Alfred Parkinson
Nazwisko matki: Yaxley
Miejsce zamieszkania: Cotswolds Hills, Broadway Tower
Czystość krwi: szlachetna
Status majątkowy: bogaty
Zawód: szpieg Wiedźmej Straży
Wzrost: 193 cm
Waga: 100 kg
Kolor włosów: blond
Kolor oczu: jasnozielone
Znaki szczególne: liczne blizny
dość sztywna, 14 cali, tarnina, Krew Reem
Slytherin
Lis
ojciec i jego zielony atrament
śliwki z goździkami, pieczone kasztany
uśmiechnięta matka, trzymająca jego obraz
Quidditch, malarstwo, władza, kontrola, kawa, wino, podróże, ogień
Osy
nieumiejętnie kontroluje swoje życie, pływa w winie, tańczy z nieznajomymi i zdecydowanie nie szuka kolejnej żony, lubi goździkowy smak wolności
nie słucha
Alexander Skarsgård
Cotswolds Hills, 30 lipca, 1955
Dorosłość zaczyna się chyba wtedy, gdy zaczynasz poszukiwać swojego początku. Chcesz wiedzieć, jak poznali się twoi rodzice, do jakiego rodu należał twój dziadek i czy masz jakieś korzenie, którymi możesz się pochwalić. Może twój wujek jest sławną osobą, a ty nie miałeś kiedy go poznać? Szukasz i zawód przychodzi wtedy, gdy wyobraźnia nie łączy się z prawdziwą historią. Chociaż gardzisz tym co niemagiczne, idziesz do biblioteki i sprawdzasz hasła podmiotowe swojego nazwiska. Nott kłamał. Wszystko zaczyna się już w 1817 roku, gdy mugol zhańbił mój ród. Zwyrodnieniowa choroba ośrodkowego układu nerwowego pokazuje naszą każdą niedoskonałość. Rodzina Parkinson gra w teatrze, chwaląc się, że w ich żyłach płynie szlachetna krew. Splamiona przez mugolską medycynę.
Miłość w rodach szlacheckich jest fikcją. Ludzie nie muszą się nawet lubić, mają nosić obrączki na odpowiednim miejscu. Kobieta musi słuchać mężczyzny, mężczyzna ma spłodzić najpierw syna, a potem kogokolwiek z każdej płci. Te zasady choć nigdy nie zostały spisane, niszczą każdemu życie. Rodzice podobno poznali się w dzień ślubu. Gdy był ojciec w domu, matka zawsze chowała się w bibliotece. Wszyscy staraliśmy się go omijać, ale zacznijmy od początku… W naszym dworku panowała zieleń i biel – bardzo delikatna aluzja do naszego herbu. Znienawidziłem te kolory od samego początku. Gdy była tylko okazja, brałem kredki i dodawałem choćby czerwoną kreskę na samym dole ściany, od razu czułem się lepiej. W domu nigdy nie było krzyku. Wszystko odbywało się po cichu, tak żeby sąsiedzi nie słyszeli, jaką rodziną jesteśmy. Mój pokój był wyciszony, ojciec zdjął zaklęcie dopiero wtedy, kiedy trochę podrosłem. Miałem wtedy cztery lata. Rodzice zaczęli się martwić, że jestem chory. Wszyscy mieli już za sobą swoje pierwsze przeboje z magią, niektórzy nawet dostali swoje pierwsze miotły. A ja… Miałem tylko swoje kredki, książki i wiadomości ze świata Quidditcha. Ojciec nie zabrał mnie jeszcze wtedy na żaden mecz. Rzucał mi gazetę na podłogę jakbym był psem i liczył, że przeczytam sam wynik. Rozumiałem tylko obrazki i to właśnie dzięki nim, zacząłem tworzyć swój własny świat. Po kolejnym pół roku życia jak w klatce, gromadzeniu gazet jak trofeów, wyrzuceniu kredek o barwie zielonej i białej w końcu, stało się coś, co moi rodzice świętowali bardziej niż swoją rocznicę ślubu. Trzymałem w dłoniach kartkę, a dosłownie po trzech sekundach nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Nie miałem już rąk, a łapy pandy. Pobiegłem do lustra, moje włosy były całe zielone. Z i e l o n e. Chciałem je wyrwać, ale nie mogłem ich chwycić. Drapałem twarz niedźwiedzimi pazurami. Zacząłem krzyczeć, a mój głos przecinał sztyletami idealną ciszę w domu. Zbiegli się wszyscy: guwernantka, służba, matka i na samym końcu ojciec. Płakałem i krzyczałem tak głośno... A dla nich to był powód do świętowania. Tak właśnie zostałem czarodziejem, czarodziejem metamorfomagiem.
Krótko po tym incydencie ojciec nauczył mnie posłuszeństwa. Dostałem nowe kredki. Nie wiedziałem, czy próbuje kupić moje milczenie czy próbował zachowywać się jak inni ojcowie. Gdy zacząłem nimi rysować smoka, zaczęła boleć mnie dłoń. Na skórze pojawiały się kolejne czerwone kreski, a z nich zaczęła lecieć cienką strużką krew. Wtedy zrozumiałem, że milczenie jest złotem, a cisza jest czymś ważniejszym dla ojca niż syn. Matka zmieniła mi guwernantkę. Szukała kogoś, kto pomoże rozwijać mi metamorfomagię, a przede wszystkim ją kontrolować. Bała się, że gdy dostanę list z Hogwartu, dzieci będą się ze mnie robić żarty. Cokolwiek bym nie zrobił źle, każdego wieczora musiałem zaprzyjaźniać się bliżej z kredkami mojego ojca. Często wybierały zupełnie przypadkowe miejsca na rany. Najgorzej jak zaczęły się nakładać, a z nich szybko robiły się blizny: jak ta na moim torsie. W miejscu, gdzie podobno jest serce. Kontrola była jedną rzeczą, której nauczył mnie ojciec. Matka starała się pokazywać jakieś uczucia, ale gdy tato widział tę słabość, bił ją do białego rana. Bił i gwałcił. Nigdy mi tego nie powiedziała, lecz wiedziałem, że to prawda. Gdy dostałem list z Hogwartu cieszyłem się, że wyrwę się spod kontroli zielono – białego dworu. Matka rzuciła się w wir zakupów. Podczas pakowania kufra do szkoły, powiedziała mi, że wkrótce będę miał rodzeństwo. Ja opuszczałem to piekło, a wchodziło do niego kolejne dziecko i nie wiedziałem, czy powinienem je w jakiś sposób ochronić.
Pierwsza wieczerza w Hogwarcie, ledwo Tiara zdążyła wykrzyczeć (sic!) Slytherin, a ja szukałem już wśród swoich kolegów słabych jednostek. Chciałem przelać nienawiść do ojca na innych. Potrzebowałem kontrolowania kogoś. Rzucania mu krótkich poleceń, bo jeśli tego nie będę potrafił zrobić, to ojciec się będzie mnie wstydził. Nauczył mnie gardzenia drugim człowiekiem. Chciałem zebrać wokół siebie ludzi zdolnych, a jednocześnie ze słabą psychiką, aby nie rozumieli i nie doceniali swojego talentu. Byłem pilnym uczniem, ale potrzebowałem kogoś do wykonywania brudnej roboty: szukania informacji w bibliotece, chodzenia i zbierania roślin na Zielarstwo czy notatek ze Starożytnych Run. Możecie mnie nazwać pasożytem, ale potrafiłem sobie radzić. Z trudnością mogłem skupić się na robieniu notatek, więc potrzebowałem ich od innych. Miałem naprawdę niewielu przyjaciół. Nie potrafiłem z nikim rozmawiać, wszak w domu zawsze panowała cisza, a słowa były zbędne. Kilkoro z nich nauczyło mnie rozmowy, ale to było dopiero po czwartej klasie. Zawsze trzymałem się na uboczu i obserwowałem. Gdy znalazłem osobę, która pasowałaby do mojej ekipy, szybko potrafiłem ją zmanipulować. Mieliśmy wybitnych specjalistów w swojej ekipie. Ja ogarniałem tylko Zaklęcia, ale niechętnie pomagałem za darmo. Ojciec niespecjalnie chciał podpisywać mi zgody na wycieczkę do Hogsmeade, więc często oczekiwałem jakiś słodyczy, czasem czegoś mniej legalnego jak papierosów. To ciekawe, że paliłem je dopiero wtedy, gdy pociąg zatrzymywał się w Londynie. Moi rodzice zawsze się spóźniali. A ja miałem trochę czasu na zwiedzanie. Albo palenie. Nadal, po tylu latach, mam spore problemy z poznawaniem ludzi. Jestem świetnym obserwatorem, potrafię określić, kim są i co jedli nawet na śniadanie: jeśli są okropnymi brudasami. Mowa ciała stała się pewnym rodzajem pasji, bo zbyt często słowa grzęzły mi w gardle. Zawsze odzywałem się wtedy, gdy coś chciałem, a nie po to, aby zadbać o drugiego człowieka…
Ojciec szybko nauczył mnie latać na miotle, więc nie dziwiłem się, że nauczyciel mnie tak chwalił. To był łatwy Wybitny do zdobycia. Już od trzeciej klasy należałem do szkolnej drużyny na pozycji ścigającego. Niby miałem talent, a może po prostu głupi fart. Sport nie był czymś szczególnym w moim życiu, wolałem oglądać i wydawać opinię niż sam grać. Wydawało mi się, że tracę czas. Biblioteka, a w szczególności dział dotyczący zaklęć, był bardziej interesujący niż spis manewrów na boisku w całej historii Quidditcha. Pomimo moich osiągnięć, nie widziałem siebie jako profesjonalnego zawodnika. Ojciec oczywiście na to nalegał, ba rozkazywał i każdą wolną chwilę oprócz malowania jego kredkami, miałem poświęcać na przydomowym boisku. Ćwiczyć rzuty, latać na miotle. Po szóstej klasie zrezygnowałem. Nie potrafiłem dłużej udawać, traciłem czas na drużynę zamiast na naukę, a z tą było co raz ciężej. Dziś już wiem, że była to dobra decyzja. Pomimo gniewu ojca i wyzwisk jak zmarnowałem swoją przyszłość, nadal zabierał mnie na mecze. Przynajmniej do czasu ukończenia szkoły. Gdy odebrałem dyplom, musiałem już radzić sobie sam…
Póki dostawałem dobre oceny, mój ojciec nie napisał do mnie ani jednego listu. Raz oblałem sprawdzian z Eliksirów, a sowa przyniosła mi pergamin zapisany zielonym atramentem z rodową pieczęcią. Nigdy nie czułem takiej przyjemności, używając zaklęcia Incendio. Gdy zaczęło być co raz ciężej w szkole, nie wyrabiałem z nauką i treningami, musiałem nauczyć się kombinować. Zmieniałem się w jakąś zupełnie inną postać i zakładałem ukradzione szaty z innego domu – chciałem tu tylko naprostować, że zazwyczaj to były szaty moich kolegów z ekipy, a oni najczęściej wyrażali na to zgodę. Szedłem na wcześniejsze zajęcia z danego przedmiotu, sprawdzając, jakie polecenia będą na sprawdzianie. Niestety nie panowałem wtedy nad swoją metamorfomagią, więc gdy czułem, że tracę kontrolę, wychodziłem szybko z sali. Najczęściej stawałem w progu i czytałem, co było napisane na tablicy. Nauczyciele byli zbyt czujni, znali nas z nazwisk i twarzy. Po takie manewry mogłem sięgać naprawdę w kryzysowych sytuacjach. Raz mnie przyłapali, chcieli napisać list do ojca, ale wolałem publicznie odbyć swoją karę niż dostać od niego wyjca. Starałem się odcinać go ze swojego życia. Listy do matki pisałem codziennie. Wiedziałem, że je spala od razu po odczytaniu, ona starała się mi pomóc. Tłumaczyła jak istotne są relacje międzyludzkie. Oczywiście tylko z tymi, którzy mają czystą krew, bo oni są niegodni… W pewien, niezrozumiały dla mnie sposób, starała się mnie otworzyć. Przez każde wakacje spotykałem się z jakimś uzdrowicielami i miałem niby rozmawiać, ale powiedzenie złego słowa na mojego ojca, mogło skończyć się źle nie tylko dla mnie, lecz również dla mojego rodzeństwa. Matka uznała, że jestem przypadkiem beznadziejnym i może zmienię się, jak się zakocham. Zapomniała, że w naszym świecie nie ma miłości.
Byłem ledwo po siódmej klasie, a ja wciąż nie zdecydowałem, co chcę robić w życiu. Ministerstwo prowadziło nabory, nie widziałem siebie w innej pracy. Staż w Departamencie Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów zapowiadał się rewelacyjnie. Mogłem wiele podróżować, mieć jakąś władze i własną opinię. Przez ojca też nauczyłem się nie mówić zbyt wiele. Najpierw myślałem, a potem przedstawiałem swój idealnie dopracowany projekt. Ojciec tego nie chciał zaakceptować. Matka była ze mnie dumna, bo niby w końcu wziąłem się za siebie, a nie tylko siedziałem w bibliotece. Nie rozumiem, dlaczego to był dla niego taki cios. Dlaczego nie potrafił zaakceptować mojej decyzji? Zaplanował mi całą przyszłość, od kołyski aż po starość. I ktoś się go nie słuchał. Dawał zły przykład rodzeństwu. Mówił, że to przez matkę jestem taki nieposłuszny. Zhańbiłem rodzinę, zaniedbałem treningi Quidditcha i jak ma niby spojrzeć swoim kolegom w oczy. A ja chciałem tylko władzy. Nie wiem, dlaczego podświadomie pragnąłem takich samych cech charakteru, jakie miał ojciec. Nie chciałem być jego wierną kopią, w końcu gardziłem nim, a mimo wszystko pozwalałem na to. Po ukończeniu mojego stażu ojciec wpadł w szał. Ciągle myślał, że mogę wrócić do Quidditcha, nie rozumiejąc, że naprawdę nie byłem w tym dobry. Może i potrafiłem szybko latać, ale to nie było to. Ciągle czegoś mi brakowało: zwinności, celu, skupienia. Gdy powiedziałem mu to prosto w twarz, wpadł w dziki szał. Kazał zniknąć z jego oczu. O mojego nieposłuszeństwo, obwinił matkę. Zbił ją tak potwornie… Stanęła pod moimi drzwiami nad ranem i płakała. Wtedy pierwszy raz poczułem potrzebę przytulenia kogoś. Ta noc nie minęła tak szybko jak inne. Byłem już dorosły, a płakałem w ramionach mojej matki jak dziecko. Chciałem użyć na niej Oblivate, ale nie potrafiłem. Nie potrafiłem zabrać od niej tego cierpienia. Właśnie wtedy zapragnąłem jego śmierci.
Zadziwia Cię pewnie moja miłość do Quidditcha. Powinienem sport ten kojarzyć z psychopatycznym ojcem, ale to wcale nie było tak. Gdy chodziłem jeszcze do szkoły i zabierał mnie na mecze, pokazywał innym, jakim jest świetnym ojcem. Syn i on, wspólna pasja, czyż to nie jest najpiękniejszy obraz? Opowiadał, że kiedyś to ja będę na tym boisku, a on na pewno otrzyma darmowe bilety, bo tych cena była zdecydowanie za wysoka. Właśnie na tych trybunach dawał mi coś w rodzaju prawdziwego rodzinnego ciepła. Nawet jak cały czas uderzał mnie w plecy, żebym siedział i stał prosto. Lubiłem tych ludzi, którymi się otaczał. Dysponowali ogromną wiedzą i to nie tylko z Quidditcha! Opowiadali mi o całej historii gry, nie musiałem otwierać żadnej książki. Uczyłem się wszystkie w praktyce. Do dziś mecze dostarczają mi wielu emocji. Ministerstwo Magii zawsze dostaje jakąś pule biletów na każdy z nich, a ja potrafiłem się zakręcić, aby żadnego nie przegapić. Na pierwszym od razu spotkałem ojca i nie mogłem mu spojrzeć w oczy. Chciałem odciąć się od niego całkowicie, ale to było bardzo trudne. Po pierwsze, nie mogłem zostawić rodzeństwa bez opieki. Ani mojej matki. Ograniczałem więc spotkania do minimum: do obowiązków każdego z rodu szlacheckiego. Odhaczałem obecności na obiadach, bankietach i innych pierdołach, ale chciałem, żeby Quidditch był tylko… mój. Dlatego zmieniałem postać na każdy mecz. Unikałem w ten sposób spojrzenia ojca. Czasami nawet stałem obok niego, a on się nie zorientował, chociaż tyle lat szuka mnie w tłumie. Wygrałem? Nie, raczej stchórzyłem.
Nie potrafiłem uporać z własną ułomnością. Wróciłem znów do malowania, ale żadnej swojej pracy nie sprzedałem. Gdy kończyłem obraz, od razu go paliłem. Malarstwo zawsze było moją słabością, a do tego nie chciałem się nikomu przyznawać. Pragnąłem władzy: tej w Ministerstwie, nad własnym życiem jak i nad ojcem. Chciałem wyrwać z piekła swoje rodzeństwo, ale jednocześnie nie mogłem pozwolić na to, aby mój rodowy dwór został w rękach ojca. Chciałem wystraszyć służbę, zmieniałem postacie i mówiłem o długach rodziny, o strasznych rzeczach, które działy się w okolicy, ale gdy tylko pozbyłem się jednej osoby, tato zatrudniał kolejną. Mogłem czekać tylko na jego śmierć. Co mam mu powiedzieć? Gdyby nie pocałunek dementora, to potraktowałbym go Avadą?
Mniej więcej po dwóch latach pracy w Departamencie Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów miałem wszystkiego dosyć. Paliłem i piłem więcej. Przebierałem w kobietach i ciągle marudziłem, bo miała krzywy nos, bo pochodziła z rodziny, w której w samych superlatywach mówiło się o mugolach… Potrzebowałem jakieś zmiany. Wyjazdy nie dawały mi tego co kiedyś. Nie czułem już tej wolności. Miałem dobre opinie u szefa, bo nigdy nie mówiłem za dużo, zawsze przykładałem się do pracy i chociaż uważał, że rzadko kiedy mnie widuje, gotowe propozycje leżały na jego biurku. Nie spóźniałem się, miałem innowacyjne pomysły. Często przypisywał je sobie, bo przecież ledwo skończyłem staż i nie byłem nikim ważnym. Ledwo jak ledwo, dwa lata pracy… To był najgorszy dzień mojej pracy. Nie chciałem wracać do domu, więc chodziłem po magicznej części Londynu. Nie wiedziałem nawet na co mam ochotę. Ognistą Whisky, ciasto… Siedziałem na ławce aż zrobiło się ciemno i wtedy dopiero uznałem, że chcę się upić. Ale mi, jako Parkinsonowi, nie wolno było zhańbić rodziny. Wszedłem do jakiegoś ciemnego zaułka i nawet nie wiedziałem, że jestem śledzony. Jak zwykle zmieniałem się stopniowo, ale zanim skończyłem, ktoś uderzył mną o mur. Zakręciło mi się w głowie, nie wiedziałem, co się dzieje. Serce mi waliło jak oszalałe, a uderzenie było tak silne, że nie mogłem określić, która to moja prawa, a która lewa ręka. Zjechałem po murze na ziemię i usiadłem. Dosłownie mogłem liczyć gwiazdy przed swoimi oczami. Postać nachyliła się nade mną i tylko czekała. „Jesteś taki nieostrożny… Taki talent, a taki idiota…” te dwa zdania odbijały się echem w mojej głowie. Po dłuższej chwili dopiero mogłem wykrztusić coś z siebie poza stekiem przekleństw. Jak ja, obserwator, mogłem nie zauważyć człowieka, który przypatrywał mi się od roku? Był z Wiedźmej straży. Nie zrozumiałem, czy szukają metamorfomagów czy po prostu potrzebuje kogoś wpływowego do swojej drużyny.
Przeniesienie między Departamentami nie trwało długo. O dziwo mój poprzedni szef nawet nie chciał o mnie walczyć. Może Wiedźma Straż była ważniejsza w Ministerstwie niż Szef departamentu. W końcu bez nich nikt nie potrafił funkcjonować. Zacząłem kolejny staż, a ten był o wiele bardziej fascynujący od poprzedniego. Miałem dwadzieścia sześć lat, gdy dostałem swoje pierwsze zadanie. Przez pierwszy okres pracy byłem traktowany prawie jak jakaś sekretarka. Zanosiłem informacje do innych departamentów, robiłem kawę albo porządkowałem dokumenty, ale nadal mnie to fascynowało. Ci ludzie byli podobni do mnie: nie gadali za dużo, nie słuchałem o pieluchach albo humorkach żonki. Panowała tu cisza, bo każdy miał swoje zadanie i nie chciał się nim dzielić. Często zbierałem pochwały, ale nie byłem idealny. Wielu rzeczy nie potrafiłem. Cały czas się dokształcałem, lecz to nie było takie łatwe. Eliksiry nie były moją mocną stroną tak samo jak transmutacja. Mogę chyba powiedzieć, że zaprzyjaźniłem się z człowiekiem, który mnie tu ściągnął. Dopiero po kilku latach wspólnej pracy opowiedział mi o Tom’ie Riddle’u. Mówił, że chce mnie wciągnąć do Rycerzy, że to niesamowita organizacja, która wykorzystuje twój talent, pozwala się rozwijać, ale oczekuje czegoś w zamian. To nie brzmiało jak kolekcjonowanie słabych jednostek jak robiłem to za czasów szkolnych. To było szukanie uzdolnionych ludzi, którzy mają takie same poglądy. Mogę Ci tylko powiedzieć, że w swojej pracy wyszukiwałem trucizn, zwłaszcza tych śmiertelnych i nielegalnie sprowadzanych z gorących, egzotycznych krajów. Nie radziłem sobie z tym za dobrze, musiałem znaleźć swojego partnera zbrodni, a z kim innym mógłbym pracować jak nie z osobą, która wciągnęła mnie w Straż i w Rycerzy? Simon gra chyba podwójnego agenta. Szukał sposobów na pozbycie się niewygodnych osób, ale nie w sposób magiczny. Wszak w Ministerstwie wystarczyło sprawdzić różdżkę i od razu po ostatnich zaklęciach można było znaleźć winowajcę. Stał się moim nauczycielem, opiekunem i doradcą
Lata mijały, a ja nie rozważyłem żadnej propozycji małżeństwa. Wiedziałem, że potrzebuje kobiety, która podtrzyma mój ród i urodzi dużo dzieci, ale nie mogłem pozwolić, żeby ojciec maczał w tym palce. Nagle pojawiła się informacja o moich zaręczynach. Podobno to wszystko zorganizował nestor rodu, a nie mój ojciec, więc nie mieliśmy wyjścia. Rozpoczęła się ceremonia mojego ślubu, a moja żona wówczas miała podobną minę do mnie. Sakramentalne „tak” nigdy w całej historii Ministerstwa Magii nie zostało wypowiedziane aż z taką pogardą. Moja praca była bardzo absorbująca, więc nie miałem kiedy poznać swojej żony. Ciągle myliłem jej imię, a seks był najgorszym domowym obowiązkiem. Wtedy blizny najbardziej piekły. Nie wiedziałem, jak mam rozwiązać ten problem. Żona ani nie mogła zajść w ciążę, w sumie była tak pociągająca, że wszystkiego się odechciewało, ani nie mieliśmy wspólnych tematów. Simon znalazł rozwiązanie mojego problemu. Po jednych z kolacji zasnęła na zawsze przy naszym wspólnym stole. To był pierwszy pogrzeb, w którym uczestniczyłem. Wszyscy obwiniali jej rodzinę, że spłodziła słabą jednostkę, a nawet nie wiedzieli, jak lubię kolekcjonować takich ludzi. Czy jestem zabójcą? Nie. Natura jest zabójcza, czy moja wina, że lubiła eksperymentować i jeść jakieś dziwne rzeczy? Nawet nie wiedziała, że deser jest z wilczymi jagodami. Wolność zawsze kosztuje… Rodzina zrzuciła to na jej brak wiedzy, a ja tylko smutno kiwałem głową. Biedny, samotny Alfie.
Incendio.
17 | |
0 | |
10 | |
0 | |
0 | |
0 | |
8 |
teleportacja, 12 pkt do statystyk, różdżka
[bylobrzydkobedzieladnie]
could You break my fall?
Witamy wśród Morsów
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot