Gabinet Fridtjofa
AutorWiadomość
Czasami nadchodzi taki dzień w życiu aurora, w którym auror ma dzień wolny. W dniu wolnym auror robi wszystko, żeby znaleźć dla siebie coś do roboty. To wypełni parę formularzy dla Ministerstwa Magii, to pogra w szachy z najlepszym kumplem. Zdolny jest nawet posprzątać całą swoją rezydencję - wszystko, by nie spędzić dnia na nic-nie-robieniu. To znaczy... To dotyczy jedynie specyficznego typu aurora. Typ ten nazywa się: Fridtjof Brand.
To był naprawdę paskudny, listopadowy dzień. Pogoda była taka sobie - ani zimno, ani ciepło, ani jasno, ani ciemno, ani ani. W domu i na mieście nie było co porabiać, żona w pracy, dzieci w szkole, dom na miejscu - ale uporządkowany cały. Jakby tu jeszcze w tym domu jakiś telewizor stał. Zresztą - czarodzieje i tak nie mają swoich kanałów, to pan Brand nic by nie obejrzał. Gazety najnowsze przeczytane, książki też. Weny do pisania nawet trochę. Wcale ambiwalentny stan wszechrzeczy, tak, tak, nie, nie. Tutaj niby człowiek powinien się cieszyć, że wolne ma, a z drugiej strony - co robić?
W tym momencie wkroczył z pomocną dłonią młody auror, dobry znajomy Fridtjofa. Utalentowany z niego czarodziej, nie ma co! Garrett Weasley, bo o nim mowa, skontaktował się z Fridem, by zapytać się czy ten może się z nim spotkać. Czy może? Tego dnia to po prostu musi! Gospodarz domu od razu zaprosił rudzielca do siebie, zaznaczając, że nie ma co robić, a dom całkowicie pusty.
Od kiedy wysłał do chłopaka sowę powrotną, minęły już trzy godziny, więc Brand już z dwiema filiżankami herbaty udawał się do swojego gabinetu, w którym jego gość miał lada chwila się znaleźć.
- Chodź, Garrett, do mojego gabinetu, dobrze? - zawołał do chłopaka, który wtedy prawdopodobnie ściągał obuwie w przedpokoju.
Frid zasiadł na jednym z fotelików pod ogromnym regałem z książkami i położył filiżanki na stoliku pod oknem. Jednak, jak tylko Weasley wszedł do gabinetu, pan Brand podniósł się z fotela, przywitał się z nim jeszcze (jak nakazuje kultura) i wskazał fotel obok swojego. Dopiero potem zasiadł w swoim ponownie i odezwał się do aurora:
- Dobrze Cię widzieć. Już myślałem, że umrę tu dzisiaj z nudów. Herbaty? Tu stoi. No. To o czym chciałeś porozmawiać? - zakończył pytaniem, kierując swój uśmiechający się, poczciwy wzrok w stronę mężczyzny.
Był nadzwyczaj ciekawy.
To był naprawdę paskudny, listopadowy dzień. Pogoda była taka sobie - ani zimno, ani ciepło, ani jasno, ani ciemno, ani ani. W domu i na mieście nie było co porabiać, żona w pracy, dzieci w szkole, dom na miejscu - ale uporządkowany cały. Jakby tu jeszcze w tym domu jakiś telewizor stał. Zresztą - czarodzieje i tak nie mają swoich kanałów, to pan Brand nic by nie obejrzał. Gazety najnowsze przeczytane, książki też. Weny do pisania nawet trochę. Wcale ambiwalentny stan wszechrzeczy, tak, tak, nie, nie. Tutaj niby człowiek powinien się cieszyć, że wolne ma, a z drugiej strony - co robić?
W tym momencie wkroczył z pomocną dłonią młody auror, dobry znajomy Fridtjofa. Utalentowany z niego czarodziej, nie ma co! Garrett Weasley, bo o nim mowa, skontaktował się z Fridem, by zapytać się czy ten może się z nim spotkać. Czy może? Tego dnia to po prostu musi! Gospodarz domu od razu zaprosił rudzielca do siebie, zaznaczając, że nie ma co robić, a dom całkowicie pusty.
Od kiedy wysłał do chłopaka sowę powrotną, minęły już trzy godziny, więc Brand już z dwiema filiżankami herbaty udawał się do swojego gabinetu, w którym jego gość miał lada chwila się znaleźć.
- Chodź, Garrett, do mojego gabinetu, dobrze? - zawołał do chłopaka, który wtedy prawdopodobnie ściągał obuwie w przedpokoju.
Frid zasiadł na jednym z fotelików pod ogromnym regałem z książkami i położył filiżanki na stoliku pod oknem. Jednak, jak tylko Weasley wszedł do gabinetu, pan Brand podniósł się z fotela, przywitał się z nim jeszcze (jak nakazuje kultura) i wskazał fotel obok swojego. Dopiero potem zasiadł w swoim ponownie i odezwał się do aurora:
- Dobrze Cię widzieć. Już myślałem, że umrę tu dzisiaj z nudów. Herbaty? Tu stoi. No. To o czym chciałeś porozmawiać? - zakończył pytaniem, kierując swój uśmiechający się, poczciwy wzrok w stronę mężczyzny.
Był nadzwyczaj ciekawy.
Gość
Gość
Czuł się... dziwnie. Obco? Niezręcznie? To nie tak, że był tu pierwszy raz; nie lękał się też samego Fridtjofa, ale nawet świadomość, że beztrosko spaceruje po domu kogoś, kto jeszcze nie tak dawno (te miesiące zleciały zdecydowanie zbyt szybko) był mu mentorem, niedoścignionym wzorem, a cel, jaki postawił sobie lata temu - być taki, jak pan Brand - z każdym kolejnym dniem coraz mocnej zakrawał o niemożliwość.
Nie, nie stawał się gorszym człowiekiem. Raczej zagubionym, próbującym wszystkim pomóc i coraz dotkliwiej zdającym sobie sprawę z tego, że tej pomocy potrzebuje właśnie on.
- Dzień dobry - rzucił ciepło w głąb pustego pomieszczenia, posłusznie i kulturalnie zsuwając ze stóp buty. Podążył za głosem Fridtjofa, zręcznie wymijając po drodze drewnianą szafkę i już kilka niespiesznych kroków później zniknął za zakrętem, by stanąć w drzwiach gabinetu aurora. Bezwiednie powędrował spojrzeniem w kierunku ściany ginącej za regałami pełnymi ksiąg - w końcu zakurzone tomiszcze stanowiły jego największą miłość.
Notabene jedyną, która była z nim na dobre i na złe.
Chwilę później był już w środku, podając czarodziejowi dłoń w formie powitania; wysłał mu uśmiech, opadł na wskazany fotel i znów przelotnie spojrzał na książki piętrzące się na drewnianych regałach; dopatrywał się tytułów, które zna, tych, o których ledwie słyszał i takich, które pierwszy raz widział na oczy.
Odwrócił wreszcie wzrok, wbił go w Fridtjofa. Uśmiechał się szerzej, nienagannie, z dużą dozą sympatii i szacunku.
- Tak, poproszę - odpowiedział szybko, sięgając po jedną z filiżanek; niespiesznie oplótł palce wokół rozgrzanej lekko porcelany. Sam się dziwił, że nie odwiedził starego aurora już wcześniej; na początku w ferworze stabilizowania nowo narodzonej organizacji zwyczajnie nie miał na to czasu, zbyt zajęty na zmianę zamartwianiem się i snuciem względnie sensownych planów, a potem... no cóż, wszystko nagle postanowiło zawalić mu się na głowę - brutalnie, bez ostrzeżenia, boleśnie. Zaczęło się kruszyć.
Gdyby słodził herbatę, miałby więcej czasu, żeby zastanowić się nad odpowiednimi słowami. Ale czasu nie było - dlatego milczał jeszcze tylko przez krótką chwilę, nie opuszczając uniesionych lekko kącików ust.
- Trochę głupio mi przechodzić od razu do sedna sprawy - szczególnie że powinien był powiedzieć mu to już wiele miesięcy wstecz; dlaczego tyle zwlekał? - ale w lipcu powstała pewna organizacja. Tajna. Dopiero zbieramy siły, ale za cel postawiliśmy sobie zatrzymanie terroru Grindelwalda.
Choć, prawdę mówiąc, celów było o wiele więcej. Nieświadomie zmarszczył lekko brwi.
- I zastanawiałem się, czy nie chciałby pan, panie Brand - krótka przerwa na złapanie oddechu i upewnienie się, czy brodaty mężczyzna nie patrzy na niego ze zmieszaniem i pogardą - nie wiem, jakoś nas wesprzeć - dokończył szybko, zerkając na Fridtjofa z oczekiwaniem. I lekką niepewnością?
Nie, nie stawał się gorszym człowiekiem. Raczej zagubionym, próbującym wszystkim pomóc i coraz dotkliwiej zdającym sobie sprawę z tego, że tej pomocy potrzebuje właśnie on.
- Dzień dobry - rzucił ciepło w głąb pustego pomieszczenia, posłusznie i kulturalnie zsuwając ze stóp buty. Podążył za głosem Fridtjofa, zręcznie wymijając po drodze drewnianą szafkę i już kilka niespiesznych kroków później zniknął za zakrętem, by stanąć w drzwiach gabinetu aurora. Bezwiednie powędrował spojrzeniem w kierunku ściany ginącej za regałami pełnymi ksiąg - w końcu zakurzone tomiszcze stanowiły jego największą miłość.
Notabene jedyną, która była z nim na dobre i na złe.
Chwilę później był już w środku, podając czarodziejowi dłoń w formie powitania; wysłał mu uśmiech, opadł na wskazany fotel i znów przelotnie spojrzał na książki piętrzące się na drewnianych regałach; dopatrywał się tytułów, które zna, tych, o których ledwie słyszał i takich, które pierwszy raz widział na oczy.
Odwrócił wreszcie wzrok, wbił go w Fridtjofa. Uśmiechał się szerzej, nienagannie, z dużą dozą sympatii i szacunku.
- Tak, poproszę - odpowiedział szybko, sięgając po jedną z filiżanek; niespiesznie oplótł palce wokół rozgrzanej lekko porcelany. Sam się dziwił, że nie odwiedził starego aurora już wcześniej; na początku w ferworze stabilizowania nowo narodzonej organizacji zwyczajnie nie miał na to czasu, zbyt zajęty na zmianę zamartwianiem się i snuciem względnie sensownych planów, a potem... no cóż, wszystko nagle postanowiło zawalić mu się na głowę - brutalnie, bez ostrzeżenia, boleśnie. Zaczęło się kruszyć.
Gdyby słodził herbatę, miałby więcej czasu, żeby zastanowić się nad odpowiednimi słowami. Ale czasu nie było - dlatego milczał jeszcze tylko przez krótką chwilę, nie opuszczając uniesionych lekko kącików ust.
- Trochę głupio mi przechodzić od razu do sedna sprawy - szczególnie że powinien był powiedzieć mu to już wiele miesięcy wstecz; dlaczego tyle zwlekał? - ale w lipcu powstała pewna organizacja. Tajna. Dopiero zbieramy siły, ale za cel postawiliśmy sobie zatrzymanie terroru Grindelwalda.
Choć, prawdę mówiąc, celów było o wiele więcej. Nieświadomie zmarszczył lekko brwi.
- I zastanawiałem się, czy nie chciałby pan, panie Brand - krótka przerwa na złapanie oddechu i upewnienie się, czy brodaty mężczyzna nie patrzy na niego ze zmieszaniem i pogardą - nie wiem, jakoś nas wesprzeć - dokończył szybko, zerkając na Fridtjofa z oczekiwaniem. I lekką niepewnością?
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Dom Brandów. Miejsce, którego drzwi były zawsze otwarte na oścież dla wszystkich życzliwych, dobrych ludzi. Każde pomieszczenie tej rezydencji emanowało rodzinnym ciepłem. Gdyby bezpieczeństwo było kolorem, to właśnie farbą o takiej barwie pomalowany był każdy centymetr tej posiadłości. A jednak nie zawsze ludzie czuli się w niej tak swobodnie, jakby mogli. Może to właśnie postać Fridtjofa wprawiała ich w zakłopotanie, tworzyła atmosferę niezręczności? Czy to jego szczery uśmiech i oczy? Może w jego obecności ludzie odczuwali swoje niedoskonałości? Próbowali je przed nim zataić, ale robiąc to, nie potrafili przestać o nich myśleć? Czy to tak działały relacje z tym mężczyzną? Dziwne, że nikt nigdy nie pomyślał o tym, że pan Brand również jest człowiekiem i miewa słabsze punkty... Posiada "ciemną stronę". Może to wydawało się jego znajomym zbyt absurdalne?
Gospodarz nie wiedział co gryzie, czy może właściwie pożera Garretta, ale wiedział, że coś jest nie tak. Weasley był naprawdę utalentowany pod względem magii i bardzo bystry, jednak nie potrafiłby oszukać swojego starego, jak go nazywał, "mentora". Ustami można kłamać na różne sposoby, jednak oczy i tak zawsze powie prawdę. Oczy i ciało. Ciała nigdy nie da się opanować tak, by nie wyglądało to sztucznie. Na samą myśl o tym, że Frid może chociaż trochę tej sztuczności zmyć z rudego aurora, ten uśmiechał się jeszcze szerzej. Chciał mu pomóc, chciał, żeby chłopak w końcu na chwilę odpoczął od zamartwiania się całym światem i przysiadł przy herbacie... Oderwał się od tego życiowego pędu.
I w tym momencie padła propozycja.
Mężczyzna trzymał właśnie, podobnie, jak i jego gość, rozgrzaną filiżankę w dłoni. Kiedy wybrzmiały ostatnie słowa Garretta, Brand już nie uśmiechał się wcale. Nie miał na celu odebrania chłopakowi otuchy - to było po prostu świadectwo szczerej powagi, w którą został tym pytaniem wprowadzony.
Zatrzymanie terroru Grindelwalda, tajna organizacja, zbieranie sił... Wsparcie.
Każdy fragment propozycji złożonej Fridtjofowi mężczyzna analizował i przez siebie przepuszczał. Rzeczywiście, trudno było nie zauważyć - trzeba było być naprawdę idiotą lub po prostu zwolennikiem tego człowieka - terroru, jaki wprowadzał w życie Grindelwald. Aresztowania, nowe dekrety, ustawy, zakazy, nakazy... Propaganda, zastraszanie i inwigilacja. Magiczna Wielka Brytania stała się państwem policyjnym, na co pan Brand nie mógł patrzeć z założonymi rękoma.
Przystawił filiżankę do ust. Upił trochę herbaty. Odstawił na stolik. Spojrzał w oczy Garrettowi.
Cisza, chociaż trwała dosłownie kilka sekund, była ciężka. Jedna z cięższych cisz mających kiedykolwiek miejsce w tym domu. Cóż, może nie tyle dla Fridtjofa, co dla Weasleya.
Uśmiech.
- Garretcie Weasley. Nawet nie wiesz jak się cieszę, że osoba, której pomagałem się odnaleźć w aurorowskim zawodzie, również zauważa zło rozprzestrzeniające się w świecie czarodziejów. Na brodę Merlina! Przez Ciebie poczułem się stary! - tu przerwał odpowiedź, by przez chwilę się pośmiać - Oczywiście, że was wesprę! Nie wiem tak dokładnie kogo, ale znam cel, no i w końcu mówi mi to jeden z najlepszych aurorów Wielkiej Brytanii! To co robisz... To jest właśnie prawdziwa praca aurora. On nigdy nie śpi. Zawsze czuwa. - zwieńczył wszystko wzniosłym, mądrym tekstem, lecz rozebrał go z patosu i mądrości głupkowatym, jak na dorosłego mężczyznę, pełnym uśmiechem.
- Jestem gotowy trochę porozrabiać. I tak mi się nieco nudziło, a walka ze złą władzą, chociaż trudna, zawsze jest czymś ciekawym i przynosi wiele radości. - dopowiedział, powracając do swojej filiżanki herbaty.
Gospodarz nie wiedział co gryzie, czy może właściwie pożera Garretta, ale wiedział, że coś jest nie tak. Weasley był naprawdę utalentowany pod względem magii i bardzo bystry, jednak nie potrafiłby oszukać swojego starego, jak go nazywał, "mentora". Ustami można kłamać na różne sposoby, jednak oczy i tak zawsze powie prawdę. Oczy i ciało. Ciała nigdy nie da się opanować tak, by nie wyglądało to sztucznie. Na samą myśl o tym, że Frid może chociaż trochę tej sztuczności zmyć z rudego aurora, ten uśmiechał się jeszcze szerzej. Chciał mu pomóc, chciał, żeby chłopak w końcu na chwilę odpoczął od zamartwiania się całym światem i przysiadł przy herbacie... Oderwał się od tego życiowego pędu.
I w tym momencie padła propozycja.
Mężczyzna trzymał właśnie, podobnie, jak i jego gość, rozgrzaną filiżankę w dłoni. Kiedy wybrzmiały ostatnie słowa Garretta, Brand już nie uśmiechał się wcale. Nie miał na celu odebrania chłopakowi otuchy - to było po prostu świadectwo szczerej powagi, w którą został tym pytaniem wprowadzony.
Zatrzymanie terroru Grindelwalda, tajna organizacja, zbieranie sił... Wsparcie.
Każdy fragment propozycji złożonej Fridtjofowi mężczyzna analizował i przez siebie przepuszczał. Rzeczywiście, trudno było nie zauważyć - trzeba było być naprawdę idiotą lub po prostu zwolennikiem tego człowieka - terroru, jaki wprowadzał w życie Grindelwald. Aresztowania, nowe dekrety, ustawy, zakazy, nakazy... Propaganda, zastraszanie i inwigilacja. Magiczna Wielka Brytania stała się państwem policyjnym, na co pan Brand nie mógł patrzeć z założonymi rękoma.
Przystawił filiżankę do ust. Upił trochę herbaty. Odstawił na stolik. Spojrzał w oczy Garrettowi.
Cisza, chociaż trwała dosłownie kilka sekund, była ciężka. Jedna z cięższych cisz mających kiedykolwiek miejsce w tym domu. Cóż, może nie tyle dla Fridtjofa, co dla Weasleya.
Uśmiech.
- Garretcie Weasley. Nawet nie wiesz jak się cieszę, że osoba, której pomagałem się odnaleźć w aurorowskim zawodzie, również zauważa zło rozprzestrzeniające się w świecie czarodziejów. Na brodę Merlina! Przez Ciebie poczułem się stary! - tu przerwał odpowiedź, by przez chwilę się pośmiać - Oczywiście, że was wesprę! Nie wiem tak dokładnie kogo, ale znam cel, no i w końcu mówi mi to jeden z najlepszych aurorów Wielkiej Brytanii! To co robisz... To jest właśnie prawdziwa praca aurora. On nigdy nie śpi. Zawsze czuwa. - zwieńczył wszystko wzniosłym, mądrym tekstem, lecz rozebrał go z patosu i mądrości głupkowatym, jak na dorosłego mężczyznę, pełnym uśmiechem.
- Jestem gotowy trochę porozrabiać. I tak mi się nieco nudziło, a walka ze złą władzą, chociaż trudna, zawsze jest czymś ciekawym i przynosi wiele radości. - dopowiedział, powracając do swojej filiżanki herbaty.
Gość
Gość
Dopiero po krótkiej chwili milczenia zdał sobie sprawę z tego, że zamarł w bezruchu i przestał miarowo oddychać. Ba, przestał oddychać w ogóle; kiedy Fridtjof wreszcie się odezwał, rozwiewając nawarstwiającą się ciszę pełną niedomówień i niepewności, Garrett drgnął lekko i niespiesznym gestem uniósł filiżankę gorzkiej, gorącej herbaty do ust, żeby tylko mógł zająć czymkolwiek ręce.
- A pan nie wie, jak się cieszę, że nie spotkałem się z odmową - rzucił ze słabym, choć faktycznie rozradowanym uśmiechem, a te obawy, które jeszcze przed chwilą rozkwitały w spojrzeniu intensywnie błękitnych tęczówek, nagle się rozproszyły, ustępując miejsca odrobinie pewności siebie. Kto wie, może nie do końca szczerej?
Mimowolnie wbił spojrzenie w nieodległe okno, jakby chcąc upewnić się, czy aby na pewno nikt nie przytyka nosa do szyby i nie próbuje wyłapać choćby urywków rozmowy. A potem Garrett zaczął mówić, odrobinę ciszej niż wcześniej, ważąc każde słowo, bo zdawał sobie sprawę, że wszystkie wypowiedziane zgłoski niosły ze sobą informacje, które, znajdując się w nieodpowiednich rękach, mogły z łatwością zburzyć wszystko. Nie, nie tylko to, co budowali od lipca - oprócz zakonu runąłby także cały magiczny świat, jego względne bezpieczeństwo i swoboda, a wkrótce ta apokalipsa mogłaby wedrzeć się nawet do codzienności mugoli.
Bał się tej roli zbawcy świata, ostatniej deski ratunku, światełka na końcu tunelu.
- Zakon Feniksa, bo tak nazywa się ta organizacja, jest dziedzictwem Dumbledore'a - powiedział powoli z dużą dozą ostrożności. Oczywiście, że uważał Fridtjofa za osobę jak najbardziej godną zaufania, ale zbombardowanie go nadmierną ilością ciężkostrawnej wiedzy nie stanowiło najlepszego rozwiązania. - Pomimo tego, że był wielkim czarodziejem, zawiódł; zawiódł też profesor Slughorn, wszyscy zawodzili, co tylko wskazuje na powagę sytuacji. - Na powagę? Raczej na to, że zgodzili się na misję samobójczą; to przecież oczywiste, że skoro osobom władającym tak potężną magią dotąd nie udało się pokonać terroru Grindelwalda, albo polegli próbując walczyć, to oni również nie mieli zbyt wielkich szans. Garrett bał się mówić o tym głośno, w duszy miał nadzieję, że wszyscy, którzy zgodzili się brnąć w to bagno, byli gotowi na konsekwencje. Ale wciąż też wierzył, że jakoś się to ułoży, że znajdą rozwiązanie, że ostatecznie zwyciężą.
I będzie wierzył w to do samego końca.
- Póki co w zakonie znajduje się raptem kilkanaście osób, kilku aurorów, paru bliskich przyjaciół, którzy wyznają dokładnie takie same wartości, jak my. Wciąż jest nas za mało, żeby rozpocząć otwartą walkę - do której wcale nie dążył; przerażała go wizja rozpętania kolejnej wojny, ale zdawał sobie sprawę z tego, że mogło być to nieuniknione - ale i tak powinniśmy być przygotowani. Zwarci i gotowi.
Bo wszystko może rozkruszyć się w najmniej spodziewanym momencie.
- A pan nie wie, jak się cieszę, że nie spotkałem się z odmową - rzucił ze słabym, choć faktycznie rozradowanym uśmiechem, a te obawy, które jeszcze przed chwilą rozkwitały w spojrzeniu intensywnie błękitnych tęczówek, nagle się rozproszyły, ustępując miejsca odrobinie pewności siebie. Kto wie, może nie do końca szczerej?
Mimowolnie wbił spojrzenie w nieodległe okno, jakby chcąc upewnić się, czy aby na pewno nikt nie przytyka nosa do szyby i nie próbuje wyłapać choćby urywków rozmowy. A potem Garrett zaczął mówić, odrobinę ciszej niż wcześniej, ważąc każde słowo, bo zdawał sobie sprawę, że wszystkie wypowiedziane zgłoski niosły ze sobą informacje, które, znajdując się w nieodpowiednich rękach, mogły z łatwością zburzyć wszystko. Nie, nie tylko to, co budowali od lipca - oprócz zakonu runąłby także cały magiczny świat, jego względne bezpieczeństwo i swoboda, a wkrótce ta apokalipsa mogłaby wedrzeć się nawet do codzienności mugoli.
Bał się tej roli zbawcy świata, ostatniej deski ratunku, światełka na końcu tunelu.
- Zakon Feniksa, bo tak nazywa się ta organizacja, jest dziedzictwem Dumbledore'a - powiedział powoli z dużą dozą ostrożności. Oczywiście, że uważał Fridtjofa za osobę jak najbardziej godną zaufania, ale zbombardowanie go nadmierną ilością ciężkostrawnej wiedzy nie stanowiło najlepszego rozwiązania. - Pomimo tego, że był wielkim czarodziejem, zawiódł; zawiódł też profesor Slughorn, wszyscy zawodzili, co tylko wskazuje na powagę sytuacji. - Na powagę? Raczej na to, że zgodzili się na misję samobójczą; to przecież oczywiste, że skoro osobom władającym tak potężną magią dotąd nie udało się pokonać terroru Grindelwalda, albo polegli próbując walczyć, to oni również nie mieli zbyt wielkich szans. Garrett bał się mówić o tym głośno, w duszy miał nadzieję, że wszyscy, którzy zgodzili się brnąć w to bagno, byli gotowi na konsekwencje. Ale wciąż też wierzył, że jakoś się to ułoży, że znajdą rozwiązanie, że ostatecznie zwyciężą.
I będzie wierzył w to do samego końca.
- Póki co w zakonie znajduje się raptem kilkanaście osób, kilku aurorów, paru bliskich przyjaciół, którzy wyznają dokładnie takie same wartości, jak my. Wciąż jest nas za mało, żeby rozpocząć otwartą walkę - do której wcale nie dążył; przerażała go wizja rozpętania kolejnej wojny, ale zdawał sobie sprawę z tego, że mogło być to nieuniknione - ale i tak powinniśmy być przygotowani. Zwarci i gotowi.
Bo wszystko może rozkruszyć się w najmniej spodziewanym momencie.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
To nic dziwnego, że Fridtjof wyłapał pełne niepokoju spojrzenie Garretta w stronę okien. Biedny chłopak... Dumbledore zostawił mu w spadku szansę na uratowanie czarodziejskiego świata (oraz niemagicznego). Szansę tak kruchą, że sama świadomość posiadania jej, musiała wytwarzać ogromne pokłady stresu. Zyskał on jeszcze więcej w oczach Branda - tak, gdy czarodziej zauważył jak wielkie jest zaangażowanie Weasleya w tę sprawę, poczuł się od niego... Cóż... Gorszy? To może mocne słowo, ale też konkretne, a takich trzeba, przy tłumaczeniu takich odczuć. Fridtjof Brand wiedział doskonale, że gdyby to na nim spoczywało tak wielkie brzemię, organizacja, którą Garrett nazwał potem Zakonem Feniksa, nie poprowadziłaby czarodziejskiej społeczności ku zwycięstwu nad złem. Mimo wielu lat aurorskiego stażu, jaki spoczywał w jego aktach i na jego karku, pomimo doświadczenia, którego mu nie brakowało, wieku i inteligencji... Pan Brand nie był osobą stworzoną do ratowania świata. Za to Garrett...
Tak. To zdecydowanie ten typ człowieka. Ci ludzie nigdy nie zaznają spokoju. - pomyślał i posmutniał, chociaż widać było to tylko w oczach. Ktoś, kto nie wczytywał się zbyt mocno w twarz rozmówcy, pomyślałby, że mężczyzna jedynie "nareszcie" spoważniał, bo wymagała tego sytuacja.
- My nie możemy. Do trzech razy sztuka. - skomentował, tym razem właśnie z powagą w głosie, lecz duszą i myślami, jakby gdzieś daleko poza Doliną Godryka.
Jego decyzja o przystąpieniu do Zakonu była może bardzo pochopną. Miał przecież dzieci, żonę... Była to jednak jedyna właściwa decyzja. W dodatku - gdyby nie spróbowali powstrzymać Grindelwalda, rodzina Brandów mogłaby cierpieć bardziej niż jeśliby miał swobodę działania i wprowadził wszystkie swoje pomysły w życie.
W dodatku coś mówiło Fridtjofowi... Coś mu podpowiadało, że nie tylko Grindelwald jest zagrożeniem. To byłoby zbyt proste, a takie sprawy nigdy nie są proste. Cóż, może to tylko zwykłe przeczucie. Nic ważnego, a na pewno nie na tę chwilę.
Otrząsnął się w końcu z zamyślenia i wwiercił się wzrokiem w Garretta.
Panie Garretcie... Pan nawet nie wie, jak wielki Pan jest. I o ile większy Pan jeszcze będzie.
- Podziwiam Cię. Podziwiam i będę zaszczycony pracować u Twojego boku. Wierz mi, będę robił co w mojej mocy, by wesprzeć Wa-... To znaczy, już Naszą sprawę. Nie bój się. Dopóki otaczasz się zaufanymi ludźmi, nie musisz oglądać się po oknach czy ktoś czasem Was nie podsłuchuje. - zakończył poważną wypowiedź humorystycznym akcentem, klepiąc Weasleya w kolano.
Zawsze starał się rozładować ciężkie atmosfery. Trudno się w nich prowadzi koleżeńskie rozmowy.
Tak. To zdecydowanie ten typ człowieka. Ci ludzie nigdy nie zaznają spokoju. - pomyślał i posmutniał, chociaż widać było to tylko w oczach. Ktoś, kto nie wczytywał się zbyt mocno w twarz rozmówcy, pomyślałby, że mężczyzna jedynie "nareszcie" spoważniał, bo wymagała tego sytuacja.
- My nie możemy. Do trzech razy sztuka. - skomentował, tym razem właśnie z powagą w głosie, lecz duszą i myślami, jakby gdzieś daleko poza Doliną Godryka.
Jego decyzja o przystąpieniu do Zakonu była może bardzo pochopną. Miał przecież dzieci, żonę... Była to jednak jedyna właściwa decyzja. W dodatku - gdyby nie spróbowali powstrzymać Grindelwalda, rodzina Brandów mogłaby cierpieć bardziej niż jeśliby miał swobodę działania i wprowadził wszystkie swoje pomysły w życie.
W dodatku coś mówiło Fridtjofowi... Coś mu podpowiadało, że nie tylko Grindelwald jest zagrożeniem. To byłoby zbyt proste, a takie sprawy nigdy nie są proste. Cóż, może to tylko zwykłe przeczucie. Nic ważnego, a na pewno nie na tę chwilę.
Otrząsnął się w końcu z zamyślenia i wwiercił się wzrokiem w Garretta.
Panie Garretcie... Pan nawet nie wie, jak wielki Pan jest. I o ile większy Pan jeszcze będzie.
- Podziwiam Cię. Podziwiam i będę zaszczycony pracować u Twojego boku. Wierz mi, będę robił co w mojej mocy, by wesprzeć Wa-... To znaczy, już Naszą sprawę. Nie bój się. Dopóki otaczasz się zaufanymi ludźmi, nie musisz oglądać się po oknach czy ktoś czasem Was nie podsłuchuje. - zakończył poważną wypowiedź humorystycznym akcentem, klepiąc Weasleya w kolano.
Zawsze starał się rozładować ciężkie atmosfery. Trudno się w nich prowadzi koleżeńskie rozmowy.
Gość
Gość
Nie, Garrett nie był wielki. Był zagubiony - i właśnie przez to zagubienie wielokrotnie podważał rozsądek Dumbledore'a, który zdecydował się powierzyć tak ważną organizację właśnie jemu: osobie, która przez próbę zbawienia całego świata nie miał nawet czasu poukładać własnego życia. A czy zmian nie powinno zaczynać się od siebie? Na to nie mógł sobie na to pozwolić - bądź nie chciał, w jakiś sposób z własnej apatii i życia rozpadającego się z każdą chwilą jak domek z kart czerpiąc siły do działania.
Patrząc przez pryzmat poprzednich kilku miesięcy, ktoś mógłby dojść do wniosku, że Garrett nie potrafił być szczęśliwy. Nie umiał chwytać dnia, zbyt często zalewając beztroskę obawami, rozżaleniem, strachem o jutro, o dobro tajnej organizacji już oficjalnie balansującej na granicy prawa. Bądź być może zepchniętej nawet na peryferie bezprawia.
- Nie możemy - potwierdził łagodnie, tym razem nawet na chwilę nie odwracając spojrzenia od Fridtjofa. Wysłał mu uśmiech, słysząc pierwszą osobę liczby mnogiej. My. My brzmiało potężniej niż ja, cieplej niż wy i dumniej niż oni - bo to my zbawimy niewinnych, uratujemy świat przed zagładą, zdetronizujemy Grindelwalda zanim zdąży sięgnąć po koronę. To my zostaniemy bohaterami.
Nagle przypomniał sobie o herbacie; sięgnął więc po porcelanową filiżankę, a kiedy zorientował się, że napój zdążył w międzyczasie wystygnąć, stuknął niedbale różdżką o krawędź naczynia i już wkrótce uniosła się para oraz przyjemny zapach rozgrzanych ziół.
- Dziękuję - rzucił zaraz dość ostrożnie, lekko zbity z tropu tak otwartym podziwem wobec tego, co robił. Jemu samemu zdawało się, że czynił raczej niewiele, że inni bez powodu widzieli w nim kogoś, kto stał się filarem zakonu. Bał się tej odpowiedzialności, bał się tego, że inni na nim polegali, że liczyli się z jego zdaniem; tak łatwo mógł teraz zawieść, w każdej chwili widmo klęski spowodowanej przez najmniejszy jego błąd wisiało mu nad karkiem, szepcąc do ucha zwodnicze, straszne słowa. - I dziękuję, że... że pan tak po prostu mi zaufał. Bardzo to cenię.
A potem ciężka atmosfera wreszcie prysnęła; Garrett zaśmiał się z ulgą, nagle nabierając wrażenia, że teraz - kiedy wspierał go sam pan Brand, mentor z czasów początków kariery aurorskiej - wszystko stanie się prostsze, łatwiejsze, rozwiązywalne. Pewnie było to wrażenie złudne, ale i tak odjęło mu dokuczliwego ciężaru z barków.
- A tak oprócz tego - co słychać u pańskiej rodziny? Wszyscy zdrowi? - rzucił neutralnym pytaniem, choć z jego głosu wręcz wylewało się ciepło; przepadał za rodziną Brandów. Prawdę mówiąc, jeśli przeżyje zamieszanie związane z zakonem i Grindelwaldem, to właśnie tak wyobrażał sobie swoją przyszłość. Odległą, ale szczęśliwą.
Bo, wbrew pozorom, Garrett potrafił być szczęśliwy. I tęsknił za szczęściem, z tym, że ostatnio to nieprzerwanie wymykało mu się spomiędzy palców.
Patrząc przez pryzmat poprzednich kilku miesięcy, ktoś mógłby dojść do wniosku, że Garrett nie potrafił być szczęśliwy. Nie umiał chwytać dnia, zbyt często zalewając beztroskę obawami, rozżaleniem, strachem o jutro, o dobro tajnej organizacji już oficjalnie balansującej na granicy prawa. Bądź być może zepchniętej nawet na peryferie bezprawia.
- Nie możemy - potwierdził łagodnie, tym razem nawet na chwilę nie odwracając spojrzenia od Fridtjofa. Wysłał mu uśmiech, słysząc pierwszą osobę liczby mnogiej. My. My brzmiało potężniej niż ja, cieplej niż wy i dumniej niż oni - bo to my zbawimy niewinnych, uratujemy świat przed zagładą, zdetronizujemy Grindelwalda zanim zdąży sięgnąć po koronę. To my zostaniemy bohaterami.
Nagle przypomniał sobie o herbacie; sięgnął więc po porcelanową filiżankę, a kiedy zorientował się, że napój zdążył w międzyczasie wystygnąć, stuknął niedbale różdżką o krawędź naczynia i już wkrótce uniosła się para oraz przyjemny zapach rozgrzanych ziół.
- Dziękuję - rzucił zaraz dość ostrożnie, lekko zbity z tropu tak otwartym podziwem wobec tego, co robił. Jemu samemu zdawało się, że czynił raczej niewiele, że inni bez powodu widzieli w nim kogoś, kto stał się filarem zakonu. Bał się tej odpowiedzialności, bał się tego, że inni na nim polegali, że liczyli się z jego zdaniem; tak łatwo mógł teraz zawieść, w każdej chwili widmo klęski spowodowanej przez najmniejszy jego błąd wisiało mu nad karkiem, szepcąc do ucha zwodnicze, straszne słowa. - I dziękuję, że... że pan tak po prostu mi zaufał. Bardzo to cenię.
A potem ciężka atmosfera wreszcie prysnęła; Garrett zaśmiał się z ulgą, nagle nabierając wrażenia, że teraz - kiedy wspierał go sam pan Brand, mentor z czasów początków kariery aurorskiej - wszystko stanie się prostsze, łatwiejsze, rozwiązywalne. Pewnie było to wrażenie złudne, ale i tak odjęło mu dokuczliwego ciężaru z barków.
- A tak oprócz tego - co słychać u pańskiej rodziny? Wszyscy zdrowi? - rzucił neutralnym pytaniem, choć z jego głosu wręcz wylewało się ciepło; przepadał za rodziną Brandów. Prawdę mówiąc, jeśli przeżyje zamieszanie związane z zakonem i Grindelwaldem, to właśnie tak wyobrażał sobie swoją przyszłość. Odległą, ale szczęśliwą.
Bo, wbrew pozorom, Garrett potrafił być szczęśliwy. I tęsknił za szczęściem, z tym, że ostatnio to nieprzerwanie wymykało mu się spomiędzy palców.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Krótka chwila, ledwie pół godziny, a cały stres minął. Naprawdę Garretcie - czy trzeba było się tak niepokoić? Przecież to Fridtjof, do którego chciałeś rekrutować, nie jakaś obca, podejrzana osoba.
Teraz siedzieli sobie już w raczej przyjemnej atmosferze, popijając herbatę, której już powoli ubywało w dzbanku, rozmawiając na luźne tematy. Ale czy na pewno? Pytanie o rodzinę nie jest tak błahe, gdy pomyśli się, że przed chwilą postanowiło się oddać swoje życie sprawie, o którą walka mogła postawić ją całą w obliczu wielkiego zagrożenia. Brand wiedział, że decydując się na pomoc, decyduje za całą rodzinę i chociaż był pewny, że co robi, jest dobre - nie mógł nie myśleć o tym, że wszyscy Brandowie mogą być na tak zwanym celowniku.
Ten jednak moment jeszcze nie nadszedł, więc Fridtjof mógł ze spokojem odrzec:
- Wszystko w jak najlepszym porządku. Dzieci uczą się, no, w miarę dobrze. A nam tutaj z Emily żyje się spokojnie, o ile można w ogóle mówić o spokojnym życiu w tych czasach. W każdym razie, jest nam dobrze. Może nawet za dobrze. A jak u Was, panie Weasley? - odbił piłeczkę radośnie marszcząc skórę przy kącikach oczu i zaczął swoją drugą filiżankę herbaty.
Miał nadzieję, że Weasleyowie trzymają się bardzo dobrze. Była to jedna z nielicznych rodzin czarodziejskich, które kierowały się nie czystością krwi, a faktycznymi umiejętnościami, działaniami, intencjami i osiągnięciami drugiego czarodzieja. Ludzi o otwartych umysłach nigdy za wiele, a zdaje się, że w tym czasie w Wielkiej Brytanii potrzebna była ich niezliczona ilość.
Teraz siedzieli sobie już w raczej przyjemnej atmosferze, popijając herbatę, której już powoli ubywało w dzbanku, rozmawiając na luźne tematy. Ale czy na pewno? Pytanie o rodzinę nie jest tak błahe, gdy pomyśli się, że przed chwilą postanowiło się oddać swoje życie sprawie, o którą walka mogła postawić ją całą w obliczu wielkiego zagrożenia. Brand wiedział, że decydując się na pomoc, decyduje za całą rodzinę i chociaż był pewny, że co robi, jest dobre - nie mógł nie myśleć o tym, że wszyscy Brandowie mogą być na tak zwanym celowniku.
Ten jednak moment jeszcze nie nadszedł, więc Fridtjof mógł ze spokojem odrzec:
- Wszystko w jak najlepszym porządku. Dzieci uczą się, no, w miarę dobrze. A nam tutaj z Emily żyje się spokojnie, o ile można w ogóle mówić o spokojnym życiu w tych czasach. W każdym razie, jest nam dobrze. Może nawet za dobrze. A jak u Was, panie Weasley? - odbił piłeczkę radośnie marszcząc skórę przy kącikach oczu i zaczął swoją drugą filiżankę herbaty.
Miał nadzieję, że Weasleyowie trzymają się bardzo dobrze. Była to jedna z nielicznych rodzin czarodziejskich, które kierowały się nie czystością krwi, a faktycznymi umiejętnościami, działaniami, intencjami i osiągnięciami drugiego czarodzieja. Ludzi o otwartych umysłach nigdy za wiele, a zdaje się, że w tym czasie w Wielkiej Brytanii potrzebna była ich niezliczona ilość.
Gość
Gość
Beztroskie pogawędki miały to do siebie, że zatrważająco szybko potrafiły ewoluować w rozważania na temat niesprawiedliwej rzeczywistości. Tak miało to wyglądać również teraz - zbyt poruszony wyniosłymi myślami o zakonie i potencjalnym zbawianiu świata, nie potrafił skupić się na rzeczach przyziemnych. Jak na przykład systematycznym podnoszeniu do ust filiżanki z herbatą, o którym notorycznie zapominał.
- Cieszę się, że wszystko u nich w porządku - rzucił tylko z pozoru lekko, nawiązując do dzieci Fridtjofa wciąż pobierających nauki w szkockiej szkole. - Szczególnie patrząc przez pryzmat faktu, że... - czy przejdzie ci to w ogóle przez gardło?; pan Brand najpewniej martwi się o własne dzieci i bez twoich zmyślnych uwag, Garretcie, na temat nauki czarnej magii w murach szkoły, która niegdyś była ci domem - ...że teraz, kiedy Gellert jest dyrektorem, cóż, różne rzeczy się tam dzieją. - Na sam koniec ledwo zauważalnie ściszył głos, z jednej strony czując wyrzuty sumienia, że w ogóle porusza ten temat, z drugiej zauważając niezrozumiałą obawę, że samo przywołanie imienia czarnoksiężnika ściągnie na jego głowę lawinę kłopotów. Otrząsnął się mentalnie - czy to właśnie nie tak miał działać mechanizm terroru? Czy nie tego chciał Grindelwald? Zatrzaśnięcia w okowach strachu i udowodnienia wszystkim wkoło, że powinni baczyć na swoje słowa, na swoje myśli, na swoje gesty i czyny?
Przecież nie mógł sobie pozwolić na strach przed tym, z czym przyszło mu walczyć.
Przecież nie może zwariować, pogrążyć się w chronicznym przerażeniu.
- U nas? - zastanowił się, a przez głowę przebiegło mu tysiące problemów: brat pogrążający się powoli w otchłaniach wszystkiego, co najgorsze, siostra za wszelką cenę próbująca wkupić się w łaski szlacheckiego półświatka, akceptująca w nim wszystko, co najgorsze - pogardę wobec rzadszej krwi, arogancję i niezdrową hermetyczność. Kontaktu z rodzicami praktycznie nie utrzymywał, czego wstydził się niezmiernie, ale w chaosie londyńskiego zgiełku nie było czasu na zbyt częste powroty do korzeni - nieraz wysyłał list, widział się przelotem z ojcem często powracającym na łóżko szpitalne w Mungu i... i właściwie do tego ograniczały się ich relacje. Nie był przyzwyczajony do obecności odnalezionego po latach ojca. Ani do tego spojrzenia, jakby nie do końca rozumiejącego, nadgryzionego przez - na szczęście - szybko cofającą się amnezję?
Jak u was, Garrett?
- Raczej wszystko w porządku. Mam przejściowe problemy z młodszym rodzeństwem, ale to chyba jest wpisane w rolę starszego brata. Wszyscy mają się dobrze - czy rzeczywiście mają? - a to jest najważniejsze.
Ale to najważniejsze. Najważniejsze. Cynizm łoskotem obijający się o czaszkę.
Najważniejsze?
- Cieszę się, że wszystko u nich w porządku - rzucił tylko z pozoru lekko, nawiązując do dzieci Fridtjofa wciąż pobierających nauki w szkockiej szkole. - Szczególnie patrząc przez pryzmat faktu, że... - czy przejdzie ci to w ogóle przez gardło?; pan Brand najpewniej martwi się o własne dzieci i bez twoich zmyślnych uwag, Garretcie, na temat nauki czarnej magii w murach szkoły, która niegdyś była ci domem - ...że teraz, kiedy Gellert jest dyrektorem, cóż, różne rzeczy się tam dzieją. - Na sam koniec ledwo zauważalnie ściszył głos, z jednej strony czując wyrzuty sumienia, że w ogóle porusza ten temat, z drugiej zauważając niezrozumiałą obawę, że samo przywołanie imienia czarnoksiężnika ściągnie na jego głowę lawinę kłopotów. Otrząsnął się mentalnie - czy to właśnie nie tak miał działać mechanizm terroru? Czy nie tego chciał Grindelwald? Zatrzaśnięcia w okowach strachu i udowodnienia wszystkim wkoło, że powinni baczyć na swoje słowa, na swoje myśli, na swoje gesty i czyny?
Przecież nie mógł sobie pozwolić na strach przed tym, z czym przyszło mu walczyć.
Przecież nie może zwariować, pogrążyć się w chronicznym przerażeniu.
- U nas? - zastanowił się, a przez głowę przebiegło mu tysiące problemów: brat pogrążający się powoli w otchłaniach wszystkiego, co najgorsze, siostra za wszelką cenę próbująca wkupić się w łaski szlacheckiego półświatka, akceptująca w nim wszystko, co najgorsze - pogardę wobec rzadszej krwi, arogancję i niezdrową hermetyczność. Kontaktu z rodzicami praktycznie nie utrzymywał, czego wstydził się niezmiernie, ale w chaosie londyńskiego zgiełku nie było czasu na zbyt częste powroty do korzeni - nieraz wysyłał list, widział się przelotem z ojcem często powracającym na łóżko szpitalne w Mungu i... i właściwie do tego ograniczały się ich relacje. Nie był przyzwyczajony do obecności odnalezionego po latach ojca. Ani do tego spojrzenia, jakby nie do końca rozumiejącego, nadgryzionego przez - na szczęście - szybko cofającą się amnezję?
Jak u was, Garrett?
- Raczej wszystko w porządku. Mam przejściowe problemy z młodszym rodzeństwem, ale to chyba jest wpisane w rolę starszego brata. Wszyscy mają się dobrze - czy rzeczywiście mają? - a to jest najważniejsze.
Ale to najważniejsze. Najważniejsze. Cynizm łoskotem obijający się o czaszkę.
Najważniejsze?
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Ciągle ubieramy maski. To prawda... I nawet kiedy jesteśmy w towarzystwie, w którym nie mamy się czego wstydzić, w którym możemy, powinniśmy, być sobą. Co to jednak znaczy: być sobą? Kolejny utarty zlepek wyrazowy co to ma wszystkim robić za ideę czy styl życia? Kim jesteś, kiedy "nie jesteś sobą"? Przecież wciąż masz to samo ciało, tę samą duszę, te same myśli. Tylko na zewnątrz trochę inaczej się prezentujesz. Czemu mówi się "nie jesteś sobą" z reguły radosnej osobie, kiedy jest przygnębiona i cicha? Dlaczego odbiega się od tematu?
Fridtjof uśmiechał się. Może już teraz trochę mniej, kiedy Garrett przywołał nazwisko Gellerta. Tak, myślał o tym jeszcze zanim ten wypowiedział miano dyrektora na głos. Po prostu trudniej się udaje, gdy ktoś w rozmowie podkreśli powód do zmartwień. Chrząknął dla rozładowania... czegokolwiek. Żeby po prostu sobie odchrząknąć.
- Na pewno sobie poradzą... - co on mówi?
Prawda jest taka, że od jakiegoś czasu nawet nie wie czy jego dzieci nadal są w Hogwarcie. Po prostu przestał dostawać sowy. Cała wcześniejsza wypowiedź, z której wynikało, że wszystko miałoby w jak najlepszym porządku - wcale nie był tego pewny. Wierzył jedynie swoim dobrym znajomym, którzy byli częścią personelu tej szkoły, że będą w stanie chronić wszystkich uczniów. Ufał im i miał tylko nadzieję. Nie. Nie, nie, znowu przesada w drugą stronę. Prawda była raczej taka, że... Że chyba wszystko chyba było chyba dobrze i chyba chciał, żeby te "chyba" tam zostało. Sowy między Hogwartem a rezydencją Brandów może nie latały, jednak tłumaczył to sobie tym, że i on, i dzieci są zajęci. I nie było czasu. Czy coś.
Odstawił filiżankę i spojrzał przez okno. Fryburg, Freya... Jak sobie radzą? No i Olgierd. Nie, Olgierd na pewno bardzo dobrze sobie radzi. Zawsze był najmądrzejszy, bystry - wie jak sobie poradzić, na pewno. Na pewno? Oby.
- Najważniejsze. - przytaknął.
Czy wyczuł kłamstwo? Sam będąc kłamcą powinien. Powinien potrafić, ale czy powinien chcieć? Nie chciał.
Zostawmy zmartwienia na późny wieczór, kiedy po szklance ognistej położymy się w swoich łóżkach i wbijemy oczy w sufit.
Tak zróbmy.
Fridtjof uśmiechał się. Może już teraz trochę mniej, kiedy Garrett przywołał nazwisko Gellerta. Tak, myślał o tym jeszcze zanim ten wypowiedział miano dyrektora na głos. Po prostu trudniej się udaje, gdy ktoś w rozmowie podkreśli powód do zmartwień. Chrząknął dla rozładowania... czegokolwiek. Żeby po prostu sobie odchrząknąć.
- Na pewno sobie poradzą... - co on mówi?
Prawda jest taka, że od jakiegoś czasu nawet nie wie czy jego dzieci nadal są w Hogwarcie. Po prostu przestał dostawać sowy. Cała wcześniejsza wypowiedź, z której wynikało, że wszystko miałoby w jak najlepszym porządku - wcale nie był tego pewny. Wierzył jedynie swoim dobrym znajomym, którzy byli częścią personelu tej szkoły, że będą w stanie chronić wszystkich uczniów. Ufał im i miał tylko nadzieję. Nie. Nie, nie, znowu przesada w drugą stronę. Prawda była raczej taka, że... Że chyba wszystko chyba było chyba dobrze i chyba chciał, żeby te "chyba" tam zostało. Sowy między Hogwartem a rezydencją Brandów może nie latały, jednak tłumaczył to sobie tym, że i on, i dzieci są zajęci. I nie było czasu. Czy coś.
Odstawił filiżankę i spojrzał przez okno. Fryburg, Freya... Jak sobie radzą? No i Olgierd. Nie, Olgierd na pewno bardzo dobrze sobie radzi. Zawsze był najmądrzejszy, bystry - wie jak sobie poradzić, na pewno. Na pewno? Oby.
- Najważniejsze. - przytaknął.
Czy wyczuł kłamstwo? Sam będąc kłamcą powinien. Powinien potrafić, ale czy powinien chcieć? Nie chciał.
Zostawmy zmartwienia na późny wieczór, kiedy po szklance ognistej położymy się w swoich łóżkach i wbijemy oczy w sufit.
Tak zróbmy.
Gość
Gość
Być może pozwolenie tematowi rozmowy podryfować w stronę obaw i trosk wcale nie było takim dobrym pomysłem; Garrett zdusił tlące się lekko wyrzuty sumienia łykiem herbaty, kiedy w ciszy układał nawarstwiające się myśli. Ponownie wbił spojrzenie gdzieś w nieokreśloną przestrzeń, delektując się jednocześnie smakiem ziołowego napoju i tańczącego na języku milczenia.
Rozkładał na czynniki pierwsze rzeczy, o których zazwyczaj bał się nawet myśleć, jakby zdawało mu się, że same rozważania potrafią przynieść na barki dodatkowe zagrożenie i problemy. Tylko niekiedy wpadał w paranoję, dostrzegając Grindelwalda za poniektórymi zakrętami i w ciasnych, krętych, spowitych mrokiem uliczkach; wszystkie te demony dręczyły go także we śnie, utrudniając czasem swobodne zmrużenie powiek.
To właściwie zabawne, że historyczne księgi tak często wspominały o sukcesach odniesionych przez rewolucjonistów i inicjatorów powstań, skąpiąc jednocześnie informacji o mordęgach i przegranych wewnętrznych bataliach, które ostatecznie pomagały odnieść zwycięstwo. Zwycięstwo dla ogółu, lecz nie dla jednostki, która dla idei przewrotu miała poświęcić życie, zdrowie bądź tuziny nieprzespanych nocy.
Ale odgonił wszystkie te myśli, przywołał na twarz słaby uśmiech i obdarzył nim Fridtjofa. Ten i tak zaraz zgasł; kąciki ust znów powróciły na miejsce, a brwi zmarszczyły się lekko.
- A czy słyszał pan, panie Brand, jakiekolwiek słowo wyjaśnienia odnośnie ostatniego dekretu? - spytał znikąd, tknięty nagle wspomnieniem o nowym zakazie korzystania z magii w dzielnicach stricte czarodziejskich. Przez poprzednie dni głęboko doszukiwał się w nich jakiegokolwiek sensu - bezskutecznie. Nie rozumiał i nikt nie chciał (nie potrafił?) rozjaśnić mu tej sytuacji; szef milczał, całe Ministerstwo milczało, może obawiając się przekazywać informacje, może nie chcąc sprzeciwiać się Wilhelminie Tuft i wydawać niepochlebnych opinii. Fridtjof, (znacznie) starszy stażem, być może słyszał na ten temat coś więcej.
Słyszał? Nie słyszał?
- Jakoś w zeszłym tygodniu dowiedziałem się o nim w pracy, tak jak o tym, że przez tę idiotyczną zmianę prawa zatrzymano moją siostrę w Tower, a nikt nawet nie potrafi mi wytłumaczyć, jaki jest w tym, cholera jasna, cel. - Spojrzał na mężczyznę dość bezradnie, ale też z wielką nadzieją, że ktoś wreszcie wytłumaczy mu, co, do diaska, ostatnio się dzieje.
Oprócz tego, że wszystko, co najgorsze.
Rozkładał na czynniki pierwsze rzeczy, o których zazwyczaj bał się nawet myśleć, jakby zdawało mu się, że same rozważania potrafią przynieść na barki dodatkowe zagrożenie i problemy. Tylko niekiedy wpadał w paranoję, dostrzegając Grindelwalda za poniektórymi zakrętami i w ciasnych, krętych, spowitych mrokiem uliczkach; wszystkie te demony dręczyły go także we śnie, utrudniając czasem swobodne zmrużenie powiek.
To właściwie zabawne, że historyczne księgi tak często wspominały o sukcesach odniesionych przez rewolucjonistów i inicjatorów powstań, skąpiąc jednocześnie informacji o mordęgach i przegranych wewnętrznych bataliach, które ostatecznie pomagały odnieść zwycięstwo. Zwycięstwo dla ogółu, lecz nie dla jednostki, która dla idei przewrotu miała poświęcić życie, zdrowie bądź tuziny nieprzespanych nocy.
Ale odgonił wszystkie te myśli, przywołał na twarz słaby uśmiech i obdarzył nim Fridtjofa. Ten i tak zaraz zgasł; kąciki ust znów powróciły na miejsce, a brwi zmarszczyły się lekko.
- A czy słyszał pan, panie Brand, jakiekolwiek słowo wyjaśnienia odnośnie ostatniego dekretu? - spytał znikąd, tknięty nagle wspomnieniem o nowym zakazie korzystania z magii w dzielnicach stricte czarodziejskich. Przez poprzednie dni głęboko doszukiwał się w nich jakiegokolwiek sensu - bezskutecznie. Nie rozumiał i nikt nie chciał (nie potrafił?) rozjaśnić mu tej sytuacji; szef milczał, całe Ministerstwo milczało, może obawiając się przekazywać informacje, może nie chcąc sprzeciwiać się Wilhelminie Tuft i wydawać niepochlebnych opinii. Fridtjof, (znacznie) starszy stażem, być może słyszał na ten temat coś więcej.
Słyszał? Nie słyszał?
- Jakoś w zeszłym tygodniu dowiedziałem się o nim w pracy, tak jak o tym, że przez tę idiotyczną zmianę prawa zatrzymano moją siostrę w Tower, a nikt nawet nie potrafi mi wytłumaczyć, jaki jest w tym, cholera jasna, cel. - Spojrzał na mężczyznę dość bezradnie, ale też z wielką nadzieją, że ktoś wreszcie wytłumaczy mu, co, do diaska, ostatnio się dzieje.
Oprócz tego, że wszystko, co najgorsze.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
XDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDD OBORZE, JAK PRZEPRASZAM
Tak, to co w ostatnim tygodniu działo się w Ministerstwie Magii i jaki miało to wpływ na czarodziejski świat... To był niemały obłęd. Znikąd jakby pojawiał się dekret o zakazie używania magii na ulicach czarodziejskiej części miasta. Nie był nawet dobrze uzasadniony, ale to nie było w cale dziwne - gdy ktoś ma władzę, nie musi się przecież tłumaczyć. Nie, gdy ma takie dobre organy "bezpieczeństwa". Policjanci zaczęli łapać losowe osoby, które - nie wiedząc nawet o tym przeklętym dekrecie - postawione zostały w więzieniu i pozbawione różdżek. Najśmieszniejszą... Nie, zdecydowanie najmniej śmieszną. Najtragiczniejszą może? W każdym razie - częścią tej opowieści było to, że osoby te nawet nie użyły magii, więc łapanka nie miała znowu żadnego uzasadnienia, tak jak i ten dekret. Cyrk na kółkach, ale bynajmniej nie śmieszny.
- Też nie wiem... Widocznie teraz już nie mamy nawet prawa do rozumienia poczynań naszej władzy. Myślę, że nie ma sensu starać się dochodzić do korzeni tej sprawy, zbyt są poplątane. Najważniejszy jest pień, który bez wątpienia trzeba ściąć. Próbuje się nam udowodnić, że nie mamy żadnego wpływu na to, co się dzieje. I na razie się to udaje, jak widać. Ale to nie jest prawda. Zawsze będziemy mieć jakiś wpływ. Dopóki będziemy chcieli, oczywiście. - odpowiedział chłopakowi, a na jego twarzy i tym razem nie pojawił się uśmiech.
Tak, to co w ostatnim tygodniu działo się w Ministerstwie Magii i jaki miało to wpływ na czarodziejski świat... To był niemały obłęd. Znikąd jakby pojawiał się dekret o zakazie używania magii na ulicach czarodziejskiej części miasta. Nie był nawet dobrze uzasadniony, ale to nie było w cale dziwne - gdy ktoś ma władzę, nie musi się przecież tłumaczyć. Nie, gdy ma takie dobre organy "bezpieczeństwa". Policjanci zaczęli łapać losowe osoby, które - nie wiedząc nawet o tym przeklętym dekrecie - postawione zostały w więzieniu i pozbawione różdżek. Najśmieszniejszą... Nie, zdecydowanie najmniej śmieszną. Najtragiczniejszą może? W każdym razie - częścią tej opowieści było to, że osoby te nawet nie użyły magii, więc łapanka nie miała znowu żadnego uzasadnienia, tak jak i ten dekret. Cyrk na kółkach, ale bynajmniej nie śmieszny.
- Też nie wiem... Widocznie teraz już nie mamy nawet prawa do rozumienia poczynań naszej władzy. Myślę, że nie ma sensu starać się dochodzić do korzeni tej sprawy, zbyt są poplątane. Najważniejszy jest pień, który bez wątpienia trzeba ściąć. Próbuje się nam udowodnić, że nie mamy żadnego wpływu na to, co się dzieje. I na razie się to udaje, jak widać. Ale to nie jest prawda. Zawsze będziemy mieć jakiś wpływ. Dopóki będziemy chcieli, oczywiście. - odpowiedział chłopakowi, a na jego twarzy i tym razem nie pojawił się uśmiech.
Gość
Gość
Obrócił porcelanę między palcami, nawet nie kryjąc zmarszczek zastanowienia przecinających pokryte mapą piegów czoło. Chciał coś powiedzieć, ale nie otworzył nawet ust; zamiast tego pozwolił sobie na chwilę niespiesznego zastanowienia. Gdyby ktoś przed rokiem powiedział mu, w jakiej sytuacji znajdzie się teraz, na samym początku zroszonego deszczem listopada, nie uwierzyłby - to wszystko zdawało się tak abstrakcyjne, lawirowało wśród niewyobrażalnych płaszczyzn, zakrawało o paradoks i nonsens.
Ale jednak byli tu, wyrzucając stosy słów, które wcale nie powinny paść i nie padłyby, gdyby sytuacja nie wymykała się powoli (choć przerażająco skrupulatnie) spod kontroli.
Jeżeli to dopiero początek, to jak będzie wyglądać apogeum?
- Jeśli w Biurze mamy egzekwować niedorzeczne prawa i dekrety, dobrze by było je rozumieć - wzruszył ramionami, jakby dla podkreślenia zaskakująco obojętnego tonu głosu. Rzadko wątpił w słuszność swojej pracy, ktoś mógłby nadać mu przydomek lojalisty; jednak teraz, gdy wszystko zdawało się kruszyć u samych podstaw, nie wiedział już, w co wierzyć, więc wierzył wyłącznie we własny rozsądek, własne doświadczenia, własne odczucia. A te od dłuższego czasu alarmowały, że nic nie wygląda tak, jak powinno. I nawet jeśli sprzeciw wobec zapowiedzenia terroru przypomina walkę z wiatrakami, nie potrafił wyobrazić sobie własnej kapitulacji.
Przecież gdyby zawsze poddawał się tak łatwo, do tej pory mozolnie wykładałby książki na niezliczone półki w Esach i Floresach.
Niedoczekanie.
- Żeby to było takie proste - westchnął, powracając do wędrówki opuszką palca po strukturze filiżanki. Przyjrzał się jej z uwagą, choć wcale nie był entuzjastą porcelany; pogrążając się znów w naturalnym milczeniu, które i teraz przyszło mu dziwnie łatwo, rozmyślał o słowach, które przed chwilą usłyszał i o tych, które właśnie wypadły mu z ust.
A potem rozmawiali jeszcze, rozprawiając o demonach przeszłości i przyszłości, rozwiewali wątpliwości, snuli plany, wspominali wszystkich tych, dzięki którym Zakon, póki co jedyna opozycja dla szerzącego się reżimu, mógł w ogóle powstać.
Niczym ten feniks z płomieni.
| zt
Ale jednak byli tu, wyrzucając stosy słów, które wcale nie powinny paść i nie padłyby, gdyby sytuacja nie wymykała się powoli (choć przerażająco skrupulatnie) spod kontroli.
Jeżeli to dopiero początek, to jak będzie wyglądać apogeum?
- Jeśli w Biurze mamy egzekwować niedorzeczne prawa i dekrety, dobrze by było je rozumieć - wzruszył ramionami, jakby dla podkreślenia zaskakująco obojętnego tonu głosu. Rzadko wątpił w słuszność swojej pracy, ktoś mógłby nadać mu przydomek lojalisty; jednak teraz, gdy wszystko zdawało się kruszyć u samych podstaw, nie wiedział już, w co wierzyć, więc wierzył wyłącznie we własny rozsądek, własne doświadczenia, własne odczucia. A te od dłuższego czasu alarmowały, że nic nie wygląda tak, jak powinno. I nawet jeśli sprzeciw wobec zapowiedzenia terroru przypomina walkę z wiatrakami, nie potrafił wyobrazić sobie własnej kapitulacji.
Przecież gdyby zawsze poddawał się tak łatwo, do tej pory mozolnie wykładałby książki na niezliczone półki w Esach i Floresach.
Niedoczekanie.
- Żeby to było takie proste - westchnął, powracając do wędrówki opuszką palca po strukturze filiżanki. Przyjrzał się jej z uwagą, choć wcale nie był entuzjastą porcelany; pogrążając się znów w naturalnym milczeniu, które i teraz przyszło mu dziwnie łatwo, rozmyślał o słowach, które przed chwilą usłyszał i o tych, które właśnie wypadły mu z ust.
A potem rozmawiali jeszcze, rozprawiając o demonach przeszłości i przyszłości, rozwiewali wątpliwości, snuli plany, wspominali wszystkich tych, dzięki którym Zakon, póki co jedyna opozycja dla szerzącego się reżimu, mógł w ogóle powstać.
Niczym ten feniks z płomieni.
| zt
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Gabinet Fridtjofa
Szybka odpowiedź