Jak rozwiązywać problemy wychowawcze?
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
W domu Averych hołdowano starym, wręcz średniowiecznym tradycjom, gdzie najważniejszą rolę odgrywała zasada patriarchatu. Niepodzielną władzę sprawował tam senior rodu i Samael nie pamiętał, aby kiedykolwiek było inaczej. Dziadek od zawsze zajmował pierwsze miejsce za stołem, przed nim najpierw się kłaniano i nawet jego ojciec zachowywał wobec Marcolfa jakąś tajemniczą – lub całkiem naturalną – rezerwę. Młody Avery nigdy nie myślał o nim w kategoriach staruszka. W jego oczach jawił się prędzej jako bohater i najwznioślejszy wzór do naśladowania. Ikoną uczyniła go matka, która nauczyła Samaela identycznego szacunku względem swego rodzica. Chłopiec nie zastanawiał się nad specyficznym rozdziałem praw i obowiązków, przyjmując niepodzielne panowanie Marcolfa za najzupełniej oczywiste. Może i dziadek powinien usunąć się w cień i pozwolić Reaganowi na pełnienie zaszczytnej funkcji głowy rodu, lecz zdaniem Samaela wywiązywał się z owych zadań perfekcyjnie. Nie był stetryczałym próchnem tylko pełnym sił, surowym mężczyzną, a on pragnął kiedyś stać się dokładnie taki sam. Kiedy przyjeżdżał z Hogwartu na letnie wakacje, nie szukał towarzystwa czy atencji ojca, lgnąc właśnie do swojego dziadka. On był dla Avery’ego największym autorytetem: dostrzegał podziw w oczach Lai za każdym razem, kiedy do pokoju wkraczał Marcolf i aspirował, by wzbudzać w matce dokładnie taką samą reakcję. Osiągnąć doskonałość mógł mu zaś pomóc jedynie on, pan i władca włości w hrabstwie Shropshire, trzymający w garści ich kilkuosobową rodzinę. W której niezwykle rzadko uwzględniał ojca, a prawie nigdy bliźniaków, utrzymując że jest jedynakiem. Tak poniekąd się czuł, rozpieszczany przez matkę i dorastający bez przykrego brzemienia w postaci młodszego rodzeństwa plączącego się u stóp. Brzdące nie wywoływały w młodzieńcu najmniejszego podrygu serca, raczej zdegustowania nad swoją nieporadnością. Szczerze cieszył się, iż nie zmuszają go do zabawy, integracji z tymi drobnymi, jasnowłosymi kukiełkami, które czasami dla własnej uciechy zderzał ze sobą, czerpiąc dziwną satysfakcję z ich donośnego płaczu. Allison i Soren byli intruzami, alienami w jego świecie i nie zamierzał się z nimi dzielić ani odrobiną rodzicielskiej czułości oraz troski, jaką otrzymywał od Laidan, jak również zainteresowaniem, które wykazywał nim jego dziadek. Samael był z siebie ogromnie dumny, gdy Marcolf prowadził z nim zawiłe dysputy, traktując go niemal jak dorosłego. Jego r o d z o n y ojciec nigdy z nim tak nie rozmawiał, przeważnie przerywając poważne kwestie pobłażliwym poczochraniem jego czupryny i rozbawionym uśmiechem z powodu słów twardych i brzmiących szczególnie okrutnie w ustach dwunastolatka. Samael nie szukał więc z nim kontaktu, dryfując w stronę dziadka, najmądrzejszej spośród znanych mu osób. Niegdyś lękał się, że go zawiedzie, a tym samym narazi się na gniew. Obecnie widmo ewentualnej kary nie przerażało go tak bardzo, jak świadomość, iż rozczaruje Marcolfa. Tylko ten dychawiczny strach przygniatał klatkę piersiową Samaela, utrudniając mu oddychanie, kiedy samotnie stawał przed obliczem swego dziadka. Darzył go respektem znacznie większym niż profesorów w Hogwarcie, respektem większym niż ten, jakim otaczał ojca i drżał przed niezadowoleniem seniora rodu. Jednak kiedy pukał do drzwi jego gabinetu był niesamowicie pewny siebie. Po usłyszeniu zaproszenia wyprostowany niczym struna i z dumnie uniesioną głową przekroczył próg pomieszczenia, natychmiast podchodząc do biurka, za którym siedział Marcolf. Młodzieniec ucałował jego dłoń ozdobioną rodowymi sygnetami, a kiedy nieznośna cisza utrzymywała się między nimi, zdecydował się ją przerwać. Nienauczony (jeszcze) należytej cierpliwości oraz tego, że milczenie jest złotem.
- Chciałeś mnie widzieć, dziadku – rzekł, odważnie patrząc mu prosto w oczy. Z ciekawością rozpalającą go od środka, bowiem liczył, że i dziś dowie się czegoś interesującego.
W domu Averych hołdowano starym, wręcz średniowiecznym tradycjom, gdzie najważniejszą rolę odgrywała zasada patriarchatu. Niepodzielną władzę sprawował tam senior rodu i Samael nie pamiętał, aby kiedykolwiek było inaczej. Dziadek od zawsze zajmował pierwsze miejsce za stołem, przed nim najpierw się kłaniano i nawet jego ojciec zachowywał wobec Marcolfa jakąś tajemniczą – lub całkiem naturalną – rezerwę. Młody Avery nigdy nie myślał o nim w kategoriach staruszka. W jego oczach jawił się prędzej jako bohater i najwznioślejszy wzór do naśladowania. Ikoną uczyniła go matka, która nauczyła Samaela identycznego szacunku względem swego rodzica. Chłopiec nie zastanawiał się nad specyficznym rozdziałem praw i obowiązków, przyjmując niepodzielne panowanie Marcolfa za najzupełniej oczywiste. Może i dziadek powinien usunąć się w cień i pozwolić Reaganowi na pełnienie zaszczytnej funkcji głowy rodu, lecz zdaniem Samaela wywiązywał się z owych zadań perfekcyjnie. Nie był stetryczałym próchnem tylko pełnym sił, surowym mężczyzną, a on pragnął kiedyś stać się dokładnie taki sam. Kiedy przyjeżdżał z Hogwartu na letnie wakacje, nie szukał towarzystwa czy atencji ojca, lgnąc właśnie do swojego dziadka. On był dla Avery’ego największym autorytetem: dostrzegał podziw w oczach Lai za każdym razem, kiedy do pokoju wkraczał Marcolf i aspirował, by wzbudzać w matce dokładnie taką samą reakcję. Osiągnąć doskonałość mógł mu zaś pomóc jedynie on, pan i władca włości w hrabstwie Shropshire, trzymający w garści ich kilkuosobową rodzinę. W której niezwykle rzadko uwzględniał ojca, a prawie nigdy bliźniaków, utrzymując że jest jedynakiem. Tak poniekąd się czuł, rozpieszczany przez matkę i dorastający bez przykrego brzemienia w postaci młodszego rodzeństwa plączącego się u stóp. Brzdące nie wywoływały w młodzieńcu najmniejszego podrygu serca, raczej zdegustowania nad swoją nieporadnością. Szczerze cieszył się, iż nie zmuszają go do zabawy, integracji z tymi drobnymi, jasnowłosymi kukiełkami, które czasami dla własnej uciechy zderzał ze sobą, czerpiąc dziwną satysfakcję z ich donośnego płaczu. Allison i Soren byli intruzami, alienami w jego świecie i nie zamierzał się z nimi dzielić ani odrobiną rodzicielskiej czułości oraz troski, jaką otrzymywał od Laidan, jak również zainteresowaniem, które wykazywał nim jego dziadek. Samael był z siebie ogromnie dumny, gdy Marcolf prowadził z nim zawiłe dysputy, traktując go niemal jak dorosłego. Jego r o d z o n y ojciec nigdy z nim tak nie rozmawiał, przeważnie przerywając poważne kwestie pobłażliwym poczochraniem jego czupryny i rozbawionym uśmiechem z powodu słów twardych i brzmiących szczególnie okrutnie w ustach dwunastolatka. Samael nie szukał więc z nim kontaktu, dryfując w stronę dziadka, najmądrzejszej spośród znanych mu osób. Niegdyś lękał się, że go zawiedzie, a tym samym narazi się na gniew. Obecnie widmo ewentualnej kary nie przerażało go tak bardzo, jak świadomość, iż rozczaruje Marcolfa. Tylko ten dychawiczny strach przygniatał klatkę piersiową Samaela, utrudniając mu oddychanie, kiedy samotnie stawał przed obliczem swego dziadka. Darzył go respektem znacznie większym niż profesorów w Hogwarcie, respektem większym niż ten, jakim otaczał ojca i drżał przed niezadowoleniem seniora rodu. Jednak kiedy pukał do drzwi jego gabinetu był niesamowicie pewny siebie. Po usłyszeniu zaproszenia wyprostowany niczym struna i z dumnie uniesioną głową przekroczył próg pomieszczenia, natychmiast podchodząc do biurka, za którym siedział Marcolf. Młodzieniec ucałował jego dłoń ozdobioną rodowymi sygnetami, a kiedy nieznośna cisza utrzymywała się między nimi, zdecydował się ją przerwać. Nienauczony (jeszcze) należytej cierpliwości oraz tego, że milczenie jest złotem.
- Chciałeś mnie widzieć, dziadku – rzekł, odważnie patrząc mu prosto w oczy. Z ciekawością rozpalającą go od środka, bowiem liczył, że i dziś dowie się czegoś interesującego.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Instynkt nakazywał natychmiastowe przyciągnięcie Samaela do swojego ciała i ochronienie go przed całym złem tego podłego świata. Otoczenie ramionami jego smukłej sylwetki, zasłonięcie niebieskich oczu swoimi dłońmi, zagarnięcie go całego do siebie, by nikt nie mógł go skrzywdzić. Pragnęła zamknąć chłopca w idyllicznej bajce, w złotej klatce, gdzie mogłaby być całkowicie pewna jego bezpieczeństwa. Gdy był zaledwie niemowlęciem, nie wyobrażała sobie, by mogła wypuścić go z rąk chociaż na chwilę. Każda separacja, nawet ta trwająca dosłownie chwilę, kiedy niańki kąpały dziecko, wydawała się jej całym milenium wypełnionym niesamowitą tęsknotą. Nikt przecież nie znał Samaela, tak, jak ona, nikt inny nie potrafił wywołać na jego twarzyczce szczerego uśmiechu, nikt inny nie rozumiał potrzeb małomównego brzdąca. Istniała przecież nimi specjalna więź, niemożliwa ani do podrobienia ani, tym bardziej, do przerwania. Pierworodny był jej synem i oszalała na jego punkcie całkowicie, przez pierwsze lata jego życia w ogóle nie przyjmując do wiadomości tego, że rozpieszczała syna do granic absurdu. Gdyby nie rozsądek Marcolfa, Samael wyrósłby z pewnością na rozkapryszonego księcia o miękkim, żałosnym charakterze. Teraz, z perspektywy czasu, wiedziała, że postępowała zbyt delikatnie, dając uwieść się tej bezgranicznej miłości, jaką może czuć tylko matka do swojego pierwszego dziecka. Zaślepiona uczuciem nie stawiała żadnych granic ani nie myślała racjonalnie, widząc w ciemnowłosym chłopczyku po prostu kogoś kochanego, komu należy przychylić niebios i uczynić jego życie pasmem radości. Nie skąpiła mu ani drogich zabawek ani uwagi, zarzucając go matczynymi czułościami. Tak minęło pierwsze pięć wspaniałych lat, ukróconych przez przeklętego Reagana. Wyparła tamten bolesny okres z pamięci; te tygodnie rozłąki, kiedy leżała w szpitalu i kolejne miesiące, które spędziła na otępiałym snuciu się po posiadłości, starając się ignorować błagania męża i rosnący brzuch, odbierający jej nie tylko urodę - w ciąży z Samaelem czuła się taka piękna - ale i siły witalne. Może i wariowała, ale dosłownie czuła, że powstające w jej łonie życie rośnie kosztem jej życia. Tylko miłość do Marcolfa i młodziutkiego synka nie pozwoliła jej wypić słodkiej trucizny, jaką zawsze trzymała w szafce z farbami, niejednokrotnie już biorąc ją do rąk. Przetrwała jednak tamten koszmar i w tej chwili - lekko wstawiona, szczęśliwa, zmierzająca w ramiona ojca - potrafiła nawet doszukiwać się w nim czegoś dobrego. Wychowanie wnuczka przejął senior Avery, szybko czyniąc z rozpieszczonego dziecka dzielnego chłopca. Odważnego, silnego psychicznie, wytrwałego, zachowującego jednak przy tym wpojoną przez matkę wrażliwość na piękno tego świata, zwłaszcza sztuki i literatury. Kobiecy i męski pierwiastek nauk nadały charakterowi Samaela specyficzny rys młodzieńca dumnego, nieustępliwego, ale przy tym niewstydzącego się swoich uczuć do matki. Zazwyczaj w momencie przejścia pod pieczę ojca, kobiety bezpowrotnie traciły swoich synów, mogąc oczekiwać ponownej radości dla swego zranionego serca dopiero w postaci wnuków. Widziała to w Tristanie i w innych potomkach szlacheckich rodów: chłopcy okazywali szacunek, ale ich myśli, szybkie i pragnące rewolucji, biegły już w kierunku innych dziewcząt, mających niedługo zostać kobietami. Ten naturalny pęd ku odrzuceniu nigdy nie przerażał Laidan - nie miała powodu, by przeczuwać jakąkolwiek zmianę w ich relacji, nawet, jeśli w smukłym dwunastolatku z trudem rozpoznawała śliczne niemowlę, któremu co wieczór śpiewała najpiękniejsze kołysanki.
Nie mogła jednak już traktować go w ten sposób. Z całych sił starała się tłumić swoją zaborczość, której ostatni wybuch wstrząsnął dworkiem w posadach ponad rok temu, podczas udanej próby protestu przed odesłaniem Samaela do dzikiego, chłodnego Durmstrangu. Dziedzic Avery został posłany do Hogwartu, ale Laidan nie mogła już przekraczać nieopisanej granicy rozpieszczenia. Sam stawał się dorosły i samodzielny; jakakolwiek nadmierna afektacja z jej strony mogłaby zniweczyć cały proces misternej edukacji. Dlatego też nie przytuliła go od razu, nie zapłakała razem z nim i nie obsypała jego zapłakanej twarzy pocałunkami, na zewnątrz będąc zdystansowanie zatroskaną, a w duszy cierpiąc najgorsze męki. Widok zranionego - kto? gdzie? jakim prawem? - syna był gorszy nawet od niezadowolenia widocznego na twarzy Marcolfa.
Westchnęła tylko, kiedy drżącym głosem wypowiedział cichutkie słowa. Naprawdę potrzebował jeszcze sporej nauki w kwestii kłamstw i ukrywania swoich emocji, chociaż czy nie okazywał jej właśnie ekstremalnego zaufania, wtulając się w nią z takim brakiem zahamowań? W pierwszej chwili chciała przyciągnąć go do siebie mocniej, w drugiej - kierowana sugestiami ojca - zaplanowała delikatne acz zdecydowanie odsunięcie go od siebie, ale w końcu nie zrobiła żadnej z tych rzeczy. Objęła go lekko ramieniem i pogładziła uspokajająco po włosach, czując jego ciepły oddech tuż przy swoim obojczyku.
- Nie zapytam po raz drugi, Samaelu - powiedziała po chwili spokojnie aczkolwiek z nutą ostrzeżenia, nie przestając jednak przesuwać palcami po ciemnych kosmykach, łaskoczących ją w odkrytą skórę. - Nie mamy przed sobą tajemnic, pamiętasz? - dodała właściwie retorycznie, przywołując ich najważniejszą zasadę absolutnej szczerości.
Nie mogła jednak już traktować go w ten sposób. Z całych sił starała się tłumić swoją zaborczość, której ostatni wybuch wstrząsnął dworkiem w posadach ponad rok temu, podczas udanej próby protestu przed odesłaniem Samaela do dzikiego, chłodnego Durmstrangu. Dziedzic Avery został posłany do Hogwartu, ale Laidan nie mogła już przekraczać nieopisanej granicy rozpieszczenia. Sam stawał się dorosły i samodzielny; jakakolwiek nadmierna afektacja z jej strony mogłaby zniweczyć cały proces misternej edukacji. Dlatego też nie przytuliła go od razu, nie zapłakała razem z nim i nie obsypała jego zapłakanej twarzy pocałunkami, na zewnątrz będąc zdystansowanie zatroskaną, a w duszy cierpiąc najgorsze męki. Widok zranionego - kto? gdzie? jakim prawem? - syna był gorszy nawet od niezadowolenia widocznego na twarzy Marcolfa.
Westchnęła tylko, kiedy drżącym głosem wypowiedział cichutkie słowa. Naprawdę potrzebował jeszcze sporej nauki w kwestii kłamstw i ukrywania swoich emocji, chociaż czy nie okazywał jej właśnie ekstremalnego zaufania, wtulając się w nią z takim brakiem zahamowań? W pierwszej chwili chciała przyciągnąć go do siebie mocniej, w drugiej - kierowana sugestiami ojca - zaplanowała delikatne acz zdecydowanie odsunięcie go od siebie, ale w końcu nie zrobiła żadnej z tych rzeczy. Objęła go lekko ramieniem i pogładziła uspokajająco po włosach, czując jego ciepły oddech tuż przy swoim obojczyku.
- Nie zapytam po raz drugi, Samaelu - powiedziała po chwili spokojnie aczkolwiek z nutą ostrzeżenia, nie przestając jednak przesuwać palcami po ciemnych kosmykach, łaskoczących ją w odkrytą skórę. - Nie mamy przed sobą tajemnic, pamiętasz? - dodała właściwie retorycznie, przywołując ich najważniejszą zasadę absolutnej szczerości.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
przepraszam, że tak krótko :c
Wybuchy tak spontanicznego okazywania uczuć nadarzały się niezwykle rzadko: w całym spektrum emocje zazwyczaj były stonowane oraz dozowane łagodnie. Uwalniając się podczas najprostszych czynności, wspólnego spędzania każdej wolnej chwili. Nieskrępowane, jednakowoż nieczęsto przybierające formę rzucania się na szyję czy szlochania z rozczulenia. Mimo wszystko, Samael został wychowany na arystokratę, co wiązało się z umiejętnością ścisłego rozgraniczenia rozumu od serca. Któremu teraz folgował, wiedząc o tym i jednocześnie srodze za to żałując. Nie chciał za nic przyznać się do tego, że tak naprawdę nadal jest dzieckiem. Choć pochlebiało mu, kiedy dziadek zwracał się do niego jak do dojrzałego mężczyzny lub gdy podczas bankietów, ojciec pozwalał mu siedzieć przy stole dla dorosłych, wiedział, że nadal zachowuje się stanowczo zbyt infantylnie. Niejednokrotnie manifestował swoje zachcianki, wzniecał głośne bunty, które wszakże upadały natychmiast – wystarczył napominający wzrok Marcolfa, aby sprowadzić go z powrotem na ziemię. Młodzieniec jednak doskonale zdawał sobie sprawę – nawet odrobinę to wykorzystywał – że matka zrobi dla niego absolutnie wszystko. Naturalnie nie czynił tego nagminnie i bynajmniej nie dla kolejnych drogich zabawek, nowych zwierzątek, dziecięcych miotełek, czy innych, chłopięcych fanaberii. Był niezwykle przebiegłym i sprytnym złodziejem matczynego czasu, kiedy wskazywał na kolano stłuczone podczas zabawy, domagając się współczucia lub gdy cały w uśmiechach, rozpromieniony przybiegał do Lai, żeby zademonstrować jej utwór na fortepian, który po tygodniach ćwiczeń dopracował do perfekcji. Pragnął jej atencji nawet ponad uwagę dziadka i nie potrafił wyobrazić sobie, co by się stało, gdyby nagle, zupełnie niespodziewanie jej zabrakło. Świat małego Samaela wówczas ległby w gruzach, grzebiąc w ciemności jego najczystszą i najbardziej wyidealizowaną miłość.
Przerażony straszliwą myślą, która ugodziła go dotkliwie i boleśnie, ufnie wtulał się w ramiona Lai, niezrażony jej powściągliwością. Wiedział, że kocha go najmocniej, wielokrotnie to sobie mówili. Najczęściej na dobranoc (dlatego tak bardzo lubił porę snu), ale Samael widział jej miłość, nie potrzebując nawet zapewnień werbalnych. Tym razem jednak coś w nim pękło: może ostatnie uderzenie przelało czarę jego wytrzymałości, a może po prostu chciał w tym momencie doznać ciepła bijącego od mamy i poczuć się bezpiecznie. Stabilność zaś zawsze zapewniały mu opiekuńcze dłonie Laidan, jej troskliwe gesty, przestrogi, którymi go raczyła, byle tylko uchronić go przed ewentualnym złem. Samael nie poddawał żadnej wątpliwości jej intencji, chroniąc się pod kloszem, jaki wokół niego roztaczała. Jeszcze mógł sobie na to pozwolić, jeszcze domagał się pieszczot, jeszcze łaknął przebywania z nią i nic nie wskazywało na to, aby kiedyś miał z tego wyrosnąć. Zwłaszcza, kiedy czuł gładzące go dłonie i matczyne ręce lekko obejmujące jego ramiona. Przyśpieszony oddech odrobinę się uspokoił, gdy bezwstydnie tulił się do Lai. Pozbawiony samokontroli chlipał cicho, spragniony zrozumienia i pocieszenia. Ciężar kary ponownie przytłoczył chłopca, kiedy usłyszał pytanie padające z ust matki. Nie chciał jej się do tego przyznawać, ale przecież miała rację – nie skrywali przed sobą żadnych tajemnic.
-Dziadek dał mi lanie – wyszeptał cicho, powstrzymując nadciągającą falę spazmatycznego szlochu. Uniósł wzrok, żeby spojrzeć w oczy matki i przekonać się, czy aby nie ma w nich identycznego rozczarowania, z jakim patrzył na niego Marcolf – ale już go przeprosiłem – dodał szybko, niemalże usprawiedliwiająco. Umilkł zakłopotany i mocniej przytulił mamę, bojąc się, że po tym wyznaniu stwierdzi, iż nie powinna go pocieszać. Podważając autorytet dziadka?
Wybuchy tak spontanicznego okazywania uczuć nadarzały się niezwykle rzadko: w całym spektrum emocje zazwyczaj były stonowane oraz dozowane łagodnie. Uwalniając się podczas najprostszych czynności, wspólnego spędzania każdej wolnej chwili. Nieskrępowane, jednakowoż nieczęsto przybierające formę rzucania się na szyję czy szlochania z rozczulenia. Mimo wszystko, Samael został wychowany na arystokratę, co wiązało się z umiejętnością ścisłego rozgraniczenia rozumu od serca. Któremu teraz folgował, wiedząc o tym i jednocześnie srodze za to żałując. Nie chciał za nic przyznać się do tego, że tak naprawdę nadal jest dzieckiem. Choć pochlebiało mu, kiedy dziadek zwracał się do niego jak do dojrzałego mężczyzny lub gdy podczas bankietów, ojciec pozwalał mu siedzieć przy stole dla dorosłych, wiedział, że nadal zachowuje się stanowczo zbyt infantylnie. Niejednokrotnie manifestował swoje zachcianki, wzniecał głośne bunty, które wszakże upadały natychmiast – wystarczył napominający wzrok Marcolfa, aby sprowadzić go z powrotem na ziemię. Młodzieniec jednak doskonale zdawał sobie sprawę – nawet odrobinę to wykorzystywał – że matka zrobi dla niego absolutnie wszystko. Naturalnie nie czynił tego nagminnie i bynajmniej nie dla kolejnych drogich zabawek, nowych zwierzątek, dziecięcych miotełek, czy innych, chłopięcych fanaberii. Był niezwykle przebiegłym i sprytnym złodziejem matczynego czasu, kiedy wskazywał na kolano stłuczone podczas zabawy, domagając się współczucia lub gdy cały w uśmiechach, rozpromieniony przybiegał do Lai, żeby zademonstrować jej utwór na fortepian, który po tygodniach ćwiczeń dopracował do perfekcji. Pragnął jej atencji nawet ponad uwagę dziadka i nie potrafił wyobrazić sobie, co by się stało, gdyby nagle, zupełnie niespodziewanie jej zabrakło. Świat małego Samaela wówczas ległby w gruzach, grzebiąc w ciemności jego najczystszą i najbardziej wyidealizowaną miłość.
Przerażony straszliwą myślą, która ugodziła go dotkliwie i boleśnie, ufnie wtulał się w ramiona Lai, niezrażony jej powściągliwością. Wiedział, że kocha go najmocniej, wielokrotnie to sobie mówili. Najczęściej na dobranoc (dlatego tak bardzo lubił porę snu), ale Samael widział jej miłość, nie potrzebując nawet zapewnień werbalnych. Tym razem jednak coś w nim pękło: może ostatnie uderzenie przelało czarę jego wytrzymałości, a może po prostu chciał w tym momencie doznać ciepła bijącego od mamy i poczuć się bezpiecznie. Stabilność zaś zawsze zapewniały mu opiekuńcze dłonie Laidan, jej troskliwe gesty, przestrogi, którymi go raczyła, byle tylko uchronić go przed ewentualnym złem. Samael nie poddawał żadnej wątpliwości jej intencji, chroniąc się pod kloszem, jaki wokół niego roztaczała. Jeszcze mógł sobie na to pozwolić, jeszcze domagał się pieszczot, jeszcze łaknął przebywania z nią i nic nie wskazywało na to, aby kiedyś miał z tego wyrosnąć. Zwłaszcza, kiedy czuł gładzące go dłonie i matczyne ręce lekko obejmujące jego ramiona. Przyśpieszony oddech odrobinę się uspokoił, gdy bezwstydnie tulił się do Lai. Pozbawiony samokontroli chlipał cicho, spragniony zrozumienia i pocieszenia. Ciężar kary ponownie przytłoczył chłopca, kiedy usłyszał pytanie padające z ust matki. Nie chciał jej się do tego przyznawać, ale przecież miała rację – nie skrywali przed sobą żadnych tajemnic.
-Dziadek dał mi lanie – wyszeptał cicho, powstrzymując nadciągającą falę spazmatycznego szlochu. Uniósł wzrok, żeby spojrzeć w oczy matki i przekonać się, czy aby nie ma w nich identycznego rozczarowania, z jakim patrzył na niego Marcolf – ale już go przeprosiłem – dodał szybko, niemalże usprawiedliwiająco. Umilkł zakłopotany i mocniej przytulił mamę, bojąc się, że po tym wyznaniu stwierdzi, iż nie powinna go pocieszać. Podważając autorytet dziadka?
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ciepły, nieco wilgotny oddech syna wręcz skraplał się na jej szyi razem z gorącymi łzami. Niemalże czuła, jak przepalają jej skórę, jak wędrują po krwiobiegu zatrutą substancją, zmieniającą dotąd podekscytowane bicie serca w morderczy galop. Ktokolwiek sprawił Samaelowi ból, musiał zapłacić za to cenę najwyższą. Tak było przecież od zawsze. Laidan bez skrupułów zwalniała nawet najbardziej doświadczone niańki, gdy tylko dostrzegła chociażby cień niesubordynacji. Wystarczyło, by uśmiechnęły się do synka zbyt wesoło (nie chciała, by wyrósł na idiotycznego śmieszka) lub zbyt smutno; by zbytnio chwaliły Samaela (paranoicznie bała się, że zazdrosne kobiety ukradną jej niesamowicie piękne dziecko) lub gdy zwracały uwagę na jego przesadne kapryszenie. Przez dwór Avery'ch przewinął się cały oddział opiekunek, nie potrafiących odnaleźć złotego środka w wygórowanych i po prostu nieracjonalnych wymaganiach Laidan. Dotyczących tylko wychowania Samaela: do dbania o bliźnięta mogłaby zatrudnić nawet mugolskiego seryjnego mordercę dzieci, ba, właściwie teraz, z perspektywy czasu, żałowała, że nie znalazła kogoś podobnego i nie pozbyła się gorszych latorośli zawczasu, zanim wyrosły jak chwasty na urodzajnej ziemi, wypełniając posiadłość dziecięcym śmiechem. Oraz, coraz częściej, płaczem. Pierwszy dźwięk doprowadzał Laidan do szału, drugi natomiast napełniał ją błogosławionym spokojem, ale tylko, jeśli pochodził z gardziołka zrozpaczonego przedstawiciela jasnowłosych bliźniąt. Gdy to Samaelowi działa się krzywda, cały świat lady Avery zamierał w bolesnym przerażeniu, zaraz później przemienionym w czystą wściekłość. Potrafiłaby zamordować gołymi rękami, wbić paznokcie w miękką tkankę ciała, rozerwać na strzępy każdego, kto podniósłby dłoń na jej ukochanego pierworodnego. Nie uciekałaby się do magii, ta wydawała się jej zbyt wyrafinowana na zadanie tak ostrego cierpienia. Teraz także wyobrażała sobie te krwiste obrazki, zachowując jednak stoicki spokój. Dalej gładziła powoli jego miękkie włosy, otulając go ramieniem jeszcze ściślej, gdy drżący głosik syna zamienił się w pochlipywanie. Łamiące jej serce na dwoje i zapewne prowadzące prosto do wybuchu niepowstrzymanej furii, gdyby nie pierwsze słowo, wypowiedziane przez Samaela.
Dziadek. Marcolf. Kara za przewinienie. Plan zemsty doskonałej, już krystalizujący się w jej głowie, został kompletnie zmieciony przez ten logiczny przecież ciąg przyczynowo-skutkowy, zamglony uprzednio przez matczyną rozpacz. Znów dawała się podejść histerycznemu instynktowi, co prawda tylko wewnętrznie - minął już czas fizycznego emanowania słabością do syna - ale jednak i fantomowo czuła na sobie krytyczny wzrok ojca. Zawsze mającego rację: nigdy nie podważała jego decyzji, więc także i teraz święcie zawierzyła osądowi tego najdoskonalszego mężczyzny na ziemi, dzielnie wytrzymując zapłakane spojrzenie Samaela. Najchętniej scałowałaby każdą jego łzę z zarumienionych policzków, ale nie zrobiła tego, patrząc na syna uważnie, chłodno, chociaż i tak z jej niebieskich oczu przebłyskiwała matczyna czułość.
- Musiałeś zrobić coś naprawdę nierozważnego - zaczęła powoli, nie odpychając jednak Samaela od swojego ciała. Jego ręce obejmowały ją mocno i wtulał się w nią tak ufnie, że nie potrafiłaby zniszczyć tej bliskości. Musiała pozostać jednak stanowcza chociaż werbalnie, dlatego jej głos był spokojny ale zdecydowany. - Mam nadzieję, że taka sytuacja się nie powtórzy i że już nigdy nie zawiedziesz oczekiwań dziadka - kontynuowała, w ostatniej sekundzie zmieniając stopień powiązań genetycznych na ten właściwy. Pomimo upływu lat mówienie o Reaganie jako o ojcu Samaela sprawiało jej wielką trudność. - Oraz moich. Jestem zawiedziona, Samaelu - dodała po chwili znaczącej ciszy, pozwalając chłopcu (a właściwie bardziej sobie, wewnętrznie szalenie zmartwionej) na jeszcze kilka chwil trwania w objęciach, po czym położyła delikatnie dłonie na jego ramionach i odsunęła go od siebie. Z całą czułością, jaką mogła włożyć w ten okropny, także dla niej samej, gest.
- Mężczyźnie nie wypada ronić łez z tak błahego powodu. A jesteś już przecież moim mężczyzną, prawda? - spytała poważnie, a na jej ustach wykwitł lekki uśmiech. Musiała zwrócić mu uwagę, wychować go tak, by nigdy więcej nie powtórzył tego błędu, ale jednocześnie nie potrafiła uczynić to w brutalny sposób. Wolała zachęcać go nagrodą swojego towarzystwa - od męskich kar był Marcolf, którego decyzji o cielesnych katuszach nie podważała. Nie zamierzała także dopytywać go o przewinienie i sprawiedliwość kary, uznając sprawę za zamkniętą. Ostatni raz zdecydowanym gestem otarła łzy z twarzy syna, wierzchem dłoni wycierając także swoją zapłakaną przez Samaela szyję oraz dekolt. - Doprowadź się do porządku. Nie możesz zasiąść do fortepianu w takim stanie - powiedziała cicho, z już szerszym uśmiechem, wiedząc, że perspektywa spędzenia czasu przy dźwiękach muzyki na pewno rozpogodzi Samaela. Marcolf znajdował się w ministerstwie, więc towarzystwo syna doskonale urozmaiciłoby czas do jego powrotu. I przy okazji pozwoliło zaleczyć się ranie w młodej duszyczce ukaranego dziecka.
Dziadek. Marcolf. Kara za przewinienie. Plan zemsty doskonałej, już krystalizujący się w jej głowie, został kompletnie zmieciony przez ten logiczny przecież ciąg przyczynowo-skutkowy, zamglony uprzednio przez matczyną rozpacz. Znów dawała się podejść histerycznemu instynktowi, co prawda tylko wewnętrznie - minął już czas fizycznego emanowania słabością do syna - ale jednak i fantomowo czuła na sobie krytyczny wzrok ojca. Zawsze mającego rację: nigdy nie podważała jego decyzji, więc także i teraz święcie zawierzyła osądowi tego najdoskonalszego mężczyzny na ziemi, dzielnie wytrzymując zapłakane spojrzenie Samaela. Najchętniej scałowałaby każdą jego łzę z zarumienionych policzków, ale nie zrobiła tego, patrząc na syna uważnie, chłodno, chociaż i tak z jej niebieskich oczu przebłyskiwała matczyna czułość.
- Musiałeś zrobić coś naprawdę nierozważnego - zaczęła powoli, nie odpychając jednak Samaela od swojego ciała. Jego ręce obejmowały ją mocno i wtulał się w nią tak ufnie, że nie potrafiłaby zniszczyć tej bliskości. Musiała pozostać jednak stanowcza chociaż werbalnie, dlatego jej głos był spokojny ale zdecydowany. - Mam nadzieję, że taka sytuacja się nie powtórzy i że już nigdy nie zawiedziesz oczekiwań dziadka - kontynuowała, w ostatniej sekundzie zmieniając stopień powiązań genetycznych na ten właściwy. Pomimo upływu lat mówienie o Reaganie jako o ojcu Samaela sprawiało jej wielką trudność. - Oraz moich. Jestem zawiedziona, Samaelu - dodała po chwili znaczącej ciszy, pozwalając chłopcu (a właściwie bardziej sobie, wewnętrznie szalenie zmartwionej) na jeszcze kilka chwil trwania w objęciach, po czym położyła delikatnie dłonie na jego ramionach i odsunęła go od siebie. Z całą czułością, jaką mogła włożyć w ten okropny, także dla niej samej, gest.
- Mężczyźnie nie wypada ronić łez z tak błahego powodu. A jesteś już przecież moim mężczyzną, prawda? - spytała poważnie, a na jej ustach wykwitł lekki uśmiech. Musiała zwrócić mu uwagę, wychować go tak, by nigdy więcej nie powtórzył tego błędu, ale jednocześnie nie potrafiła uczynić to w brutalny sposób. Wolała zachęcać go nagrodą swojego towarzystwa - od męskich kar był Marcolf, którego decyzji o cielesnych katuszach nie podważała. Nie zamierzała także dopytywać go o przewinienie i sprawiedliwość kary, uznając sprawę za zamkniętą. Ostatni raz zdecydowanym gestem otarła łzy z twarzy syna, wierzchem dłoni wycierając także swoją zapłakaną przez Samaela szyję oraz dekolt. - Doprowadź się do porządku. Nie możesz zasiąść do fortepianu w takim stanie - powiedziała cicho, z już szerszym uśmiechem, wiedząc, że perspektywa spędzenia czasu przy dźwiękach muzyki na pewno rozpogodzi Samaela. Marcolf znajdował się w ministerstwie, więc towarzystwo syna doskonale urozmaiciłoby czas do jego powrotu. I przy okazji pozwoliło zaleczyć się ranie w młodej duszyczce ukaranego dziecka.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Samael zdawał sobie sprawę, iż miał niezwykłe szczęście, iż pojawił się na świecie jako pierworodny syn swych rodziców. Będąc dzieckiem posiadał więcej, niż niejeden dorosły czarodziej, wyniszczony latami ciężkiej pracy. Nazwisko zapewniało mu pozycję, skrytka wypełniona galeonami zabezpieczała przyszłość, szerokie koneksje umożliwiały zrobienie kariery w każdej dziedzinie, jaką tylko by sobie wymarzył. Dbano o jego edukację w każdej sferze, zaś dziadek wraz z matką pilnowali, aby wyrósł na wzorowego arystokratę. Chłopiec doskonale wiedział, że Lai go rozpieszcza, pozwala niemal na wszystko, rozgraniczając wszakże dziecięcą swawolność od arogancji, której w stosunku do rodziców przejawiać nie mógł. Zupełnie inaczej odnosiła się zaś do jego wybryków oraz protekcjonalnego traktowania służby, którą musztrował i rozstawiał po kątach z upodobaniem. Niejako ćwiczył swój wielkopański gest oraz wzmacniał autorytet, gdy zmuszał do posłuchu czarodziejów dojrzalszych i starszych od niego, imitując stanowczy, władczy ton dziadka. W hierarchii domowej nadal jednak znajdował się niziutko (choć przynajmniej wyżej od przebrzydłych, wiecznie jęczących bachorzątek) i musiał pogodzić się z tym losem oraz ze swoją pozycją. Nie odczuwał tego zresztą zbyt często – nie separowano go od dorosłych, mógł swobodnie przysłuchiwać się ich rozmowom, czasami nawet wtrącając swoje zdanie, za co nigdy go nie ganiono. Wiedział, że mama jest z niego dumna: z postępów w nauce, z progresu, jaki wykazywał w lekcjach fortepianu, z jego postawy, z nienagannego wyglądu. Starał się bardzo i tak naprawdę, starał się dla niej, więcej nad własną satysfakcję, łaknąc aprobaty w granatowych oczach Lai.
Dlatego stawał się coraz bardziej roztrzęsiony, kiedy podskórnie wyczuł, jak matka się od niego oddala. Nie wykonała jeszcze co prawda żadnego ruchu, jednak wspomnienie dziadka wystarczyło, by jej mięśnie oplatające ramieniem Samaela lekko się spięły. Chłopiec zacisnął drżące usta i przycisnął ją do siebie mocniej, byle tylko nie pozwolić jej odejść. Kara mu się należała, postąpił źle, lecz konsekwencje zostały już wyegzekwowane przez Marcolfa. Który zawsze miał rację i był (również w oczach Sama) człowiekiem nieomylnym, aczkolwiek w fantomowy sposób burzył rodzajową scenkę, ukazującą postać matki, cierpiącej z powodu bólu jej dziecka. Słowa Lai godziły w chłopca dużo bardziej od fizycznych męczarni, jakich doświadczył z twardej, surowej ręki dziadka. Zawiódł. Jego gorące policzki spłoniły się jeszcze bardziej, tym razem ze wstydu, że nie potrafił spełnić oczekiwań matki. Że w pewien sposób ją oszukał. Jego ciałem wstrząsnął ostatni już, spazmatyczny szloch, kiedy wywód matki bezlitośnie go chłostał, rozrywając dziecięce serce na dwoje. Chyba tylko jej spojrzenie, nadal pełne troski (choć maskowanej zimną obojętnością) ratowało Samaela przed kolejnym wybuchem żalu. Tym razem nad własną słabością i nad tym, że nie potrafił sprostać matczynym wymaganiom. Nie będąc w stanie wykrztusić ani słowa, jedynie kiwnął głową, sygnalizując, że zrozumiał. Gardło miał ściśnięte, a w ciemnoniebieskich tęczówkach malowało się przerażenie. Nie chciał utracić zaufania Lai, ani jednym, pochopnym uczynkiem przekreślić tego wszystkiego, co było między nimi. Okrutnie obawiał się odrzucenia, więc odetchnął z ulgą, gdy wbrew najokropniejszym scenariuszom nie został brutalnie odepchnięty i przez moment wciąż mógł cieszyć się najrozkoszniejszą, uspokajająco bliskością matki. Delikatne odsunięcie nie zrobiło już tak barbarzyńskiego wrażenia; Samael powoli zebrał się w sobie i przestał płakać, czując nagle palący wstyd, iż upokorzył się tak przed Lai. Nie myliła się; był mężczyzną i nie powinien szlochać, przyjmując ból z godnością i bez słowa skragi.
-Jestem – powiedział dumnie, ocierając zapuchnięte oczy i prostując się, żeby stać się wyższym o choć kilka cali i zatrzeć obraz kulącego się w jej ramionach chłopczyka – tylko twoim – dodał szeptem, pozwalając, by troskliwie otarła z jego twarzy ostatnie ślady wilgoci. Impulsywnie chwycił matkę za rękę – nie pamiętał, kiedy ostatni raz tak się przechadzali, zwykle służył jej ramieniem, jak zupełnie dojrzały dżentelmen – i rozpromienił się już całkiem, słysząc obietnicę wspólnego muzykowania. Uśmiechnął się szeroko, zachwycony spędzeniem czasu z matką i niemalże natychmiast puścił w niepamięć wydarzenia sprzed ledwie kilku minut. Lai była jego nagrodą i pocieszeniem; nie miał pojęcia, czy uda mu się wysiedzieć na twardym stołku przed instrumentem, jednak dla niej mógł się zdobyć i na takie poświęcenie.
/zt
Dlatego stawał się coraz bardziej roztrzęsiony, kiedy podskórnie wyczuł, jak matka się od niego oddala. Nie wykonała jeszcze co prawda żadnego ruchu, jednak wspomnienie dziadka wystarczyło, by jej mięśnie oplatające ramieniem Samaela lekko się spięły. Chłopiec zacisnął drżące usta i przycisnął ją do siebie mocniej, byle tylko nie pozwolić jej odejść. Kara mu się należała, postąpił źle, lecz konsekwencje zostały już wyegzekwowane przez Marcolfa. Który zawsze miał rację i był (również w oczach Sama) człowiekiem nieomylnym, aczkolwiek w fantomowy sposób burzył rodzajową scenkę, ukazującą postać matki, cierpiącej z powodu bólu jej dziecka. Słowa Lai godziły w chłopca dużo bardziej od fizycznych męczarni, jakich doświadczył z twardej, surowej ręki dziadka. Zawiódł. Jego gorące policzki spłoniły się jeszcze bardziej, tym razem ze wstydu, że nie potrafił spełnić oczekiwań matki. Że w pewien sposób ją oszukał. Jego ciałem wstrząsnął ostatni już, spazmatyczny szloch, kiedy wywód matki bezlitośnie go chłostał, rozrywając dziecięce serce na dwoje. Chyba tylko jej spojrzenie, nadal pełne troski (choć maskowanej zimną obojętnością) ratowało Samaela przed kolejnym wybuchem żalu. Tym razem nad własną słabością i nad tym, że nie potrafił sprostać matczynym wymaganiom. Nie będąc w stanie wykrztusić ani słowa, jedynie kiwnął głową, sygnalizując, że zrozumiał. Gardło miał ściśnięte, a w ciemnoniebieskich tęczówkach malowało się przerażenie. Nie chciał utracić zaufania Lai, ani jednym, pochopnym uczynkiem przekreślić tego wszystkiego, co było między nimi. Okrutnie obawiał się odrzucenia, więc odetchnął z ulgą, gdy wbrew najokropniejszym scenariuszom nie został brutalnie odepchnięty i przez moment wciąż mógł cieszyć się najrozkoszniejszą, uspokajająco bliskością matki. Delikatne odsunięcie nie zrobiło już tak barbarzyńskiego wrażenia; Samael powoli zebrał się w sobie i przestał płakać, czując nagle palący wstyd, iż upokorzył się tak przed Lai. Nie myliła się; był mężczyzną i nie powinien szlochać, przyjmując ból z godnością i bez słowa skragi.
-Jestem – powiedział dumnie, ocierając zapuchnięte oczy i prostując się, żeby stać się wyższym o choć kilka cali i zatrzeć obraz kulącego się w jej ramionach chłopczyka – tylko twoim – dodał szeptem, pozwalając, by troskliwie otarła z jego twarzy ostatnie ślady wilgoci. Impulsywnie chwycił matkę za rękę – nie pamiętał, kiedy ostatni raz tak się przechadzali, zwykle służył jej ramieniem, jak zupełnie dojrzały dżentelmen – i rozpromienił się już całkiem, słysząc obietnicę wspólnego muzykowania. Uśmiechnął się szeroko, zachwycony spędzeniem czasu z matką i niemalże natychmiast puścił w niepamięć wydarzenia sprzed ledwie kilku minut. Lai była jego nagrodą i pocieszeniem; nie miał pojęcia, czy uda mu się wysiedzieć na twardym stołku przed instrumentem, jednak dla niej mógł się zdobyć i na takie poświęcenie.
/zt
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 2 z 2 • 1, 2
Jak rozwiązywać problemy wychowawcze?
Szybka odpowiedź