Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Leśne ostępy
Strona 29 z 29 • 1 ... 16 ... 27, 28, 29
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Leśne ostępy
Głęboko w mateczniku ukryte są skarby niedostępne mugolom, zdumiewająca roślinność płata figle i zachwyca majestatem. Pradawne, olbrzymie drzewa zdają się porozumiewać szeleszczeniem liści, ponoć opodal widywano niegdyś enty - czy te drzewa to ich potomkowie? Śród ściółki leśnej odnaleźć można pękate, a czasem nawet kwitnące paprocie; Prewettowie dumnie dbają o tę część lasu. Przez cały rok latają w pobliżu migoczące świetliki, które dodają przytulnej przestrzeni uroku. Po ścieżkach biegają rude wiewiórki. Co istotne, gdzieś tutaj rosną także krzewy zaczarowanych czarnych jagód. Krzewy, które zachowują się zupełnie niepoważnie. Zamiast grzecznie rosnąć, one lubią uciekać, ni stąd, ni zowąd pojawiać się na dnie kałuży czy oczka wodnego, wyrastać na wiewiórczym ogonie. Podobno udało się je nawet zebrać ze sklątki tylnowybuchowej! Jedynym, na czym nie rosną są czarodzieje. Chętnie za to się przed nimi chowają, jeszcze chętniej im uciekają.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 12.10.15 22:24, w całości zmieniany 1 raz
Zachary zdawał sobie sprawę, że w pojedynkę miał niewielkie szanse na pokonanie przeciwników - ci zdawali się posługiwać magią sprawnie, o czym świadczyły przecinające wcześniej niebo błyskawice i silne tarcze, raz za razem rozjaśniające polanę. Wykorzystując pierwszą nadającą się do tego okazję, wycofał się, chowając się w cieniu drzew; zaklęcie, które mknęło w jego kierunku, uderzyło go w klatkę piersiową, poczuł jednak tylko gwałtowne szarpnięcie różdżki; gdyby próbował rzucić zaklęcie, z pewnością zakończyłoby się to fiaskiem, ale to, które go trafiło, nie było na tyle silne, żeby pozbawić go oręża - zdołał bez większego trudu utrzymać drewno w palcach. Nim się oddalił, widział jeszcze, że dwaj mężczyźni zbliżają się w stronę ciał - ale wydawali się niezainteresowani pościgiem, Zachary mógł oddalić się na bezpieczną odległość, a później bezpiecznie deportować.
Cedric i Samuel niemal jednocześnie skierowali różdżki w stronę leżących pod skałami ciał, wypowiadając bliźniacze inkantacje; magiczne drewno pociągnęło ich do przodu, tak, że wylądowali tuż przy nieruchomych sylwetkach. Widzieli, jak mężczyzna, z którym walczyli, znika pomiędzy drzewami, ale zdawali sobie też sprawę, że ruszając za nim w pogoń, z pewnością nie będą w stanie wystarczająco szybko udzielić pomocy rannym. Podstawowa wiedza z anatomii pozwalała im stwierdzić - mimo półmroku - że czarodzieje żyli, ich klatki piersiowe poruszały się słabo, ale ich stan był poważny: twarze, zbyt blade, prawie białe, jaśniały w ciemnościach, a ciała i ubrania były poznaczone śladami stoczonej walki. Dokładniejszej oceny obrażeń mógł dokonać jedynie uzdrowiciel, nietrudno było jednak stwierdzić, że pilnie potrzebowali pomocy magomedyka.
Mistrz gry dziękuje wszystkim za udział w pojedynku i przeprasza za poślizg czasowy.
Zachary'emu udało się skutecznie opuścić polanę.
Zakon Feniksa ma od tej pory dwie tury na zabezpieczenie lokacji zgodnie z mechaniką opisaną w pierwszym poście. Nieprzytomni czarodzieje przeżyją, jeśli otrzymają pomoc uzdrowiciela w ciągu kilku godzin, nie będą jednak w stanie wskazać w żaden sposób tożsamości ludzi, którzy ich zaatakowali.
Cedric i Samuel, na skutek wyziębienia, będą przez następny fabularny tydzień cierpieć na wyjątkowo paskudną odmianę magicznego kataru - będzie dokuczał im silny kaszel, obfity katar i ból gardła; w tym czasie obaj otrzymują karę -10 do wszystkich werbalnych inkantacji. W wątkach rozgrywanych w przeciągu wspominanego tygodnia, w każdym poście wykonują też dodatkowy rzut kością k10 - wyrzucenie wyniku 1 oznacza gwałtowne i niekontrolowane kichnięcie, które przerywa aktualnie wykonywaną czynność (jeśli w tym samym poście zostało rzucone zaklęcie, zostaje uznane za nieudane). Choroba nie jest zaraźliwa.
Mistrz gry nie kontynuuje rozgrywki.
Cedric i Samuel niemal jednocześnie skierowali różdżki w stronę leżących pod skałami ciał, wypowiadając bliźniacze inkantacje; magiczne drewno pociągnęło ich do przodu, tak, że wylądowali tuż przy nieruchomych sylwetkach. Widzieli, jak mężczyzna, z którym walczyli, znika pomiędzy drzewami, ale zdawali sobie też sprawę, że ruszając za nim w pogoń, z pewnością nie będą w stanie wystarczająco szybko udzielić pomocy rannym. Podstawowa wiedza z anatomii pozwalała im stwierdzić - mimo półmroku - że czarodzieje żyli, ich klatki piersiowe poruszały się słabo, ale ich stan był poważny: twarze, zbyt blade, prawie białe, jaśniały w ciemnościach, a ciała i ubrania były poznaczone śladami stoczonej walki. Dokładniejszej oceny obrażeń mógł dokonać jedynie uzdrowiciel, nietrudno było jednak stwierdzić, że pilnie potrzebowali pomocy magomedyka.
Mistrz gry dziękuje wszystkim za udział w pojedynku i przeprasza za poślizg czasowy.
Zachary'emu udało się skutecznie opuścić polanę.
Zakon Feniksa ma od tej pory dwie tury na zabezpieczenie lokacji zgodnie z mechaniką opisaną w pierwszym poście. Nieprzytomni czarodzieje przeżyją, jeśli otrzymają pomoc uzdrowiciela w ciągu kilku godzin, nie będą jednak w stanie wskazać w żaden sposób tożsamości ludzi, którzy ich zaatakowali.
Cedric i Samuel, na skutek wyziębienia, będą przez następny fabularny tydzień cierpieć na wyjątkowo paskudną odmianę magicznego kataru - będzie dokuczał im silny kaszel, obfity katar i ból gardła; w tym czasie obaj otrzymują karę -10 do wszystkich werbalnych inkantacji. W wątkach rozgrywanych w przeciągu wspominanego tygodnia, w każdym poście wykonują też dodatkowy rzut kością k10 - wyrzucenie wyniku 1 oznacza gwałtowne i niekontrolowane kichnięcie, które przerywa aktualnie wykonywaną czynność (jeśli w tym samym poście zostało rzucone zaklęcie, zostaje uznane za nieudane). Choroba nie jest zaraźliwa.
Mistrz gry nie kontynuuje rozgrywki.
Magia powtórnie zawibrowała pod palcami, a różdżka silnie pociągnęła go do przodu, zatrzymując czarodzieja dopiero we wskazanym miejscu. Bliźniacza inkantacja przeniosła Cedrika obok i to dało im szansę, by zrozumieć, że nieprzytomni - na szczęście - i wciąż żywi mężczyźni, potrzebowali pilnej pomocy uzdrowiciela. Byli ciężko ranni z widocznymi ranami od czarnej magii. Ale tego już się spodziewał. Czujnie rozejrzał się jeszcze, ale w miejscu, gdzie jeszcze niedawno stała osamotniona sylwetka wroga, pozostała już tylko pustka, pozostawiając po sobie niewyraźny trzask wilgotnych gałęzi. Nieprzytomnym byli w stanie zapewnić tylko względnie pierwsza pomoc, nie narażając na większe cierpienie.
Niezależnie od faktów, musieli zabezpieczyć miejsce w razie konieczności kolejnych niezapowiedzianych wizyt wrogów - Poślę po Archibalda - odezwał się lakonicznie do towarzysza, kichając przy tym i zatrzymując gest wierzchem dłoni. Zmarszczył przy tym brwi. Było mu przenikliwie wręcz zimno, ale dopóki nie zabezpieczą okolicy, próby zadbania o ciepło musiały zaczekać - Expecto Patronum - zainkantował - Dwóch ciężko rannych w Leśnych Ostępach na terenach Dorset pilnie potrzebują pomocy. Okolica jest już zabezpieczona. Czuwamy - zaczekał, aż zmaterializowany z białej magii koziorożec zatoczy nad nim koło, przyjmie wypowiedziane słowa i pogna w mrok lasu. Nie czekał na odzew. Wiedział, ze adresat wiadomości znajdował się na tyle niedaleko, że pospieszy na miejsce.
Odetchnął cicho, czując jak przez ciało przemykają kolejne dreszcze od klejącego się wilgocią płaszcza. Odwrócił się do towarzyszącego mu aurora - powiem ci, masz parę w różdżce - mówił przesuwając się bliżej granicy polany, zakreślając teren, którym chciał objąć pierwsze z proponowanych pułapek. Skupił się na płynącej w nim magii, wolą zaplatając jej kręgi i określając cel. Być może prosty w swym działaniu, bazujący na magii uroków i korzystając z podstaw zielarskiej wiedzy, jaka wciąż, co jakiś czas mu się przydawała. Nieproszeni goście, po przekroczeniu progu leśnych ostępów, mieli spotkać się z nieprzyjemną, unieruchamiającą niespodzianką. Magia w każdej, zabezpieczającej wersji wymagała skupienia. Gdyby tylko starczyło mu czasu i mocy, mógłby zdziałać więcej, ale na chwilę obecną musiało wystarczyć. Potrzebował nałożyć przynajmniej jeszcze jedną pułapkę.
| Nakładam Lignumo
Niezależnie od faktów, musieli zabezpieczyć miejsce w razie konieczności kolejnych niezapowiedzianych wizyt wrogów - Poślę po Archibalda - odezwał się lakonicznie do towarzysza, kichając przy tym i zatrzymując gest wierzchem dłoni. Zmarszczył przy tym brwi. Było mu przenikliwie wręcz zimno, ale dopóki nie zabezpieczą okolicy, próby zadbania o ciepło musiały zaczekać - Expecto Patronum - zainkantował - Dwóch ciężko rannych w Leśnych Ostępach na terenach Dorset pilnie potrzebują pomocy. Okolica jest już zabezpieczona. Czuwamy - zaczekał, aż zmaterializowany z białej magii koziorożec zatoczy nad nim koło, przyjmie wypowiedziane słowa i pogna w mrok lasu. Nie czekał na odzew. Wiedział, ze adresat wiadomości znajdował się na tyle niedaleko, że pospieszy na miejsce.
Odetchnął cicho, czując jak przez ciało przemykają kolejne dreszcze od klejącego się wilgocią płaszcza. Odwrócił się do towarzyszącego mu aurora - powiem ci, masz parę w różdżce - mówił przesuwając się bliżej granicy polany, zakreślając teren, którym chciał objąć pierwsze z proponowanych pułapek. Skupił się na płynącej w nim magii, wolą zaplatając jej kręgi i określając cel. Być może prosty w swym działaniu, bazujący na magii uroków i korzystając z podstaw zielarskiej wiedzy, jaka wciąż, co jakiś czas mu się przydawała. Nieproszeni goście, po przekroczeniu progu leśnych ostępów, mieli spotkać się z nieprzyjemną, unieruchamiającą niespodzianką. Magia w każdej, zabezpieczającej wersji wymagała skupienia. Gdyby tylko starczyło mu czasu i mocy, mógłby zdziałać więcej, ale na chwilę obecną musiało wystarczyć. Potrzebował nałożyć przynajmniej jeszcze jedną pułapkę.
| Nakładam Lignumo
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Czarnoksiężnik, którego tożsamości nie dane było nam poznać, ani nawet zapamiętać rysów jego twarzy z powodu mroku, zniknął pomiędzy drzewami. Uciekł, najwyraźniej uznając, że bez swojego towarzysza, miotającego klątwami z wielką wprawą nie ma wielkich szans. Gdyby nie te dwie osoby, leżące kilka metrów od nas, pozbawione przytomności, ruszylibyśmy za nim w pościg. Ich życie było jednak warte więcej, ważniejsze, a pościg po ciemnym lesie miał niewielkie szanse na powodzenie. Żałowałem, że pozwalamy mu odejść, nie zdążyliśmy się dowiedzieć kim był i co planowali tu zrobić - mieliśmy jednak pewność, że byli związani z Rycerzami Walpurgii dzięki temu, że jeden z czarnoksiężników zmienił się w czarny obłąk. Kilka godzin wcześniej lord Prewett prosił, by poinformować go o naszym patrolu - wiedziałem już, co powinienem mu napisać.
Różdżka pociągnęła mnie pod skały i przyklęknąłem przy jednym z mężczyzn, aby zbliżyć dłoń do jego ust i poczuć słaby oddech na skórze. Przytknąłem palce w okolice czyi, po chwili wyczuwając puls.
- Żyje, ale ledwie - powiedziałem do Samuela, który sprawdził co z drugim nieprzytomnym. Sami nie mogliśmy udzielić im pomocy, żaden z nas nie znał się na magii leczniczej, skinąłem więc głową, kiedy Skamander przywołał swego patronusa - świetlistego koziorożca - dyktując mu wiadomość jaką miał zanieść lordowi Prewettowi. Był uzdrowicielem, jego pomoc okazała się tu niezbędna. Miałem nadzieję, że zjawi się tu jak najszybciej.
Mimo, że sam marzłem i drżałem z zimna, to zdjąłem z siebie płaszcz, by okryć nim nieprzytomnego mężczyznę. Od leżenia na tej zmarzniętej, wilgotnej ziemi mógł nabawić się zapalenia płuc albo czegoś jeszcze paskudniejszego. We mnie jeszcze buzowała adrenalina.
- Za mało tej pary - odpowiedziałem, bo nie byłem z siebie zadowolony. Owszem, zdołałem nam ochronić tyłki, posługiwanie się białą magią było wszak moją specjalnością - ale moja ofensywa pozostawiała w moim własnym mniemaniu wiele do życzenia. - Muszę popracować nad Lamino, to pewne - mruknąłem, spoglądając na osikowe drewno; byłem dla siebie surowy i nie zamierzałem sobie odpuścić. Potrzebowałem więcej treningu.
- Nałożę tu Ostatnie tango - poinformowałem Skamandera, unosząc przy tym różdżkę i zaczynając szeptać odpowiednie inkantacje, aby objąć jak największy obszar polany i brzegu rzeki wspomnianą pułapką na wroga.
| Ostatnie Tango nakładam
Różdżka pociągnęła mnie pod skały i przyklęknąłem przy jednym z mężczyzn, aby zbliżyć dłoń do jego ust i poczuć słaby oddech na skórze. Przytknąłem palce w okolice czyi, po chwili wyczuwając puls.
- Żyje, ale ledwie - powiedziałem do Samuela, który sprawdził co z drugim nieprzytomnym. Sami nie mogliśmy udzielić im pomocy, żaden z nas nie znał się na magii leczniczej, skinąłem więc głową, kiedy Skamander przywołał swego patronusa - świetlistego koziorożca - dyktując mu wiadomość jaką miał zanieść lordowi Prewettowi. Był uzdrowicielem, jego pomoc okazała się tu niezbędna. Miałem nadzieję, że zjawi się tu jak najszybciej.
Mimo, że sam marzłem i drżałem z zimna, to zdjąłem z siebie płaszcz, by okryć nim nieprzytomnego mężczyznę. Od leżenia na tej zmarzniętej, wilgotnej ziemi mógł nabawić się zapalenia płuc albo czegoś jeszcze paskudniejszego. We mnie jeszcze buzowała adrenalina.
- Za mało tej pary - odpowiedziałem, bo nie byłem z siebie zadowolony. Owszem, zdołałem nam ochronić tyłki, posługiwanie się białą magią było wszak moją specjalnością - ale moja ofensywa pozostawiała w moim własnym mniemaniu wiele do życzenia. - Muszę popracować nad Lamino, to pewne - mruknąłem, spoglądając na osikowe drewno; byłem dla siebie surowy i nie zamierzałem sobie odpuścić. Potrzebowałem więcej treningu.
- Nałożę tu Ostatnie tango - poinformowałem Skamandera, unosząc przy tym różdżkę i zaczynając szeptać odpowiednie inkantacje, aby objąć jak największy obszar polany i brzegu rzeki wspomnianą pułapką na wroga.
| Ostatnie Tango nakładam
becomes law
resistance
becomes duty
Miał wrażenie, jakby magia, ta sama, która krążyła między przeciwnikami - wciąż drgała gdzieś w powietrzu, wywołując - wraz z przenikliwym chłodem - nieustające dreszcze. Nie pozostawało wątpliwości, kim byli zakapturzeni9 czarnoksiężnicy. Rycerze Walpurgii. Żałował tylko, że nie byli w stanie poznać dokładniejszej tożsamości. szczęśliwie, działało to w drugą stronę. A jednak, z walki wyciągnęli coś więcej. Do tej pory, nigdy nie zderzył się z mroczną mgłą, w którą zmieniali się wrogowie. Spleciona z plugawej mocy, do tej pory wydawała mu się tylko niematerialną formą, pozwalającą umknąć nawet potężnym czarom. Dziś, dowiadywał się, że mogli z jej pomocą także atakować, a jednak wystarczyła w tym podstawowa magia obronna. Wskazówka, na przyszłość.
Z niejakim żalem pozostawił uciekającego przeciwnika, gdzieś w gęstwinie. Być może, odzywała się w nim natura aurorska, tęsknotą profesyjną, by ścigać czarnoksięskie szczury. Mieli jednak ważniejsze plany i priorytety. Dwóch, nieprzytomnych, ale żyjących mężczyzn. I Zabezpieczenie okolicy - Ten też - krótkie, lakoniczne odpowiedzi między aurorami były czymś naturalnym, miały cel wyłącznie informacyjny, by podjąć dalsze działania.
Świetlisty koziorożec zdążył pognać w las. Skamander wiedział, że odnajdzie adresata - Przyjdzie z czasem - spojrzał na towarzysza - rozumiał determinację i chęć zwiększenia mocy. Tym bardziej w zderzeniu z wrogami podobnymi tym dzisiaj. Musieli się natrudzić, żeby przebić się przez magię przeciwników - Chyba polubię pioruny - utrzymał wzrok na Cedriku - właściwie, obaj znamy kogoś, kto mógłby nam co nieco powiedzieć w dziedzinie uroków - zmrużył oczy, znacząco podkreślając, o kogo mu chodziło. Szukał mimowolnych znamion tłumionych emocji. Wiedział, że Dearborn i jego kuzyn nie darzyli się zbytnia sympatią. A mimo to, w działaniu, w pracy, tworzyli wyjątkowo zgrany duet. Nie drążył jednak sedna relacji, nie prowokował dodatkowych pytań. To, na czym miał się przede wszystkim skupić, to okolice Dorset. Leśne ostępy były punktem na tyle charakterystycznym, że niemiał wątpliwości co do jego ważności. Obecność Rycerzy, którzy prawdopodobnie chcieli przejść tereny na swoją korzyść, wyraźniej podkreślały, że potrzebowali wzmocnić granice ich wpływu. Zakonu.
- W porządku. Ja wyznaczyłem wokół tych terenów próg działania Lignumo - wskazał różdżką - przyda się jeszcze Oczobłysk - dodał już ciszej, bardziej do siebie, zakreślając sferę magii i mocy, na której miała działać pułapka. I na to potrzebował czasu, kreśląc znajome formuły i splatając moc, która zwerbalizować miała odpowiednie działanie, dla każdego, z nieoproszonych gości. Wiedza, jaką posiadał, pozwalała na wprawne posługiwanie się zabezpieczeniami, ale dostrzegał, że wciąż brakowało mu umiejętności, by osiągnąć właściwie rezultaty na szerszym polu.
| Nakładam Oczobłysk
Z niejakim żalem pozostawił uciekającego przeciwnika, gdzieś w gęstwinie. Być może, odzywała się w nim natura aurorska, tęsknotą profesyjną, by ścigać czarnoksięskie szczury. Mieli jednak ważniejsze plany i priorytety. Dwóch, nieprzytomnych, ale żyjących mężczyzn. I Zabezpieczenie okolicy - Ten też - krótkie, lakoniczne odpowiedzi między aurorami były czymś naturalnym, miały cel wyłącznie informacyjny, by podjąć dalsze działania.
Świetlisty koziorożec zdążył pognać w las. Skamander wiedział, że odnajdzie adresata - Przyjdzie z czasem - spojrzał na towarzysza - rozumiał determinację i chęć zwiększenia mocy. Tym bardziej w zderzeniu z wrogami podobnymi tym dzisiaj. Musieli się natrudzić, żeby przebić się przez magię przeciwników - Chyba polubię pioruny - utrzymał wzrok na Cedriku - właściwie, obaj znamy kogoś, kto mógłby nam co nieco powiedzieć w dziedzinie uroków - zmrużył oczy, znacząco podkreślając, o kogo mu chodziło. Szukał mimowolnych znamion tłumionych emocji. Wiedział, że Dearborn i jego kuzyn nie darzyli się zbytnia sympatią. A mimo to, w działaniu, w pracy, tworzyli wyjątkowo zgrany duet. Nie drążył jednak sedna relacji, nie prowokował dodatkowych pytań. To, na czym miał się przede wszystkim skupić, to okolice Dorset. Leśne ostępy były punktem na tyle charakterystycznym, że niemiał wątpliwości co do jego ważności. Obecność Rycerzy, którzy prawdopodobnie chcieli przejść tereny na swoją korzyść, wyraźniej podkreślały, że potrzebowali wzmocnić granice ich wpływu. Zakonu.
- W porządku. Ja wyznaczyłem wokół tych terenów próg działania Lignumo - wskazał różdżką - przyda się jeszcze Oczobłysk - dodał już ciszej, bardziej do siebie, zakreślając sferę magii i mocy, na której miała działać pułapka. I na to potrzebował czasu, kreśląc znajome formuły i splatając moc, która zwerbalizować miała odpowiednie działanie, dla każdego, z nieoproszonych gości. Wiedza, jaką posiadał, pozwalała na wprawne posługiwanie się zabezpieczeniami, ale dostrzegał, że wciąż brakowało mu umiejętności, by osiągnąć właściwie rezultaty na szerszym polu.
| Nakładam Oczobłysk
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Świetlisty koziorożec ostatecznie rozgonił mrok w sypialni Archibalda, co wcześniej nieudolnie próbowało zrobić słońce, delikatnie przebijając się przez ciężkie błękitne zasłony. Znajomy głos Samuela wyrwał go z lekkiego snu, wypracowanego przez lata pracy w zawodzie uzdrowiciela, dodatkowo wprawionego w czuwaniu przez ostatnie wydarzenia. Zerwał się z łóżka zanim usłyszał koniec wiadomości, szybko narzucając na siebie jakieś pierwsze lepsze ubrania, byle tylko się nie wyziębić. Zaopatrzony jedynie w magiczny czerwony kryształ i swoją niezawodną różdżkę, teleportował się w okolice leśnych ostępów.
Bardzo dobrze znał te tereny – to tu rosły dzikie paprocie i te niezwykłe drzewa, najpewniej starsze od wszystkiego, co znajdowało się dookoła. Często tutaj bywał jeszcze jako dziecko, a choć bujna roślinność stopniowo zmieniała to miejsce, wciąż potrafił się tu świetnie odnaleźć. Nie minęło dużo czasu nim zauważył dwie znajome sylwetki, a obok nich – poszkodowanych.
– Jestem – oznajmił swoją obecność, odruchowo mierząc ich wzrokiem, szukając niepokojących znaków, że z nimi również coś jest nie tak. Stali jednak dość pewnie, nie wyglądali na takich, którzy potrzebują szybkiej pomocy. Podbiegł więc do leżących rannych, zdejmując z jednego z nich dodatkowe okrycie, by móc się lepiej przyjrzeć jego obrażeniom. Żyli, co do tego nie miał żadnych wątpliwości, choć byli poważnie poturbowani. Wstępnie przebadał obydwu z nich, na koniec rzucając jeszcze szybkie – Diagno haemo – żeby przypadkiem nie pominąć czegoś ważnego. W tym zawodzie trzeba było działać szybko, jednocześnie zachowując wewnętrzny spokój. Pogodzenie tego nigdy nie jest proste. Zauważając, że jeden z poszkodowanych jest w jeszcze gorszym stanie od drugiego, skupił się właśnie na nim. – Sam, przejedź tym po jego ranach – rozporządził, rzucając mu czerwony kryształ. Kiwnął głową na drugiego z mężczyzn: wyleczenie nawet tych drobnych ran powinno mu pomóc, kiedy będzie czekał na swoją kolej. Archibald najpierw musiał się zająć jego kolegą. – Fosilio – mruknął, kierując różdżkę na jego brzuch. – Curatio Vulnera Horribilis – kontynuował swoją mantrę, choć tym razem magia nie zadziałała. – Curatio Vulnera Horribilis – powtórzył uparcie, obserwując jak pomału zasklepiają mu się głębokie rany.
| diagno haemo, fosilio, curatio vulnera horribilis
Bardzo dobrze znał te tereny – to tu rosły dzikie paprocie i te niezwykłe drzewa, najpewniej starsze od wszystkiego, co znajdowało się dookoła. Często tutaj bywał jeszcze jako dziecko, a choć bujna roślinność stopniowo zmieniała to miejsce, wciąż potrafił się tu świetnie odnaleźć. Nie minęło dużo czasu nim zauważył dwie znajome sylwetki, a obok nich – poszkodowanych.
– Jestem – oznajmił swoją obecność, odruchowo mierząc ich wzrokiem, szukając niepokojących znaków, że z nimi również coś jest nie tak. Stali jednak dość pewnie, nie wyglądali na takich, którzy potrzebują szybkiej pomocy. Podbiegł więc do leżących rannych, zdejmując z jednego z nich dodatkowe okrycie, by móc się lepiej przyjrzeć jego obrażeniom. Żyli, co do tego nie miał żadnych wątpliwości, choć byli poważnie poturbowani. Wstępnie przebadał obydwu z nich, na koniec rzucając jeszcze szybkie – Diagno haemo – żeby przypadkiem nie pominąć czegoś ważnego. W tym zawodzie trzeba było działać szybko, jednocześnie zachowując wewnętrzny spokój. Pogodzenie tego nigdy nie jest proste. Zauważając, że jeden z poszkodowanych jest w jeszcze gorszym stanie od drugiego, skupił się właśnie na nim. – Sam, przejedź tym po jego ranach – rozporządził, rzucając mu czerwony kryształ. Kiwnął głową na drugiego z mężczyzn: wyleczenie nawet tych drobnych ran powinno mu pomóc, kiedy będzie czekał na swoją kolej. Archibald najpierw musiał się zająć jego kolegą. – Fosilio – mruknął, kierując różdżkę na jego brzuch. – Curatio Vulnera Horribilis – kontynuował swoją mantrę, choć tym razem magia nie zadziałała. – Curatio Vulnera Horribilis – powtórzył uparcie, obserwując jak pomału zasklepiają mu się głębokie rany.
| diagno haemo, fosilio, curatio vulnera horribilis
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
- Nie mam wiele czasu - odparłem z powagą. Nadeszła chwila próby, a ja czułem, że nie jestem przygotowany tak dobrze jak powinienem był. Pożałowałem tych wszystkich chwil, które spędziłem nad szklanką whisky żałując za dawne grzechy, rozpamiętując przeszłość i grzebiąc paluchem w swoich ranach. Ten czas mogłem poświęcić na naukę, na trening. Gdybym to zrobił, dziś byłbym o wiele skuteczniejszy. Wiedziałem, że ci ludzie, leżący wciąż na ziemi, ratunek zawdzięczają decyzji Skamandera o wyrzuceniu stąd silniejszego czarnoksiężnika. Ich życie było istotniejsze. Inaczej wciąż byśmy ciskali w siebie zaklęciami, rozbijałyby się o tarcze, a o sukcesie zadecydowałoby zmęczenie. - To potężne zaklęcie. Godne podziwu - mruknąłem. Niełatwo było przywołać taki piorun z nieba. Właściwie to niełatwo to za mało powiedziane. Fulgoro było potężnym, silnym zaklęciem, po jakie mogli sięgnąć jedynie najsilniejsi czarodzieje. Skamander był jednym z nich. Drugi, młodszy - niestety - również. - Tak, znamy - powiedziałem szorstko, tonem ucinającym dyskusję, bo wciąż nie przetrawiłem faktu, że od października musiałem pracować pod komendą Anthony'ego. Nie mogłem powiedzieć, by nie zachowywał się profesjonalnie, nasze wspólne działania - wydawało mi się - były efektywne, lecz jego aluzje, docinki i komentarze nieustannie działały mi na nerwy. To było trudne.
- I Strach na gremliny - odparłem, informując swego towarzysza jak jeszcze zamierzałem zabezpieczyć to miejsce przed wszystkimi poza mieszkańcami najbliższych okolic, Prewettami, ich współpracownikami i służbie, wszystkimi niezwiązanymi z Zakonem Feniksa i Biurem Aurorów. Gdy kończyłem nakładać ten czar ochronny, trzask oznajmił cudzą teleportację. Nie miałem wątpliwości co do tożsamości przybysza, zaś głos, słyszany zaledwie kilka godzin wcześniej na spotkaniu Zakonu Feniksa, upewnił mnie w tym przekonaniu.
- Archibaldzie, dobrze, że jesteś - powiedziałem z ulgą. My sami nie zdołalibyśmy wyleczyć ran tych mężczyzn. - Odnaleźliśmy już ich nieprzytomnych. Zostali zaatakowani przez Rycerzy Walpurgii. Walczyliśmy z nimi. Jednego deportowało gdzieś... daleko. Drugi uciekł - poinformowałem go krótko, rzeczowo, zbliżając się do całej trójki. - Mogę jakoś ci pomóc?
Niewiele mogłem jednak zrobić. O magii leczniczej wiedziałem tyle, co nic. Trzeba było jednak tych mężczyzn przetransportować w bezpieczniejsze miejsce. Gdzieś, gdzie dojdą do siebie.
- I Strach na gremliny - odparłem, informując swego towarzysza jak jeszcze zamierzałem zabezpieczyć to miejsce przed wszystkimi poza mieszkańcami najbliższych okolic, Prewettami, ich współpracownikami i służbie, wszystkimi niezwiązanymi z Zakonem Feniksa i Biurem Aurorów. Gdy kończyłem nakładać ten czar ochronny, trzask oznajmił cudzą teleportację. Nie miałem wątpliwości co do tożsamości przybysza, zaś głos, słyszany zaledwie kilka godzin wcześniej na spotkaniu Zakonu Feniksa, upewnił mnie w tym przekonaniu.
- Archibaldzie, dobrze, że jesteś - powiedziałem z ulgą. My sami nie zdołalibyśmy wyleczyć ran tych mężczyzn. - Odnaleźliśmy już ich nieprzytomnych. Zostali zaatakowani przez Rycerzy Walpurgii. Walczyliśmy z nimi. Jednego deportowało gdzieś... daleko. Drugi uciekł - poinformowałem go krótko, rzeczowo, zbliżając się do całej trójki. - Mogę jakoś ci pomóc?
Niewiele mogłem jednak zrobić. O magii leczniczej wiedziałem tyle, co nic. Trzeba było jednak tych mężczyzn przetransportować w bezpieczniejsze miejsce. Gdzieś, gdzie dojdą do siebie.
becomes law
resistance
becomes duty
Tym razem magia go nie zawodziła. Rany poszkodowanego powoli się zasklepiały pod wpływem rzucanych przez niego zaklęć. Całe szczęście, że już nie musiał się mierzyć z anomaliami – leczenie w tamtych warunkach przypominało rosyjską ruletkę.
Archibald na chwilę zapomniał o obecności Cedrica i Samuela, będąc zbyt zaoferowanym leczeniem rannych mężczyzn. Dopiero udane zabiegi na jednym z nich pozwoliły mu na chwilę wytchnienia. Podniósł głowę, szukając wzrokiem Dearborna. – Rozpoznaliście ich? Wiecie kto to mógł być? Czego mogli chcieć? – Pierwsze pytanie, jakie pojawiło się w jego głowie. Archibald nie był naiwny, dobrze wiedział, że Rycerze będą próbować pojawiać się na tych ziemiach. List Malfoya z początku października nie pozostawiał co do tego żadnych złudzeń. Mimo wszystko po plecach Archibalda przeszedł zimny dreszcz, kiedy pomyślał sobie, że byli tak niedaleko. To jednak nie był dobry moment na czarne myśli, czekał na niego jeszcze drugi poważnie ranny mężczyzna. Podszedł do niego, zauważając bardzo podobne obrażenia, co u jego towarzysza. – Możesz zrobić to samo z tamtym – poinstruował Samuela, odnosząc się do magicznego czerwonego kryształu, który wciąż dzierżył w dłoniach. – Curatio Vulnera Horribilis – rzucił, celując w klatkę piersiową mężczyzny. – Arcorecte – mruknął jeszcze, dotykając różdżką jego podejrzanie wyglądającego nadgarstka. – Na początek powinno wystarczyć – stwierdził, obserwując jak jego rany zaczynają się zasklepiać. Znikały powoli, ale skutecznie. – Ogrzeję ich jeszcze i będą gotowi do transportu, w lecznicy dojdą do siebie – wytłumaczył pokrótce, odgarniając z czoła niechciane włosy. – Figidu Maxima – rzucił, dotykając czubkiem różdżki ramienia jednego z mężczyzn. – Figidu Maxima – powtórzył proces z drugim poszkodowanym, po czym wyprostował się i spojrzał krytycznie na Zakonników. – A wy? Dobrze się czujecie? – Wyglądali na całych i zdrowych, ale wolał jeszcze to usłyszeć z ich ust.
– Dziękuję – dodał po chwili, kiwnąwszy im głową z uznaniem – nawet nie chciał myśleć co by się stało, gdyby tamci dopięli swojego celu, jakikolwiek by nie był. Człowiekowi było trochę lżej na sercu, kiedy wiedział, że ma na kogo liczyć.
| zaklęcia
Archibald na chwilę zapomniał o obecności Cedrica i Samuela, będąc zbyt zaoferowanym leczeniem rannych mężczyzn. Dopiero udane zabiegi na jednym z nich pozwoliły mu na chwilę wytchnienia. Podniósł głowę, szukając wzrokiem Dearborna. – Rozpoznaliście ich? Wiecie kto to mógł być? Czego mogli chcieć? – Pierwsze pytanie, jakie pojawiło się w jego głowie. Archibald nie był naiwny, dobrze wiedział, że Rycerze będą próbować pojawiać się na tych ziemiach. List Malfoya z początku października nie pozostawiał co do tego żadnych złudzeń. Mimo wszystko po plecach Archibalda przeszedł zimny dreszcz, kiedy pomyślał sobie, że byli tak niedaleko. To jednak nie był dobry moment na czarne myśli, czekał na niego jeszcze drugi poważnie ranny mężczyzna. Podszedł do niego, zauważając bardzo podobne obrażenia, co u jego towarzysza. – Możesz zrobić to samo z tamtym – poinstruował Samuela, odnosząc się do magicznego czerwonego kryształu, który wciąż dzierżył w dłoniach. – Curatio Vulnera Horribilis – rzucił, celując w klatkę piersiową mężczyzny. – Arcorecte – mruknął jeszcze, dotykając różdżką jego podejrzanie wyglądającego nadgarstka. – Na początek powinno wystarczyć – stwierdził, obserwując jak jego rany zaczynają się zasklepiać. Znikały powoli, ale skutecznie. – Ogrzeję ich jeszcze i będą gotowi do transportu, w lecznicy dojdą do siebie – wytłumaczył pokrótce, odgarniając z czoła niechciane włosy. – Figidu Maxima – rzucił, dotykając czubkiem różdżki ramienia jednego z mężczyzn. – Figidu Maxima – powtórzył proces z drugim poszkodowanym, po czym wyprostował się i spojrzał krytycznie na Zakonników. – A wy? Dobrze się czujecie? – Wyglądali na całych i zdrowych, ale wolał jeszcze to usłyszeć z ich ust.
– Dziękuję – dodał po chwili, kiwnąwszy im głową z uznaniem – nawet nie chciał myśleć co by się stało, gdyby tamci dopięli swojego celu, jakikolwiek by nie był. Człowiekowi było trochę lżej na sercu, kiedy wiedział, że ma na kogo liczyć.
| zaklęcia
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
- Wykorzystaj ile zdołasz - skwitował krótko, rzeczowo. Niezależnie od umiejętności i mocy, zawsze trafiali na coś, co wymagało od nich zwiększonej pracy nad sobą. Przeszkody w postaci ogromu zdolności parszywych przeciwników, biegłych w plugawej magii. Raz za razem przekonywał się, jak wielkie spustoszenie potrafili siać. I gdyby nie towarzystwo Dearborna, spotkanie mogło przebiegać w zupełnie nowym, gorszym zakończeniem. Surowość jednak oceny, jaką wydawał drugi auror, miała wpisywać się w charakter, który zdążył nieco poznać i polubić. Darzył szacunkiem, który wyrósł na długo przed tym, nim obaj spotkali się w Zakonie - i równie wymagające - nie każda inkantacyjna prośba spotkała się z werbalizacją. Niebo nie zawsze go słuchało. Musiał nad tym popracować.
Nie próbował wdawać się w dyskusję o swoim kuzynie i nie przejął się szorstkością wypowiedzi. Przyzwyczaił się do analogicznych reakcji, gdy tylko któreś z jego wymienionych towarzyszy, miało kontakt ze sobą. Nawet słowny. Krótko skinął głową dopiero, gdy wspomniał o zabezpieczeniu. Okolica miała być bezpieczna. A przynajmniej na tyle chroniona, by zniechęcić, lub utrudnić działanie potencjalnym wrogom.
Czujność wpisana w zawód aurora szybko zaalarmowała, gdy znajome drgania wskazały teleportację. Skamander drgnął tylko przez moment, zaciskając na różdżce palce, jakby w niezapowiedzianym oczekiwaniu, że to jeden z wrogów znalazł drogę powrotu. Z Cedrikiem zakończyli jednak nakładanie pułapek, a swoją obecnością objawił się powiadomiony patronusem Archibald - Jesteś - skinął krótko na powitanie i potwierdzenie wypowiedzianych słów. Skrócił dystans od samego uzdrowiciela i wciąż nieprzytomnych mężczyzn. Bez słowa przejął mieniący się czerwienią kryształ we wskazanym miejscu ciała. Klatka piersiowa unosiła się ciężko - ale wciąż unosiła. Wierzył w umiejętności Prewetta i jego ozdrowieńcze moce.
Otrzymany kamień wydawał się w palcach ciepły, niemal mrowiąc opuszki, gdy przesuwał wzdłuż wyraźnych ran. Skupiał się na zadaniu wystarczająco mocno, ale pozostawał czujny na otoczenie. I na zadawane pytania - Tak, jak wspomniał Cedrik, to na pewno Rycerze Walpurgii. Obaj posługiwali się plugawą magią. Jeden z nich także czarną mgłą. Żadnej tożsamości, ale wcześniej musieli z nimi walczyć - zrelacjonował lakonicznie, przysłuchując się też obcym mu inkantacjom i wskazując na nieprzytomnych - zapewne, chcieli przejść to miejsce pod swoje wpływy - odsunął się i oddał uzdrowicielowi czerwony kryształ. Wilgotne ubrania i płaszcz wciąż kleiły się do ciała, wywołując notoryczne dreszcze - Trochę obić i chłód. Nic, z czym sobie nie poradzimy - zerknął na drugiego aurora, potem wracając uwagę do Archibalda. Skinął głową. Wciąż było wiele do działania i był pewien, że nie była to ich ostatnia walka o wpływy. Jeden krok do przodu.
zt x3
Nie próbował wdawać się w dyskusję o swoim kuzynie i nie przejął się szorstkością wypowiedzi. Przyzwyczaił się do analogicznych reakcji, gdy tylko któreś z jego wymienionych towarzyszy, miało kontakt ze sobą. Nawet słowny. Krótko skinął głową dopiero, gdy wspomniał o zabezpieczeniu. Okolica miała być bezpieczna. A przynajmniej na tyle chroniona, by zniechęcić, lub utrudnić działanie potencjalnym wrogom.
Czujność wpisana w zawód aurora szybko zaalarmowała, gdy znajome drgania wskazały teleportację. Skamander drgnął tylko przez moment, zaciskając na różdżce palce, jakby w niezapowiedzianym oczekiwaniu, że to jeden z wrogów znalazł drogę powrotu. Z Cedrikiem zakończyli jednak nakładanie pułapek, a swoją obecnością objawił się powiadomiony patronusem Archibald - Jesteś - skinął krótko na powitanie i potwierdzenie wypowiedzianych słów. Skrócił dystans od samego uzdrowiciela i wciąż nieprzytomnych mężczyzn. Bez słowa przejął mieniący się czerwienią kryształ we wskazanym miejscu ciała. Klatka piersiowa unosiła się ciężko - ale wciąż unosiła. Wierzył w umiejętności Prewetta i jego ozdrowieńcze moce.
Otrzymany kamień wydawał się w palcach ciepły, niemal mrowiąc opuszki, gdy przesuwał wzdłuż wyraźnych ran. Skupiał się na zadaniu wystarczająco mocno, ale pozostawał czujny na otoczenie. I na zadawane pytania - Tak, jak wspomniał Cedrik, to na pewno Rycerze Walpurgii. Obaj posługiwali się plugawą magią. Jeden z nich także czarną mgłą. Żadnej tożsamości, ale wcześniej musieli z nimi walczyć - zrelacjonował lakonicznie, przysłuchując się też obcym mu inkantacjom i wskazując na nieprzytomnych - zapewne, chcieli przejść to miejsce pod swoje wpływy - odsunął się i oddał uzdrowicielowi czerwony kryształ. Wilgotne ubrania i płaszcz wciąż kleiły się do ciała, wywołując notoryczne dreszcze - Trochę obić i chłód. Nic, z czym sobie nie poradzimy - zerknął na drugiego aurora, potem wracając uwagę do Archibalda. Skinął głową. Wciąż było wiele do działania i był pewien, że nie była to ich ostatnia walka o wpływy. Jeden krok do przodu.
zt x3
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Z dumą utrzymywana część lasu należy do rodu Prewettów i chociaż powierzchownie nie ma w sobie nic cennego, stanowiła od zawsze bezpieczną ostoję kojarzącą się czarodziejom z sympatycznym Festiwalem Lata. Po odwołaniu tegorocznych obchodów święta wielu podważyło możliwości rodziny co do bezpieczeństwa, a co odważniejsi zaczęli ów doniesienia testować. W lesie zaczęli pokazywać się nieznani czarodzieje, a utrzymanie lub odbicie leśnych ostępów byłoby manifestacją siły.
Lokacja pozostaje pod kontrolą Zakonu Feniksa.
Na lokację zostały nałożone zabezpieczenia.
Możliwe jest rzucenie carpiene w szafce zniknięć i ustosunkowanie się do rzutu już w pisanym poście (a zatem przekazanie informacji o wykrytych pułapkach drugiej postaci w tym samym poście, w którym carpiene zostało rzucone).
Udane carpiene z mocą 75 oczek pozwala dostrzec Oczobłysk i Stracha na gremliny, a udane carpiene z mocą 85 oczek pozwala dostrzec Lignumo i Ostatnie tango. Po rozpoznaniu pułapek można przejść do ich przełamywania zgodnie z obowiązującą mechaniką. Jako ostatnią należy przełamać Zawieruchę.
Aktywacja Oczobłysku oślepia postaci wkraczające na teren na trzy tury. W przypadku czarowania w sytuacji pozbawionej widoczności (całkowite pozbawienie zmysłu wzroku, całkowita ciemność, niewidzialny przeciwnik, który w jakiś sposób zdradza się obecnością, np. dźwiękiem kroku lub promieniem rzuconego zaklęcia) postać otrzymuje karę -80 do rzutu. Karę tę niweluje bonus przysługujący z biegłości spostrzegawczości.
Aktywacja Stracha na gremliny uniemożliwia podjęcie jakiejkolwiek innej akcji obu postaciom do momentu pozbycia się bogina (zaklęcie riddiculus).
Aktywacja Lignumo wywołuje efekt jak w opisie zabezpieczenia.
Aktywacja Ostatniego tanga wywołuje efekty jak w opisie.
WYKLUCZONA
Rycerze Walpurgii: Leśne ostępy można zdobyć tylko siłą. Nie będzie to jednak takie proste. Prewettowie nie opowiedzieli się za lordem Voldemortem, dlatego jego zwolennicy nie są mile widziani na ich terenach. Gdy zjawiacie się na miejscu, natrafiacie na ludzi pracujących dla promugolskich arystokratów, którzy nie oddadzą swojego terenu bez walki.
Walka: Postać, która napisze w wątku jako pierwsza, rzuca kością za czarodzieja A; postać, która napisze jako druga, wykonuje rzuty za czarodzieja B.
Czarodziej A (OPCM 15, uroki 25, żywotność 80) będzie atakował kolejno zaklęciami: Lamino, Aeris, Scabbio oraz bronił się zawsze wtedy, kiedy wymaga od niego tego sytuacja.
Czarodziej B (OPCM 20, uroki 20, żywotność 80) będzie atakował kolejno zaklęciami: Adiposio, Caeruleusio, Everte Stati oraz bronił się zawsze wtedy, kiedy wymaga od niego tego sytuacja.
Rolę czarodziejów broniących tego terenu może przejąć również dowolny Zakonnik przy pomocy lusterka; wówczas walczy z Rycerzami bez udziału mistrza gry, zgodnie ze statystykami rozpisanymi powyżej, ale bez ograniczeń co do kolejności oraz wyboru rzucanych zaklęć.
Gracz nie ma prawa zmienić woli postaci broniącej lokacji, jedyne, co robi, to rzuca za nią kością i opisuje jej działania w sposób fabularny.
Aby przejść do etapu III, należy odczekać 48 godzin, w trakcie których para (grupa) może zostać zaatakowana przez przeciwną organizację.
Postaci mają 2 tury na nałożenie zabezpieczeń, pułapek lub klątw oraz wydanie dyspozycji strażnikom należącym do organizacji.
Gra w tej lokacji jest dozwolona.
19.09
Katastrofa zmieniła oblicze lasów Dorset. Gęstwiny były teraz obsiane mnogimi kraterami - mniejszymi i większymi. Wokół tych większych znajdowały się wypalone przestrzenie obejmujące wokół mnogie hektary. Tam, gdzie roślinność nie została wypalona do gleby gniła i cierpiała. Nie tylko z powodu jesieni, lecz także obmycia przez słone wody z morza. Tam gdzie teren był bardziej nizinny powstały słone bagna lub wodostany. Zwierzęta... trudno było się odnieść do kwestii zwierzyny. Dużo jej utonęło, spłonęło lub umarło w innych następstwach. Wabiło to padlinożerców oraz drapieżników chętnych na łatwy łup. Było to trochę niebezpieczne dlatego Leonard starał się zachować czujność choć większość z tych łasych stworzeń to było drapieżne ptactwo. Tym bardziej starał się przypadkiem go nie płoszyć co by ruch ten nie wystraszył czegoś, co mógł upolować.
Sprawnie przemieszczał się po mglistym terenie. Znoszone trzewiki nieznacznie przemakały, lecz było na tyle ciepło by mu to nie przeszkadzało. Spodnie były nieco przyduże lecz wygodne, a szelki sprawiały, że trzymały się na swoim miejscu. Na wierzch miał narzuconą krótką pelerynę z głębokim kapturem. Miota kołysała się na plecach. Co jakiś czas poprawiał sznurek przywiązany do trzonka, a który przepasał młodzieńczą pierś. Dłonie były zajęte kuszą. Były przyzwyczajone do niewielkiego ciężaru stanowiącego w tym momencie swego rodzaju przedłużenie kończyn. Przemieszczał się powoli, metodycznie. Słońce niedawno wzeszło, lecz on zdołał przejść wiele mil. Prawdopodobnie przejdzie dziś drugie tyle co wcale mu nie przeszkadzało. Znajdował przyjemność w samym dążeniu do celu. Być może dlatego, że wiedział już jak szukać i co robić, kiedy natrafi na trop. Nie potrzebował już Gorgea by móc coś złapać. Arogancka myśl sprawiła, że bardzo chciał udowodnić swojemu mentorowi swój postęp więc choć nie przeszkadzały mu bezowocne łowy był zdeterminowany by nie wrócić o pustych rękach.
Przykucną w grząskiej ściółce spoglądając na coś z innej perspektywy. Przekręcił nieznacznie głowę mrużąc oczy.
|rzucam na spostrzegawczość by znaleźć trop zwierzyny
Katastrofa zmieniła oblicze lasów Dorset. Gęstwiny były teraz obsiane mnogimi kraterami - mniejszymi i większymi. Wokół tych większych znajdowały się wypalone przestrzenie obejmujące wokół mnogie hektary. Tam, gdzie roślinność nie została wypalona do gleby gniła i cierpiała. Nie tylko z powodu jesieni, lecz także obmycia przez słone wody z morza. Tam gdzie teren był bardziej nizinny powstały słone bagna lub wodostany. Zwierzęta... trudno było się odnieść do kwestii zwierzyny. Dużo jej utonęło, spłonęło lub umarło w innych następstwach. Wabiło to padlinożerców oraz drapieżników chętnych na łatwy łup. Było to trochę niebezpieczne dlatego Leonard starał się zachować czujność choć większość z tych łasych stworzeń to było drapieżne ptactwo. Tym bardziej starał się przypadkiem go nie płoszyć co by ruch ten nie wystraszył czegoś, co mógł upolować.
Sprawnie przemieszczał się po mglistym terenie. Znoszone trzewiki nieznacznie przemakały, lecz było na tyle ciepło by mu to nie przeszkadzało. Spodnie były nieco przyduże lecz wygodne, a szelki sprawiały, że trzymały się na swoim miejscu. Na wierzch miał narzuconą krótką pelerynę z głębokim kapturem. Miota kołysała się na plecach. Co jakiś czas poprawiał sznurek przywiązany do trzonka, a który przepasał młodzieńczą pierś. Dłonie były zajęte kuszą. Były przyzwyczajone do niewielkiego ciężaru stanowiącego w tym momencie swego rodzaju przedłużenie kończyn. Przemieszczał się powoli, metodycznie. Słońce niedawno wzeszło, lecz on zdołał przejść wiele mil. Prawdopodobnie przejdzie dziś drugie tyle co wcale mu nie przeszkadzało. Znajdował przyjemność w samym dążeniu do celu. Być może dlatego, że wiedział już jak szukać i co robić, kiedy natrafi na trop. Nie potrzebował już Gorgea by móc coś złapać. Arogancka myśl sprawiła, że bardzo chciał udowodnić swojemu mentorowi swój postęp więc choć nie przeszkadzały mu bezowocne łowy był zdeterminowany by nie wrócić o pustych rękach.
Przykucną w grząskiej ściółce spoglądając na coś z innej perspektywy. Przekręcił nieznacznie głowę mrużąc oczy.
|rzucam na spostrzegawczość by znaleźć trop zwierzyny
Leonard Begmann
Zawód : Myśliwy
Wiek : 19
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Łatwiej jest walczyć o wolność, niż doświadczać wszystkich jej przejawów.
OPCM : 7 +3
UROKI : 3 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 20
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
The member 'Leonard Begmann' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 32
'k100' : 32
|rzut na tropione zwierzę link
|korzystam z możliwości przerzucenia (biegłość skradania II): Gęś krótkodzioba link
|rzut na odległość od celu [url=https://www.morsmordre.net/t12001p450-rzuty-koscia-ix#379301]
Przykucną podpierając przedramiona na kolanach. Przesunął uważnym spojrzeniem po leśnej ściółce, krzakach, próbował przeciąć gęstą mgłę w dal. Las naturalnie nie był cichy. Podniósł więc spojrzeniem wyżej na niemalże bezlistne już korony drzew. Dostrzegł wśród nich gołębia układającego pióra. Przyglądał mu się w zamyśleniu i lekkim zrezygnowaniu. Nie było to coś z czym chciałby wrócić do domu. Po krótkiej kontemplacji ruszył dalej.
Ponownie przykucną po tym, jak odnalazł na ziemi pióro, które zdecydowanie do gołębia nie należało. Dudka była masywniejsza, a stosina wyraźnie dłuższa. Przypominała kaczą lub gęsią. Myśląc o tym spojrzał na wilgotną ściółkę szukając w niej charakterystycznych błoniastych śladów łap choć miał na uwadze, że zwierzę mogło tędy tylko przelatywać. Zamyślił się rozglądając dookoła. Jeżeli przelatywała to naturalnie powinna szukać terenów umożliwiających jej swobodne poruszanie. Skierował swe kroki w kierunku bardziej otwartej przestrzeni. Był wyjątkowo czujny. Nie niecierpliwił się. Przystaną w bezruchu widząc gęś, która przysiadła na powalonym pniaku. Poruszała kuprem wyginając głowę za grzbiet.
Leonard podniósł kuszę przymierzając się do oddania strzału, lecz nie nacisną spustu. Nie czuł się pewnie z odległością, która dzieliła go od zwierzęcia. Walczył przez chwilę z myślami decydując się podejść. To miało być trudne. Wypuścił powietrze starając się nieco rozluźnić. Oczami wyobraźni wytyczył sobie ścieżkę. Chciał skrócić dystans chociaż na o dziesięć metrów. Zacisną usta w wąską kreskę i w lekko przygarbionej pozycji zaczął podchodzić. Poruszał się wolno stawiając jeden krok za drugim. Co jakiś czas zamierał na dłuższą chwilę w bezruchu obawiając się, że zaalarmuje ptaka. Wiedział, że ich wzrok nie jest gorszy od ludzkiego, a przestrzeń była dość otwarta. Musiał się więc po kilkakroć wysilić by być postrzeganym jako część leśnego tła. Będąc coraz bliżej ostrożnie podniósł kuszę szacując dzielącą go odległość od zwierzęcia. Oddech miał już spłycony, lecz równy.
|Staram się zmniejszyć dystans o 10m z 45 -> 35. st 100, biegłość skradania II +30
|korzystam z możliwości przerzucenia (biegłość skradania II): Gęś krótkodzioba link
|rzut na odległość od celu [url=https://www.morsmordre.net/t12001p450-rzuty-koscia-ix#379301]
Przykucną podpierając przedramiona na kolanach. Przesunął uważnym spojrzeniem po leśnej ściółce, krzakach, próbował przeciąć gęstą mgłę w dal. Las naturalnie nie był cichy. Podniósł więc spojrzeniem wyżej na niemalże bezlistne już korony drzew. Dostrzegł wśród nich gołębia układającego pióra. Przyglądał mu się w zamyśleniu i lekkim zrezygnowaniu. Nie było to coś z czym chciałby wrócić do domu. Po krótkiej kontemplacji ruszył dalej.
Ponownie przykucną po tym, jak odnalazł na ziemi pióro, które zdecydowanie do gołębia nie należało. Dudka była masywniejsza, a stosina wyraźnie dłuższa. Przypominała kaczą lub gęsią. Myśląc o tym spojrzał na wilgotną ściółkę szukając w niej charakterystycznych błoniastych śladów łap choć miał na uwadze, że zwierzę mogło tędy tylko przelatywać. Zamyślił się rozglądając dookoła. Jeżeli przelatywała to naturalnie powinna szukać terenów umożliwiających jej swobodne poruszanie. Skierował swe kroki w kierunku bardziej otwartej przestrzeni. Był wyjątkowo czujny. Nie niecierpliwił się. Przystaną w bezruchu widząc gęś, która przysiadła na powalonym pniaku. Poruszała kuprem wyginając głowę za grzbiet.
Leonard podniósł kuszę przymierzając się do oddania strzału, lecz nie nacisną spustu. Nie czuł się pewnie z odległością, która dzieliła go od zwierzęcia. Walczył przez chwilę z myślami decydując się podejść. To miało być trudne. Wypuścił powietrze starając się nieco rozluźnić. Oczami wyobraźni wytyczył sobie ścieżkę. Chciał skrócić dystans chociaż na o dziesięć metrów. Zacisną usta w wąską kreskę i w lekko przygarbionej pozycji zaczął podchodzić. Poruszał się wolno stawiając jeden krok za drugim. Co jakiś czas zamierał na dłuższą chwilę w bezruchu obawiając się, że zaalarmuje ptaka. Wiedział, że ich wzrok nie jest gorszy od ludzkiego, a przestrzeń była dość otwarta. Musiał się więc po kilkakroć wysilić by być postrzeganym jako część leśnego tła. Będąc coraz bliżej ostrożnie podniósł kuszę szacując dzielącą go odległość od zwierzęcia. Oddech miał już spłycony, lecz równy.
|Staram się zmniejszyć dystans o 10m z 45 -> 35. st 100, biegłość skradania II +30
Leonard Begmann
Zawód : Myśliwy
Wiek : 19
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Łatwiej jest walczyć o wolność, niż doświadczać wszystkich jej przejawów.
OPCM : 7 +3
UROKI : 3 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 20
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
The member 'Leonard Begmann' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 32
'k100' : 32
Strona 29 z 29 • 1 ... 16 ... 27, 28, 29
Leśne ostępy
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset