mógł trafić lepiej i choć Samael sądził, iż niestety jest już dla niego odrobinę za późno, udało mu się wykrzesać z niego trochę męskiej dumy i siły. Nie uczynił z niego Atlasa, aczkolwiek wpoił pewne podstawowe prawdy o świecie, a nade wszystko, próbował nauczyć go kobiet. Owe lekcje niekiedy bywały frapujące i Avery z czasem przyzwyczaił się do irytującego towarzystwa Fawley’a. Rozszerzając ich standardowe wizyty o pogawędki nierzadko zahaczające o tematy zgoła odległe od niewiast i polityki. Gdy znużenie i nuda przełamywały introwertyczność, Colin nagle stawał się wręcz pożądanym gościem w jego rezydencji. Samael nadal pozostawał paskudnym egocentrykiem, ceniącym swoje towarzystwo ponad wszystko w świecie, lecz znajdował trochę wolnego miejsca dla ulubionego protegowanego. Również dziś poczuł głód rozmowy z królem bez ziemi i posłał po niego, przekonany iż przybiegnie na zawołanie, co zdarzało się nie raz. Nie miał planów, pragnął jedynie partnera do dyskusji. O dojrzałości liryków młodego Rimbauda, które czytywał z równą namiętnością, z jaką oddawał się innym uciechom życia. Rozsiadając się w fotelu z tomikiem Iluminacji, nie spoglądał na zegarek. Węgiełek uwijał się jak należy, dokładając drew do kominka i po raz kolejny polerując pękate kieliszki, aby były nieskazitelnie czyste i wyciągając z barku kupioną za bajońską sumę butelkę Toujours Pur. Avery wprawdzie rzadko pijał alkohol, przyzwyczajony raczej do czerpania maksymalnych bodźców zmysłami niestępionymi przez używki. Czasami jednak lubił sobie pozwalać na drobne ekstrawagancje.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie ma nic w umyśle, czego by przedtem nie było w zmysłach.
Wezwanie przyszło nagle, niespodziewanie wdzierając się w poukładany, spokojny świat Colina, który skrupulatnie dzień za dniem odbudowywał po każdym kolejnym spotkaniu z Samaelem. Po każdej godzinie spędzonej ze szlachcicem, którego przeszywające spojrzenie i niebezpieczeństwo nikłego uśmiechu od czasu do czasu pojawiającego się na ustach - niebezpiecznego w swojej wielkiej niewiadomej; wywołany drwiną i kpiną, czy faktycznym rozbawieniem - zgniatały w Colinie kruche fundamenty normalnego funkcjonowania. Mijały miesiące, gdy powoli, wytrwale nawet mimo kilkukrotnych niepowodzeń, budował swoją pozycję w arystokratycznym społeczeństwie. Mijały miesiące, podczas których wciąż grzązł w bagnie niewiadomej, w błotnistym jeziorze niepewności wyboru między światem szlachectwa, do którego wszak został zrodzony, a światem świętego spokoju, poza arystokratycznymi gierkami i rodowymi wojnami. Spędzał dni w swoim gabinecie, rozstrojony bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, z sączącymi się na ucho radami i namowami, z argumentami i kontrargumentami, z błaganiami i zakazami, z których każdy kolejny wypierał poprzednie, doprowadzając Colina na skraj ludzkiej frustracji, gdzie zrobienie jeszcze jednego kroku groziło iście antyczną tragedią. Jednakże nawet zamordowanie ojca, by posiąść ciało matki nie zdawało mu się już grzechem równie wielkim, jak nieustanne balansowanie w półświatku i wystawianie się na ciągłe pokusy. Wiedział, że prędzej czy później będzie musiał podjąć jednoznaczną decyzję, a potem stanąć na wysokości zadania, jakie dla siebie wybrał, z dumą i godnością realizując podjęty cel w tej nieodwracalnej przysiędze złożonej życiu.
Towarzystwo Avery'ego, dysputy z nim prowadzone, nieustanna obawa o to, jak wypadnie w jego oczach tylko z pozoru ułatwiały wybór, ciągnąc Colina w stronę arystokratycznego przeznaczenia. Obserwował wtedy szlachcica z podziwem i naganą jednocześnie, wciąż niedowierzająco wsłuchując się w jego słowa o sytuacji politycznej na Wyspach, o miejscu kobiet w świecie, o rodowych wartościach, które dla Colina były pojęciem abstrakcyjnym i odległym równie mocno, jak własna duma, którą zostawiał przed drzwiami rezydencji Samaela. Swobodna, lekka wręcz rozmowa, jaką toczyli pierwszy raz na pamiętnym Sabacie, była pięknym preludium do kolejnych rozmów, ale już przy pierwszej okazji Colin przekonał się, że pozostało wtedy zbyt wiele niedopowiedzeń. Nawet w swoich najśmielszych oczekiwaniach nie mógł podejrzewać, że słowa Avery'ego o istocie kobiet były jedynie namiastką prawdziwej opinii, jaką szlachcic wyrobił sobie na temat niewiast i już samo to było wielokrotnie powodem mniejszych i większych sprzeczek - jeśli tak można nazwać posłusznie wysłuchiwania karcącego głosu Samaela - między mężczyznami. Avery posuwał się pod tym względzie tak daleko poza granice wyznaczone przez Colina, że Fawleyowi ciężko było zaakceptować niecodzienne podejście swojego nauczyciela. Słowa arystokraty pozostawały więc często wyłącznie słowami, ulotnie mijającymi świadomość nieszczęsnego księgarza, który zapominał o nich z pierwszym odpiętym guzikiem kobiecego gorsetu i pierwszym gorącym spojrzeniem, którym obdarzała go kobieta, zanim osuwała się usłużnie na kolana.
Dlatego z ciężkim sercem i niepewnością drżącą na twarzy szedł za domowym skrzatem, mijając coraz bardziej znane sobie korytarze. Bez trudu mógłby przebyć drogę sam, nie gubiąc się już ani razu - a ten jeden raz przemilczmy łaskawie - bez trudu mógłby się sam zaanonsować, odsyłając skrzata w trzy diabły i po raz pierwszy robiąc coś, co łamałoby utarte schematy ich dotychczasowych spotkać. Zerwałby smycz, na której Avery prowadził go niewidzialną dłonią już od chwili, gdy Colin rozerwał kopertę z zaproszeniem, wciąż jednak pozostając w bolesnym kagańcu własnej męskości i dumy, które przy Samaelu bladły błyskawicznie. Arystokrata więził jego umysł; kwestią filozoficznej dyskusji pozostawał jedynie fakt, czy więzy te wynikały wyłącznie z jego autorytatywnej siły, czy z cichego przyzwolenia Colina, który pozwalał kształtować swoje myśli i przekonania wedle planu Avery'ego, poddając się z rozkoszą każdej nowej wiedzy, każdemu kolejnemu pociągnięciu dłoni, które formowały z niego prawdziwego szlachcica-mężczyznę. Pragnienia umysłu i woli, ze spokojem ulegające nadawanym im kształtom, wypływały prosto ze zmysłów, które przy każdym spotkaniu z dumnym szlachcicem stawiane były w najwyższy stan gotowości. Autorytet Avery'ego, bijąca od niego potęga i władza, z którą jednak niespecjalnie się afiszował i bez tego doskonale świadomy swojej siły, po części zastępowały Colinowi nieznany autorytet ojca, nestora i całego rodu, którego został pozbawiony i którego potem sam świadomie (bezsensownie?) unikał; po części zaś był wspomnieniem innego dnia i innej nocy, gdy z rozumem i zmysłami zamroczonymi alkoholem poddał się buntowniczemu pragnieniu uległości i oddania kontroli nad całym sobą komuś innemu. Łamiąc przy tym spisane i niespisane prawa odwiecznej pseudomoralności, której śmiał się w twarz goszcząc w swoim niewolniczym ciele męskiego wybawcę.
Wspomnienie tamtego buntowniczego przejawu własnych pragnień sprawiło, że odprawił nagle skrzata, nie zważając na jego rozpaczliwe protesty i nie przejmując się faktem, że za niewykonanie rozkazu swojego pana może zostać srodze ukarany. Wszedł do pokoju bez słowa, stawiając pewne kroki na dywanie tłumiącym szelest butów i podchodząc do mężczyzny zatopionym w fotelu i pogrążonym w lekturze; nie miał jednak żadnych wątpliwości, że jego obecność została zauważona od razu mimo pozornego braku reakcji. Z typową dla siebie ciekawością rodzącą się za każdym razem, gdy w zasięgu jego wzroku znalazł się choć najmniejszy tomik, rzucił spojrzenie na książkę ściskaną przez Avery'ego.
- Ponieważ ona myśli, żeś nader naiwny, tupocąc drobnym krokiem posłusznej panienki obraca się i wzrok swój zasyła przedziwny - przywitał się uprzejmie, splatając dłonie za plecami i podchodząc bliżej kominka, którego ciepło przyjemnie kontrastowało z panującą na zewnątrz pogodą. Cztery demony natury walczyły o panowanie nad światem, dzieląc się po równo porami roku, każdego jednak próbując wyrwać swojemu przeciwnikowi choćby kilka dni, zanim ustąpią mu w panowaniu na kolejne kilkanaście miesięcy; a jego prywatny demon siedział niedbale w fotelu, uważnym spojrzeniem śledząc litery w tomiku.
Wezwanie przyszło nagle, niespodziewanie wdzierając się w poukładany, spokojny świat Colina, który skrupulatnie dzień za dniem odbudowywał po każdym kolejnym spotkaniu z Samaelem. Po każdej godzinie spędzonej ze szlachcicem, którego przeszywające spojrzenie i niebezpieczeństwo nikłego uśmiechu od czasu do czasu pojawiającego się na ustach - niebezpiecznego w swojej wielkiej niewiadomej; wywołany drwiną i kpiną, czy faktycznym rozbawieniem - zgniatały w Colinie kruche fundamenty normalnego funkcjonowania. Mijały miesiące, gdy powoli, wytrwale nawet mimo kilkukrotnych niepowodzeń, budował swoją pozycję w arystokratycznym społeczeństwie. Mijały miesiące, podczas których wciąż grzązł w bagnie niewiadomej, w błotnistym jeziorze niepewności wyboru między światem szlachectwa, do którego wszak został zrodzony, a światem świętego spokoju, poza arystokratycznymi gierkami i rodowymi wojnami. Spędzał dni w swoim gabinecie, rozstrojony bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, z sączącymi się na ucho radami i namowami, z argumentami i kontrargumentami, z błaganiami i zakazami, z których każdy kolejny wypierał poprzednie, doprowadzając Colina na skraj ludzkiej frustracji, gdzie zrobienie jeszcze jednego kroku groziło iście antyczną tragedią. Jednakże nawet zamordowanie ojca, by posiąść ciało matki nie zdawało mu się już grzechem równie wielkim, jak nieustanne balansowanie w półświatku i wystawianie się na ciągłe pokusy. Wiedział, że prędzej czy później będzie musiał podjąć jednoznaczną decyzję, a potem stanąć na wysokości zadania, jakie dla siebie wybrał, z dumą i godnością realizując podjęty cel w tej nieodwracalnej przysiędze złożonej życiu.
Towarzystwo Avery'ego, dysputy z nim prowadzone, nieustanna obawa o to, jak wypadnie w jego oczach tylko z pozoru ułatwiały wybór, ciągnąc Colina w stronę arystokratycznego przeznaczenia. Obserwował wtedy szlachcica z podziwem i naganą jednocześnie, wciąż niedowierzająco wsłuchując się w jego słowa o sytuacji politycznej na Wyspach, o miejscu kobiet w świecie, o rodowych wartościach, które dla Colina były pojęciem abstrakcyjnym i odległym równie mocno, jak własna duma, którą zostawiał przed drzwiami rezydencji Samaela. Swobodna, lekka wręcz rozmowa, jaką toczyli pierwszy raz na pamiętnym Sabacie, była pięknym preludium do kolejnych rozmów, ale już przy pierwszej okazji Colin przekonał się, że pozostało wtedy zbyt wiele niedopowiedzeń. Nawet w swoich najśmielszych oczekiwaniach nie mógł podejrzewać, że słowa Avery'ego o istocie kobiet były jedynie namiastką prawdziwej opinii, jaką szlachcic wyrobił sobie na temat niewiast i już samo to było wielokrotnie powodem mniejszych i większych sprzeczek - jeśli tak można nazwać posłusznie wysłuchiwania karcącego głosu Samaela - między mężczyznami. Avery posuwał się pod tym względzie tak daleko poza granice wyznaczone przez Colina, że Fawleyowi ciężko było zaakceptować niecodzienne podejście swojego nauczyciela. Słowa arystokraty pozostawały więc często wyłącznie słowami, ulotnie mijającymi świadomość nieszczęsnego księgarza, który zapominał o nich z pierwszym odpiętym guzikiem kobiecego gorsetu i pierwszym gorącym spojrzeniem, którym obdarzała go kobieta, zanim osuwała się usłużnie na kolana.
Dlatego z ciężkim sercem i niepewnością drżącą na twarzy szedł za domowym skrzatem, mijając coraz bardziej znane sobie korytarze. Bez trudu mógłby przebyć drogę sam, nie gubiąc się już ani razu - a ten jeden raz przemilczmy łaskawie - bez trudu mógłby się sam zaanonsować, odsyłając skrzata w trzy diabły i po raz pierwszy robiąc coś, co łamałoby utarte schematy ich dotychczasowych spotkać. Zerwałby smycz, na której Avery prowadził go niewidzialną dłonią już od chwili, gdy Colin rozerwał kopertę z zaproszeniem, wciąż jednak pozostając w bolesnym kagańcu własnej męskości i dumy, które przy Samaelu bladły błyskawicznie. Arystokrata więził jego umysł; kwestią filozoficznej dyskusji pozostawał jedynie fakt, czy więzy te wynikały wyłącznie z jego autorytatywnej siły, czy z cichego przyzwolenia Colina, który pozwalał kształtować swoje myśli i przekonania wedle planu Avery'ego, poddając się z rozkoszą każdej nowej wiedzy, każdemu kolejnemu pociągnięciu dłoni, które formowały z niego prawdziwego szlachcica-mężczyznę. Pragnienia umysłu i woli, ze spokojem ulegające nadawanym im kształtom, wypływały prosto ze zmysłów, które przy każdym spotkaniu z dumnym szlachcicem stawiane były w najwyższy stan gotowości. Autorytet Avery'ego, bijąca od niego potęga i władza, z którą jednak niespecjalnie się afiszował i bez tego doskonale świadomy swojej siły, po części zastępowały Colinowi nieznany autorytet ojca, nestora i całego rodu, którego został pozbawiony i którego potem sam świadomie (bezsensownie?) unikał; po części zaś był wspomnieniem innego dnia i innej nocy, gdy z rozumem i zmysłami zamroczonymi alkoholem poddał się buntowniczemu pragnieniu uległości i oddania kontroli nad całym sobą komuś innemu. Łamiąc przy tym spisane i niespisane prawa odwiecznej pseudomoralności, której śmiał się w twarz goszcząc w swoim niewolniczym ciele męskiego wybawcę.
Wspomnienie tamtego buntowniczego przejawu własnych pragnień sprawiło, że odprawił nagle skrzata, nie zważając na jego rozpaczliwe protesty i nie przejmując się faktem, że za niewykonanie rozkazu swojego pana może zostać srodze ukarany. Wszedł do pokoju bez słowa, stawiając pewne kroki na dywanie tłumiącym szelest butów i podchodząc do mężczyzny zatopionym w fotelu i pogrążonym w lekturze; nie miał jednak żadnych wątpliwości, że jego obecność została zauważona od razu mimo pozornego braku reakcji. Z typową dla siebie ciekawością rodzącą się za każdym razem, gdy w zasięgu jego wzroku znalazł się choć najmniejszy tomik, rzucił spojrzenie na książkę ściskaną przez Avery'ego.
- Ponieważ ona myśli, żeś nader naiwny, tupocąc drobnym krokiem posłusznej panienki obraca się i wzrok swój zasyła przedziwny - przywitał się uprzejmie, splatając dłonie za plecami i podchodząc bliżej kominka, którego ciepło przyjemnie kontrastowało z panującą na zewnątrz pogodą. Cztery demony natury walczyły o panowanie nad światem, dzieląc się po równo porami roku, każdego jednak próbując wyrwać swojemu przeciwnikowi choćby kilka dni, zanim ustąpią mu w panowaniu na kolejne kilkanaście miesięcy; a jego prywatny demon siedział niedbale w fotelu, uważnym spojrzeniem śledząc litery w tomiku.
Obserwowanie świata za półprzymkniętych powiek wydawało się idealną alternatywą dla ludzi bez ambicji, zdolnych skapitulować bez walki. Konformiści ignorowali niepokojące syndromy, usilnie zaciskali oczy ze strachu przed obrazami będącymi wiernym odtworzeniem brutalnej rzeczywistości zaprojektowanej przez szalonego kreatora. Który wymieszał żywioły, spuścił na świat potop, sprowadził na niego plagi oraz liczne nieszczęścia dla swojego własnego kaprysu. W chaosie pozorującym na opus magnum boskiego stworzenia, łatwiejszy żywot bez mała pędzili zaś ci nieświadomi i nieoświeceni. Mogli przemykać dookoła idei, nawet ich nie zauważając, zbyt pochłonięci prymitywnymi potrzebami i równie pierwotnym pędem do ich spełniania. Każdy etap egzystencji w częściowych ciemnościach dehumanizował ich jeszcze bardziej, czyniąc podobnymi zwierzętom. Avery pogardzał ciemną masą (stanowiącą znaczny odsetek społeczeństwa), spisując ją na starty i spychając w otchłań ambiwalencji, w której pozwalał na swobodne wegetowanie. Śmierć za życia; odcięcie się od kwestii istotnych uważał za największą zbrodnię, lecz kara za owo wykroczenie już została wyegzekwowana. Samael nie uznając środków połowicznych, brzydził się tendencjami secesyjnymi i dobrowolnie separował się od licznego grona owych inteligenckich inwalidów. Neutralność odpychała go bowiem okropnie: nie potrafił zdzierżyć ludzkiej bierności, jeśli już w jej rękach spoczywała odpowiedzialność. Avery nie był fanatykiem, lecz stosowanie instrumentów fanatyzmu do poruszenia odpowiednimi strunami swych wyznawców nie kosztowało drogo. Efekty przynosiło zaś zadowalające i wymierne do włożonej weń pracy, pozwalając mu na swobodne formowanie umysłów. Niemalże topornie i szorstko, a mimo tego (lub dzięki temu?) głęboko i subtelnie. Na pierwszym szczeblu manipulacji, ramię w ramię ze szczerością, układając drgającą duszę, rozbitą na nierówne i wystrzępione kawałki emocji. Polubił nawet zabawę w mecenat, nie tylko czuwając nad odpowiednim rozwojem Fawley’a, a również przyjmując rolę jego adwokata i broniąc go przed tytułem kompletnego nieudacznika.
Widział w nim chętnego słuchacza i nieco mniej pojętnego ucznia, aczkolwiek akceptował pewne różnice poglądowe – postanowił pozwolić Colinowi nacieszyć się własnym opiniowaniem – zwłaszcza, że były wtrącane niezwykle nieśmiało, jakby z przestrachem, iż nieodpowiednie słowo przekreśli całą dotychczasową karierę u jego boku. Avery’emu niezmiernie przypadły do gustu niezręcznie wyrwane zdania, urwane w połowie wypowiedzi pod wpływem ledwie uniesienia brwi. Księgarza słuchało się wprawdzie przyjemnie, jednakże żadna argumentacja nie mogła wyrwać z umiłowaniem dawnych zasad. Kochanie kobiet mogło być jedynie satysfakcją pederasty, co Samael pragnął dobitnie mu uświadomić. Często popadając w dygresyjność i błądząc w labiryncie rozmaitych kontekstów, pozostawiając jednak przed Colinem mocno subiektywną wizję jego własnej utopii. Którą wyjątkowo dzielił się, otwierając wrota przed żebraczym królem i darowując mu więcej niż zwykłą jałmużnę. Każdy arystokrata winien posiadać świadomość – swej wyższości, naturalnego prawa do dominacji, pierwszeństwa oraz szacunku. Fawley’owi tego brakowało, ponieważ pod płaszczykiem nienagannego zachowania był zupełnie nagi i bezwstydnie obnażał się przed Averym, demonstrując swoją porażającą niewiedzę. Mógł od razu rzucić swojego pazia na głęboką wodę i zarzucić ciche słowa, mamiące niemoralnym szelestem rozgarnianych w imaginacji sukien na czyny, lecz na razie powściągał chęć przetestowania Colina, zadowalając się obserwacją. I wyciąganiem wniosków na podstawie zafascynowanego uśmiechu oraz blasku bijącego z jego oczu. Doskonale zdawał sobie sprawę, że imponuje mężczyźnie, że oszołomił go swoją osobą. Co prawda od zawsze wiedział, że jest wyjątkowy i nie potrzebował jego potwierdzenia, lecz ego Samaela rosło coraz bardziej pod wpływem komplementów, wcale nie ukrywanych i nie zawoalowanych, a jak najbardziej jawnych i prostych do interpretacji. Obcowanie z Fawley’em przypominało tresowanie małpki, momentami kapryśnej i nieposłusznej, w ogólnym rozrachunku jednakże przywiązanym do swego pana i chętnej wykonać każdy jego rozkaz. Żadnych niepotrzebnych metonimii utrudniających jego analizę: był niezwykle prosty w swoim połowicznie szlacheckim wychowaniu. Sam zresztą zawinił, stawiając krzyż na swoim dziedzictwie i próbując niezrozumiałych, a przy tym jałowych eksperymentów, na których wspomnienie, Avery nie potrafił powstrzymywać litościwego uśmiechu. On nie ulegał nigdy i przed niczym: ani kontrrewolucja wewnętrzna ani koalicja zagrożonego społeczeństwa nie wypędziłaby z Samaela jego naturalnego poczucia dumy. Z którą się urodził i jaka rosła w nim w miarę dojrzewania. Kiedyś był aroganckim, butnym młodzieńcem, obecnie nauczył się przesiewać wartości, oddzielać ziarna od plew i epatować godnością właściwą arystokracie. Dyskretną, lecz bijącą z jego postawy, oślepiającej liche miernoty (w tym plasującego się nieco wyżej Colina) i wymagającej odpowiedniego respektu. Dlatego to Fawley skłaniał przed nim kark, okazując swą uniżoność – nie tyle ze względu na rozcieńczoną szlachecką krew, a na źle rozwinięte cechy prawdziwego mężczyzny. Której nie udowodniłby Avery’emu zdzierając gorset z przypadkowej kobiety za jej milczącym, czy wręcz błagalnym przyzwoleniem. Powinien raczej skusić ją strachem, roztaczając groteskowe wizje skandalicznego, bolesnego upadku na dno nieprawości i wziąć ją zapłakaną, drżącą, w akcie największej łaski. Przełamanej brutalnym odepchnięciem oraz obojętnością; po wykroczeniu poza fizyczność, niewiasta przestawała być potrzebna. Tego winien się nauczyć i to zapamiętać, jeśli zamierzał zdobyć aprobatę swego mistrza, nieskorego do szastania pochwałami na prawo i lewo.
Nawet nie uniósł głowy znad lektury, słysząc ciche kroki Colina tłumione przez miękki dywan. Nie zwykł przerywać czynności uprzednio ich nie kończąc, toteż ignorował mężczyznę, na razie będącego zaledwie drżącym cieniem padającym na przeciwległą ścianę. Maksymalnie skupiony, interpretował kolejne wersety, zachwycony słowami pięknymi w swym zadziwiającym prymitywizmie, rosnącym do rangi sztuki najwyższej, bo nadal niedocenianej. Dopiero po odczytaniu wiersza, Samael raczył spojrzeć na swojego gościa, z lekkim uśmiechem zadowolenia błąkającym się na ustach i leniwym gestem wskazać mu miejsce naprzeciw siebie. Uprzednio jednak, nie żałując sobie obdarzenia go cierpką uwagą.
-Jeśli nie potrafisz powiedzieć czegoś swoimi słowami, lepiej milcz – pouczył Fawley’a, bo nie wywarło na nim absolutnie żadnego wrażenia popisanie się znajomością Odyna. Rimbaud całe swoje życie uczynił mistyczną sztuką, inspirując pokolenie niespokojnych duchów, zaś Colin odgrywał jedynie nędzną tragifarsę, godną wystawiania co najwyżej za podartej kurtyny w budzie na skrzyżowaniu podrzędnych uliczek. Powtarzał cudze słowa jak nakręcana pozytywka, lecz Avery cierpliwie dawał mu wskazówki. Chciał mu pomóc i naprowadzić na drogę mrocznego, aczkolwiek wizyjnego symbolizmu.
Widział w nim chętnego słuchacza i nieco mniej pojętnego ucznia, aczkolwiek akceptował pewne różnice poglądowe – postanowił pozwolić Colinowi nacieszyć się własnym opiniowaniem – zwłaszcza, że były wtrącane niezwykle nieśmiało, jakby z przestrachem, iż nieodpowiednie słowo przekreśli całą dotychczasową karierę u jego boku. Avery’emu niezmiernie przypadły do gustu niezręcznie wyrwane zdania, urwane w połowie wypowiedzi pod wpływem ledwie uniesienia brwi. Księgarza słuchało się wprawdzie przyjemnie, jednakże żadna argumentacja nie mogła wyrwać z umiłowaniem dawnych zasad. Kochanie kobiet mogło być jedynie satysfakcją pederasty, co Samael pragnął dobitnie mu uświadomić. Często popadając w dygresyjność i błądząc w labiryncie rozmaitych kontekstów, pozostawiając jednak przed Colinem mocno subiektywną wizję jego własnej utopii. Którą wyjątkowo dzielił się, otwierając wrota przed żebraczym królem i darowując mu więcej niż zwykłą jałmużnę. Każdy arystokrata winien posiadać świadomość – swej wyższości, naturalnego prawa do dominacji, pierwszeństwa oraz szacunku. Fawley’owi tego brakowało, ponieważ pod płaszczykiem nienagannego zachowania był zupełnie nagi i bezwstydnie obnażał się przed Averym, demonstrując swoją porażającą niewiedzę. Mógł od razu rzucić swojego pazia na głęboką wodę i zarzucić ciche słowa, mamiące niemoralnym szelestem rozgarnianych w imaginacji sukien na czyny, lecz na razie powściągał chęć przetestowania Colina, zadowalając się obserwacją. I wyciąganiem wniosków na podstawie zafascynowanego uśmiechu oraz blasku bijącego z jego oczu. Doskonale zdawał sobie sprawę, że imponuje mężczyźnie, że oszołomił go swoją osobą. Co prawda od zawsze wiedział, że jest wyjątkowy i nie potrzebował jego potwierdzenia, lecz ego Samaela rosło coraz bardziej pod wpływem komplementów, wcale nie ukrywanych i nie zawoalowanych, a jak najbardziej jawnych i prostych do interpretacji. Obcowanie z Fawley’em przypominało tresowanie małpki, momentami kapryśnej i nieposłusznej, w ogólnym rozrachunku jednakże przywiązanym do swego pana i chętnej wykonać każdy jego rozkaz. Żadnych niepotrzebnych metonimii utrudniających jego analizę: był niezwykle prosty w swoim połowicznie szlacheckim wychowaniu. Sam zresztą zawinił, stawiając krzyż na swoim dziedzictwie i próbując niezrozumiałych, a przy tym jałowych eksperymentów, na których wspomnienie, Avery nie potrafił powstrzymywać litościwego uśmiechu. On nie ulegał nigdy i przed niczym: ani kontrrewolucja wewnętrzna ani koalicja zagrożonego społeczeństwa nie wypędziłaby z Samaela jego naturalnego poczucia dumy. Z którą się urodził i jaka rosła w nim w miarę dojrzewania. Kiedyś był aroganckim, butnym młodzieńcem, obecnie nauczył się przesiewać wartości, oddzielać ziarna od plew i epatować godnością właściwą arystokracie. Dyskretną, lecz bijącą z jego postawy, oślepiającej liche miernoty (w tym plasującego się nieco wyżej Colina) i wymagającej odpowiedniego respektu. Dlatego to Fawley skłaniał przed nim kark, okazując swą uniżoność – nie tyle ze względu na rozcieńczoną szlachecką krew, a na źle rozwinięte cechy prawdziwego mężczyzny. Której nie udowodniłby Avery’emu zdzierając gorset z przypadkowej kobiety za jej milczącym, czy wręcz błagalnym przyzwoleniem. Powinien raczej skusić ją strachem, roztaczając groteskowe wizje skandalicznego, bolesnego upadku na dno nieprawości i wziąć ją zapłakaną, drżącą, w akcie największej łaski. Przełamanej brutalnym odepchnięciem oraz obojętnością; po wykroczeniu poza fizyczność, niewiasta przestawała być potrzebna. Tego winien się nauczyć i to zapamiętać, jeśli zamierzał zdobyć aprobatę swego mistrza, nieskorego do szastania pochwałami na prawo i lewo.
Nawet nie uniósł głowy znad lektury, słysząc ciche kroki Colina tłumione przez miękki dywan. Nie zwykł przerywać czynności uprzednio ich nie kończąc, toteż ignorował mężczyznę, na razie będącego zaledwie drżącym cieniem padającym na przeciwległą ścianę. Maksymalnie skupiony, interpretował kolejne wersety, zachwycony słowami pięknymi w swym zadziwiającym prymitywizmie, rosnącym do rangi sztuki najwyższej, bo nadal niedocenianej. Dopiero po odczytaniu wiersza, Samael raczył spojrzeć na swojego gościa, z lekkim uśmiechem zadowolenia błąkającym się na ustach i leniwym gestem wskazać mu miejsce naprzeciw siebie. Uprzednio jednak, nie żałując sobie obdarzenia go cierpką uwagą.
-Jeśli nie potrafisz powiedzieć czegoś swoimi słowami, lepiej milcz – pouczył Fawley’a, bo nie wywarło na nim absolutnie żadnego wrażenia popisanie się znajomością Odyna. Rimbaud całe swoje życie uczynił mistyczną sztuką, inspirując pokolenie niespokojnych duchów, zaś Colin odgrywał jedynie nędzną tragifarsę, godną wystawiania co najwyżej za podartej kurtyny w budzie na skrzyżowaniu podrzędnych uliczek. Powtarzał cudze słowa jak nakręcana pozytywka, lecz Avery cierpliwie dawał mu wskazówki. Chciał mu pomóc i naprowadzić na drogę mrocznego, aczkolwiek wizyjnego symbolizmu.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przedziwne koleje losu splątujące dwa żywota z pozoru do siebie całkowicie niepodobne; ogień i woda spajają się w jedno, tworząc naturę nową, nieznaną, pełną zagadek, naturę gotową do odkrycia przez ciekawskie oczy przybysza z zewnątrz. Co jednak, czy odkrycie nie spełni jego oczekiwań, lecz przyniesie rozczarowanie, smutek i niechęć do dalszych odkryć? Co w przypadku, gdy odkryta natura okaże się barbarzyńskim ewenementem, obrzydliwym plugastwem, które odrzuca się w płomienie, by spopielone próchno niegodziwości nie mamiło więcej ludzkich oczu? Jak jednak spalić coś, co jest ogniem, wiecznie płonącym w odmętach ludzkich pragnień, ukrytych marzeń, których nie zdradza się nikomu, samemu będąc zbyt przerażonym ich kuszącą siłą. Czy właśnie to Colin widział w Samaelu, poddając mu się właściwie bez walki? Własne ukryte fantazje, własne pragnienia duszone przez lata w głębi świadomości, wpychane pod powierzchnię wody za każdym razem, gdy nieopacznie dopuścił do jej chwilowego uwolnienia? Szukał potęgi i władzy, która otworzyłaby mu wiele zamkniętych drzwi w arystokratycznych korytarzach niepisanych umów; szukał siły swojego autorytetu, który pozwalałby mu z godnością i bez kompleksów stawać na równi z tymi, którzy od pokoleń szczycili się nieskażoną krwią i tradycyjnym wychowaniem; szukał w końcu obojętności, która ułatwiłaby mu manewrowanie po zaminowanych polach układów i rodowych niechęci, bez konieczności angażowania się w konflikty, które nijak miały się do jego końcowego celu. Celu dopiero powoli rodzącego się w jego umyśle, jeszcze nie do końca ukształtowanego, zmiennego jak sam Colin, wciąż tkwiący gdzieś w hibernacji na granicy między dwoma światami. Miał świadomość, że jego niezdecydowanie jest brakiem dojrzałości, brakiem brania odpowiedzialności za swoje decyzję, postępowaniem dyktowanym zwykłym strachem przed wybraniem jednej opcji i raz na zawsze zerwanie z drugą. Miał świadomość, że swoją niewieścią wręcz zmiennością mógł wzbudzać w Averym pogardę i niechęć, ale jednocześnie zmienność ta była doskonałym pretekstem, by jeszcze dokładniej zająć się swoim uczniem, prostując jego poskręcane, zawiłe i niedoskonałe myślenie; by wprowadzić go na drogę jedynej słusznej poprawności i - być może - nawet z dumą obserwować czynione postępy. Poddawał się woli i naukom Samaela z radością i entuzjazmem, jakich nie widział w sobie od bardzo dawna - chłonął odkrywany przez niego świat, roztaczaną wizję społeczeństwa i jego hierarchii, przyjmował wyznawane przez arystokratę wartości, ale nie bał się polemizować, gdy któraś z wpajanych nauk godziła w jego odwieczne poczucie przyzwoitości czy wręcz normalności. Szacunek, jakim obdarzał młodszego szlachcica, równy mógł być wyłącznie szacunkowi, którym uczeń darzy mistrza; mieszał się jednak z pewnego rodzaju służalczością, poczuciem tej małej, zdradliwej niższości - Samael wszak miał wszystko, co ród mógł mu zapewnić, Colinowi pozostało zaś wyłącznie poznawanie tego po raz pierwszy - a czerpanie wiedzy z ust i umysłu Avery'ego, jakkolwiek kształcące i skuteczne, pozostawiało wciąż małą zadrę, która nie pozwalała Colinowi spojrzeć na nauczyciela jak równego sobie.
Domeną ludzi słabych było uleganie silniejszym bez walki; on się nie poddawał mimo swojej początkowej słabości - aż nadto widocznej w pierwszych kontaktach z Samaelem - uparcie dążąc do kolejnych celów stawianych przez swojego mentora. Krok po kroku przekuwając swoje dotychczasowe tabu na przyjemności umysłu i ciała; to, co uważał do niedawna za niemoralne i godne potępienia, nagle stawało się cudowną rozkoszą sycącą zmysły: manipulacja, drobne kłamstwa okazały się jednak warte chwilowego zaprzedania duszy demonowi zła, gdy wiodły do celu, którym była własna przyjemność. Znacznie różniąca się od tej, której doświadczał przez ostatnie lata; sycącym pokarmem dla umysłu było samo patrzenie, jak dzięki prostym sztuczkom, odpowiednim słowom, nienagannym manierom i wyuczonej, dominującej postawie, dotychczasowi oponenci stawiający mu opór i jawnie śmiejący mu się w twarz nagle uciekali z podkulonymi ogonami. Próbował nowego doświadczenia na maluczkich i na wielkich, analizując skrupulatnie każdą porażkę i każdą wygraną, szukając słabych punktów swojego postępowania. Rady Avery'ego i chęć naśladowania go przynajmniej w części, by osiągnąć zamierzone cele, nie poszły na marne, gdy Colin krok po kroku wdzierał się w szlachecki świat, prezentując nagle naturę zgoła odmienną od dotychczasowego buntownika i wyrzutka, ascety i szlacheckiego pustelnika. Brakowało mu jeszcze ogłady, która w szlacheckim świecie wyznaczała niejako standardy człowieczeństwa, wytyczając granicę między arystokratycznym nadczłowiekiem, stojącym hierarchicznie wyżej, dysponującym większą władzą i przywilejami, a plugastwem pełzającym mu u stóp. Colin wciąż plamił się jeszcze resztkami tej plugawości, nie do końca wyzbyty dawnych przyzwyczajeń, ale coraz chętniejszym i łaskawszym okiem patrzył w przyszłość, która z dnia na dzień wyraźniej rysowała się ostrym obrazem szlacheckiego życia. Musiał jedynie odkryć w sobie powołanie do wyższości, do władzy i dominacji, do której wszak był przeznaczony z natury; już z racji swojego urodzenia powołany został do rzeczy wielkich, odchodząc w chwilowej zachciance beznadziejności od przeznaczenia, które wytyczyło mu losy już od zarania dziejów.
Nie ruszył się z miejsca, gdy Avery jakby od niechcenia wskazał mu fotel; fascynująca lektura, której gospodarz nie przerywał jeszcze przez chwilę, dała Colinowi cenne sekundy, w czasie których obrzucił Samaela spojrzeniem uważnym i czujnym, spodziewając się kolejnego łaskawego ataku, którego celem miało być nauczenie go czegoś nowego. Nieruchoma sylwetka szlachcica wpatrzonego w karty książki była do złudzenia identyczna z sylwetką Colina, gdy zasiadał w swoim własnym fotelu w rezydencji, wyciągając dłoń po kolejny niezbadany jeszcze tomik, by wyszarpać z niego nieznane tajemnice. Cytaty i aforyzmy pozostawały w jego pamięci z taką samą łatwością, jak miecz przecinał delikatną skórę; krwawiąca rana zadawała jednak cierpienie, Colin zaś czerpał z każdej nowej wiedzy czystą przyjemność. Istna uczta wyobraźni, na jaką udawał się za każdym razem, gdy zatapiał się w nowej lekturze, całkowicie oderwany od świata i przyziemnej rzeczywistości, ponurej i żałosnej w porównaniu z tą, jaką odkrywał strona po stronie na kartach książki.
- Jeśli chcesz żebym milczał, po prostu mnie zaknebluj - rzucił z wulgarną lekkością, podchodząc jeszcze bliżej kominka, gdzie stanowił ciemny kontrast dla strzelających w górę płomieni. Mógł być usłużną małpką wpatrzoną uległym spojrzeniem na swojego pana i wdzięczną, gdy ten raczył wyciągnąć swą prawicę do pocałunku; nie zamierzał być jednak małpką bezwolną, bez własnego zdania i bez tej drobnej szansy wyrażenia swojego buntu wobec otaczających go realiów. Posłuszeństwo Colina nie wyrażało się w paranoicznym strachu przed Samaelem, nie było odpowiedzią na przerażenie wizją grożącej kary. Zgodność, z jaką przyznawał przed młodszym mężczyzną jego panowanie, wyznaczała wiedza, jaką Avery mógł mu przekazać - i szacunek do niego jako osoby, która tę wiedzę posiadała i gotowa była się nią łaskawie dzielić.
Domeną ludzi słabych było uleganie silniejszym bez walki; on się nie poddawał mimo swojej początkowej słabości - aż nadto widocznej w pierwszych kontaktach z Samaelem - uparcie dążąc do kolejnych celów stawianych przez swojego mentora. Krok po kroku przekuwając swoje dotychczasowe tabu na przyjemności umysłu i ciała; to, co uważał do niedawna za niemoralne i godne potępienia, nagle stawało się cudowną rozkoszą sycącą zmysły: manipulacja, drobne kłamstwa okazały się jednak warte chwilowego zaprzedania duszy demonowi zła, gdy wiodły do celu, którym była własna przyjemność. Znacznie różniąca się od tej, której doświadczał przez ostatnie lata; sycącym pokarmem dla umysłu było samo patrzenie, jak dzięki prostym sztuczkom, odpowiednim słowom, nienagannym manierom i wyuczonej, dominującej postawie, dotychczasowi oponenci stawiający mu opór i jawnie śmiejący mu się w twarz nagle uciekali z podkulonymi ogonami. Próbował nowego doświadczenia na maluczkich i na wielkich, analizując skrupulatnie każdą porażkę i każdą wygraną, szukając słabych punktów swojego postępowania. Rady Avery'ego i chęć naśladowania go przynajmniej w części, by osiągnąć zamierzone cele, nie poszły na marne, gdy Colin krok po kroku wdzierał się w szlachecki świat, prezentując nagle naturę zgoła odmienną od dotychczasowego buntownika i wyrzutka, ascety i szlacheckiego pustelnika. Brakowało mu jeszcze ogłady, która w szlacheckim świecie wyznaczała niejako standardy człowieczeństwa, wytyczając granicę między arystokratycznym nadczłowiekiem, stojącym hierarchicznie wyżej, dysponującym większą władzą i przywilejami, a plugastwem pełzającym mu u stóp. Colin wciąż plamił się jeszcze resztkami tej plugawości, nie do końca wyzbyty dawnych przyzwyczajeń, ale coraz chętniejszym i łaskawszym okiem patrzył w przyszłość, która z dnia na dzień wyraźniej rysowała się ostrym obrazem szlacheckiego życia. Musiał jedynie odkryć w sobie powołanie do wyższości, do władzy i dominacji, do której wszak był przeznaczony z natury; już z racji swojego urodzenia powołany został do rzeczy wielkich, odchodząc w chwilowej zachciance beznadziejności od przeznaczenia, które wytyczyło mu losy już od zarania dziejów.
Nie ruszył się z miejsca, gdy Avery jakby od niechcenia wskazał mu fotel; fascynująca lektura, której gospodarz nie przerywał jeszcze przez chwilę, dała Colinowi cenne sekundy, w czasie których obrzucił Samaela spojrzeniem uważnym i czujnym, spodziewając się kolejnego łaskawego ataku, którego celem miało być nauczenie go czegoś nowego. Nieruchoma sylwetka szlachcica wpatrzonego w karty książki była do złudzenia identyczna z sylwetką Colina, gdy zasiadał w swoim własnym fotelu w rezydencji, wyciągając dłoń po kolejny niezbadany jeszcze tomik, by wyszarpać z niego nieznane tajemnice. Cytaty i aforyzmy pozostawały w jego pamięci z taką samą łatwością, jak miecz przecinał delikatną skórę; krwawiąca rana zadawała jednak cierpienie, Colin zaś czerpał z każdej nowej wiedzy czystą przyjemność. Istna uczta wyobraźni, na jaką udawał się za każdym razem, gdy zatapiał się w nowej lekturze, całkowicie oderwany od świata i przyziemnej rzeczywistości, ponurej i żałosnej w porównaniu z tą, jaką odkrywał strona po stronie na kartach książki.
- Jeśli chcesz żebym milczał, po prostu mnie zaknebluj - rzucił z wulgarną lekkością, podchodząc jeszcze bliżej kominka, gdzie stanowił ciemny kontrast dla strzelających w górę płomieni. Mógł być usłużną małpką wpatrzoną uległym spojrzeniem na swojego pana i wdzięczną, gdy ten raczył wyciągnąć swą prawicę do pocałunku; nie zamierzał być jednak małpką bezwolną, bez własnego zdania i bez tej drobnej szansy wyrażenia swojego buntu wobec otaczających go realiów. Posłuszeństwo Colina nie wyrażało się w paranoicznym strachu przed Samaelem, nie było odpowiedzią na przerażenie wizją grożącej kary. Zgodność, z jaką przyznawał przed młodszym mężczyzną jego panowanie, wyznaczała wiedza, jaką Avery mógł mu przekazać - i szacunek do niego jako osoby, która tę wiedzę posiadała i gotowa była się nią łaskawie dzielić.
Preferując najtrudniejsze odcinki, rzucając się w wir wyzwań i ognia, wzbudzał podziw, nie tylko swych wyznawców, ale również zagorzałych adwersarzy. Którzy mogli się z nim nie zgadzać i przeklinać dzień, w jakim przyszedł na świat, ale musieli go szanować. Na salonach od zawsze go respektowano i Avery’ego nie obchodziło, iż ten respekt został okupiony grymasami niezadowolenia, a pochlebcze słowa szeptali ludzie plujący jadem i zwykli obłudnicy, w skrytości ducha zazdroszczące mu tej siły, charyzmatycznego głosu, zdawałoby się dobywającego z samej głębi i zdolnego wzruszyć kamienie. Czuł się stuprocentowy pewny swojej uprzywilejowanej pozycji, miejsca u szczytu stołu arystokratycznej socjety i nie musiał drżeć przed pomówieniami płynącymi z koślawych ust dwulicowych szlachciców. Zwykle pozostawał głuchy na feerię dźwięków, pozostawiając gwizdy i wiwaty dla spragnionego taniej rozrywki gawiedzi. Potrafił uszczęśliwiać motłoch, ponieważ niejeden plebejusz otworzył przed nim swoją duszę i niejeden odkrył serce. Samael dokładnie znał ukryte słabostki ludzi ludu, ich śmieszne pragnienia zamknięte w nieinteresującej oprawie, niekiedy wygórowane ambicje, czyniące ich – miast, jak to sobie wyobrażali, wybrańców – niewolnikami najgorliwszymi, bo gotowymi na wszystko, żeby wybić się spośród pozostałych sług. Avery był żarliwym zwolennikiem egalitaryzmu – panującego wśród jego poddanych. Nie rozróżniał wśród nich lepszych i gorszych, gdyż wszyscy pełnili identyczne funkcje, a wbrew pozorom, potrafiłby zastąpić każdego z nich z dziecinną łatwością. Koło niego zawsze kręciła się rzesza młodocianych (oraz podstarzałych) czarodziejów, pragnących wyłudzić od niego odrobinę cennego czasu, zagadując z maniakalnym uporem, wciągając w bezbrzeżnie nudne i (nie)prowadzące do Nietzschego dysputy. W jakich naprawdę nie lubił się udzielać, biorąc w nich udział raczej bierny, gromiąc wzrokiem wyjątkowo tępych jej uczestników bądź wtrącając półsłówka w momencie najodpowiedniejszym i właściwym, aby nie uznano go za niewychowanego chama. Mógł pozwalać sobie wprawdzie na wiele; zdecydowanie na takie względy nie powinni liczyć raczkujący dopiero w świecie arystokratycznych intryg małoletni szlachcice, aczkolwiek pozostawał zobowiązany do minimalnego zaangażowania. Śliniący się dyletanci i tyle winni uważać za swój sukces, bowiem Avery z największą rozkoszą rozdeptałby ich w pył, jak zwykłych amatorów, profanujących jego osobę oraz jego czas. Który płynął nieubłaganie niczym woda w rzece Lete, rzucając na Samaela cień niepamięci nieważnych szczegółów. Złote zgłoski dźwięczały w powietrzu, niby czarowne dźwięki lutni Orfeusza, acz nadal pozostawały tylko muzyką, wygrywaną żeby uśpić nobliwych arystokratów. Podczas kiedy on antycypował ich losy, oni potulnie i w błogiej, nieświadomej ciszy chwiali się nad urwiskiem najeżonym ostrymi graniami. Zostawiając w jego dłoniach pełen wymiar decyzyjny. Przywykł do ferowania wyroków, do zdradliwych słów, które z pełną premedytacją prowadziły do zatracenia. Żonglował słowami na równi z żywotami ludzkimi i nie czyniło mu zaprawdę większej różnicy, czy igrał z biednym parobkiem, czy też z hrabią. Ekwilibrystyka duszami zawsze niosła ze sobą dreszcz napięcia, tym przyjemniejszego, z im silniejszym oponentem stawał w szranki, lecz nigdy nie zetknął się z godnym przeciwnikiem. Ci zazwyczaj nie potrafili zapewnić mu rozrywki dłuższej, niż chwilowa woltyżerka na ich grzbietach, chylących się stopniowo do służalczego ukłonu. Zdarzało się, iż ubolewał nad tym, jednakowoż utwierdzało go to w przekonaniu, iż urodził się wyjątkowy i predestynowany do rzeczy wielkich.
Jak udoskonalanie nieidealnego bytu Colina, kolejnej pomyłki (ponoć) Wszechmogącego. Avery widział w nim zakurzony potencjał, jakby błyszczące złoto spozierało zachęcająco spod warstwy brudnej patyny, okrywającej sylwetkę zdziwaczałego arystokraty. Mógł na nowo rzeźbić i ryć (zarówno w ciele, jak i umyśle), tworzyć praktycznie nowe życie oraz rozwiązywać poplątane nitki zgubnych wpływów. Bawiąc się przy tym naprawdę dobrze i odnajdując w niemalże prometejskich odruchach szczerą radość. Bynajmniej nie z owej pomocy Fawley’owi - altruizm Samaela oscylował na poziomie zera bezwzględnego – promieniał zaś dzięki aktowi kreacji i możności kształtowania mężczyzny wedle własnych upodobań. Traktował go podobnie do plastycznej masy, nie szczędząc brutalności oraz zaciekłości, kiedy wtłaczał mu do głowy wiedzę, niby starożytne tajemnice, jakich od tej pory powiernikami byli już we dwoje. Najwyższy stopień wtajemniczenia oraz zaufania: podkreślał to wielokrotnie, jednocześnie ostrzegając przed ewentualną zdradą. Nie miałby wówczas ani skrupułów, ani litości, lecz był pewny lojalności Colina. Dość silnego pretendenta do miana jego przyjaciela, aczkolwiek wyłącznie dlatego, iż właściwa definicja tego słowa nastręczała mu sporo trudności. Wedle konotacji Samaela, zaliczał się jednakże do tego ścisłego grona, które znosił bez konieczności wspomagania się eliksirami zapobiegającymi migrenę. Na korzyść Fawley’a zadziałało jego nawrócenie, w jakim absolutnie nie maczał palców, pozostawiając mu wolność wyboru. Kiedy wszakże postanowił zawrzeć z nim (pakt?) bliższą znajomość, Avery dokładnie wczuł się w rolę nauczyciela. Był Wergiliuszem, przewodnikiem po dantejskim piekle, wypełnionym okropnościami, o jakich dotąd mu się nie śniło; był Mefistofelesem, udzielającym wskazówek; był częścią tej siły, którą zamierzał uczynić dostępną również dla Colina. W odpowiednim czasie, bowiem obaj zdawali sobie sprawę, iż nie dojrzał jeszcze dostatecznie do celu, jaki rysował przed nim Samael. Stawał się coraz zdolniejszym uczniem, lecz wciąż targały nim wątpliwości, (całkowicie zbędne) choć miał niepowtarzalną możliwość obserwowania jego kunsztu i maestrii w pełnej krasie.
Avery odłożył książkę na stolik i uśmiechnął się flegmatycznie, przedłużając nieznośnie wibrującą ciszę. Ordynarna propozycja Fawley’a niezbyt subtelnie pobudziła jego wyobraźnię, sprawiając, iż zapragnął sprawdzić niepokornego wychowanka. Zbliżył się zatem do niego, ocierając się o granice przyzwoitości i muskając fortyfikacje jego umysły płonącymi jęzorami dominującej obecności. Agresywnie, lecz nie przypuszczając szturmy na pełne luk mury obronne. Chciał jedynie naznaczyć Colina swoim piętnem oraz przekazać mu swoją największą tajemnicę, a także cichą groźbę. Mógł zetrzeć go na proch, nie wykorzystując wcale przewagi fizycznej – parał się delikatniejszą sferą ludzkiej natury. Dualizm istniał w przyrodzie i był czynnikiem zapewniającym w niej równowagę, aczkolwiek któż sprzeciwiłby się, gdyby zapragnął ot tak, dla własnej przyjemności płynącej z (twórczej?) destrukcji go z niszczyć i totalnie dekapitować? Nieodwołanie dzieląc ludzkość na dwie rasy, ustosunkowane biologicznie i metafizycznie.
-Najpierw się napijemy – zdecydował z cynicznym uśmiechem, odkładając w czasie klasyfikację Fawley’a. Uczynił zachęcający gest dłonią, decydując się nie wzywać skrzatów. Miał przed sobą wiernego pachołka, dodatkowo obdarzonego wcale nieźle rozwiniętym ośrodkiem odpowiadającym za myślenie, więc korzystał bez skrępowania ze wszystkich dobrodziejstw rzucanych mu przez Colina do stóp. Obiecując mu w zamian dokładnie to, czego sobie zażyczył.
Jak udoskonalanie nieidealnego bytu Colina, kolejnej pomyłki (ponoć) Wszechmogącego. Avery widział w nim zakurzony potencjał, jakby błyszczące złoto spozierało zachęcająco spod warstwy brudnej patyny, okrywającej sylwetkę zdziwaczałego arystokraty. Mógł na nowo rzeźbić i ryć (zarówno w ciele, jak i umyśle), tworzyć praktycznie nowe życie oraz rozwiązywać poplątane nitki zgubnych wpływów. Bawiąc się przy tym naprawdę dobrze i odnajdując w niemalże prometejskich odruchach szczerą radość. Bynajmniej nie z owej pomocy Fawley’owi - altruizm Samaela oscylował na poziomie zera bezwzględnego – promieniał zaś dzięki aktowi kreacji i możności kształtowania mężczyzny wedle własnych upodobań. Traktował go podobnie do plastycznej masy, nie szczędząc brutalności oraz zaciekłości, kiedy wtłaczał mu do głowy wiedzę, niby starożytne tajemnice, jakich od tej pory powiernikami byli już we dwoje. Najwyższy stopień wtajemniczenia oraz zaufania: podkreślał to wielokrotnie, jednocześnie ostrzegając przed ewentualną zdradą. Nie miałby wówczas ani skrupułów, ani litości, lecz był pewny lojalności Colina. Dość silnego pretendenta do miana jego przyjaciela, aczkolwiek wyłącznie dlatego, iż właściwa definicja tego słowa nastręczała mu sporo trudności. Wedle konotacji Samaela, zaliczał się jednakże do tego ścisłego grona, które znosił bez konieczności wspomagania się eliksirami zapobiegającymi migrenę. Na korzyść Fawley’a zadziałało jego nawrócenie, w jakim absolutnie nie maczał palców, pozostawiając mu wolność wyboru. Kiedy wszakże postanowił zawrzeć z nim (pakt?) bliższą znajomość, Avery dokładnie wczuł się w rolę nauczyciela. Był Wergiliuszem, przewodnikiem po dantejskim piekle, wypełnionym okropnościami, o jakich dotąd mu się nie śniło; był Mefistofelesem, udzielającym wskazówek; był częścią tej siły, którą zamierzał uczynić dostępną również dla Colina. W odpowiednim czasie, bowiem obaj zdawali sobie sprawę, iż nie dojrzał jeszcze dostatecznie do celu, jaki rysował przed nim Samael. Stawał się coraz zdolniejszym uczniem, lecz wciąż targały nim wątpliwości, (całkowicie zbędne) choć miał niepowtarzalną możliwość obserwowania jego kunsztu i maestrii w pełnej krasie.
Avery odłożył książkę na stolik i uśmiechnął się flegmatycznie, przedłużając nieznośnie wibrującą ciszę. Ordynarna propozycja Fawley’a niezbyt subtelnie pobudziła jego wyobraźnię, sprawiając, iż zapragnął sprawdzić niepokornego wychowanka. Zbliżył się zatem do niego, ocierając się o granice przyzwoitości i muskając fortyfikacje jego umysły płonącymi jęzorami dominującej obecności. Agresywnie, lecz nie przypuszczając szturmy na pełne luk mury obronne. Chciał jedynie naznaczyć Colina swoim piętnem oraz przekazać mu swoją największą tajemnicę, a także cichą groźbę. Mógł zetrzeć go na proch, nie wykorzystując wcale przewagi fizycznej – parał się delikatniejszą sferą ludzkiej natury. Dualizm istniał w przyrodzie i był czynnikiem zapewniającym w niej równowagę, aczkolwiek któż sprzeciwiłby się, gdyby zapragnął ot tak, dla własnej przyjemności płynącej z (twórczej?) destrukcji go z niszczyć i totalnie dekapitować? Nieodwołanie dzieląc ludzkość na dwie rasy, ustosunkowane biologicznie i metafizycznie.
-Najpierw się napijemy – zdecydował z cynicznym uśmiechem, odkładając w czasie klasyfikację Fawley’a. Uczynił zachęcający gest dłonią, decydując się nie wzywać skrzatów. Miał przed sobą wiernego pachołka, dodatkowo obdarzonego wcale nieźle rozwiniętym ośrodkiem odpowiadającym za myślenie, więc korzystał bez skrępowania ze wszystkich dobrodziejstw rzucanych mu przez Colina do stóp. Obiecując mu w zamian dokładnie to, czego sobie zażyczył.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Najpierw się napijemy.
Jedynie wyuczona przez ostatnie tygodnie samokontrola nakazywała mu dalej oddychać, nie wstrzymując zbawiennego dopływu powietrza i krwi do mózgu, pracującego teraz na najwyższych obrotach. Wielka machina czasu zatrzymała się w miejscu, dopuszczając do świadomości Colina coraz mocniejsze, coraz głośniejsze i coraz bardziej natarczywe dudnienie zapowiadające nowe zmiany. Nowe kroki na wąskiej ścieżce, którą podążał do tej pory, ścieżce wijącej się między niepewnością a przekonaniem, mającej doprowadzić go na szczyt najczystszej idealności. Tej samej, która w oczach mężczyzny prezentowana była w osobie Samaela, ocierającego się niejako o apoteozę. Trzy słowa wypowiedziane jego ustami, z cynicznymi kryształkami uśmiechu; czy mogły być zapowiedzią tego, czego Colin pragnął od wielu tygodni, marząc o oddaniu Avery'emu hołdu nie tylko z własnego umysłu, ale i ciała? Czy mogły oznaczać, że jego nauczyciel przyjąłby swoją łaskawością nikły podarunek, jaki chciał mu ofiarować w dowód swej niegasnącej wdzięczności i szacunku? Im bardziej Samael zapuszczał się w swojej mroczne opowieści, im więcej jadowitej nienawiści do kobiet sączył w umysł Colina, tym mocniej ten ostatni zastanawiał się nad faktycznym stanem męskiej duszy, ziejącej tak jawną niechęcią do niewieściej części ludzkiego rodzaju. Płynące w wartkich słowach mizoginii uprzedzenie, którego Samael coraz częściej już nawet nie krył, budziło w Colinie liczne, często dziecięco naiwne podejrzenia, prowokując go do szukania fundamentów i przyczyn takiej postawy, zupełnie odmiennej od tej, której on sam hołdował od wielu lat i z której nie zamierzał rezygnować... nawet narażając się na naganne spojrzenie swojego mistrza i strofujące pouczenia, których Avery z pewnością by mu nie szczędził. W Colinie nie było jednak tego dziwnego pragnienia, które nakazywałoby mu padać na kolana i czołobitnie wyrażać swoją małość; jego niemalże boskie uwielbienie dla szlachcica wypływało z najczystszego szacunku za okazaną dobroć; za otworzenie drzwi do świata, który do tej pory mienił się jedynie dalekimi błyskami, jak delikatna poświata lampek na świątecznych choinkach, które dopiero z bliska okazują się płonącą pożogą. Fawley nie czuł najmniejszej przyjemności z upokarzania samego siebie; i nie uważał, by się temu upokorzeniu poddawał służąc wręcz Samaelowi swoją osobą, swoim umysłem poddawanym na zręczne kształtowanie. Oddzielał żałosne upokorzenie od dumnej uległości, która wyróżniała od szeregu nijakich dusz w korowodzie bylejakości przemykającej niepostrzeżenie przez szlacheckie życie Avery'ego, na które ten nie zwracał nawet swojej uwagi, wypatrując w ich tle kogoś o wiele bardziej interesującego. To duma z tego, że stał się wybranym sprawiała, że mógł zginać przed arystokratą kark i spuszczać oczy pod jego przenikającym spojrzeniem, zachowując jednocześnie bezpieczny dystans od upodlającego upokorzenia.
Zastanawiając się wielokrotnie nad pobudkami Samaela, nad jego niechęcią do kobiet, nad stosunkiem do niewiast pasujących do roli przypadkowego podnóżka, a nie życiowej partnerki, często zapominał o analizie swoich postaw. Swojej ciekawości świata, swoich pragnień wyrażanych jedynie w ciszy sypialni, w której towarzystwa dotrzymywały mu te same damy, którymi Avery w obrazoburczych słowach pogardzał. Szukał w przeszłości szlachcica - wyrywanej mu kawałek po kawałku z lakonicznych wypowiedzi, z prasowych informacji, z opowieści podsłuchanych na salonach - elementów odpowiadających za jego obecne życie, podejście do wielu spraw, za jego wciąż nie do końca jasną postawę. Jednocześnie skrupulatnie i z pewnym strachem oddalając od siebie konieczność szukania podstaw własnego zachowania. Nie chciał wiedzieć, co nim powodowało, gdy przysiadł się do Avery'ego na ostatnim Sabacie, ani co sprawiło, że poddał mu się z nieznaną sobie dotąd radością akceptacji. Nie chciał znać przyczyn, dla których spity alkoholowym trunkiem - ale nadal wystarczająco świadomy swoich działań - podążył kilka miesięcy później za świeżo poznanym mężczyzną do jego rudery, po raz pierwszy kosztując w niej rozkosznej ambrozji uległości, ani dlaczego słodki nektar bogów podsuwany przez Benjamina kusił go potem jeszcze wielokrotnie. Miałka przeszłość nie interesowała go teraz ani trochę, gdy Samael roztoczył przed nim bajeczną wizję przyszłości, która w połączeniu z przekonaniem Colina, by żyć tu i teraz, chwytając dzień całym sobą i wyduszając z nocy jej najbardziej perwersyjne zachcianki, stanowiło doskonałą kompilację, stokroć potężniejszą od chęci toczenia nudnych dysput nad minionymi czasami. Szkło brzęknęło, gdy Colin sięgnął po wypolerowane, błyszczące kieliszki, nalewając do nich alkohol; precyzyjnie, idealnie równo, nie rozlewając ani jednej kropki. Nikle przypomniał sobie słowa Samaela, którymi uraczył go na pierwszym spotkaniu, nazywając kelnerem. Być może teraz, gdy wręczał mu kieliszek, to samo wspomnienie przemknęło przez jego umysł, niczym alegoria przyszłości spełniającej się właśnie na ich oczach? Nieustępliwa obecność Avery'ego żonglującego słowami i manipulującego jego umysłem i ciałem - nawet bez specjalnych starań w tym względzie wychodziło mu to naturalnie samą swoją postawą - była wyczuwalna w każdym jego najmniejszym geście, gdy przyjmował kieliszek i mierzył go zachęcającym spojrzenie. Colin miał ochotę cofnąć się o krok, by na chwilę odetchnąć głęboko, wciągając w nozdrza ostatnie drobiny wolności, ale nie ruszył się z miejsca, z dłonią zaciśniętą na kieliszku i nerwami balansującymi na granicy szaleństwa.
- Życzysz sobie jeszcze czegoś? - zapytał w końcu, przerywając ciszę i mocząc wargi w palącym płynie. Nie czuł jego smaku i równie dobrze mógł pić teraz mętną wodę a nie najlepszy trunek stanowiący rozkosz dla szlacheckich podniebień. Alkohol przelał się przez jego gardło, dopiero teraz rozpoczynając swoją zbawienną grę; miało jednak minąć jeszcze sporo czasu, nim pierwsze efekty bezwstydnego rozluźnienia otoczyłyby Colina swoimi bezpiecznymi ramionami. - Nie przypuszczam, że zaprosiłeś mnie tylko po to, by cieszyć się moim wspaniałym towarzystwem - parsknął, odstawiając kieliszek na stół i odwracając się w stronę kominka. Błysk płomieni, choć na dłuższą metę męczący dla oczu, był jednak bezpieczniejszy od cynicznego spojrzenia Avery'ego. Wiedział, że nawet stając po drugiej stronie pomieszczenia czy kryjąc się za fortecą z zaklęć. nie byłby w stanie oprzeć się delikatnej prośbie Samaela i cichym, spokojnym krokom mężczyzny przedzierającym się przez jego umysł i docierającym do najgłębszych pragnień uległości, które Colin starał się za wszelką cenę ukrywać przed młodszym szlachcicem.
Jedynie wyuczona przez ostatnie tygodnie samokontrola nakazywała mu dalej oddychać, nie wstrzymując zbawiennego dopływu powietrza i krwi do mózgu, pracującego teraz na najwyższych obrotach. Wielka machina czasu zatrzymała się w miejscu, dopuszczając do świadomości Colina coraz mocniejsze, coraz głośniejsze i coraz bardziej natarczywe dudnienie zapowiadające nowe zmiany. Nowe kroki na wąskiej ścieżce, którą podążał do tej pory, ścieżce wijącej się między niepewnością a przekonaniem, mającej doprowadzić go na szczyt najczystszej idealności. Tej samej, która w oczach mężczyzny prezentowana była w osobie Samaela, ocierającego się niejako o apoteozę. Trzy słowa wypowiedziane jego ustami, z cynicznymi kryształkami uśmiechu; czy mogły być zapowiedzią tego, czego Colin pragnął od wielu tygodni, marząc o oddaniu Avery'emu hołdu nie tylko z własnego umysłu, ale i ciała? Czy mogły oznaczać, że jego nauczyciel przyjąłby swoją łaskawością nikły podarunek, jaki chciał mu ofiarować w dowód swej niegasnącej wdzięczności i szacunku? Im bardziej Samael zapuszczał się w swojej mroczne opowieści, im więcej jadowitej nienawiści do kobiet sączył w umysł Colina, tym mocniej ten ostatni zastanawiał się nad faktycznym stanem męskiej duszy, ziejącej tak jawną niechęcią do niewieściej części ludzkiego rodzaju. Płynące w wartkich słowach mizoginii uprzedzenie, którego Samael coraz częściej już nawet nie krył, budziło w Colinie liczne, często dziecięco naiwne podejrzenia, prowokując go do szukania fundamentów i przyczyn takiej postawy, zupełnie odmiennej od tej, której on sam hołdował od wielu lat i z której nie zamierzał rezygnować... nawet narażając się na naganne spojrzenie swojego mistrza i strofujące pouczenia, których Avery z pewnością by mu nie szczędził. W Colinie nie było jednak tego dziwnego pragnienia, które nakazywałoby mu padać na kolana i czołobitnie wyrażać swoją małość; jego niemalże boskie uwielbienie dla szlachcica wypływało z najczystszego szacunku za okazaną dobroć; za otworzenie drzwi do świata, który do tej pory mienił się jedynie dalekimi błyskami, jak delikatna poświata lampek na świątecznych choinkach, które dopiero z bliska okazują się płonącą pożogą. Fawley nie czuł najmniejszej przyjemności z upokarzania samego siebie; i nie uważał, by się temu upokorzeniu poddawał służąc wręcz Samaelowi swoją osobą, swoim umysłem poddawanym na zręczne kształtowanie. Oddzielał żałosne upokorzenie od dumnej uległości, która wyróżniała od szeregu nijakich dusz w korowodzie bylejakości przemykającej niepostrzeżenie przez szlacheckie życie Avery'ego, na które ten nie zwracał nawet swojej uwagi, wypatrując w ich tle kogoś o wiele bardziej interesującego. To duma z tego, że stał się wybranym sprawiała, że mógł zginać przed arystokratą kark i spuszczać oczy pod jego przenikającym spojrzeniem, zachowując jednocześnie bezpieczny dystans od upodlającego upokorzenia.
Zastanawiając się wielokrotnie nad pobudkami Samaela, nad jego niechęcią do kobiet, nad stosunkiem do niewiast pasujących do roli przypadkowego podnóżka, a nie życiowej partnerki, często zapominał o analizie swoich postaw. Swojej ciekawości świata, swoich pragnień wyrażanych jedynie w ciszy sypialni, w której towarzystwa dotrzymywały mu te same damy, którymi Avery w obrazoburczych słowach pogardzał. Szukał w przeszłości szlachcica - wyrywanej mu kawałek po kawałku z lakonicznych wypowiedzi, z prasowych informacji, z opowieści podsłuchanych na salonach - elementów odpowiadających za jego obecne życie, podejście do wielu spraw, za jego wciąż nie do końca jasną postawę. Jednocześnie skrupulatnie i z pewnym strachem oddalając od siebie konieczność szukania podstaw własnego zachowania. Nie chciał wiedzieć, co nim powodowało, gdy przysiadł się do Avery'ego na ostatnim Sabacie, ani co sprawiło, że poddał mu się z nieznaną sobie dotąd radością akceptacji. Nie chciał znać przyczyn, dla których spity alkoholowym trunkiem - ale nadal wystarczająco świadomy swoich działań - podążył kilka miesięcy później za świeżo poznanym mężczyzną do jego rudery, po raz pierwszy kosztując w niej rozkosznej ambrozji uległości, ani dlaczego słodki nektar bogów podsuwany przez Benjamina kusił go potem jeszcze wielokrotnie. Miałka przeszłość nie interesowała go teraz ani trochę, gdy Samael roztoczył przed nim bajeczną wizję przyszłości, która w połączeniu z przekonaniem Colina, by żyć tu i teraz, chwytając dzień całym sobą i wyduszając z nocy jej najbardziej perwersyjne zachcianki, stanowiło doskonałą kompilację, stokroć potężniejszą od chęci toczenia nudnych dysput nad minionymi czasami. Szkło brzęknęło, gdy Colin sięgnął po wypolerowane, błyszczące kieliszki, nalewając do nich alkohol; precyzyjnie, idealnie równo, nie rozlewając ani jednej kropki. Nikle przypomniał sobie słowa Samaela, którymi uraczył go na pierwszym spotkaniu, nazywając kelnerem. Być może teraz, gdy wręczał mu kieliszek, to samo wspomnienie przemknęło przez jego umysł, niczym alegoria przyszłości spełniającej się właśnie na ich oczach? Nieustępliwa obecność Avery'ego żonglującego słowami i manipulującego jego umysłem i ciałem - nawet bez specjalnych starań w tym względzie wychodziło mu to naturalnie samą swoją postawą - była wyczuwalna w każdym jego najmniejszym geście, gdy przyjmował kieliszek i mierzył go zachęcającym spojrzenie. Colin miał ochotę cofnąć się o krok, by na chwilę odetchnąć głęboko, wciągając w nozdrza ostatnie drobiny wolności, ale nie ruszył się z miejsca, z dłonią zaciśniętą na kieliszku i nerwami balansującymi na granicy szaleństwa.
- Życzysz sobie jeszcze czegoś? - zapytał w końcu, przerywając ciszę i mocząc wargi w palącym płynie. Nie czuł jego smaku i równie dobrze mógł pić teraz mętną wodę a nie najlepszy trunek stanowiący rozkosz dla szlacheckich podniebień. Alkohol przelał się przez jego gardło, dopiero teraz rozpoczynając swoją zbawienną grę; miało jednak minąć jeszcze sporo czasu, nim pierwsze efekty bezwstydnego rozluźnienia otoczyłyby Colina swoimi bezpiecznymi ramionami. - Nie przypuszczam, że zaprosiłeś mnie tylko po to, by cieszyć się moim wspaniałym towarzystwem - parsknął, odstawiając kieliszek na stół i odwracając się w stronę kominka. Błysk płomieni, choć na dłuższą metę męczący dla oczu, był jednak bezpieczniejszy od cynicznego spojrzenia Avery'ego. Wiedział, że nawet stając po drugiej stronie pomieszczenia czy kryjąc się za fortecą z zaklęć. nie byłby w stanie oprzeć się delikatnej prośbie Samaela i cichym, spokojnym krokom mężczyzny przedzierającym się przez jego umysł i docierającym do najgłębszych pragnień uległości, które Colin starał się za wszelką cenę ukrywać przed młodszym szlachcicem.
Wytyczał sobie cele i realizował je głuchy na prośby, jęki i błagania. Niewzruszony pożogą, jaką za sobą zostawiał, dymiącymi zgliszczami spopielonych i zniszczonych ludzi, jakich zdeptał zupełnie niczym nędzne robaki (niech im ziemia lekką będzie) oraz niosącym się echem szlochów lamentujących płaczek. Nie potrzebował zastanawiać się nad losami tych, których ignorował bądź tych, których krzywdził, odkreślając ich żywoty jako jałowe, czy nawet zbędne. Wyręczał zatem siłę wyższą bez niepotrzebnych pytań, przyjmując za pewnik, iż takie zakończenie zawierało się w sybillińskich księgach (w jednej z sześciu spalonych?) i nie odczuwając z tego względu żadnych wyrzutów sumienia. Kierował nim zwykły egocentryzm, podobnie jak w momencie, kiedy zdecydował się wyciągnąć dłoń do Fawley’a i podnieść go z klęczek. A następnie sprawić, aby sam chętnie na nie powrócił, kłaniając się już jednak tylko i wyłącznie przed nim. Nie uznawał własności społecznej, nie lubił dzielić się swoimi zabawkami, a nader wszystko zbyt mocno cenił swego pupila, by puszczać go w obieg wśród szlacheckich dewiantów. Colin winien mu za to wdzięczność, choć zapewne nawet nie zdawał sobie sprawy z początkowych zamiarów względem swojej osoby. Tych Samael zaś nie zamierzał mu zdradzać, ogólnikami zaledwie szczując jego umysł, powodując w nim mętlik i prowokując do interpretacji każdego swego słowa. Spijanego niezwykle chętnie, jakby mogły zapewnić mu wieczną młodość oraz nieśmiertelność. Avery tego nie gwarantował, lecz zastrzegał, iż rozszerzy jego horyzonty, darowując mu wiedzę, jakiej nie znalazłby w księgach czy zapomnianych woluminach. Nieszczęsny Fawley kompletnie nie przewidywał co bierze na siebie – albo pod, jak zwykł mawiać Sameal czyniąc z kobiet p r z e d m i o t ich prywatnego żartu – kiedy przebąkiwał o niewiastach inaczej niż w kwestiach instytucji zapobiegającej regresowi przyrostu naturalnego. Pozostawał szalenie uparty i nieprzejednany, za zmianę doprowadzając tym Avery’ego do wielkiego gniewu i szczerego rozbawienia. Ubolewał nad naiwnością księgarza, lecz jego bezkrytyczność bez wątpienia działała na korzyść Samaela. Została mu przecież ofiarowana carte blanche, a wraz z nią, całkowita wyłączność na Colina Fawley’a. Formowanego niezwykle powoli z godną podziwu precyzją wielkiego mistrza. Dokładność stanowiła klucz do sukcesu, a praca nad jego charakterem wymagała dużego wkładu i takiegoż zaangażowania. Obu stron. On zaś wykorzystywał ów fakt do dyktowania twardych warunków, gdyż w głównej mierze to od niego zależał rozwój Colina. Przewidziany w jedynym słusznym kierunku i za właściwym pośrednictwem. Nie mógł znaleźć lepszego mecenasa, wprowadzającego go w tajniki arystokratycznych knowań, uczącego erystyki i właściwych postaw, charakterystycznych dla osoby z wyższych sfer. Avery brał udział w swoistego rodzaju krucjacie, dążąc do emancypacji zabiedzonego Fawley’a, zbyt wyraźnie uzależnionego od szlacheckiego towarzystwa stolikowego. Jego protekcja przynosiła skutki i na salonach nie uciekano już przed Colinem, niby przed żebrakiem zarażonym trądem, a zaczynano patrzeć nań z szacunkiem. Ta nagła zmiana budziła w Samaelu wyłącznie politowanie nad przewrotnością towarzyskiej elity, lecz podziwiał efekty swej wytężonej pracy z typowym dla megalomana niemym zachwytem nad swym dziełem – c ud, iż w ferworze owej afirmacji nie usechł jeszcze z głodu i pragnienia.
Zdążył się już przyzwyczaić do cichej obecności Colina, przypominającego zresztą sługę, towarzyszącego mu na każdym kroku i gotowego na najmniejsze skinienie. Avery wszakże nie poczuwał najmniejszej ochoty do wyzyskiwania go stricte jako swego pachołka, przewidując dlań zadania wznioślejsze. Nalanie alkoholu nie ujmowało godności, ale wymownie podkreślało jego niższą pozycję (może powinien zażądać tytułowania go panem? i rysowało dystans między mężczyznami. Znikający nieśpiesznie za kurtyną wyśmienitej nalewki. Pozwalał na to z pełną premedytacją, ponieważ pragnął pokazać Colinowi, iż niektórych kwestii absolutnie nie należało przyjmować na wiarę. Jeśli dążył do zrozumienia, negacja była równie potrzebna do poznania odpowiedzi, jak alkohol do rozluźnienia zmysłów. Przypuszczał, że gdyby podzielił się z nim taką refleksją, na pewno by mu przyklasnął – czy to z przyzwyczajenia, czy z rzeczywistej zgody. Istny spektakl furiackiej trupy kabareciarzy, gdzie za kulisami czyhała nieskończoność, a na scenie dusza ludzka podrygiwała niczym kukła, zmagając się z hamletyckim dylematem bycia.
Jasna łuna bijąca z kominka spowijała pomieszczenie przyjemną poświatą, w której sylwetka Colina wydawała się mętnym cieniem, widziadłem przemykającym w płonących bierwionach. Był dość nierzeczywisty, jednakże Avery miał pewność, iż dla niego zerwałby każde okowy, zarówno półsnu, jak i nieistnienia. Wyostrzona czy zdeformowana percepcja? Pytanie otwarte i nadal pozostawione bez odpowiedzi, gdy w milczeniu (wcale nie niezręcznym) delektował się smakiem alkoholu i widokiem emocjonalnie rozchwianego Fawley’a. Którego uporczywie spychał na skraj klifu, podjudzając do runięcia w przepaść lub zapadnięciu się w jego śliskich ramionach. Nurzał się tylko w gamie emocji, nie podejmując próby rozszyfrowania jego myśli. Znacznie bardziej interesowało Samaela spektrum uczuć, kipiących w nim z olbrzymią mocą i… ściągających nań nieuniknioną zgubę.
- Mylisz się – zaprzeczył, nie ruszając się z fotela – właśnie po to cię wezwałem – rzekł, odstawiając szklankę. Uśmiechał się przy tym znacząco lubieżnie i wręcz w y c z e k u j ą c o wpatrując się w Fawley’a. Delikatnie i hipnotycznie, mimiką wyrażając wszystko: intymność z pogranicza poezji i wywodów filozoficznych.
Zdążył się już przyzwyczaić do cichej obecności Colina, przypominającego zresztą sługę, towarzyszącego mu na każdym kroku i gotowego na najmniejsze skinienie. Avery wszakże nie poczuwał najmniejszej ochoty do wyzyskiwania go stricte jako swego pachołka, przewidując dlań zadania wznioślejsze. Nalanie alkoholu nie ujmowało godności, ale wymownie podkreślało jego niższą pozycję (może powinien zażądać tytułowania go panem? i rysowało dystans między mężczyznami. Znikający nieśpiesznie za kurtyną wyśmienitej nalewki. Pozwalał na to z pełną premedytacją, ponieważ pragnął pokazać Colinowi, iż niektórych kwestii absolutnie nie należało przyjmować na wiarę. Jeśli dążył do zrozumienia, negacja była równie potrzebna do poznania odpowiedzi, jak alkohol do rozluźnienia zmysłów. Przypuszczał, że gdyby podzielił się z nim taką refleksją, na pewno by mu przyklasnął – czy to z przyzwyczajenia, czy z rzeczywistej zgody. Istny spektakl furiackiej trupy kabareciarzy, gdzie za kulisami czyhała nieskończoność, a na scenie dusza ludzka podrygiwała niczym kukła, zmagając się z hamletyckim dylematem bycia.
Jasna łuna bijąca z kominka spowijała pomieszczenie przyjemną poświatą, w której sylwetka Colina wydawała się mętnym cieniem, widziadłem przemykającym w płonących bierwionach. Był dość nierzeczywisty, jednakże Avery miał pewność, iż dla niego zerwałby każde okowy, zarówno półsnu, jak i nieistnienia. Wyostrzona czy zdeformowana percepcja? Pytanie otwarte i nadal pozostawione bez odpowiedzi, gdy w milczeniu (wcale nie niezręcznym) delektował się smakiem alkoholu i widokiem emocjonalnie rozchwianego Fawley’a. Którego uporczywie spychał na skraj klifu, podjudzając do runięcia w przepaść lub zapadnięciu się w jego śliskich ramionach. Nurzał się tylko w gamie emocji, nie podejmując próby rozszyfrowania jego myśli. Znacznie bardziej interesowało Samaela spektrum uczuć, kipiących w nim z olbrzymią mocą i… ściągających nań nieuniknioną zgubę.
- Mylisz się – zaprzeczył, nie ruszając się z fotela – właśnie po to cię wezwałem – rzekł, odstawiając szklankę. Uśmiechał się przy tym znacząco lubieżnie i wręcz w y c z e k u j ą c o wpatrując się w Fawley’a. Delikatnie i hipnotycznie, mimiką wyrażając wszystko: intymność z pogranicza poezji i wywodów filozoficznych.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kiedy skosztujesz zakazanego owocu, niedostępnego przez wieki, dojrzewającego w spokoju na drzewie poznania, drzewie dobra zła, drzewie moralności i występku, twoje pragnienia wcale nie cichną. Nie czujesz ani zaspokojenia ogarniającego ciało, ani spokoju ducha; w ustach wciąż czujesz smak rozkoszy, który pieścił twoje podniebienie, a słodki sok owocu zebrany w kącikach ust nie pozwala zapomnieć o doświadczonym doznaniu. I kusi, i wabi, byś wysunął język i po raz ostatni zlizał błogosławiony nektar, który zapobiegawcze dłonie starały się przed tobą skrywać. Wcale nie czujesz się spełniony, gdy twoje usta obejmują niepewnie owoc, błądząc językiem po delikatnej powierzchni; ani gdy wgryzasz się ostrożnie w nieznany miąższ, po raz pierwszy smakując tego, co było dla ciebie zakazane i zastanawiasz się - dlaczego? Czemu rzecz tak piękna sama w sobie, przynosząca nieopisaną radość i poruszająca wszystkie zmysły, stała do tej pory za barierą absurdalnych obostrzeń, których istoty nie potrafiłeś zrozumieć. Zakazany owoc nie przynosi zaspokojenia - przynosi pragnienie jeszcze większe, jeszcze mocniejsze, wręcz desperackie; upadasz i rozbijasz się na miliony małych kawałeczków, z których każdy pragnie do szaleństwa tego, by móc ponownie zakosztować zabronionej słodyczy. Posuwasz się coraz dalej, robisz rzeczy, o które sam siebie nie podejrzewasz, łamiesz kolejne tabu, upadlając samego siebie, by móc choćby przez chwilę, przez jeden krótki moment znów poczuć smak owocu. Podobnie było z Colinem, chciwie łaknącym dotyku satysfakcji, którego doświadczył kilka miesięcy temu; silnej męskiej dłoni, zniewalającego uścisku, dominującej postawy, przed którymi mógłby zgiąć kark, ukorzyć się, by zyskać nieśmiertelność równą bogom na co dzień spijającym nektar z ust swoich kochanków. Bez wahania przyjąłby każdy kielich podany mu przez Samaela, przechylając go wysoko, żeby nie uronić najmniejszej kropki podarowanej łaskawie przez swojego mistrza. Zerwałby każdy owoc, wgryzając się w niego kęs po kęsie, wiecznie niezaspokojony, wiecznie pragnący, ze strachem patrzący w przyszłość bez owocu, gdy drzewo w końcu obumrze i przestanie wydawać plon obfity; gdy czuwający nad nim drwal zetnie go jednym cięciem, a on będzie musiał szukać nowego drzewa i nowych zakazanych rozkoszy.
Miał już z tym do czynienia; znał ból i rozpacz towarzyszące uderzeniom topora. Głuche stęknięcie drewna, gdy zwalało się na ziemie razem z jego dotychczasowym życiem, pragnieniami i marzeniami. Pamiętał swoje zakazane owoce - gdy zamykał się we własnym świecie, wypowiadając posłuszeństwo życiu i szukając ukojenia w mrokach śmierci; gdy łamał moralne zasady, dążąc wyłącznie do własnej satysfakcji i za nic mając krzywdy innych; gdy sprzeciwił się swojemu pochodzeniu, czerpiąc zakazaną przyjemność z plugawienia rodowego nazwiska i arystokratycznego rodowodu. I ten najżywszy, najsłodszy owoc uniżenia, gdy oddawał swoje ciało i duszę we władanie silniejszych, gdy pozwalał na sodomiczne grzechy, drwiąc sobie z piekielnych otchłani i groźby wypchnięcia poza nawias społeczeństwa. Przywykł do bycia pariasem, którego dotknięcie było złowróżbną zapowiedzią i w tym też szukał kolejnej przyjemności - wynikającej ze świadomości bycia zagrożeniem, przed którym kolana zginały się w lęku, a wzrok odwracał w przerażeniu. Ale nie teraz, gdy stał naprzeciwko Samaela; teraz to nie on był był przyczyną zdziwienia i przerażenia, wytykania palcami i poszeptywania po kątach. Mężczyzna stojący przed nim ujął go swoją prawicą, nadając kręgosłupowi odpowiedni kształt; podniósł go z kolan i nauczył patrzeć w oczy tym, przed którymi chronił się dotąd w obawie. Zbyt wiele mu zawdzięczał, by mu za to nie podziękować, ofiarowując tym samym największy dowód swojej zależności od Avery'ego. Nie było łatwo znaleźć rzecz, która zadowoliłaby jego mistrza - fortuna Colina choć spora, nie umywała się do fortuny Samaela; podarki ze starannie dobranych niewiast, jakkolwiek cieszyły oczy Colina, wydawały się nieodpowiednie dla mężczyzny, który cenił wyłącznie ich wartość rozpłodową; bezkrytyczny szacunek i podziw uzyskał już dawno, gdy otworzył przed starszym szlachcicem zupełnie nowe podwoje świata arystokracji i magii, który do tej pory był dla Fawley'a jedynie bajkową opowieścią.
Kolejne słowa Samaela rozerwały spokojną kotarę chroniącą umysł Colina przed nadmiernymi wyobrażeniami; przed fantazjami i marzeniami, które skrywał głęboko, nie tyle przerażony faktem ich odkrycia, co rozczarowaniem, że nigdy się nie spełnią. Słowa szlachcica, choć z pozoru nieznaczące, mogące uchodzić wręcz za żartobliwe przekomarzanie się przyjaciół, miały dla Colina drugie dno. Stworzyły szczelinę, przez którą do racjonalnego rozumu zaczęły przenikać niespokojne marzenia; podjęta gra wyobraźni podsuwała mu dziesiątki różnych scenariuszy, które łączył wspólny mianownik uległości i dominacji.
- Oto jestem, skoro mnie wołałeś - biblijna alegoria boskiego wezwania swojego sługi przebijała z każdego wypowiadanego słowa; każdego wyrazu naznaczonego drżącym tonem niepewności. Dłoń Colina powędrowała na szyję, w poszukiwaniu ciasno zapiętego guzika tylko po to, by natknąć się na pustkę. Koszula była już rozpięta, ściśnięte gardło musiało szukać innego ratunku, innego dopływu tlenu, innej pomocy, by znów oddychać swobodnie. Spróbował zatuszować swój nerwowy gest, przesuwając dłoń na kark i siląc się nawet na niemrawy uśmiech, spuszczając nieco głowę i zerkając w płomienie. - Skoro chcesz się cieszyć moim towarzystwem, nie będę oponował. To w końcu twój teren. I twoje warunki. - Twoje zasady i twój krok zawisło w niedopowiedzeniu. Całe jego ciało protestowało przeciwko przyjętej bierności, mięśnie spinały się, by wykonać kolejny gest, by zgiąć się w uniżonym pokłonie, a każdy ze zmysłów podpowiadał, by rzucić się Samaelowi do stóp i błagać go o kolejną naukę, o pozwolenie, by udowodnić mu swoje bezwarunkowe, bezkrytyczne i wszechobecne oddanie. Kilka tygodni temu właśnie to by zrobił: poddał się pragnieniom ciała i zmysłów, ignorując rozsądek i racjonalny umysł, który choć ogarnięty coraz silniejszymi wizjami pragnień, wciąż pozostawał pod jego kontrolą. Colin nie klęknął, uginając się jedynie pod wyczekującym wzrokiem Avery'ego, którego nie mógł wytrzymać; wiedział, z jaką łatwością arystokrata mógłby go teraz rozczytywać... i z jaką łatwością już go rozczytał, nawet bez sięgania w głąb jego umysłu.
Miał już z tym do czynienia; znał ból i rozpacz towarzyszące uderzeniom topora. Głuche stęknięcie drewna, gdy zwalało się na ziemie razem z jego dotychczasowym życiem, pragnieniami i marzeniami. Pamiętał swoje zakazane owoce - gdy zamykał się we własnym świecie, wypowiadając posłuszeństwo życiu i szukając ukojenia w mrokach śmierci; gdy łamał moralne zasady, dążąc wyłącznie do własnej satysfakcji i za nic mając krzywdy innych; gdy sprzeciwił się swojemu pochodzeniu, czerpiąc zakazaną przyjemność z plugawienia rodowego nazwiska i arystokratycznego rodowodu. I ten najżywszy, najsłodszy owoc uniżenia, gdy oddawał swoje ciało i duszę we władanie silniejszych, gdy pozwalał na sodomiczne grzechy, drwiąc sobie z piekielnych otchłani i groźby wypchnięcia poza nawias społeczeństwa. Przywykł do bycia pariasem, którego dotknięcie było złowróżbną zapowiedzią i w tym też szukał kolejnej przyjemności - wynikającej ze świadomości bycia zagrożeniem, przed którym kolana zginały się w lęku, a wzrok odwracał w przerażeniu. Ale nie teraz, gdy stał naprzeciwko Samaela; teraz to nie on był był przyczyną zdziwienia i przerażenia, wytykania palcami i poszeptywania po kątach. Mężczyzna stojący przed nim ujął go swoją prawicą, nadając kręgosłupowi odpowiedni kształt; podniósł go z kolan i nauczył patrzeć w oczy tym, przed którymi chronił się dotąd w obawie. Zbyt wiele mu zawdzięczał, by mu za to nie podziękować, ofiarowując tym samym największy dowód swojej zależności od Avery'ego. Nie było łatwo znaleźć rzecz, która zadowoliłaby jego mistrza - fortuna Colina choć spora, nie umywała się do fortuny Samaela; podarki ze starannie dobranych niewiast, jakkolwiek cieszyły oczy Colina, wydawały się nieodpowiednie dla mężczyzny, który cenił wyłącznie ich wartość rozpłodową; bezkrytyczny szacunek i podziw uzyskał już dawno, gdy otworzył przed starszym szlachcicem zupełnie nowe podwoje świata arystokracji i magii, który do tej pory był dla Fawley'a jedynie bajkową opowieścią.
Kolejne słowa Samaela rozerwały spokojną kotarę chroniącą umysł Colina przed nadmiernymi wyobrażeniami; przed fantazjami i marzeniami, które skrywał głęboko, nie tyle przerażony faktem ich odkrycia, co rozczarowaniem, że nigdy się nie spełnią. Słowa szlachcica, choć z pozoru nieznaczące, mogące uchodzić wręcz za żartobliwe przekomarzanie się przyjaciół, miały dla Colina drugie dno. Stworzyły szczelinę, przez którą do racjonalnego rozumu zaczęły przenikać niespokojne marzenia; podjęta gra wyobraźni podsuwała mu dziesiątki różnych scenariuszy, które łączył wspólny mianownik uległości i dominacji.
- Oto jestem, skoro mnie wołałeś - biblijna alegoria boskiego wezwania swojego sługi przebijała z każdego wypowiadanego słowa; każdego wyrazu naznaczonego drżącym tonem niepewności. Dłoń Colina powędrowała na szyję, w poszukiwaniu ciasno zapiętego guzika tylko po to, by natknąć się na pustkę. Koszula była już rozpięta, ściśnięte gardło musiało szukać innego ratunku, innego dopływu tlenu, innej pomocy, by znów oddychać swobodnie. Spróbował zatuszować swój nerwowy gest, przesuwając dłoń na kark i siląc się nawet na niemrawy uśmiech, spuszczając nieco głowę i zerkając w płomienie. - Skoro chcesz się cieszyć moim towarzystwem, nie będę oponował. To w końcu twój teren. I twoje warunki. - Twoje zasady i twój krok zawisło w niedopowiedzeniu. Całe jego ciało protestowało przeciwko przyjętej bierności, mięśnie spinały się, by wykonać kolejny gest, by zgiąć się w uniżonym pokłonie, a każdy ze zmysłów podpowiadał, by rzucić się Samaelowi do stóp i błagać go o kolejną naukę, o pozwolenie, by udowodnić mu swoje bezwarunkowe, bezkrytyczne i wszechobecne oddanie. Kilka tygodni temu właśnie to by zrobił: poddał się pragnieniom ciała i zmysłów, ignorując rozsądek i racjonalny umysł, który choć ogarnięty coraz silniejszymi wizjami pragnień, wciąż pozostawał pod jego kontrolą. Colin nie klęknął, uginając się jedynie pod wyczekującym wzrokiem Avery'ego, którego nie mógł wytrzymać; wiedział, z jaką łatwością arystokrata mógłby go teraz rozczytywać... i z jaką łatwością już go rozczytał, nawet bez sięgania w głąb jego umysłu.
Postrzeganie świata w czerni i bieli zdawało się Samaelowi czymś niezwykle złowróżbnym, zwiastującym nieuniknioną katastrofę i dziesiątkującą ludzkość niby jedna z egipskich plag. Było to bowiem przekleństwo, jakiego znieść nie mogła trywialna inkantacja, piętno, które zostało nałożone na człowieka w momencie jego narodzin. Znakujące go niczym bezrozumne bydło i odzierające właściwe z wszelkich cech należnych gatunkowi. Gdzie dociekliwość, gdzie nieustannie zadawane pytania, gdzie chęć poznania? Inteligencja znikała, zdławiona pozornym zrozumieniem, podczas gdy wszystko opierało się jedynie na domysłach, wepchniętych w karykaturalne ramy, nadające rzeczywistości określone formy. Na świecie wbrew pozorom królowała jednak szarość i jej rozmaite odcienie, barwiące otoczenie ponurą mgłą, rozświetlaną jedynie doświadczeniem. Avery był empirystą z krwi i kości i choć hołdował rozumowi, na złotym piedestale definitywnie stawiał poznania zmysłowe. Stokroć intensywniejsze, stokroć bardziej pamiętne, zarówno dla duszy, jak i dla ciała, które mogło bez końca nurzać się w ukwieconej, barwnej (złudnej?) otoczce i czerpać z niewyczerpanego źródła rozkoszy. Bijącego głęboko pod ziemią, odkrywającego się jedynie dla wybrańców – czyżby Samael był tym szczęśliwcem, który zasłużył, by rozwarły się przed nim podwoje prowadzące do Fontanny Godziwego Losu? Której nigdy nie szukał; wystarczyło mu jego własne życie, niewzbogacane przecież żadną, najmniejszą dozą magii. Czary nie należały do onirycznego obrazu, przywyknął do nich, traktując je jako rzecz zupełnie naturalną. W pojęciu Avery’ego magią należało zwać cuda, a te przecież nie istniały i stanowiły wymysł dla głupców, karmiących się nadzieją i wierzących w bajki dla dzieci. Samaelowi przypadła w udziale lwia część rodzinnej schedy: otrzymał nazwisko, jakie wymawiano z szacunkiem i przed którym drżano, dostał złoto, które otwierało przed nim każdą zamkniętą furtę, a także w przeciwieństwie do Sorena, posiadł mądrość oraz dumę prawdziwego czarodzieja. Nie potrafił go zrozumieć, ani odczuwać do niego nic prócz pogardy. Podobnie jak do innych mężczyzn pokroju jego brata. Zbyt słabych, by zaakceptować swoje dziedzictwo, zbyt kruchych, by stawić czoła swemu przeznaczeniu, zbyt rozchwianych, by obrać jedyną i słuszną stronę, zbyt wątłych, by udźwignąć brzemię, jakie nad nimi ciążyło. Z zaszczytami łączyły się przygniatające kajdany, skuwające z tradycją i obowiązkami. Były one jednak warte takiego okupienia, gdyż zapewniały pozycję, dobrą sławę oraz wspaniałą reputację. Którą z mozołem budowano, kamień po kamieniu, by wraz z przypadkowym błędem, cała konstrukcja spektakularnie runęła. W łunie ognia, płaczu i łzach. Tak mógł płonąć antyczny Rzym, spopielony przez oszalałego Nerona, zupełnie jak w mgnieniu oka przekreślano przyszłość i niszczono teraźniejszość nieostrożnych arystokratów, porzucających wzniosłe archetypy i obierających naganne wzorce zachowania. Sokrates mógł być mędrcem, lecz własnoręcznie podpisał na siebie wyrok, wygłaszając bluźniercze nauki na ateńskiej agorze. Podobnie czynili szlachcice-zdrajcy, wygłaszający uwłaczające ich stanowi idee. Avery patrzył na owe działania przez pryzmat: wszystko pięknie odbijało się w złotym monoklu, oddając wizję naturalistyczną i zupełnie pozbawioną oniryczności. Dlatego z najwyższą rozkoszą przywdziałby togę sędziego i wepchnąłby podejrzanym do gardła cykutę, żeby umierali długo, cierpiąc niewyobrażalne katusze. Jeszcze chętniej zaś przydałby sobie mocy boskiej, karząc Judaszy własnego rodu na męki okrutne, przy których prometejskie bóle zdawałyby się drobną niewygodą. Wyrwana wątroba odrastała przez noc, lecz raz wycięte serce pozostawiało ślady głębsze i dotkliwsze – taki los zgotowałby każdemu niegodnemu, gdyby tylko [/i]mógł[/i]. Nie udawał wszakże kata, uznając to za rolę zbyt prymitywną. Preferował przeprowadzać prywatne kaźnie, nieodbywające się przy szerszej publiczności, w których nie bywał nigdy oprawcą – zawsze zaś łaskawym Wybawicielem. Z rąk Fawley’a przyjął zaś kolejne święcenie, stając się jego nauczycielem oraz mistrzem, co przywodziło mu na myśli proroka mugoli, aspirującego do statusu Boga. Jemu się to jednak nie udało i zginął, nie będąc w stanie udowodnić swej mocy. Avery z kolei nie raz umotywował nadane mu przez Naturę święte prawa do rozporządzania duszami i nie przewidywał dla siebie równie marnego końca. Drgnął, słysząc słowa płynące z ust swego sługi. Biblijne, przemianowane na uwłaczające jedynemu Bogu, przybierające formę apokryficznego zwrotu do nowego Pana. Avery oczekiwał, kiedy Colin wystawi mu pomnik ze złota i padnie przed nim na kolana, aby oddać mu należną cześć, zapomniawszy wnet o Stworzycielu i nie żałujący swych grzechów przeciw niemu. Ego Samalea rosło, podbudowane cichymi zgłoskami, wbijającymi się niczym ostrza w jego umysł i wsączające weń słodki syrop pochlebstw. Szczerych; nie wątpił w intencje Colina, gdyż w pełni rozumiał (i podzielał) jego zachwyt swoją osobą. Pozwalał zatem na taką afirmację, spoglądając łaskawym okiem na swego ulubieńca i zastanawiając się, czy dobrać mu obróżkę pod kolor oczu, czy jednak pozwolić, aby hasał swobodnie, nakierowywany[i] tylko jego delikatnymi sugestiami. Wiedział, że go przyciągał, że go [i]pociągał i wykorzystywał to perfidnie, grając subtelną melodię na napiętych do niemożliwości nerwach Colina. Avery’ego bawiło niezmiernie szarpanie za jego silną wolę, obserwowanie udręki, jaką emanowała cała postać nieszczęsnego księgarza i szaleństwa płonącego dziko w jego oczach. Zezwierzęcał się tylko dla niego, na pstryknięcie palcami przemieniając się w bestię i wyzbywając absolutnie wszystkich cech, czyniących zeń mężczyznę. Powinien temu przyklasnąć i pobłażać deformacji swego przyjaciela, czy bezlitośnie zbluzgać, przywołując do porządku i uderzając w (znikomą) dumę Fawley’a?
Dobiegające tony hipnotycznej muzyki nie trąciły fałszem, a upojną słodyczą, kiedy cicho zgrzytnął ciężki fotel, a Avery wstał i podszedł bliżej Colina, nadal milcząc, jakby wypowiadane przez niego słowa wcale nie zabrzmiały. Pozostawiał mu niezagospodarowane tło do snucia marzeń – może zgubi się w krainie własnych fantazji, myląc imaginację z realizmem? W którym postać Samaela stała dokładnie naprzeciwko niego: nieruchoma i niewzruszona, idealna rzeźba. Szyderczy uśmiech zaigrał na wąskich ustach, kiedy lekkim skinieniem głowy wyrażał swe przyzwolenie na ofiarę, którą Colin pragnął mu złożyć na własnym ołtarzu. Już niedługo słowo miało stać się ciałem, a Fawley jego najprawdziwszym, najwierniejszym i tworem.
Dobiegające tony hipnotycznej muzyki nie trąciły fałszem, a upojną słodyczą, kiedy cicho zgrzytnął ciężki fotel, a Avery wstał i podszedł bliżej Colina, nadal milcząc, jakby wypowiadane przez niego słowa wcale nie zabrzmiały. Pozostawiał mu niezagospodarowane tło do snucia marzeń – może zgubi się w krainie własnych fantazji, myląc imaginację z realizmem? W którym postać Samaela stała dokładnie naprzeciwko niego: nieruchoma i niewzruszona, idealna rzeźba. Szyderczy uśmiech zaigrał na wąskich ustach, kiedy lekkim skinieniem głowy wyrażał swe przyzwolenie na ofiarę, którą Colin pragnął mu złożyć na własnym ołtarzu. Już niedługo słowo miało stać się ciałem, a Fawley jego najprawdziwszym, najwierniejszym i tworem.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Był wdzięczny bezgranicznie, wręcz z szaleńczą fascynacją przyjmując każdą nową naukę Samaela, którą ten roztaczał przed nim w malowniczych (a czasami wręcz przeciwnie) wizjach szlacheckiej społeczności. Przyjmował wiedzę na początku pewną nieufnością, nie do końca wierząc w kolorowe fantazje snute przez Avery'ego lub nie mogąc zrozumieć swoistej nieprawości, jaka rządziła arystokratami - czyż ludzie o tak wysokiej pozycji, tak znamienici, zajmujący czołowe stanowiska, mogli brodzić w tak wielkim bagnie różnic społecznych? Czy ta sama arystokracja, która bawiła się na festynach i hojną ręką pozbywała tysięcy galeonów, by zapewnić sobie chwilową rozrywkę, mogła być ludźmi z opowieści Samaela, skłonnymi do największych zbrodni przeciw ludzkości, depcząc godność tych, których nieszczęściem było urodzić się poniżej ich stanu? Minęło sporo czasu, zanim Colin zaczął odróżniać w naukach swojego promotora jeszcze inne nauki; inną wiedzę, którą ten zręcznie i umiejętnie wplatał w swoje słowa, jakby nie do końca pewny, czy zwykły księgarz zrozumie ich istotę i odkryje drugie dno ukryte w delikatnych aluzjach. I ten świat sekretów, niejasności, świat zabawy słowem wydawał się Colinowi o wiele bardziej interesujący od nudnego i ułożonego świata arystokracji, gdzie każdy kolejny Sabat układany był na jedną modłę i gdzie od dziesięcioleci nic się nie zmieniało... poza kolejnymi przypadkami mieszania krwi i brudzenia najczystszych arystokratycznych kropel ze szlamowatymi domieszkami. Był świadomy, jaki stosunek ma do tego faktu jego rodzina, która nie należała do prawda do zwolenników takich przypadków, ale i nie protestowała głośno, gdy już do nich doszło - a i znacznie łaskawszym okiem patrzyła na mugoli, którzy zamieszkiwali ich hrabstwo, niejednokrotnie obejmując nawet mecenat nad tymi zdolniejszymi. Z początku wyznawał podobną filozofię; jeśli mugole mogli mu zapewnić jakieś profity, nie widział powodu, by z tych okazji nie korzystać, jednak z czasem jego myślenie zaczęło się w tej materii powoli zmieniać. By w końcu zostać praktycznie w całości ukształtowanym przez delikatne sugestie Samaela, który choć młodszy, zdawał się być pod tym względem o wiele bardziej doświadczonym.
Właśnie to doświadczenie sprawiało, że Colin coraz bardziej pragnął się poddawać Avery'emu; uzależniać od niego w każdej możliwej materii, nie tylko po to, aby szukać ochrony za jego nazwiskiem, ale by za jego pomocą uczynić swoje o wiele bardziej konkretnym, znaczącym, by wyjść z kręgu nijakości i przestąpić próg prawdziwości. I po to, by zbliżyć się do niego jeszcze bardziej, przebywać w jego towarzystwie, chłonąc każde słowo, patrząc na dumną sylwetkę, która wzbudzała w nim przerażenie i rozkosz jednocześnie. Miał świadomość, że jego uwielbienie widoczne jest niekiedy aż nadto, że szacunek malujący się w jego postawie i spojrzeniu, że każdy gest kierowany w stronę Samaela nie mogły pozostać niezauważone przez arystokratę. Reagującego na wszystko pobłażliwym uśmiechem, jakby już dawno przywykł do tak prozaicznych dowodów swojej wielkości. Ta pobłażliwość i zachowywany dystans chroniły jeszcze Colina przed niebezpiecznym ryzykiem; przed próbą zbliżenia się do swojego mistrza i przed próbami zmuszenia go do jakiejś reakcji. Z jakąż łatwością Avery mógł przestąpić próg jego umysłu i odczytać wszystkie wspomnienia i wyobrażenia, które Colin układał w myślach; kolejne obrazy przesiąknięte wdzięcznym podziękowaniem u stóp Samaela, z wygłodniałymi dłońmi wspinającymi się po jego spodniach i palącym spojrzeniem pożądania wbitym w zimne tęczówki szlachcica. Nie musiałby szukać daleko i przedzierać się przez skołtunione myśli; pragnienia te ukryte były wszak bardzo płytko, wiecznie żywe i po każdym kolejnym spotkaniu urozmaicane kolejnymi detalami - dotykiem dłoni, zapachem, prawie że serdecznym uśmiechem, przeszywającym spojrzeniem, pochwalnym tonem. Colin już dawno ułożył sobie wizję chwili, w której jego wdzięczne poddaństwo wejdzie w swoje apogeum; wizję bliską dzisiejszemu spotkaniu, a jednocześnie mocno od niego odległą, jakby w tej uroczej rodzajowej scence przy kominku brakowało czegoś jeszcze. Wyraźnej zachęty ze strony Samaela?
Odważył się w końcu spojrzeć mu w oczy, beznadziejnie świadomy swojego wyraźnego podniecenia, które biło z całej postawy, a każdego ruchu, spojrzenia, nawet z wypowiadanych słów, które nie były niczym innym, jak kolejnym hołdem uległości. Z największą radością uniżyłby się na kolanach, zajmując należne sobie miejsce ucznia i z największą przyjemnością ciała i duszy przyjąłby od Avery'ego każdą nagrodę, którą ten raczyłby go obdarzyć... być może nawet w akcie najwyższej łaskawości sobą samym? Stał jednak dalej, ignorując protesty mięśni przygotowanych do kolejnego skurczu uległości, zastanawiając się rozpaczliwie, jak długo jeszcze wytrzyma, zanim sam nie zacznie go błagać o przyjęcie swojego skromnego daru. Godzinę, dwie? Kolejne spotkanie, tydzień? A może powinien zaufać niegasnącemu pragnieniu ciała i poprosić już teraz, narażając się na odmowę, wyśmianie i, czego obawiał się najbardziej, zerwania wszelkiej znajomości? Uświadomił sobie z przerażeniem, że jedna z jego rąk uniosła nagle, spoczywając naturalnie na ramieniu Samaela i powoli zsuwała w dół, jakby od niechcenia gładząc delikatny materiał. Zareagował z paniką, ostatkiem samokontroli zatrzymując ją na wysokości serca mężczyzny, znów uciekając spojrzeniem.
- A jednak masz serce - powiedział cicho, próbując zamaskować rosnące zakłopotanie, kompletnie zdezorientowany zaistniałą sytuacją. Najwyraźniej kontrola nad własnym ciałem zaczęła go zawodzić, a pragnienia umysłu stawały się o wiele silniejsze, niż zdrowy rozsądek, który nakazywał się mu jeszcze powstrzymywać. - Czasami mówisz takie rzeczy... o mugolach, czystej krwi, aktach niemalże okrucieństwa, że... - pokręcił głową, odsuwając w końcu dłoń i wsuwając ją do kieszeni spodni; marna ochrona, ale na chwilę dawała złudne poczucie bezpieczeństwa.
Właśnie to doświadczenie sprawiało, że Colin coraz bardziej pragnął się poddawać Avery'emu; uzależniać od niego w każdej możliwej materii, nie tylko po to, aby szukać ochrony za jego nazwiskiem, ale by za jego pomocą uczynić swoje o wiele bardziej konkretnym, znaczącym, by wyjść z kręgu nijakości i przestąpić próg prawdziwości. I po to, by zbliżyć się do niego jeszcze bardziej, przebywać w jego towarzystwie, chłonąc każde słowo, patrząc na dumną sylwetkę, która wzbudzała w nim przerażenie i rozkosz jednocześnie. Miał świadomość, że jego uwielbienie widoczne jest niekiedy aż nadto, że szacunek malujący się w jego postawie i spojrzeniu, że każdy gest kierowany w stronę Samaela nie mogły pozostać niezauważone przez arystokratę. Reagującego na wszystko pobłażliwym uśmiechem, jakby już dawno przywykł do tak prozaicznych dowodów swojej wielkości. Ta pobłażliwość i zachowywany dystans chroniły jeszcze Colina przed niebezpiecznym ryzykiem; przed próbą zbliżenia się do swojego mistrza i przed próbami zmuszenia go do jakiejś reakcji. Z jakąż łatwością Avery mógł przestąpić próg jego umysłu i odczytać wszystkie wspomnienia i wyobrażenia, które Colin układał w myślach; kolejne obrazy przesiąknięte wdzięcznym podziękowaniem u stóp Samaela, z wygłodniałymi dłońmi wspinającymi się po jego spodniach i palącym spojrzeniem pożądania wbitym w zimne tęczówki szlachcica. Nie musiałby szukać daleko i przedzierać się przez skołtunione myśli; pragnienia te ukryte były wszak bardzo płytko, wiecznie żywe i po każdym kolejnym spotkaniu urozmaicane kolejnymi detalami - dotykiem dłoni, zapachem, prawie że serdecznym uśmiechem, przeszywającym spojrzeniem, pochwalnym tonem. Colin już dawno ułożył sobie wizję chwili, w której jego wdzięczne poddaństwo wejdzie w swoje apogeum; wizję bliską dzisiejszemu spotkaniu, a jednocześnie mocno od niego odległą, jakby w tej uroczej rodzajowej scence przy kominku brakowało czegoś jeszcze. Wyraźnej zachęty ze strony Samaela?
Odważył się w końcu spojrzeć mu w oczy, beznadziejnie świadomy swojego wyraźnego podniecenia, które biło z całej postawy, a każdego ruchu, spojrzenia, nawet z wypowiadanych słów, które nie były niczym innym, jak kolejnym hołdem uległości. Z największą radością uniżyłby się na kolanach, zajmując należne sobie miejsce ucznia i z największą przyjemnością ciała i duszy przyjąłby od Avery'ego każdą nagrodę, którą ten raczyłby go obdarzyć... być może nawet w akcie najwyższej łaskawości sobą samym? Stał jednak dalej, ignorując protesty mięśni przygotowanych do kolejnego skurczu uległości, zastanawiając się rozpaczliwie, jak długo jeszcze wytrzyma, zanim sam nie zacznie go błagać o przyjęcie swojego skromnego daru. Godzinę, dwie? Kolejne spotkanie, tydzień? A może powinien zaufać niegasnącemu pragnieniu ciała i poprosić już teraz, narażając się na odmowę, wyśmianie i, czego obawiał się najbardziej, zerwania wszelkiej znajomości? Uświadomił sobie z przerażeniem, że jedna z jego rąk uniosła nagle, spoczywając naturalnie na ramieniu Samaela i powoli zsuwała w dół, jakby od niechcenia gładząc delikatny materiał. Zareagował z paniką, ostatkiem samokontroli zatrzymując ją na wysokości serca mężczyzny, znów uciekając spojrzeniem.
- A jednak masz serce - powiedział cicho, próbując zamaskować rosnące zakłopotanie, kompletnie zdezorientowany zaistniałą sytuacją. Najwyraźniej kontrola nad własnym ciałem zaczęła go zawodzić, a pragnienia umysłu stawały się o wiele silniejsze, niż zdrowy rozsądek, który nakazywał się mu jeszcze powstrzymywać. - Czasami mówisz takie rzeczy... o mugolach, czystej krwi, aktach niemalże okrucieństwa, że... - pokręcił głową, odsuwając w końcu dłoń i wsuwając ją do kieszeni spodni; marna ochrona, ale na chwilę dawała złudne poczucie bezpieczeństwa.
Wirowanie w świecie pozbawionym trosk wbrew pozorom mogło okazać się nużące. Niekończąca się zabawa, tańce i bankiety nie stanowiły wymarzonego życia dla kogoś, kto pragnął więcej, czuł głębiej, a swoją mentalnością znacznie wyprzedził ówczesną myśl, tworzącą naturalny porządek dla funkcjonowania społeczeństwa. Obrzydliwa demokracja, rządy błaznów, farsa i zaburzony ład dla tradycyjnego Avery’ego oznaczało niemal koniec wieków. Zdawałoby się, iż nadszedł właściwy czas na ponowne przyjście Mesjasza i ostateczny Armagdeon. Lub zbawienie – z jego ręki? Czarodziejski świat chybotał się niebezpiecznie, przypominając kolosa na glinianych nogach. Podstawy były coraz słabsze, korzenie toczyła pleśń, a zepsucie sięgało już zbyt daleko, aby zatrzymać stadium gnicia. Martwą tkankę należało natychmiast wyciąć, pozbyć się jej, usunąć i nawet nie myśleć o stosowaniu półśrodków. Radykalne, pragmatyczne rozwiązania mogły zapewnić sukces, zaś wahanie się w podjęciu zdecydowanych kroków jedynie potwierdzały słabość oraz brak konsekwentności. Czego Samael szczerze nie znosił, brzydząc się opieszałymi, konformistycznymi arystokratami. W jego mniemaniu nie istniało nic gorszego od zaniechania działania, plątania sznurków władzy, wtykania ich w niekompetentne ręce. Istniało wąskie grono przeznaczone do panowania, o światłych poglądach i wartkim rozumie. Reszta prostaczków zaś winna zdać się na nich, zapomnieć o troskach a nawet o myśleniu i egzystować sobie w stosownych dla siebie warunkach. W hierarchizacji Avery’ego nie było nic uwłaczającego: nie strącał nikogo ze szczytu drabiny społecznej i nie czynił nagle pana niewolnikiem, odbierając mu godność i przypisując rolę upadlającą w stosunku do jego wcześniejszych uprawnień. Stratyfikacja dokonała się jeszcze w zamierzchłych czasach. Każdy powinien wiedzieć, co zostało mu przeznaczone i absolutnie nie próbować aspirować wyżej. Uświadomienie ludzi w tej kwestii już stanowiłoby niemały sukces, lecz zadziwiające okazywało się to, iż pospólstwo nie chciało otworzyć się na rozwiązanie wygodne oraz satysfakcjonujące obie strony co najmniej zaognionego konfliktu. Czyż nie było kompromisem nadanie mugolskim pomiotom względnych swobód i pozwoleniem na ich egzystencję? Żądając odeń naprawdę niewiele; całkowitego podporządkowania się normom i regułom ustalonym ku utrzymaniu świetności rasy czarodziejów. Wprowadzając Colina w swą ideologię nie krył się z pogardliwym stosunkiem do szlam. Początkowo ostrożnie klarując przed nim wizję nowego, wspaniałego świata, później zaś coraz śmielej eksponując przed nim swe poglądy, niby skarbnice wiedzy, z jakich pozwalał mu czerpać do woli. Fawley rósł w jego oczach, powoli nabierając wyraźniejszego kształtu, zgodnego z właściwym konceptem Samaela. Uległa sylwetka kuląca się pod ostrzałem nieprzychylnych spojrzeń wyszlachetniała, nabrała specyficznej, arystokratycznej maniery. Avery zmył z niego szarość oraz pospolitość, nadając mu niezbędną dumę oraz wskazując niezbędną dozę arogancji. Trzymanie głowy wysoko było pierwszą rzeczą, jaką mu wpoił. Drugą zaś stanowiło to, iż chylić ją może tylko i wyłącznie przed nim.
Samael prawił Colinowi morały, rad, iż w lot przyjmuje wszystkie jego nauki. Dobrowolnie pozwalał się kształtować i okazywał za to wdzięczność niewyobrażalną. Dostrzegał ją w jego spojrzeniu, w postawie, w oszczędnych ruchach, w każdym, najmniejszym geście. Zdradzała go barwa głosu, to nieśmiałe drżenie, kiedy tylko zwracał się do niego, z nadzieją czekając na odzew od swego mistrza. Avery umiejętnie dawkował mu owe przyjemności, udzielając odpowiedzi niezwykle lakonicznych – ubogich w słowa, lecz treściwych, zawsze rozsądnych oraz przemyślanych – a także żonglując ich wspólnym czasem. On decydował o kolejnych spotkaniach, z lubością zmieniał terminy wizyt, wzywał do siebie Fawley’a i odprawiał go, kiedy tylko naszedł go kaprys. Odczuwając niemałą przyjemność z obserwacji, jak księgarz z niecierpliwością podskakuje przed drzwiami, oczekując momentu, w którym będzie już mógł łasić mu się do stóp. Udręczone oblicze Colina stanowiło niejaką nagrodę za poświęcony czas; przydawało mu choć nikłej rozrywki. Samael od wymieniania niewiele znaczących uwag o rzeczach błahych preferował ich milczące porozumienie. Obserwowanie Colina sprawiało mu olbrzymią satysfakcję: drżące z przejęcia dłonie mężczyzny, jego gorące ciało, inteligentne oczy, uciekające przed spojrzeniem w jego tęczówki posiadały niekwestionowaną symboliczną wymowę. On jednak starał się owych znaków nie odczytywać, udając ślepego, głuchego i niemego. Chciał, aby to Fawley odkrył przed nim wszystkie karty, zgnębiony, duszący się własnym, beznadziejnym tchórzostwem. Nie zamierzał mu w tym pomagać, wspaniale grając zupełnie nieświadomego, obojętnego i niezainteresowanego darami, które składał pod złotym cokołem jego pomnika. Rozkosz płynąca z odczytania najskrytszych myśli, jawiła się jedynie wówczas, kiedy były one zaciekle chronione, a dostęp do nich skrywany; pragnienia Colina wyzierały z jego oczu, z każdego wypowiadanego przezeń słowa i z tęsknych gestów, gdy rozpaczliwie wyrywał się ku niemu. Avery nie musiał penetrować jego umysłu, lecz kołysał się na jego krawędziach, pozwalając mu odczuć siebie na pograniczu fizycznej świadomości. Wiedział, że doprowadza go tym do szaleństwa, że nagina granicę przyzwoitości, jednakowoż konwenanse odpływały w niebyt, kiedy stali naprzeciw siebie. Skonfrontowani niczym dwa antagonistyczne żywioły: Avery, zostawiał po sobie dymiące zgliszcza popioły, które Fawley potulnie dogaszał, łagodząc destrukcyjną moc Samaela. Który nie zareagował, kiedy poczuł na swoim ramieniu dłoń Colina, spływającą po materiale jego koszuli. Oblicze niby wykute w marmurze pozostało niewzruszone, gdy pozwalał na naruszenie swej przestrzeni osobistej i prawie znieważenie jego świętej osoby. To było nagrodą Colina oraz triumfem Avery’ego, bezbłędnie (jak zwykle) interpretującego wróżby.
- Niemalże? – spytał drwiąco, unosząc ironicznie brew. Jego słowa kryły najczystszy jad, a on sam dawno zaprzedał duszę diabłu w imię wyższych ideałów. Tak, był okrutny, kiedy rozpinał dwa pierwsze guziki kołnierzyka u swej koszuli, odnajdując spłoszony wzrok Colina i uśmiechając się przy tym niejednoznacznie.
Samael prawił Colinowi morały, rad, iż w lot przyjmuje wszystkie jego nauki. Dobrowolnie pozwalał się kształtować i okazywał za to wdzięczność niewyobrażalną. Dostrzegał ją w jego spojrzeniu, w postawie, w oszczędnych ruchach, w każdym, najmniejszym geście. Zdradzała go barwa głosu, to nieśmiałe drżenie, kiedy tylko zwracał się do niego, z nadzieją czekając na odzew od swego mistrza. Avery umiejętnie dawkował mu owe przyjemności, udzielając odpowiedzi niezwykle lakonicznych – ubogich w słowa, lecz treściwych, zawsze rozsądnych oraz przemyślanych – a także żonglując ich wspólnym czasem. On decydował o kolejnych spotkaniach, z lubością zmieniał terminy wizyt, wzywał do siebie Fawley’a i odprawiał go, kiedy tylko naszedł go kaprys. Odczuwając niemałą przyjemność z obserwacji, jak księgarz z niecierpliwością podskakuje przed drzwiami, oczekując momentu, w którym będzie już mógł łasić mu się do stóp. Udręczone oblicze Colina stanowiło niejaką nagrodę za poświęcony czas; przydawało mu choć nikłej rozrywki. Samael od wymieniania niewiele znaczących uwag o rzeczach błahych preferował ich milczące porozumienie. Obserwowanie Colina sprawiało mu olbrzymią satysfakcję: drżące z przejęcia dłonie mężczyzny, jego gorące ciało, inteligentne oczy, uciekające przed spojrzeniem w jego tęczówki posiadały niekwestionowaną symboliczną wymowę. On jednak starał się owych znaków nie odczytywać, udając ślepego, głuchego i niemego. Chciał, aby to Fawley odkrył przed nim wszystkie karty, zgnębiony, duszący się własnym, beznadziejnym tchórzostwem. Nie zamierzał mu w tym pomagać, wspaniale grając zupełnie nieświadomego, obojętnego i niezainteresowanego darami, które składał pod złotym cokołem jego pomnika. Rozkosz płynąca z odczytania najskrytszych myśli, jawiła się jedynie wówczas, kiedy były one zaciekle chronione, a dostęp do nich skrywany; pragnienia Colina wyzierały z jego oczu, z każdego wypowiadanego przezeń słowa i z tęsknych gestów, gdy rozpaczliwie wyrywał się ku niemu. Avery nie musiał penetrować jego umysłu, lecz kołysał się na jego krawędziach, pozwalając mu odczuć siebie na pograniczu fizycznej świadomości. Wiedział, że doprowadza go tym do szaleństwa, że nagina granicę przyzwoitości, jednakowoż konwenanse odpływały w niebyt, kiedy stali naprzeciw siebie. Skonfrontowani niczym dwa antagonistyczne żywioły: Avery, zostawiał po sobie dymiące zgliszcza popioły, które Fawley potulnie dogaszał, łagodząc destrukcyjną moc Samaela. Który nie zareagował, kiedy poczuł na swoim ramieniu dłoń Colina, spływającą po materiale jego koszuli. Oblicze niby wykute w marmurze pozostało niewzruszone, gdy pozwalał na naruszenie swej przestrzeni osobistej i prawie znieważenie jego świętej osoby. To było nagrodą Colina oraz triumfem Avery’ego, bezbłędnie (jak zwykle) interpretującego wróżby.
- Niemalże? – spytał drwiąco, unosząc ironicznie brew. Jego słowa kryły najczystszy jad, a on sam dawno zaprzedał duszę diabłu w imię wyższych ideałów. Tak, był okrutny, kiedy rozpinał dwa pierwsze guziki kołnierzyka u swej koszuli, odnajdując spłoszony wzrok Colina i uśmiechając się przy tym niejednoznacznie.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Widzisz, żem pierwszy z ludzi i aniołów tłumu,
że cię znam lepiej niźli twoje archanioły,
wart, żebyś ze mną władzą dzielił się na poły.
Dokonywał bluźnierczego ubóstwienia tego, który na ubóstwienie nie zasługiwał, ze wszech miar godząc we wszystkich swoją karygodnością, swoją nikczemnością i potwornością przerastającą już największych zbrodniarzy świata; tego, którego normalny świat widziałby wespół z brutalnymi mieszkańcami dantejskiego piekła w tych kręgach, których opisywanie samo w sobie było obrzydliwą karykaturą poezji. Kłaniał się nisko swojemu panu - docierając do najgłębszego dna swojego posłuszeństwa - który nawet nie sięgając w mroki umysłu, wydobył z Colina esencję szlachectwa; wciąż nie w pełni ukształtowaną, wciąż drażniąco miękką, układającą się potulnie w dłoniach i gotową poddawać się najróżniejszym zabiegom, ale w końcu widoczną, oficjalną, która nie była już wstydliwie spłaszczana i chowana w obawie, że ktoś w niepozornym księgarzu mógłby dostrzec szlachetnie urodzonego. Samael jak wprawny rzeźbiarz odrzucił swym dłutem niepotrzebny kamień przyzwyczajeń, wstydliwości i zacofania; wydobył z bezbarwnej, bezkształtnej bryły byle czego nowy wzór, nowy ludzki charakter, wodząc stanowczymi palcami po roztapiającej się lawie uległości. Colin nigdy nie dążył do zwyczajnych wyższych celów; nigdy nie chciał być kimś wśród nikogo, wątpliwe zaszczyty oddając tym, którzy gotowi się byli o nie szaleńczo zabijać w drodze do chwili bezsensownej chwały, która przemijała równie szybko jak potęga istniejącego świat. Nie urodził się, by władać maluczkimi w slamsach podrzędnej czarodziejskiej mieściny; swoje powołanie do swoistej wielkości - jako człowieka obdarzonego władzą, dysponującego żywotami wielu - odkrył z chwilą, gdy pierwsze sukcesy na wydawniczym rynku okazały się sukcesami zwiastującymi kolejne. Rodzinna fortuna, majątek ojca pozostawiony po narodzinach Colina, wciąż spoczywała prawie nietknięta w bankowej skrytce. Była oznaką tej wielkości, na którą nie każdy mógł się zdobyć - dotarcia na szczyt własnymi siłami, bez usłużnych podnóżków i pomocnych dłoni, które na chwilę pozbyły się zwodniczego noża. Wielkość, której pragnął, nie była wielkością ludzkości: fortuną i bezcennym majątkiem, sławą i chwałą wyzierającą z każdego prasowego artykułu; nie była rozpoznawalnością na ulicy i uściskiem dłoni Ministra Magii. Cel, do którego dążył, był celem umysłu. Pragnieniem, by dysponować potęgą gotową decydować o ludzkich żywotach, gdzie jedna decyzja mogła zaważyć na losie nie tylko pracownika, ale i całej jego rodziny; gdzie zwykła zachcianka decydowała o istnieniu lub nicości. Nie było łatwo osiągnąć ten cel, gdy wielokrotnie gubił się na wąskiej i pełne rozwidleń ścieżce, gdy zbaczał z kursu, poddając się ludzkiej słabości, współczuciu i litości. Brodził w ciemnościach, złakniony choćby iskry światła, wątłego promyczka, gdy w końcu znalazł go Samael i wyciągnął na brzeg. To nie był ratunek sam w sobie, lecz obietnica jeszcze cięższej pracy, kolejnych wyrzeczeń, kolejnych rozwidlonych dróg - ale tym razem nie szedł już sam, podążając za niknącymi w oddali plecami swojego przewodnika. Uwięzionego w ziemskim nakryciu z prawideł i zasad przeznaczonych dla śmiertelników, dla ludzkości grzęznącej w absurdzie swojej dwulicowej moralności, która potrafił wabić słodkim uśmiechem pokory, by z zaskoczenia wbić sztylet zanurzony w perwersji. Colin nigdy nie próbował zrozumieć Avery'ego w stopniu wyższym, niż on sam mu na to pozwalał. Czy z nabożnego szacunku przed mężczyzną, który wywlókł go prawie że za kołnierz z bagna bylejakości, by wprowadzić w swój świat i pokazać swoje zasady, czy ze świadomości pewnej klęski przy każdej podjętej próbie - nie miało to żadnego znaczenia. Samael wciąż jawił mu się jako ktoś przewyższający go we wszystkim, znającym tajniki szlacheckiej sztuki, aroganckiego spojrzenia, żartobliwego uśmiechu zwiastującego najcięższe katusze. Im bardziej Avery się przed nim odkrywał, tym większy niepokój budziło to w Colinie, zbyt oddanemu jednak wzniosłej idei posłuszeństwa, by zaprzątać sobie tym głowę. Jeśli miał być salonowym pieskiem z elegancką obrożą, leżącym u stóp pana przy kominku i leniwie unoszącym głowę na każdy najmniejszy hałas - gotów był merdać ogonem z radości, z ironicznym splunięciem w twarz patrząc na tych, których to raziło. Nie miał zamiaru być jednym z tych pompatycznych dupków hołdujących nudnym zasadom moralności, postrzegającym arystokrację jako tradycyjną skamielinę, w której nie było miejsca na nowości, na zmiany, na delikatne poprawki, które uczyniłyby świat szlachciców rzeczywiście szlacheckim. Bez brudnych naleciałości, bez czarnych pociągnięć mugolskich i szlamowatych pędzli, które zdaniem niektórych idiotów jedynie wzbogacały arystokrację. Avery nauczył go czegoś zupełnie innego, otworzył oczy na rzeczy, które pozostawały dla wielu tajemnicą; nauczył zachowania godnego prawdziwego szlachcica, a nie miękkich zabawek w ministerialnych rękach, idących na coraz większe ustępstwa.
Już samo to było wystarczającym powodem, by okazywać mu swoją niegasnącą, bezwarunkową, gotową na wszystko wdzięczność, przejawiającą się często aktami kompletnie niezrozumiałymi dla ignorantów, którzy zamknięci byli w swoich własnych bezpiecznych skorupach, cierpliwie czekając na lepsze czasy; na idącą ponoć odnowę, świeży powiew młodej krwi rosnącego pokolenia. Już samo to wystarczyło, by Colin bez wahania wszedł na żarzące się węgle, by rzucił się w przepastną toń oceanu, by poświęcił się w przemiłej bogom cielesnej ofierze tylko po to, by nie zawieść swojego mistrza. Wpatrującego się w niego z ciemniejącymi tęczówkami, z tym niebezpiecznym uśmiechem błąkającym się na ustach, który zwiastować mógł i przyjemność rozkosznego zwycięstwa, i gorycz bolesnej porażki. Avery był obietnicą nieprzemijającej chwały; pieśni nieśmiertelności, którą nie tylko czuł, ale i sam tworzył, do której łaskawie dopuścił Colina, dając mu skosztować zapowiedzi swojej potęgi. Nadchodziły czasy, do których nie każdy jeszcze dojrzał, wciąż chowając się za przeszłością, z nerwowym śmiechem reagując na wszelkie znaki na niebie i ziemi zwiastujące rosnące niebezpieczeństwo; w tej walce Colin wolał stać, całkiem zresztą rozumnie, po stronie Samaela, zapewniając go o swoim absolutnym oddaniu. To ono zmusiło... nie, zachęciło Colina do zgięcia kolan; do oddania kroku w tył, jeszcze jednego, zbawiennego, dającego kolejne centymetry ulgi i nieskrywanego oddechu, gdy powietrze dotarło do jego płuc, pozwalając ukoić na sekundę skołatane nerwy. To oddanie pozwoliło Colinowi bez wstydu i najmniejszego strachu uniżyć głowę i wbić spojrzenie w podłogę, a potem osunąć się na kolana przed Averym, którego sylwetka groteskowo odbijała się na tle płonącego kominka. Colin wziął jeszcze jeden głęboki oddech, unosząc wyraźnie ramiona, aż jego cień na podłodze zatańczył migotliwie, jakby przeczuwając, co się za chwilę stanie; wiedząc, jaka granica uległości zostanie przekroczona, jakie obietnice padną i jakie słowa zostaną wypowiedziane. A może te ostatnie wcale nie będą potrzebne? Może wystarczy tylko szczere, czyste spojrzenie pokornego sługi, godzącego się z radością ze swoim przeznaczeniem, do którego był - pobocznie czy celowo? - przygotowywany przez ostatnie miesiące.
- Daj mi rząd dusz, bo chcę mieć władzę, jaką i ty posiadasz. Zażądaj mojej duszy, a wyrwę ją sobie bez wahania - uniósł głowę, spoglądając na Avery'go płonącym wzrokiem, w którym odbijało się szaleństwo i pragnienie walczące z ostatnimi barierami zahamowań, które jeszcze broniły się ostatkiem sił przez aktem ostatecznej uległości. Przekroczony Rubikon tlił się powoli, z wodami wypalonymi nieobjętą rozumem pożogą, z wyzwaniem rzuconym uzurpatorom panującym na fałszywych wyżynach moralności, którzy ze strachem oczekiwali przyjścia przyszłości niosącej za sobą nowe prawo. Nie było w nim już nie spłoszonego, zawstydzonego mężczyzny, który chwilę wcześniej z niepokojem oczekiwał najmniejszego gestu ze strony Samaela, zbyt przerażony trwającą doniosłością, by czerpać z niej jakąkolwiek przyjemność. Nie było niepewnej potulności w stanowczym uniesieniu dłoni, która spoczęła na udzie Avery'ego; bez niepotrzebnego drżenia, które towarzyszyło jej niedawno w podobnej wędrówce po ramieniu szlachcica. Twoje serce bije, a ciało reaguje, miał ochotę rzucić mu w twarz z tym samym drwiącym uśmieszkiem, którym został wcześniej obdarzony, ale roztropnie milczał, wpatrując się w jego twarz ze szlachecką dumą i butnością, której nauczył go Samael i która trwała mimo pełnej uległości postawy, gdy oddawał mu największy z możliwych hołdów, zapraszając do wzięcia swojej duszy i ciała.
że cię znam lepiej niźli twoje archanioły,
wart, żebyś ze mną władzą dzielił się na poły.
Dokonywał bluźnierczego ubóstwienia tego, który na ubóstwienie nie zasługiwał, ze wszech miar godząc we wszystkich swoją karygodnością, swoją nikczemnością i potwornością przerastającą już największych zbrodniarzy świata; tego, którego normalny świat widziałby wespół z brutalnymi mieszkańcami dantejskiego piekła w tych kręgach, których opisywanie samo w sobie było obrzydliwą karykaturą poezji. Kłaniał się nisko swojemu panu - docierając do najgłębszego dna swojego posłuszeństwa - który nawet nie sięgając w mroki umysłu, wydobył z Colina esencję szlachectwa; wciąż nie w pełni ukształtowaną, wciąż drażniąco miękką, układającą się potulnie w dłoniach i gotową poddawać się najróżniejszym zabiegom, ale w końcu widoczną, oficjalną, która nie była już wstydliwie spłaszczana i chowana w obawie, że ktoś w niepozornym księgarzu mógłby dostrzec szlachetnie urodzonego. Samael jak wprawny rzeźbiarz odrzucił swym dłutem niepotrzebny kamień przyzwyczajeń, wstydliwości i zacofania; wydobył z bezbarwnej, bezkształtnej bryły byle czego nowy wzór, nowy ludzki charakter, wodząc stanowczymi palcami po roztapiającej się lawie uległości. Colin nigdy nie dążył do zwyczajnych wyższych celów; nigdy nie chciał być kimś wśród nikogo, wątpliwe zaszczyty oddając tym, którzy gotowi się byli o nie szaleńczo zabijać w drodze do chwili bezsensownej chwały, która przemijała równie szybko jak potęga istniejącego świat. Nie urodził się, by władać maluczkimi w slamsach podrzędnej czarodziejskiej mieściny; swoje powołanie do swoistej wielkości - jako człowieka obdarzonego władzą, dysponującego żywotami wielu - odkrył z chwilą, gdy pierwsze sukcesy na wydawniczym rynku okazały się sukcesami zwiastującymi kolejne. Rodzinna fortuna, majątek ojca pozostawiony po narodzinach Colina, wciąż spoczywała prawie nietknięta w bankowej skrytce. Była oznaką tej wielkości, na którą nie każdy mógł się zdobyć - dotarcia na szczyt własnymi siłami, bez usłużnych podnóżków i pomocnych dłoni, które na chwilę pozbyły się zwodniczego noża. Wielkość, której pragnął, nie była wielkością ludzkości: fortuną i bezcennym majątkiem, sławą i chwałą wyzierającą z każdego prasowego artykułu; nie była rozpoznawalnością na ulicy i uściskiem dłoni Ministra Magii. Cel, do którego dążył, był celem umysłu. Pragnieniem, by dysponować potęgą gotową decydować o ludzkich żywotach, gdzie jedna decyzja mogła zaważyć na losie nie tylko pracownika, ale i całej jego rodziny; gdzie zwykła zachcianka decydowała o istnieniu lub nicości. Nie było łatwo osiągnąć ten cel, gdy wielokrotnie gubił się na wąskiej i pełne rozwidleń ścieżce, gdy zbaczał z kursu, poddając się ludzkiej słabości, współczuciu i litości. Brodził w ciemnościach, złakniony choćby iskry światła, wątłego promyczka, gdy w końcu znalazł go Samael i wyciągnął na brzeg. To nie był ratunek sam w sobie, lecz obietnica jeszcze cięższej pracy, kolejnych wyrzeczeń, kolejnych rozwidlonych dróg - ale tym razem nie szedł już sam, podążając za niknącymi w oddali plecami swojego przewodnika. Uwięzionego w ziemskim nakryciu z prawideł i zasad przeznaczonych dla śmiertelników, dla ludzkości grzęznącej w absurdzie swojej dwulicowej moralności, która potrafił wabić słodkim uśmiechem pokory, by z zaskoczenia wbić sztylet zanurzony w perwersji. Colin nigdy nie próbował zrozumieć Avery'ego w stopniu wyższym, niż on sam mu na to pozwalał. Czy z nabożnego szacunku przed mężczyzną, który wywlókł go prawie że za kołnierz z bagna bylejakości, by wprowadzić w swój świat i pokazać swoje zasady, czy ze świadomości pewnej klęski przy każdej podjętej próbie - nie miało to żadnego znaczenia. Samael wciąż jawił mu się jako ktoś przewyższający go we wszystkim, znającym tajniki szlacheckiej sztuki, aroganckiego spojrzenia, żartobliwego uśmiechu zwiastującego najcięższe katusze. Im bardziej Avery się przed nim odkrywał, tym większy niepokój budziło to w Colinie, zbyt oddanemu jednak wzniosłej idei posłuszeństwa, by zaprzątać sobie tym głowę. Jeśli miał być salonowym pieskiem z elegancką obrożą, leżącym u stóp pana przy kominku i leniwie unoszącym głowę na każdy najmniejszy hałas - gotów był merdać ogonem z radości, z ironicznym splunięciem w twarz patrząc na tych, których to raziło. Nie miał zamiaru być jednym z tych pompatycznych dupków hołdujących nudnym zasadom moralności, postrzegającym arystokrację jako tradycyjną skamielinę, w której nie było miejsca na nowości, na zmiany, na delikatne poprawki, które uczyniłyby świat szlachciców rzeczywiście szlacheckim. Bez brudnych naleciałości, bez czarnych pociągnięć mugolskich i szlamowatych pędzli, które zdaniem niektórych idiotów jedynie wzbogacały arystokrację. Avery nauczył go czegoś zupełnie innego, otworzył oczy na rzeczy, które pozostawały dla wielu tajemnicą; nauczył zachowania godnego prawdziwego szlachcica, a nie miękkich zabawek w ministerialnych rękach, idących na coraz większe ustępstwa.
Już samo to było wystarczającym powodem, by okazywać mu swoją niegasnącą, bezwarunkową, gotową na wszystko wdzięczność, przejawiającą się często aktami kompletnie niezrozumiałymi dla ignorantów, którzy zamknięci byli w swoich własnych bezpiecznych skorupach, cierpliwie czekając na lepsze czasy; na idącą ponoć odnowę, świeży powiew młodej krwi rosnącego pokolenia. Już samo to wystarczyło, by Colin bez wahania wszedł na żarzące się węgle, by rzucił się w przepastną toń oceanu, by poświęcił się w przemiłej bogom cielesnej ofierze tylko po to, by nie zawieść swojego mistrza. Wpatrującego się w niego z ciemniejącymi tęczówkami, z tym niebezpiecznym uśmiechem błąkającym się na ustach, który zwiastować mógł i przyjemność rozkosznego zwycięstwa, i gorycz bolesnej porażki. Avery był obietnicą nieprzemijającej chwały; pieśni nieśmiertelności, którą nie tylko czuł, ale i sam tworzył, do której łaskawie dopuścił Colina, dając mu skosztować zapowiedzi swojej potęgi. Nadchodziły czasy, do których nie każdy jeszcze dojrzał, wciąż chowając się za przeszłością, z nerwowym śmiechem reagując na wszelkie znaki na niebie i ziemi zwiastujące rosnące niebezpieczeństwo; w tej walce Colin wolał stać, całkiem zresztą rozumnie, po stronie Samaela, zapewniając go o swoim absolutnym oddaniu. To ono zmusiło... nie, zachęciło Colina do zgięcia kolan; do oddania kroku w tył, jeszcze jednego, zbawiennego, dającego kolejne centymetry ulgi i nieskrywanego oddechu, gdy powietrze dotarło do jego płuc, pozwalając ukoić na sekundę skołatane nerwy. To oddanie pozwoliło Colinowi bez wstydu i najmniejszego strachu uniżyć głowę i wbić spojrzenie w podłogę, a potem osunąć się na kolana przed Averym, którego sylwetka groteskowo odbijała się na tle płonącego kominka. Colin wziął jeszcze jeden głęboki oddech, unosząc wyraźnie ramiona, aż jego cień na podłodze zatańczył migotliwie, jakby przeczuwając, co się za chwilę stanie; wiedząc, jaka granica uległości zostanie przekroczona, jakie obietnice padną i jakie słowa zostaną wypowiedziane. A może te ostatnie wcale nie będą potrzebne? Może wystarczy tylko szczere, czyste spojrzenie pokornego sługi, godzącego się z radością ze swoim przeznaczeniem, do którego był - pobocznie czy celowo? - przygotowywany przez ostatnie miesiące.
- Daj mi rząd dusz, bo chcę mieć władzę, jaką i ty posiadasz. Zażądaj mojej duszy, a wyrwę ją sobie bez wahania - uniósł głowę, spoglądając na Avery'go płonącym wzrokiem, w którym odbijało się szaleństwo i pragnienie walczące z ostatnimi barierami zahamowań, które jeszcze broniły się ostatkiem sił przez aktem ostatecznej uległości. Przekroczony Rubikon tlił się powoli, z wodami wypalonymi nieobjętą rozumem pożogą, z wyzwaniem rzuconym uzurpatorom panującym na fałszywych wyżynach moralności, którzy ze strachem oczekiwali przyjścia przyszłości niosącej za sobą nowe prawo. Nie było w nim już nie spłoszonego, zawstydzonego mężczyzny, który chwilę wcześniej z niepokojem oczekiwał najmniejszego gestu ze strony Samaela, zbyt przerażony trwającą doniosłością, by czerpać z niej jakąkolwiek przyjemność. Nie było niepewnej potulności w stanowczym uniesieniu dłoni, która spoczęła na udzie Avery'ego; bez niepotrzebnego drżenia, które towarzyszyło jej niedawno w podobnej wędrówce po ramieniu szlachcica. Twoje serce bije, a ciało reaguje, miał ochotę rzucić mu w twarz z tym samym drwiącym uśmieszkiem, którym został wcześniej obdarzony, ale roztropnie milczał, wpatrując się w jego twarz ze szlachecką dumą i butnością, której nauczył go Samael i która trwała mimo pełnej uległości postawy, gdy oddawał mu największy z możliwych hołdów, zapraszając do wzięcia swojej duszy i ciała.
Tę władzę, którą mam nad przyrodzeniem,
Chcę wywrzeć na ludzkie dusze,
Co ja zechcę, niech wnet zgadną,
Spełnią, tym się uszczęśliwią,
A jeżeli się sprzeciwią,
Niechaj cierpią i przepadną.
Avery mienił się człowiekiem ze wszech miar łagodnym, niemalże wycofanym introwertykiem. Skąpił swego towarzystwa gawiedzi, bowiem zdarzało się, iż ktoś spośród anonimowego tłumu miernot nadwyrężył jego anielską cierpliwość. Choć Samael irytował się szybko, wiele było potrzeba, aby popadł w prawdziwy, słuszny gniew. Dopiero wówczas, kiedy gorał z wściekłości, zmieniał swe dobrotliwe oblicze, przemieniając się w Boga znanego ze Starego Testamentu, szafującego najokrutniejszymi karami za najbłahsze przewinienia. W mrocznych, bezlitosnych oczach mężczyzny każdy jeden występek urastał do rangi zbrodni najohydniejszej, pogwałceniu świętego prawa oraz bluźnierstwa. Nie istniało wszak nic gorszego od sprzeniewierzeniu się słowom Pana i zaparcia się go. Wystarczył raz: Avery nie zwykł stosować prawa łaski, które na szczęście przysługiwało tylko jemu. W przeciwnym razie po świecie rozlałaby się fala obrzydliwego robactwa, gotowego lizać arystokratyczne buty, aby potem zdradzić w sposób najpodlejszy, wbić zatruty sztylet w plecy i wykpić ideały mistrza. Samaelowi nie zależało na życiu tak niegodziwych kanalii, jakie z radością wybiłby do nogi, nie pozostawiając nawet śladu po owym rodzaju, godzącym w człowiecze poczucie dumy, Zdrajcy nie zasługiwali nawet na usypanie stosu pogrzebowego, na postawienie najprostszego nagrobka, na oznaczenie miejsca ich pochówku, na spopielenie zwłok. Avery sądził (i nigdy nie błądził), że należy im się pozostawienie trucheł na widoku publicznym: ku przestrodze innych zaciekłych rebeliantów. Nie obchodziło go, iż nocą zbierają się na żer dzikie zwierzęta, nie bał się kary za zaniechanie obowiązku odprawienia ostatnich rytuałów. Wyzywał potępione dusze na pojedynek, odmawiając im obola, który otworzyłby im wrota do wiecznego odpoczynku. Z pełnym rozmysłem skazałby niegodziwców na wieczystą tułaczkę za popełnione pochopnie grzechy przeciwko niemu. Na rachunek sumienia było już jednak za późno i okazany żal nie pomógłby w zrzuceniu łańcuchów.
W szeregach Samaela brakło miejsca dla ludzi niekompetentnych, z defektami, zepsutych moralnie. Wyselekcjonowana i niezwykle wąska grupa zbierała w sobie niesamowite talenty, którymi rozporządzał zupełnie swobodnie, przesiewając ziarna umiejętności na własne korzyści. Zaprawdę, nikt dotąd nie posądził go o nadużycia, ponieważ Avery był nie tylko przedsiębiorczy, ale również łaskawy i roztropny. Chronił swych protegowanych, oferując im tarczę z własnego nazwiska, którą mogli wykorzystać przeciwko każdej rzuconej im w twarz obeldze. Wystarczyło bowiem zwykłe napomknięcie, kilka złotych zgłosek wibrujących w powietrzu, aby stworzyć magiczną bańkę, przez jaką nikt nie zdołałby się przebić. Samael był już do perfekcji wprawiony w sztuce sprawiania przyjemności, oferowania szczęścia i doprowadzania do ekstazy z tego wyłącznie jednego powodu, iż spojrzał na kogoś przychylnym wzrokiem. Owym ślepym nieszczęśnikom zdawało się, iż wydziela im godne przydziały swej atencji, zainteresowania, czy nawet sympatii, podczas gdy w rzeczywistości zadowalali się okruchami z pańskiego stołu, obgryzając kości, którymi wcześniej wzgardził Avery. Taki podział ról był wszakże właściwy oraz odpowiedni; nikt nie śmiał kwestionować jego zwierzchnictwa. Zwłaszcza nie ważył się na to Fawley, który zasłużył sobie na miano najżarliwszego wyznawcy, najgorliwszego akolity i fanatycznego wręcz kapłana. Samael dziwił się, iż nie burzył jeszcze świątyń dawnych bóstw, aby w ich miejsce jemu stawiać miejsca kultu i gromadzić wiernych, czekających na kazanie.
Avery doceniał owe oddanie, spoglądając nań ze szczególnym upodobaniem. Uczynił z Colina niemal swego faworyta, a jemu najwidoczniej sprawiało to niebywałą przyjemność. I słusznie: winien czuć się dumny, iż może służyć swemu mistrzowi i składać mu należne hołdy. Avery był panem wymagającym, aczkolwiek ustanawiał twarde i sprawiedliwe zasady. Rozkaz „naprzód” nigdy nie padał z jego ust, ustępując miejsca formule wzbudzającej większe zaufanie. „Za mną” – właśnie w ten sposób prowadził Fawley’a, wskazując mu wydeptane, bezpieczne ścieżki, na końcu których czekała na niego od dawna pożądana nagroda.
Samael wszak hojnie nagradzał ludzi miłych jego sercu. Wciąż bowiem tliły się w nim ostatki płonącego uczucia, znaczącego go człowiekiem. Podług jego mniemania tytułem uwłaczającym. Zasługiwał przecież na o wiele więcej, jako ten wybrany przez bogów, pan absolutny (wszelkiego?) stworzenia. Aspirował zresztą do tytułów przydających większej czci, większego posłuchu oraz konieczności składania czołobitnych pokłonów wzorem wschodnich obyczajów. Nie lękał się kary, jaka groziła za wytrącenie insygniów władzy z ręki Najwyższego, bowiem toczący się między nimi bój, zdawał się już zbliżać do finałowego starcia. Szala zwycięstwa chybotała się, choć teraz znacząco przechylona w kierunku Samaela, dodawała mu skrzydeł, którymi uderzał o firmamenty niebios, trzęsąc w posadach światem (nieudolnie) stworzonym przez Boga. Oprócz cech naturalnego przywódcy, silnego i przeznaczonego do sprawowania władzy, miał za sobą rzeszę gotową rzucić się za nim w ogień, a w wypadku porażki, chętną, by razem z nim dokonać żywota i przez wieczność dogorywać w dziesiątej czeluści Malebolge. Napełniało to Avery’ego niewyobrażalną wręcz dumą, jego ego pęczniało, a megalomania przybierała naprawdę niepokojące rozmiary. Nie mógł wszakże nie czuć glorii swej chwały, kiedy widział, jak Colin usłużnie podkłada się pod jego wprawne ręce, pozwalając dobrowolnie kuć w sobie cechy i przesłanki prawdziwego szlachcica. Formował go zupełnie od nowa, krusząc haniebne zalążki fuszerki, przydając w zamian całe garście przymiotów, mających nadać mu osobowość mężczyzny nieulękłego sercem i niezłomnego duchem. Avery znowu wcielał się w Boga, poprawiając spartaczoną przez niego robotę. W rzemiośle najważniejszą cnotą była dokładność oraz cierpliwość, jaką wykazywał, bez najmniejszego wytchnienia w pocie czoła pracując nad płytkim charakterem Colina. Tworzył go na własne podobieństwo i nie żywił absolutnie żadnych wątpliwości, iż jego arcydzieło sięgnie szczytu doskonałości, a pokraczne odbicie miałkiego Fawley’a odejdzie w niepamięć. Z ogromnym trudem Avery’emu udało się wydobyć z niego głęboko ukrytą szlachecką naturę i udowodnić, iż nie mylił się w swym osądzie. Przydał mu splendoru – najpierw zaliczając w poczet swych protegowanych, później awansując w krótkiej hierarchii na swego ulubionego pupila. Samael posiadał swoje słabostki, zaś w Colinie ujął go dualizm duszy, przepełniony zarówno pragnieniem władzy oraz uległości. Było to dla niego intrygujące, osobliwe, a dokonany podział wzbudził w nim niezdrową wręcz fascynację osobą księgarza. Której nie okazywał, bowiem powściągliwość wyssał razem z mlekiem matki. Podobnie zresztą jak umiejętność rozkazywania i napominania swych sług, czym było utkane jego życie codzienne - niechybnie narodził się przeznaczony do sprawowania władzy, więc mógł nią dysponować wedle swych pragnień. Decyzja, iż biegłość w owej sztuce przekaże Fawley’owi zapadła niemal instynktownie, choć toczył ze sobą zaciekłe boje, czy nie powinien aby dłużej trzymać go w stanie drżącej niepewności. Rozkosznym dla oczu Avery’ego, zabójczym dla napiętych nerwów Colina. Mogilna ciemność jednakże nie została mu jeszcze przeznaczona, o to pozostawał nadzwyczaj spokojny, kiedy pieczętował swą decyzję. Obracającą w popioły zarzewia cnotliwości, poddającą destrukcji każdą etyczną rację i sprawiającą, iż faktycznie znalazł się w przedsionku piekieł. Strumień gorąca ogarniał jego trzewia, a jęzory ognia lizały polana płonące w kominku, tworząc karykaturalną poświatę odbijającą dwie męskie sylwetki. Avery wyczuwał emocjonalne napięcie kotłujące się w Colinie, podkreślone uniżonym spuszczeniem wzroku i pochyleniem głowy w głębokim ukłonie. Nie pierwszy raz przyjmował takie akty poddaństwa, lecz wyjątkowo rozbudziło w nim to głębokie, niespotykane pobudzenie. Sekundy wydłużyły się, podobnie, jak stało się to z cieniem księgarza, padającym przed nim na kolana w pozycji właściwej, w której… przyjemnie było go oglądać. Bez żadnego zażenowania uznał to za gest należytej wdzięczności oraz podzięki. Jeszcze chwila, a Fawley uderzy czołem o ziemię, ucałuje skraj jego szaty, z pasją i szaleństwem w oczach wygłaszając pochwalny pean na cześć swego mistrza. Instrumentem czyniąc ciało, niedorzecznie wręczy spragnione najprymitywniejszej bliskości. Szlachecka mentalność zamknięta w irracjonalnej niewolniczej fizyczności sprawiła, iż z wąskich ust Avery’ego nie znikał ironiczny uśmiech. Przybierający coraz bardziej wyrazisty kształt, słysząc płomienną deklarację lojalności z ust człowieka, jakiego odnalazł przypadkiem w arystokratycznej kloace. Zbył ją jednak milczeniem, świadom iż duszę Colina zagarnął dla siebie już dawno – w momencie, kiedy ten niebacznie zdecydował się zaczepić nieznajomego na Sabacie, podpisał krwią cyrograf z samym diabłem – najwyraźniej nie zdając sobie z tego sprawy. Samael ujął jego podbródek i uniósł go do góry, oceniając pod każdym kątem wartość towaru; szczerość i pożądanie bijące ze stalowego spojrzenia oraz nareszcie – chłodna duma, pomimo upadlającego pobytu na kolanach oraz stanowczy dotyk dłoni, błądzącej po jego udzie. Pozwalał na ten akt samowoli wyłącznie z umiarkowanej ciekawości, jak daleko w swoim uwielbieniu posunie się Colin. Chciał się dowiedzieć, czy nie stchórzy i czy rzeczywiście przejmie sprawy w swoje ręce.
Chcę wywrzeć na ludzkie dusze,
Co ja zechcę, niech wnet zgadną,
Spełnią, tym się uszczęśliwią,
A jeżeli się sprzeciwią,
Niechaj cierpią i przepadną.
Avery mienił się człowiekiem ze wszech miar łagodnym, niemalże wycofanym introwertykiem. Skąpił swego towarzystwa gawiedzi, bowiem zdarzało się, iż ktoś spośród anonimowego tłumu miernot nadwyrężył jego anielską cierpliwość. Choć Samael irytował się szybko, wiele było potrzeba, aby popadł w prawdziwy, słuszny gniew. Dopiero wówczas, kiedy gorał z wściekłości, zmieniał swe dobrotliwe oblicze, przemieniając się w Boga znanego ze Starego Testamentu, szafującego najokrutniejszymi karami za najbłahsze przewinienia. W mrocznych, bezlitosnych oczach mężczyzny każdy jeden występek urastał do rangi zbrodni najohydniejszej, pogwałceniu świętego prawa oraz bluźnierstwa. Nie istniało wszak nic gorszego od sprzeniewierzeniu się słowom Pana i zaparcia się go. Wystarczył raz: Avery nie zwykł stosować prawa łaski, które na szczęście przysługiwało tylko jemu. W przeciwnym razie po świecie rozlałaby się fala obrzydliwego robactwa, gotowego lizać arystokratyczne buty, aby potem zdradzić w sposób najpodlejszy, wbić zatruty sztylet w plecy i wykpić ideały mistrza. Samaelowi nie zależało na życiu tak niegodziwych kanalii, jakie z radością wybiłby do nogi, nie pozostawiając nawet śladu po owym rodzaju, godzącym w człowiecze poczucie dumy, Zdrajcy nie zasługiwali nawet na usypanie stosu pogrzebowego, na postawienie najprostszego nagrobka, na oznaczenie miejsca ich pochówku, na spopielenie zwłok. Avery sądził (i nigdy nie błądził), że należy im się pozostawienie trucheł na widoku publicznym: ku przestrodze innych zaciekłych rebeliantów. Nie obchodziło go, iż nocą zbierają się na żer dzikie zwierzęta, nie bał się kary za zaniechanie obowiązku odprawienia ostatnich rytuałów. Wyzywał potępione dusze na pojedynek, odmawiając im obola, który otworzyłby im wrota do wiecznego odpoczynku. Z pełnym rozmysłem skazałby niegodziwców na wieczystą tułaczkę za popełnione pochopnie grzechy przeciwko niemu. Na rachunek sumienia było już jednak za późno i okazany żal nie pomógłby w zrzuceniu łańcuchów.
W szeregach Samaela brakło miejsca dla ludzi niekompetentnych, z defektami, zepsutych moralnie. Wyselekcjonowana i niezwykle wąska grupa zbierała w sobie niesamowite talenty, którymi rozporządzał zupełnie swobodnie, przesiewając ziarna umiejętności na własne korzyści. Zaprawdę, nikt dotąd nie posądził go o nadużycia, ponieważ Avery był nie tylko przedsiębiorczy, ale również łaskawy i roztropny. Chronił swych protegowanych, oferując im tarczę z własnego nazwiska, którą mogli wykorzystać przeciwko każdej rzuconej im w twarz obeldze. Wystarczyło bowiem zwykłe napomknięcie, kilka złotych zgłosek wibrujących w powietrzu, aby stworzyć magiczną bańkę, przez jaką nikt nie zdołałby się przebić. Samael był już do perfekcji wprawiony w sztuce sprawiania przyjemności, oferowania szczęścia i doprowadzania do ekstazy z tego wyłącznie jednego powodu, iż spojrzał na kogoś przychylnym wzrokiem. Owym ślepym nieszczęśnikom zdawało się, iż wydziela im godne przydziały swej atencji, zainteresowania, czy nawet sympatii, podczas gdy w rzeczywistości zadowalali się okruchami z pańskiego stołu, obgryzając kości, którymi wcześniej wzgardził Avery. Taki podział ról był wszakże właściwy oraz odpowiedni; nikt nie śmiał kwestionować jego zwierzchnictwa. Zwłaszcza nie ważył się na to Fawley, który zasłużył sobie na miano najżarliwszego wyznawcy, najgorliwszego akolity i fanatycznego wręcz kapłana. Samael dziwił się, iż nie burzył jeszcze świątyń dawnych bóstw, aby w ich miejsce jemu stawiać miejsca kultu i gromadzić wiernych, czekających na kazanie.
Avery doceniał owe oddanie, spoglądając nań ze szczególnym upodobaniem. Uczynił z Colina niemal swego faworyta, a jemu najwidoczniej sprawiało to niebywałą przyjemność. I słusznie: winien czuć się dumny, iż może służyć swemu mistrzowi i składać mu należne hołdy. Avery był panem wymagającym, aczkolwiek ustanawiał twarde i sprawiedliwe zasady. Rozkaz „naprzód” nigdy nie padał z jego ust, ustępując miejsca formule wzbudzającej większe zaufanie. „Za mną” – właśnie w ten sposób prowadził Fawley’a, wskazując mu wydeptane, bezpieczne ścieżki, na końcu których czekała na niego od dawna pożądana nagroda.
Samael wszak hojnie nagradzał ludzi miłych jego sercu. Wciąż bowiem tliły się w nim ostatki płonącego uczucia, znaczącego go człowiekiem. Podług jego mniemania tytułem uwłaczającym. Zasługiwał przecież na o wiele więcej, jako ten wybrany przez bogów, pan absolutny (wszelkiego?) stworzenia. Aspirował zresztą do tytułów przydających większej czci, większego posłuchu oraz konieczności składania czołobitnych pokłonów wzorem wschodnich obyczajów. Nie lękał się kary, jaka groziła za wytrącenie insygniów władzy z ręki Najwyższego, bowiem toczący się między nimi bój, zdawał się już zbliżać do finałowego starcia. Szala zwycięstwa chybotała się, choć teraz znacząco przechylona w kierunku Samaela, dodawała mu skrzydeł, którymi uderzał o firmamenty niebios, trzęsąc w posadach światem (nieudolnie) stworzonym przez Boga. Oprócz cech naturalnego przywódcy, silnego i przeznaczonego do sprawowania władzy, miał za sobą rzeszę gotową rzucić się za nim w ogień, a w wypadku porażki, chętną, by razem z nim dokonać żywota i przez wieczność dogorywać w dziesiątej czeluści Malebolge. Napełniało to Avery’ego niewyobrażalną wręcz dumą, jego ego pęczniało, a megalomania przybierała naprawdę niepokojące rozmiary. Nie mógł wszakże nie czuć glorii swej chwały, kiedy widział, jak Colin usłużnie podkłada się pod jego wprawne ręce, pozwalając dobrowolnie kuć w sobie cechy i przesłanki prawdziwego szlachcica. Formował go zupełnie od nowa, krusząc haniebne zalążki fuszerki, przydając w zamian całe garście przymiotów, mających nadać mu osobowość mężczyzny nieulękłego sercem i niezłomnego duchem. Avery znowu wcielał się w Boga, poprawiając spartaczoną przez niego robotę. W rzemiośle najważniejszą cnotą była dokładność oraz cierpliwość, jaką wykazywał, bez najmniejszego wytchnienia w pocie czoła pracując nad płytkim charakterem Colina. Tworzył go na własne podobieństwo i nie żywił absolutnie żadnych wątpliwości, iż jego arcydzieło sięgnie szczytu doskonałości, a pokraczne odbicie miałkiego Fawley’a odejdzie w niepamięć. Z ogromnym trudem Avery’emu udało się wydobyć z niego głęboko ukrytą szlachecką naturę i udowodnić, iż nie mylił się w swym osądzie. Przydał mu splendoru – najpierw zaliczając w poczet swych protegowanych, później awansując w krótkiej hierarchii na swego ulubionego pupila. Samael posiadał swoje słabostki, zaś w Colinie ujął go dualizm duszy, przepełniony zarówno pragnieniem władzy oraz uległości. Było to dla niego intrygujące, osobliwe, a dokonany podział wzbudził w nim niezdrową wręcz fascynację osobą księgarza. Której nie okazywał, bowiem powściągliwość wyssał razem z mlekiem matki. Podobnie zresztą jak umiejętność rozkazywania i napominania swych sług, czym było utkane jego życie codzienne - niechybnie narodził się przeznaczony do sprawowania władzy, więc mógł nią dysponować wedle swych pragnień. Decyzja, iż biegłość w owej sztuce przekaże Fawley’owi zapadła niemal instynktownie, choć toczył ze sobą zaciekłe boje, czy nie powinien aby dłużej trzymać go w stanie drżącej niepewności. Rozkosznym dla oczu Avery’ego, zabójczym dla napiętych nerwów Colina. Mogilna ciemność jednakże nie została mu jeszcze przeznaczona, o to pozostawał nadzwyczaj spokojny, kiedy pieczętował swą decyzję. Obracającą w popioły zarzewia cnotliwości, poddającą destrukcji każdą etyczną rację i sprawiającą, iż faktycznie znalazł się w przedsionku piekieł. Strumień gorąca ogarniał jego trzewia, a jęzory ognia lizały polana płonące w kominku, tworząc karykaturalną poświatę odbijającą dwie męskie sylwetki. Avery wyczuwał emocjonalne napięcie kotłujące się w Colinie, podkreślone uniżonym spuszczeniem wzroku i pochyleniem głowy w głębokim ukłonie. Nie pierwszy raz przyjmował takie akty poddaństwa, lecz wyjątkowo rozbudziło w nim to głębokie, niespotykane pobudzenie. Sekundy wydłużyły się, podobnie, jak stało się to z cieniem księgarza, padającym przed nim na kolana w pozycji właściwej, w której… przyjemnie było go oglądać. Bez żadnego zażenowania uznał to za gest należytej wdzięczności oraz podzięki. Jeszcze chwila, a Fawley uderzy czołem o ziemię, ucałuje skraj jego szaty, z pasją i szaleństwem w oczach wygłaszając pochwalny pean na cześć swego mistrza. Instrumentem czyniąc ciało, niedorzecznie wręczy spragnione najprymitywniejszej bliskości. Szlachecka mentalność zamknięta w irracjonalnej niewolniczej fizyczności sprawiła, iż z wąskich ust Avery’ego nie znikał ironiczny uśmiech. Przybierający coraz bardziej wyrazisty kształt, słysząc płomienną deklarację lojalności z ust człowieka, jakiego odnalazł przypadkiem w arystokratycznej kloace. Zbył ją jednak milczeniem, świadom iż duszę Colina zagarnął dla siebie już dawno – w momencie, kiedy ten niebacznie zdecydował się zaczepić nieznajomego na Sabacie, podpisał krwią cyrograf z samym diabłem – najwyraźniej nie zdając sobie z tego sprawy. Samael ujął jego podbródek i uniósł go do góry, oceniając pod każdym kątem wartość towaru; szczerość i pożądanie bijące ze stalowego spojrzenia oraz nareszcie – chłodna duma, pomimo upadlającego pobytu na kolanach oraz stanowczy dotyk dłoni, błądzącej po jego udzie. Pozwalał na ten akt samowoli wyłącznie z umiarkowanej ciekawości, jak daleko w swoim uwielbieniu posunie się Colin. Chciał się dowiedzieć, czy nie stchórzy i czy rzeczywiście przejmie sprawy w swoje ręce.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wyciągasz rękę, próbując uchwycić migotliwe światło gwiazd; opanowany strachem i przerażeniem, że zostało ci tak niewiele czasu do świtu, gdy to nowa, jasna siła słońca obejmie niebo we władanie, pozostawiając twoje marzenia jedynie nikłymi złudzeniami. I zostajesz sam z najgorszą świadomością, że podczas kolejnej nocy, kolejnej księżycowej pełni może zabraknąć ci odwagi, by znów wyciągnąć dłoń i spróbować dokonać niemożliwego. Czy dzisiaj była twoja pełnia, Colinie? Czy właśnie dostałeś niepowtarzalną szansę, by uchwycić nieuchwycone, sięgnąć po coś, co dla zwykłych śmiertelników było poza jakimkolwiek zasięgiem tak bardzo, że bali się nawet śnić o tym w najskrytszych fantazjach? Jakim dobrem musiał przysłużyć się ludzkości - teraz, w swoim szlacheckim wcieleniu, błądząc po korytarzach życia czy w jakiejś przeszłej inkarnacji - że los obdarował go łaskawym pocałunkiem, naznaczając na wykonawcę testamentu zapisanego tuż przy urodzeniu? Nie zastanawiał się nad tym, stanowczym ruchem spuszczając kurtynę między przeszłością a teraźniejszością, jedynie z lekką niepewnością – a może niecierpliwością? - zerkając w malującą się w oddali przyszłość. Po raz pierwszy dzisiejszego wieczoru poczuł, że jego ciało zaczyna reagować posłusznie na nakazy rozumu, a umysł przestał być bezwładna mieszaniną pragnień, uniemożliwiającą wykonanie sensownego ruchu. Nawet drgnienie wywołane dotykiem dłoni Samaela nie było już czystą gwałtownością, reakcją na niespodziewany gest; było zmysłową rozkoszą dla ciała i umysłu, które zespoliły się w końcu w jedność, doceniając zaciskające się na brodzie palce jako zapowiedź jeszcze cudowniejszego dotyku. Wytrzymał oceniające go spojrzenie, pozwalając sobie nawet na niewielki uśmiech, lekkie uniesienie kącików ust, gdy ze spokojem czekał na wyrok. Duma czająca się w jego oczach ustąpiła rosnącemu rozbawieniu, delikatnej drwinie, odważnemu wyzwaniu, które rzucał Avery'emu, gdy pozwoli podnosił się z kolan; opierając się lekko na dłoni spoczywającej na jego udzie - by utrzymać równowagę, czy za wszelką cenę nie przerywać drażniącego kontaktu z ciałem Samaela? Stanął w końcu przed nim wyprostowany; pozbawiony jakiejkolwiek obawy, wypruty z niepewności i strachu, że zostanie odrzucony. Nie bał się tegoż odrzucenia – nie był chwastem wyrwanym z uprawnej ziemi, ani winną latoroślą nieprzynoszącą plonu; jego plon był obfity łaskami, którymi obdarzył go Avery, uprawiając z zastanawiającą pieczołowitością swoją ludzką roślinkę, jedynie z niesmakiem spoglądając na opadające niekiedy liście nieposłuszeństwa. To on wszczepił go w ziemię, delikatnie przykrył korzonki, by pielęgnować swoje dzieło i patrzeć, jak z niewielkiego nasienia rzuconego dla zabawy i w chwilowej zachciance, wyrasta potężny krzew. Stał przed nim z butnością i wyzwaniem w oczach – ale jeszcze nie bezczelną arogancją – spoglądając prosto w jego niezbadane tęczówki. Żaden z nich nie górował nad drugim wzrostem, pozostawiając (złudne) wrażenie ufnej równości; prawdziwa potęga nie wyrażała się jednak w różnicy wzrostu, w gabarytach, w fizycznej sylwetce i sile – trwała głęboko w umysłach, doskonale wskazując, kto z ich dwójki zasługuje na przyjęcie usłużnego hołdu, a czyim zadaniem jest potulna czołobitność. Oboje zaakceptowali swoje role, bez sprzeciwów odgrywając najważniejszą dla siebie sztukę w teatrze życia, gdzie sami sobie byli reżyserami i scenarzystami – lub jak w przypadku Colina pozwalali układać scenariusz innym – wychodząc często poza nudne konwenanse, tworząc zupełnie nowe synkretyczne gatunki, gdzie przerażający dramat mieszał się ze słodką komedią.
Zostawił (jeszcze) w spokoju guziki koszuli, które Avery chwilę przedtem odpiął w swoim wypracowanym, ironicznym, nieco bluźnierczym wręcz dla zasad moralności geście prowokacji. Palce Colina skupiły się na dopasowanej szacie, która łagodnie spływała w dół, czyniąc całą sylwetkę Avery'ego nierzeczywistą, nieodkrytą tajemnicą; bezkształtną bryłą podobną tej, w jakiej on sam rzeźbił umysłowość nowego Colina – teraz to ten drugi miał swoim dłutem wydobyć fizyczność Samaela ku własnej (jego również?) satysfakcji. Z absolutnym opanowaniem, tak rażąco kontrastującym ze zdenerwowaniem i drżeniem, które towarzyszyło mu do tej pory, zacisnął palce na górnym guziku, rozpinając go powoli, niemalże ze świętym nabożeństwem, jakby dokonywał boskiego ceremoniału, w którym każda najmniejsza pomyłka byłaby jawnym świętokradztwem. Kolejne guziki szaty poszły w ślad za tym pierwszym; z każdym kolejnym w Colinie rodziła się płonąca niecierpliwość, a żarzące się do tej pory pragnienie podsycane podniecającymi wizjami odkrywania Avery'ego wybuchło ze zdwojoną siłą, niemalże znów rzucając go na kolana. Rozsunął materiał, znów kładąc dłoń na piersi szlachcica; bicie serca było teraz o wiele bardziej wyczuwalne, ale wciąż znacznie różniło się od szalonych uderzeń, które kołatały się w klatce piersiowej Colina, wywoływane rosnącym pożądaniem, oddaniem i pragnieniem spełnienia. Pieprzony dupek, pomyślał bez najmniejszego szacunku, ale i – paradoksalnie – z lekkim zadowoleniem, gdy uświadomił sobie, że Avery wcale nie zamierza ułatwiać mu zadania. Oddał się w jego ręce, czy knuje coś innego, o wiele bardziej niebezpiecznego i przerażającego w swojej prostocie? Dopiero teraz w Colinie obudziły się pierwsze wątpliwości i pytania; dlaczego stateczny szlachcic, który miał u stóp cały świat czekający na zawojowanie, miałby się dzielić sobą z byle księgarzem, choćby i doskonałym dziełem swoich rąk? Co sprawiało, że stał bez ruchu i pozwalał się dotykać, rozbierać, pozwalał na fizyczną afirmację samego siebie i przyjmował hołd, który w moralnym świecie doskonałej przyzwoitości był hołdem wyłącznie między mężczyzną z kobietą? Pytania zniknęły w jednej chwili, gdy pod palcami wyczuł pierwsze mocniejsze uderzenie; wbił zafascynowane spojrzenie w twarz szlachcica, szukając w niej innych oznak pierwszego wzburzenia, ale już po chwili skierował spojrzenie niżej, podążając wzrokiem za swoją dłonią, która łagodnie zsuwała się w dół, pieszcząc palcami materiał koszuli, docierając do paska, którego kształt sprzączki bardziej wyczuł, niż zobaczył, wyszarpując go w końcu ze spodni.
Poczuł się lepiej, znacznie pewniejszy siebie, umocniony na swojej pozycji, gdy tym prostym ruchem zaburzył idealność i doskonałość Samaela. Zwisający materiał burzył estetyczne piękno szlachcica, strącał go z piedestału równie estetycznej boskości, znów czyniąc go osobą, której dotknięcie dłonią śmiertelników nie było zapowiedzią straszliwej kary. Wsunął palce pod pasek spodni, drugą dłonią wędrując wyżej, na kolejne guziki – mniejsze, złośliwsze, bardziej oporne, ale i te wkrótce poddały się stanowczym zabiegom, odkrywając (nareszcie!) skrywaną przez Avery'ego tajemnicę swojego ciała. Nie mógł powstrzymać cichego westchnienia – satysfakcji, podziwu, podniecenia? - gdy ciepłą dłonią powoli odrywał kolejne fragmenty męskiego torsu. Nawet przez myśl mu nie przeszło, że mógłby sam się rozebrać – przycisnąć własne półnagie ciało do ciała arystokraty, by poczuć go w końcu całym sobą, każdym centymetrem płonącej skóry, a nie jedynie jej namiastką, żarliwą dłonią i palcami, które wdzierały się w osobistą przestrzeń Samaela, bluźnierczo zsuwały w dół, obrysowując na brzuchu granicę między tajemnicą sacrum a pewnością profanum.
- Będę delikatny - zadrwił cicho w niepokornym geście, w którym nie brzęczało żadne nieposłuszeństwo, a czysta wdzięczność za to, że Samael zaakceptował jego nieokiełznanie, pozwalając mu się spełniać na każdej płaszczyźnie. Minęła trzaskająca w kominku wieczność, zanim Colin przysunął się bliżej; i kolejne tysiąclecia, zanim jego oddech musnął skórę na torsie, by chwilę później dotknęły jej spragnione usta, lekko wilgotną ścieżką namiętnego pragnienia zsuwające się centymetr po centymetrze w stronę drugiej dłoni, wciąż tkwiącej za paskiem, która próbowała go teraz gwałtownie rozpiąć. Niecierpliwie, z szaleństwem w każdym ruchu, w rosnącym, spalającym pożądaniu. Jęknął, gdy sprzączka w końcu się poddała; złapał ją pewnym gestem i wyszarpał ze spodni, dzierżąc po chwili w dłoniach skórzany pas, który stuknął głucho o podłogę, gdy dłonie Colina ponownie skupiły się na męskim ciele stojącym przed nim. Kolejny jęk zbliżony był bardziej do cichego pomruku satysfakcji, gdy odkrył, że jego skromne zabiegi zaczynają przynosić efekty, a niewzruszoność Samaela, którą tak się chełpił, została w końcu zaburzona. Pochylił głowę, starając się ukryć uśmiech zadowolenia - bezkrytycznego i pełnego - przesuwając dłońmi po męskich udach. Mocno, bez wahania, bez absurdalnej delikatności, z jaką robił to kilka minut wcześniej, po raz pierwszy padając przed nim na kolana; teraz jego ruchy były znacznie pewniejsze, miały jasno określony cel w drażnieniu ciała ukrytego pod opiętym materiałem. Zamknął na moment oczy, wyczuwając w końcu upragniony kształt pod spodniami, chłonąc jego dotyk - tłumiony materiałem, ale nadal do bólu podniecający - z którego bez wahania korzystał, napierając na niego dłonią coraz mocniej, obrysowując go palcami. W Colinie nie było ani odrobiny współczucia na myśl, co musi teraz odczuwać Samael, gdy szorstki, trący materiał przesuwał się po jego męskości z bezczelnym lenistwem, piekielnie drażniący w swojej powolnej stymulacji. Spojrzał na niego wyczekująco, z wyraźnym, nieubłaganie niegasnącym pożądaniem w oczach. Oczekując pochwały, zachęty, czy może raczej kary...?
Zostawił (jeszcze) w spokoju guziki koszuli, które Avery chwilę przedtem odpiął w swoim wypracowanym, ironicznym, nieco bluźnierczym wręcz dla zasad moralności geście prowokacji. Palce Colina skupiły się na dopasowanej szacie, która łagodnie spływała w dół, czyniąc całą sylwetkę Avery'ego nierzeczywistą, nieodkrytą tajemnicą; bezkształtną bryłą podobną tej, w jakiej on sam rzeźbił umysłowość nowego Colina – teraz to ten drugi miał swoim dłutem wydobyć fizyczność Samaela ku własnej (jego również?) satysfakcji. Z absolutnym opanowaniem, tak rażąco kontrastującym ze zdenerwowaniem i drżeniem, które towarzyszyło mu do tej pory, zacisnął palce na górnym guziku, rozpinając go powoli, niemalże ze świętym nabożeństwem, jakby dokonywał boskiego ceremoniału, w którym każda najmniejsza pomyłka byłaby jawnym świętokradztwem. Kolejne guziki szaty poszły w ślad za tym pierwszym; z każdym kolejnym w Colinie rodziła się płonąca niecierpliwość, a żarzące się do tej pory pragnienie podsycane podniecającymi wizjami odkrywania Avery'ego wybuchło ze zdwojoną siłą, niemalże znów rzucając go na kolana. Rozsunął materiał, znów kładąc dłoń na piersi szlachcica; bicie serca było teraz o wiele bardziej wyczuwalne, ale wciąż znacznie różniło się od szalonych uderzeń, które kołatały się w klatce piersiowej Colina, wywoływane rosnącym pożądaniem, oddaniem i pragnieniem spełnienia. Pieprzony dupek, pomyślał bez najmniejszego szacunku, ale i – paradoksalnie – z lekkim zadowoleniem, gdy uświadomił sobie, że Avery wcale nie zamierza ułatwiać mu zadania. Oddał się w jego ręce, czy knuje coś innego, o wiele bardziej niebezpiecznego i przerażającego w swojej prostocie? Dopiero teraz w Colinie obudziły się pierwsze wątpliwości i pytania; dlaczego stateczny szlachcic, który miał u stóp cały świat czekający na zawojowanie, miałby się dzielić sobą z byle księgarzem, choćby i doskonałym dziełem swoich rąk? Co sprawiało, że stał bez ruchu i pozwalał się dotykać, rozbierać, pozwalał na fizyczną afirmację samego siebie i przyjmował hołd, który w moralnym świecie doskonałej przyzwoitości był hołdem wyłącznie między mężczyzną z kobietą? Pytania zniknęły w jednej chwili, gdy pod palcami wyczuł pierwsze mocniejsze uderzenie; wbił zafascynowane spojrzenie w twarz szlachcica, szukając w niej innych oznak pierwszego wzburzenia, ale już po chwili skierował spojrzenie niżej, podążając wzrokiem za swoją dłonią, która łagodnie zsuwała się w dół, pieszcząc palcami materiał koszuli, docierając do paska, którego kształt sprzączki bardziej wyczuł, niż zobaczył, wyszarpując go w końcu ze spodni.
Poczuł się lepiej, znacznie pewniejszy siebie, umocniony na swojej pozycji, gdy tym prostym ruchem zaburzył idealność i doskonałość Samaela. Zwisający materiał burzył estetyczne piękno szlachcica, strącał go z piedestału równie estetycznej boskości, znów czyniąc go osobą, której dotknięcie dłonią śmiertelników nie było zapowiedzią straszliwej kary. Wsunął palce pod pasek spodni, drugą dłonią wędrując wyżej, na kolejne guziki – mniejsze, złośliwsze, bardziej oporne, ale i te wkrótce poddały się stanowczym zabiegom, odkrywając (nareszcie!) skrywaną przez Avery'ego tajemnicę swojego ciała. Nie mógł powstrzymać cichego westchnienia – satysfakcji, podziwu, podniecenia? - gdy ciepłą dłonią powoli odrywał kolejne fragmenty męskiego torsu. Nawet przez myśl mu nie przeszło, że mógłby sam się rozebrać – przycisnąć własne półnagie ciało do ciała arystokraty, by poczuć go w końcu całym sobą, każdym centymetrem płonącej skóry, a nie jedynie jej namiastką, żarliwą dłonią i palcami, które wdzierały się w osobistą przestrzeń Samaela, bluźnierczo zsuwały w dół, obrysowując na brzuchu granicę między tajemnicą sacrum a pewnością profanum.
- Będę delikatny - zadrwił cicho w niepokornym geście, w którym nie brzęczało żadne nieposłuszeństwo, a czysta wdzięczność za to, że Samael zaakceptował jego nieokiełznanie, pozwalając mu się spełniać na każdej płaszczyźnie. Minęła trzaskająca w kominku wieczność, zanim Colin przysunął się bliżej; i kolejne tysiąclecia, zanim jego oddech musnął skórę na torsie, by chwilę później dotknęły jej spragnione usta, lekko wilgotną ścieżką namiętnego pragnienia zsuwające się centymetr po centymetrze w stronę drugiej dłoni, wciąż tkwiącej za paskiem, która próbowała go teraz gwałtownie rozpiąć. Niecierpliwie, z szaleństwem w każdym ruchu, w rosnącym, spalającym pożądaniu. Jęknął, gdy sprzączka w końcu się poddała; złapał ją pewnym gestem i wyszarpał ze spodni, dzierżąc po chwili w dłoniach skórzany pas, który stuknął głucho o podłogę, gdy dłonie Colina ponownie skupiły się na męskim ciele stojącym przed nim. Kolejny jęk zbliżony był bardziej do cichego pomruku satysfakcji, gdy odkrył, że jego skromne zabiegi zaczynają przynosić efekty, a niewzruszoność Samaela, którą tak się chełpił, została w końcu zaburzona. Pochylił głowę, starając się ukryć uśmiech zadowolenia - bezkrytycznego i pełnego - przesuwając dłońmi po męskich udach. Mocno, bez wahania, bez absurdalnej delikatności, z jaką robił to kilka minut wcześniej, po raz pierwszy padając przed nim na kolana; teraz jego ruchy były znacznie pewniejsze, miały jasno określony cel w drażnieniu ciała ukrytego pod opiętym materiałem. Zamknął na moment oczy, wyczuwając w końcu upragniony kształt pod spodniami, chłonąc jego dotyk - tłumiony materiałem, ale nadal do bólu podniecający - z którego bez wahania korzystał, napierając na niego dłonią coraz mocniej, obrysowując go palcami. W Colinie nie było ani odrobiny współczucia na myśl, co musi teraz odczuwać Samael, gdy szorstki, trący materiał przesuwał się po jego męskości z bezczelnym lenistwem, piekielnie drażniący w swojej powolnej stymulacji. Spojrzał na niego wyczekująco, z wyraźnym, nieubłaganie niegasnącym pożądaniem w oczach. Oczekując pochwały, zachęty, czy może raczej kary...?
Nigdy nie wierzył w ludowe opowiastki, przekazywane z pokolenia na pokolenie, oprószające młodzieńcze serca irracjonalną nadzieją, iż pewnego dnia natkną się na siłę, która spełni ich najskrytsze marzenia. Nie istniała przecież magia potężniejsza od tej, jaką władali, nie było mocy zdolnej zatrząsnąć światem w posadach, obalić Atlasa i sprawić, iż wraz z nim runie cały nieboskłon. Otaczając ich wiekuistą ciemnością z powodu nierozważnych życzeń, infantylnych rojeń i snów. Pożądanie niemożliwego nosiło w sobie znamiona obłąkańczego masochizmu, krzywdziło nie tylko dotkniętych ową skazą, ale również ich najbliższych, zmuszonych do znoszenia i ukrywania tych defektów. Żadnych marzeń, panowie, żadnych marzeń, chciałoby się zakrzyknąć, aby wreszcie uświadomić półinteligentom, iż droga onirycznych fantazji wiedzie prosto na stryczek. Kat czekałby z naostrzony toporem, a głowy leciałby jedna po drugiej, tocząc się z drewnianego podestu tuż pod nogi drżących ze strachu skazańców. Byłoby to nauczką – nie na przyszłość, a dla kolejnych pokoleń, chroniąc je przed zgubą i popełnianiem błędów przodków. Największą przywarą ludzkości stanowiło wszak zamknięcie się w błędnym kole identycznych porażek i omyłek, nieustannie się powtarzających. Avery doskonale wiedział (co starał się również przekazać Colinowi), iż nic ponad własnymi wysiłkami nie powiedzie go do obranego przezeń celu. Gardził szczęściem i uśmiechem losu, znając siłę własnych (niezmierzonych) możliwości. Preferował ufać sobie, aniżeli zdawać się na niepewne fatum oraz kapryśną opatrzność, jedynie zwodzącą naiwnych na manowce. Po cóż miał polegać na fortunie, skoro sam posiadał niezawodną moc? Dlatego szydził z prowincjuszy, opierających się na zbiegu okoliczności, poświęcając swe działania siłom wyższym i licząc na ich wstawiennictwo. Żałosne, niemal jak pragnienie nieśmiertelności – przedłużenia życie w celu zwielokrotnienia agonii i raz po raz przeżywania śmierci.
Taki koniec wróżył Colinowi, który wciąż przed nim klęczał, oddając najwyższą cześć swemu panu i mistrzowi. Intuicyjnie wyczuwał rosnące napięcie, zwiększające się pożądanie, jakie spozierało z jego wciąż ciemniejących oczu. Nieświadomie pragnął dla siebie tego, co nie było dla niego dobre. Czy tego właśnie chciał? Popaść w jeszcze większą zależność, w uległość ekstremalną, w skrajne poddaństwo? Był gotów, wyrzec się dla Avery’ego absolutnie wszystkiego, aby ofiarować mu siebie wraz ze swymi najskrytszymi demonami? Samael nie potrafił zadowolić się ochłapami, a wyrażając łaskawe przyzwolenie i zgodziwszy się przyjąć ów hołd, przejmował całkowite zwierzchnictwo nad Fawley’em. Który r e a l n i e stał się jego wasalem: pozostawało jeszcze przekazać mu inwestyturę, aby oficjalnie potwierdzić, iż przejmuje go pod swą opiekę. Obejmującą również dalszą edukację i sięgnięcie po kolejny stopień wtajemniczenia: bezwzględnego posłuszeństwa, nietolerującego aroganckich zrywów oraz zuchwałych uśmiechów. Taka impertynencja nie powinna przejść bez echa, co mężczyzna skrupulatnie zanotował sobie w pamięci, aby wyciągnąć z niej należyte konsekwencje. W przyszłości, gdyż teraz wciąż milczał, oceniając predyspozycje Colina jedynie przez pryzmat jego rozpłomienionego oblicza. Rozluźnił uścisk, z pobłażaniem patrząc mu w błyszczące prześmiewczo tęczówki i pozwalając mu (z doskonale ukrywanym zdziwieniem) powstać. Czując się delikatnie rozczarowanym nieodpowiedzialną postawą Fawley’a. Dłoń mężczyzny nadal pozostawała na jego udzie i Samael musiał mocno się kontrolować, aby kapryśnie jej od siebie nie odsunąć i nie wymierzyć Colinowi siarczystego policzka. Mającego raczej go upokorzyć i wydrwić, niż zaboleć rzeczywiście. Avery był zdolny naobiecywać mu złote góry, aby potem bez żadnych wyrzutów sumienia pozostawić z niczym, upodlonego i zawstydzonego. Chwilowe wyniesienie księgarza na szczyt miało na celu wyłącznie jego ufizycznienie, aby strącony z powrotem na kolana, docenił to właściwe sobie miejsce. I żeby więcej nie próbował z nich powstawać bez wyraźnego pozwolenia. Si monumentum rewuiris circum-spice; powinien zadzierać głowę i napawać się dobrocią Samaela, chłonąc z bliska jego walory, lecz najwidoczniej za bardzo się nim upił, czerpiąc zeń wyłącznie szaleństwo. Którego Avery nie odczuwał w zupełności, pozostając wciąż stoicko spokojnym, niewzruszonym. Myśli pędziły w okrutnym tempie, nie zostawiając miejsca na spekulacje i zastanawianie się, co tak naprawdę nim kieruje. Zdominował już Colina, oddarł go z jestestwa, kradnąc mu myśli, obawy i pragnienia. Czy pożądanie jego ciała i objęcie go w całkowite posiadanie wiązało się z symbolicznym przejęciem mężczyzny na własność?
Nadal nie racjonował mu dotyku, jaki powoli spływał po jego ramionach i burzył harmonię otulającej go perfekcyjnie szaty. Miękkie fale, jakimi spływała zostały zniszczone przez niecierpliwe palce mocnych dłoni Colina (dłoni robotnika; szorstkich, zupełnie jakby pracował fizycznie, stwierdził Avery z niejaką ironią), którym pozwalał na buńczuczne zabiegi zmaganie się z drobnymi guzikami jego okrycia. Zadziwiała go ta fascynacja, ten zachwyt, ta bezbrzeżna, szczera radość bijąca z Fawley’a, kiedy starał się zdjąć z niego odzienie. Czynność, jaką zazwyczaj wykonywały sługi Samaela przemieniła się wszakże w bałwochwalczą celebrację, podczas której poznano kolejne prawdy objawione. Przy tych bladły sofizmaty, jakie zazwyczaj szeptał księgarzowi do ucha, rozpalając go podług własnego widzimisię, karmiąc trującymi słowy, kłamstwami, kreując ich własną apokryficzną historię. Peleryna powoli opadała, podtrzymywana jedynie eleganckim zapięciem, które rozpiął (samodzielnie), aby niedbałym ruchem przerzucić ją przez wyciągnięte ramię Colina, którego potraktował z równym lekceważeniem, z jakim obchodził się ze swymi służącymi. Nie mogło istnieć dla niego chyba nic rozkoszniejszego nad ten gest – triumf ich obojga. Fawley odnosił sukces gorzki, który jednakże wybrał sobie samodzielnie. Każde fiasko, każde drobne potknięcie przeszłości doprowadziło go do tej chwili, w której nareszcie mógł poznać smak swych poczynań. Odwrotnie do Avery’ego oddalonego od owych ludzkich ekskrementów całymi milami, by teraz brodzić w owych doznaniach bez najmniejszego zdegustowania. Raczej… z życzliwą, choć umiarkowaną ciekawością, którą spotęgowała dopiero dłoń mężczyzny, spoczywająca na jego klatce piersiowej. Przekrzywił lekko głowę, wpatrując się w swego ucznia zaintrygowanym wzrokiem, jakby oczekując popisu udoskonalonych umiejętności oraz urządzając próbę sił, w jakiej zwycięstwa mógł być tylko jeden. Serce biło głucho, lecz równomiernie, wybijając jednostajny rytm, nieskażony niedorzecznym w owej sytuacji podnieceniem. Ono wypływało znacznie z głębiej niż z ciała, bo prosto z umysłu Samaela, nasuwając mu zaiste niemoralne wizje, w których dosłownie czynił z Colina swego niewolnika. Miał już jego duszę, złożoną z ochotą w bezkrwawej ofierze, pozostało mu więc już tylko wydrzeć z niego serce (kołaczące się niespokojnie) i podeptać obyczajową moralność. Bogowie, którzy ją głosili byli szaleni. Bogowie, którzy ją wygłosili, umarli. Nie czuł więc najmniejszego strachu przed sprzeniewierzeniem się starej tradycji (nie potępią go więcej), tylko czystą przyjemność. Płynącą z łamania wszystkich przykazań oraz pomieszania pokornej postawy Colina z jego zuchwałymi poczynaniami. Drobne guziki w końcu skapitulowały, a Fawley dokończył rozpoczętego przezeń dzieła, odsłaniając nagi tors, czym nareszcie wzbudził w Samaelu delikatny dreszcz. Nasilający się w miarę wędrówki, jaką odbywały dłonie Colina. Ostatnie życzenie zostanie spełnione, lecz po nim nadejdzie czas pełen wyrzeczeń, okres, w którym jedynym jego celem pozostanie spełnianie woli mistrza. Nadal cierpliwie znosił owe zabiegi, z łaskawą pobłażliwością przyjmując je - irytujące powoli, bo drażniące zmysły do granic perwersyjnych rozkoszy. Docierał do niewiadomego, przekazując stery księgarzowi, przedtem wydając mu stosowną dyspozycję. Miał go zadowolić i biada mu, jeśli zadaniu nie sprosta. Nie czuł się obnażony, choć to jego półnagie ciało odbijało refleksy kominka, gdy Colin wciąż pozostawał okutany niemal po samą szyję. Tworzyli jedną i tą samą osobę, zespoloną w miotającym nimi pragnieniu. Dominacja oraz uległość, arogancja i pokora, duma i uniżenie; spektrum emocji przeplatało się w zrywie gorącego ciała, gdy sprzączka paska leciutko drgnęła i zachwiała się cała dotychczasowa rzeczywistość. Wirująca pośród subtelnego dotyku i wyzywającego spojrzenia, jątrzącego wytrzymałość Avery’ego i słusznie burzącego jego krew. O wiele bardziej niż ciepły, urywany oddech, o wiele bardziej niż usta, zaznaczające się na jego twardym ciele. Które wkrótce stanie się rajem utraconym, do którego( już nigdy?) nie odzyska wstępu. Mógł złorzeczyć, przeklinać, błagać i jęczeć, ale na razie winien był mu wyłącznie wdzięczność za dar wszechobejmujący i doskonały w swej prostocie. Uderzenie paska o drewnianą podłogę rozbrzmiało niczym gong w wypełnionym wibrującą ciszą pomieszczeniu. W owym akcie nie istniała bezbłędna poprawność, a jedynie poszukiwanie absolutu w drgającej tymczasowości: credo wracało, odbijając się silnym echem, podobnie jak rezonansem na ciele Avery’ego odbijał się dotyk Colina. Zareagował znacznie gwałtowniej, z cichym sykiem wypuszczając powietrze, lecz nie przerywając (szaleństwo!) dążenia mężczyzny do autodestrukcji. Nie wiedział, co czynił, kiedy rozbudzał Samaela, stawiając go poniekąd przed poważnym dylematem światopoglądowym. Twierdzenie wszakże zostało udowodnione przez jego ochocze ciało, mity (tak lubiane przez ludzi) prysły, pozostawiając im cielesność. Uwięzioną, lecz nieskrępowaną, prowadzącą do słodkiego dysonansu między chęcią a możnością, pragnieniem a szansą. Avery mógł już nazwać Colina mężczyzną: stworzył bowiem okazję i korzystał z niej. Pozostając jednak narzędziem w jego rękach, choć przez słodką chwilę pozwolił mu łudzić się przekonaniem, iż dzierży władzę wspólnie z nim.
- Na kolana – rozkazał cichym, stanowczym głosem. Nie oczekiwał najmniejszego sprzeciwu, ale jego wargi skrzywiły się w nieznacznym uśmiechu, kiedy Fawley natychmiast, skwapliwie wypełnił polecenie. Przyciągnął go bliżej siebie i w ostentacyjnym geście pociągnął mocno, boleśnie za włosy, odchylając jego głowę, zmuszając, aby spojrzał mu prosto w nieprzeniknione oczy. Mowa ciała pozostała jednak zdradziecka, a Samael był pewny, iż nie zdoła oszukać go tym pozornym, wyrafinowanym spokojem. Wewnątrz płonął, rozgrzany do nieprzytomności, kiedy wydawał kolejny, twardy dyktat – nie drażnij mnie – ostrzegł, puszczając go jednak. Tylko po to, by przysunąć policzek Colina do swojej pulsującej męskości i przedstawić mu nieme polecenie.
Taki koniec wróżył Colinowi, który wciąż przed nim klęczał, oddając najwyższą cześć swemu panu i mistrzowi. Intuicyjnie wyczuwał rosnące napięcie, zwiększające się pożądanie, jakie spozierało z jego wciąż ciemniejących oczu. Nieświadomie pragnął dla siebie tego, co nie było dla niego dobre. Czy tego właśnie chciał? Popaść w jeszcze większą zależność, w uległość ekstremalną, w skrajne poddaństwo? Był gotów, wyrzec się dla Avery’ego absolutnie wszystkiego, aby ofiarować mu siebie wraz ze swymi najskrytszymi demonami? Samael nie potrafił zadowolić się ochłapami, a wyrażając łaskawe przyzwolenie i zgodziwszy się przyjąć ów hołd, przejmował całkowite zwierzchnictwo nad Fawley’em. Który r e a l n i e stał się jego wasalem: pozostawało jeszcze przekazać mu inwestyturę, aby oficjalnie potwierdzić, iż przejmuje go pod swą opiekę. Obejmującą również dalszą edukację i sięgnięcie po kolejny stopień wtajemniczenia: bezwzględnego posłuszeństwa, nietolerującego aroganckich zrywów oraz zuchwałych uśmiechów. Taka impertynencja nie powinna przejść bez echa, co mężczyzna skrupulatnie zanotował sobie w pamięci, aby wyciągnąć z niej należyte konsekwencje. W przyszłości, gdyż teraz wciąż milczał, oceniając predyspozycje Colina jedynie przez pryzmat jego rozpłomienionego oblicza. Rozluźnił uścisk, z pobłażaniem patrząc mu w błyszczące prześmiewczo tęczówki i pozwalając mu (z doskonale ukrywanym zdziwieniem) powstać. Czując się delikatnie rozczarowanym nieodpowiedzialną postawą Fawley’a. Dłoń mężczyzny nadal pozostawała na jego udzie i Samael musiał mocno się kontrolować, aby kapryśnie jej od siebie nie odsunąć i nie wymierzyć Colinowi siarczystego policzka. Mającego raczej go upokorzyć i wydrwić, niż zaboleć rzeczywiście. Avery był zdolny naobiecywać mu złote góry, aby potem bez żadnych wyrzutów sumienia pozostawić z niczym, upodlonego i zawstydzonego. Chwilowe wyniesienie księgarza na szczyt miało na celu wyłącznie jego ufizycznienie, aby strącony z powrotem na kolana, docenił to właściwe sobie miejsce. I żeby więcej nie próbował z nich powstawać bez wyraźnego pozwolenia. Si monumentum rewuiris circum-spice; powinien zadzierać głowę i napawać się dobrocią Samaela, chłonąc z bliska jego walory, lecz najwidoczniej za bardzo się nim upił, czerpiąc zeń wyłącznie szaleństwo. Którego Avery nie odczuwał w zupełności, pozostając wciąż stoicko spokojnym, niewzruszonym. Myśli pędziły w okrutnym tempie, nie zostawiając miejsca na spekulacje i zastanawianie się, co tak naprawdę nim kieruje. Zdominował już Colina, oddarł go z jestestwa, kradnąc mu myśli, obawy i pragnienia. Czy pożądanie jego ciała i objęcie go w całkowite posiadanie wiązało się z symbolicznym przejęciem mężczyzny na własność?
Nadal nie racjonował mu dotyku, jaki powoli spływał po jego ramionach i burzył harmonię otulającej go perfekcyjnie szaty. Miękkie fale, jakimi spływała zostały zniszczone przez niecierpliwe palce mocnych dłoni Colina (dłoni robotnika; szorstkich, zupełnie jakby pracował fizycznie, stwierdził Avery z niejaką ironią), którym pozwalał na buńczuczne zabiegi zmaganie się z drobnymi guzikami jego okrycia. Zadziwiała go ta fascynacja, ten zachwyt, ta bezbrzeżna, szczera radość bijąca z Fawley’a, kiedy starał się zdjąć z niego odzienie. Czynność, jaką zazwyczaj wykonywały sługi Samaela przemieniła się wszakże w bałwochwalczą celebrację, podczas której poznano kolejne prawdy objawione. Przy tych bladły sofizmaty, jakie zazwyczaj szeptał księgarzowi do ucha, rozpalając go podług własnego widzimisię, karmiąc trującymi słowy, kłamstwami, kreując ich własną apokryficzną historię. Peleryna powoli opadała, podtrzymywana jedynie eleganckim zapięciem, które rozpiął (samodzielnie), aby niedbałym ruchem przerzucić ją przez wyciągnięte ramię Colina, którego potraktował z równym lekceważeniem, z jakim obchodził się ze swymi służącymi. Nie mogło istnieć dla niego chyba nic rozkoszniejszego nad ten gest – triumf ich obojga. Fawley odnosił sukces gorzki, który jednakże wybrał sobie samodzielnie. Każde fiasko, każde drobne potknięcie przeszłości doprowadziło go do tej chwili, w której nareszcie mógł poznać smak swych poczynań. Odwrotnie do Avery’ego oddalonego od owych ludzkich ekskrementów całymi milami, by teraz brodzić w owych doznaniach bez najmniejszego zdegustowania. Raczej… z życzliwą, choć umiarkowaną ciekawością, którą spotęgowała dopiero dłoń mężczyzny, spoczywająca na jego klatce piersiowej. Przekrzywił lekko głowę, wpatrując się w swego ucznia zaintrygowanym wzrokiem, jakby oczekując popisu udoskonalonych umiejętności oraz urządzając próbę sił, w jakiej zwycięstwa mógł być tylko jeden. Serce biło głucho, lecz równomiernie, wybijając jednostajny rytm, nieskażony niedorzecznym w owej sytuacji podnieceniem. Ono wypływało znacznie z głębiej niż z ciała, bo prosto z umysłu Samaela, nasuwając mu zaiste niemoralne wizje, w których dosłownie czynił z Colina swego niewolnika. Miał już jego duszę, złożoną z ochotą w bezkrwawej ofierze, pozostało mu więc już tylko wydrzeć z niego serce (kołaczące się niespokojnie) i podeptać obyczajową moralność. Bogowie, którzy ją głosili byli szaleni. Bogowie, którzy ją wygłosili, umarli. Nie czuł więc najmniejszego strachu przed sprzeniewierzeniem się starej tradycji (nie potępią go więcej), tylko czystą przyjemność. Płynącą z łamania wszystkich przykazań oraz pomieszania pokornej postawy Colina z jego zuchwałymi poczynaniami. Drobne guziki w końcu skapitulowały, a Fawley dokończył rozpoczętego przezeń dzieła, odsłaniając nagi tors, czym nareszcie wzbudził w Samaelu delikatny dreszcz. Nasilający się w miarę wędrówki, jaką odbywały dłonie Colina. Ostatnie życzenie zostanie spełnione, lecz po nim nadejdzie czas pełen wyrzeczeń, okres, w którym jedynym jego celem pozostanie spełnianie woli mistrza. Nadal cierpliwie znosił owe zabiegi, z łaskawą pobłażliwością przyjmując je - irytujące powoli, bo drażniące zmysły do granic perwersyjnych rozkoszy. Docierał do niewiadomego, przekazując stery księgarzowi, przedtem wydając mu stosowną dyspozycję. Miał go zadowolić i biada mu, jeśli zadaniu nie sprosta. Nie czuł się obnażony, choć to jego półnagie ciało odbijało refleksy kominka, gdy Colin wciąż pozostawał okutany niemal po samą szyję. Tworzyli jedną i tą samą osobę, zespoloną w miotającym nimi pragnieniu. Dominacja oraz uległość, arogancja i pokora, duma i uniżenie; spektrum emocji przeplatało się w zrywie gorącego ciała, gdy sprzączka paska leciutko drgnęła i zachwiała się cała dotychczasowa rzeczywistość. Wirująca pośród subtelnego dotyku i wyzywającego spojrzenia, jątrzącego wytrzymałość Avery’ego i słusznie burzącego jego krew. O wiele bardziej niż ciepły, urywany oddech, o wiele bardziej niż usta, zaznaczające się na jego twardym ciele. Które wkrótce stanie się rajem utraconym, do którego( już nigdy?) nie odzyska wstępu. Mógł złorzeczyć, przeklinać, błagać i jęczeć, ale na razie winien był mu wyłącznie wdzięczność za dar wszechobejmujący i doskonały w swej prostocie. Uderzenie paska o drewnianą podłogę rozbrzmiało niczym gong w wypełnionym wibrującą ciszą pomieszczeniu. W owym akcie nie istniała bezbłędna poprawność, a jedynie poszukiwanie absolutu w drgającej tymczasowości: credo wracało, odbijając się silnym echem, podobnie jak rezonansem na ciele Avery’ego odbijał się dotyk Colina. Zareagował znacznie gwałtowniej, z cichym sykiem wypuszczając powietrze, lecz nie przerywając (szaleństwo!) dążenia mężczyzny do autodestrukcji. Nie wiedział, co czynił, kiedy rozbudzał Samaela, stawiając go poniekąd przed poważnym dylematem światopoglądowym. Twierdzenie wszakże zostało udowodnione przez jego ochocze ciało, mity (tak lubiane przez ludzi) prysły, pozostawiając im cielesność. Uwięzioną, lecz nieskrępowaną, prowadzącą do słodkiego dysonansu między chęcią a możnością, pragnieniem a szansą. Avery mógł już nazwać Colina mężczyzną: stworzył bowiem okazję i korzystał z niej. Pozostając jednak narzędziem w jego rękach, choć przez słodką chwilę pozwolił mu łudzić się przekonaniem, iż dzierży władzę wspólnie z nim.
- Na kolana – rozkazał cichym, stanowczym głosem. Nie oczekiwał najmniejszego sprzeciwu, ale jego wargi skrzywiły się w nieznacznym uśmiechu, kiedy Fawley natychmiast, skwapliwie wypełnił polecenie. Przyciągnął go bliżej siebie i w ostentacyjnym geście pociągnął mocno, boleśnie za włosy, odchylając jego głowę, zmuszając, aby spojrzał mu prosto w nieprzeniknione oczy. Mowa ciała pozostała jednak zdradziecka, a Samael był pewny, iż nie zdoła oszukać go tym pozornym, wyrafinowanym spokojem. Wewnątrz płonął, rozgrzany do nieprzytomności, kiedy wydawał kolejny, twardy dyktat – nie drażnij mnie – ostrzegł, puszczając go jednak. Tylko po to, by przysunąć policzek Colina do swojej pulsującej męskości i przedstawić mu nieme polecenie.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 1 z 2 • 1, 2
Kulturalne spotkanie dżentelmenów
Szybka odpowiedź