Arno Lauridsen
Nazwisko matki: Laurent
Miejsce zamieszkania: Francja
Czystość krwi: Półkrwi
Zawód: Zielarz / Spec od runicznych znaków
Wzrost: 188 cm.
Waga: 76 kg
Kolor włosów: Czarny
Kolor oczu: Niebieski
Znaki szczególne: Mnóstwo blizn na całym ciele, jak najbardziej widocznych
Sztywna, Głóg, sierść Mantykory, 11 cali
Ravenclaw
Gawron
Smok
Bez
Własne odbicie, jako idealne dla dawnej miłości
Runy, magiczne rośliny, stare księgi i rum
A jaka tam reprezentuje Francję?
Ciągłe dokształcanie, jeno
Klasycznej oraz rocka
Wes Bentley
Jak to powiedział Puszkin (czy też powiedzieć powinien) – „To fikcja sprawia, że rozpływamy się we łzach.”
Czuję jak świerzbi mnie serce, nieprzyjemne uczucie. Drżę, aż wszystko wokół mnie dygocze i boję się teraz rozluźnić szczęki, żebym nie wpadł w amok albo coś podobnego. Gdybym ja nie był impertynencko pewny, że cokolwiek teraz spiszę, i tak nie ujrzy światła dziennego, nigdy bym się za pisanie nie wziął. To, że teraz trzymam pióro i spisuję słowa, służy tylko i wyłącznie postawieniu kilku faktów przede mną samym. Z myślami można się bić. Nawet z własnym zdaniem można się kłócić. Ze słowem spisanym, nie sposób.
Moja matka była wulgarną kobieciną w kusej sukience i z pucołowatymi polikami, wiecznie w odcieniach głębokiego szkarłatu. Od wiecznie trzymanej w dłoni butelki. Ojciec zaś, niegdyś wybitny w swej niedocenianej sztuce pogrzebowej, od czasów nieszczęśliwego wypadku, stał się od pasa w dół tak samo martwy, jak jego klienci. Oraz - co z kolei unieszczęśliwiało mnie, a nie moją matkę - tak samo rozmowny.
Zełgałem.
Mógłbym teraz skreślić cały wstęp i zacząć od nowa, ale on ma czemuś służyć – obnażyć ma moją bezkompromisową i naiwną tendencję do kłamstwa.
Zostawmy już może moją matkę i mojego ojca, niech im ziemia lekką będzie – uwierzyliście? – i zajmijmy się sprawami bardziej ważkimi. Cały ten etap niemowlęcy, dzieciństwa, wczesnoszkolny, szkolny, nastoletni – niebywale mnie to nuży, z ręką na sercu mogę przyznać, że nie wydarzyło się tam nic godnego poświecenia więcej, aniżeli dwóch zdań w mojej osobliwej spowiedzi. Również nic stamtąd nie zapowiadało wiekuistej zagłady, którą sam w siebie ugodzę.
Moi mili, wierzycie w miłość od pierwszego wejrzenia? Mam nadzieję, że nie, jeśliście nigdy jej nie doświadczyli, z kolei gdyby tak – łączę się z Tobą w bólu, przyjacielu, wiem, przez co przechodzisz. Byłem tego dnia do szpiku kości rozwścieczony i jasnym stało się, że ktoś za to zapłaci. Kto, nieważne, pierwszy z brzegu. Łypnąłem po zapadłej oberży jak sęp i aż dziw bierze, że spotkaniu temu nie towarzyszyły gromy, huki, błyskawice, że moją Lau nie sięgnął zesłany prosto z niebios owal światła. Przepadłem. Całą naszą późniejszą, niedługą i burzliwą znajomość, targowałem się sam ze sobą – mnóstwo jest ust na świecie, nie potrzebujesz akurat tych, cudnie pełnych, jasnych, składających się w niewielki dziubek, ilekroć ich właścicielka nad czymś się zastanawia (a wiedzieć Wam trzeba, że zdarzało Jej się to wcale często, choć z niekoniecznie satysfakcjonującym skutkiem). Te oczy, od których prąd mnie przechodził wzdłuż kręgosłupa, ilekroć na mnie spojrzały – bzdura, wszystko bzdury, przecież profesor Sprout miała je w dokładnie takim samym odcieniu, pełno takich oczu wokół. Byłem chory, jak o tym myślę. O tym również ktoś już powinien powiedzieć – miłość to nic innego, jak akceptowalna społecznie choroba psychiczna. Moje umizgi ku niej, trwały długo, aż w końcu uległa. W jakiś sposób. Lau z rezerwą podchodziła do mojej szaleńczej miłości, nie odwzajemniając się ani o krzynę, jednakże korzystając z tak łatwego celu, jakim byłem. Pieniądze, fatałaszki, fanaberie, wszystko to spełniałem, zawsze z błogim uśmiechem na ustach. Głupi nie jestem, ślepy jeszcze wówczas też nie byłem, wiedziałem, że mnie wykorzystuje. Nie przeszkadzało mi to jednak ani odrobinę, byłem najszczęśliwszy na świecie, mogąc być przez nią wykorzystywany. Tkwiłbym pewnie w mojej mydlanej bańce, unoszącej się coraz to wyżej, gdybym nie wrócił pewnego dnia wcześniej. Na ten do przesady typowy scenariusz, mdłości mnie biorą. Nie wiem, kim był ten człowiek, poza jednym – był moim kompletnym przeciwieństwem, z wyglądu zarówno, jak i z zachowania. Po tym, jak nakryłem ich, że tak powiem, in flagranti, oboje zaczęli się przekrzykiwać w tłumaczeniach, dlaczego nie jest tak, jak ja myślę. Jego zabiłem od razu. Lau z miejsca chciałem wybaczyć, ale rzucona we mnie doniczka, jasno dała do zrozumienia, co myśli o mojej wielkoduszności. Zabiłem jej miłość. Parą byli od dzieciństwa, a ze mną związała się, bo ciężko było im wyżyć z ich głodowych pensji. Nienawidziła mnie w każdym calu, ba, nienawidziła i siebie, za to, że byłem im potrzebny, że ze mną musiała zdradzać swojego ukochanego. Rzygać się jej chciało na mój widok, tak przynajmniej mówiła. Została, mimo wszystko. Oznaczało to, że nadal miałem u boku wszystko, co potrzebne do życia, a jednak wrażenie, że przede mną jest jeno lita, czarna ściana, pozostało. Najbliższe miesiące były trudne, mówiąc eufemistycznie. Nasz związek etapami zmierzał równią pochyłą ku przepaści. Początkowa nienawiść i skrajne obrzydzenie, w końcu ustąpiły dobijającej obojętności, momentami tylko poprzetykanej napadami histerii. W tychże momentach i mnie opuszczał spokój. Nadal ją kochałem, jednakże moje serce powoli puchło od nienawiści do jej imienia, w końcu obróciło się w kamień. Odpowiadałem jej zajadłością, na zajadłość. Nie ustępowałem w przykrych słowach, czynach. Było mi o wiele prościej niszczyć ją każdego razu, samemu dawać się niszczyć, niż ją po prostu zostawić. I wtedy właśnie, sam sobie ukręciłem pętle na szyi. Przeżuto mnie i wypluto tyle razy, aż w końcu powiedziałem – koniec. Niczego jednak nie skończyłem, tylko głębiej zakopałem się w mule. Nie była biegła w swej magicznej sztuce, to i nie sprawiała mi większych przeszkód. Bez problemu skarlałem ją zaklęciem przy którejś kłótni, złudnie podobnej do pozostałych. Wykręciłem jej dłonie i stopy o 180 stopni, odciąłem język, żeby mnie nim więcej nie truła, ba, żeby sama się od swojego jadu nie rozchorowała. Byłem w najprawdziwszym amoku, nawet nie słyszałem jej wrzasków. Zanim jednak na dobre odciąłem język z jej gardła, dławiąc się własną krwią, zalana łzami – wystękał moją klątwę. Tyle razy powtarzała, że nie może znieść mojego zakochanego spojrzenia, aż w końcu jej życzenie się spełniło. Magia, którą zaklętą mamy w różdżkach, to zaledwie okruszyna całości, myślę, że w emocjach, znajduję się jej nawet więcej, niż gdziekolwiek indziej. Odjęło mi wzrok. W jednej chwili przestałem widzieć. Widać pokaleczyliśmy się wzajem, z tym, że ja ją chyba bardziej. Nieprzenikniony całun, w jakim odtąd tkwiłem, nadawał moim myślom i uczuciom pewną surowość, a nawet szlachetność. Mrok odgradzał mnie od dawnego życia, które nagle rozmyło się za najbardziej krętym zakrętem. Nie wiem, kiedy dokładnie Lau odeszła. Możliwe, że na moment po tym wszystkim. Ale nie, to raczej mało prawdopodobne, pewnie się bała. Więc może kilka dni później. A może (ach, Merlinie, daj mi siłę) nadal tu jest, ale ja jej nie widzę, a ona nie może mi nic powiedzieć. Żyłem więc, karmiąc się tylko i wyłącznie galerią wyobraźni oraz alkoholem. Ciąg nietrzeźwości trwał długo, a gdy pewnego dnia nieoczekiwanie i zdecydowanie nieplanowanie, został na krótko przerwany – kolejny wybój, na mojej pożal się, Merlinie, drodze życia. Nagle, zmiarkujcie sobie, mości panowie, nadobne panie – zobaczyłem. Tak wyraźnie, jak już zapomniałem, że można widzieć. Moje wspomnienia zostały odświeżone o nową jakość. Ujrzałem przeszłość Lau. Zaprawdę, nie miała jej prostej, nie mogę nawet powiedzieć, że jestem najgorszym, co ją spotkało. Wizja urwała się, czułem po niej, że serce zaraz wierzgnie mi z piersi, byłem głodny, zmęczony i brało mnie na wymioty. I wtem znowu. Zobaczyłem dzień jutrzejszy mężczyzny, który właśnie przeszedł przed moim domem. Nieprzerwany ciąg wizji trwał bez końca, czułem, że wysusza mnie na wiór – z drugiej strony, jakże błogo było coś widzieć, nawet jeśli treść widzianych obrazów nie do końca mnie obchodziła. Chciałem i nie potrafiłem, nie chciałem i nie próbowałem nawet, przerywać moich napadów. Póty, aż nie znalazłem się o pół kroku od zawału serca, nie mogąc pojąć, co się dzieje, sięgnąłem po alkohol. Wizje ustały. Badałem temat, próbowałem dowiedzieć się, czy moja ślepota ma ścisły związek z natarczywością wizji. Nie uzyskałem jednoznacznej odpowiedzi, jasnowidztwo było wówczas i nadal jest, najmniej oczywistą arkaną magii. Od kilku lat non stop muszę przytępiać różnymi środkami mój umysł. Najczęściej sięgam po alkohol, ha, myślę, że jestem jedynym alkoholikiem na świecie, który swoje pijaństwo może faktycznie rzeczowo usprawiedliwić. Są jednak inne sposoby zajmowania czymś mózgu, na przykład ból. Stąd moje ciało przypominać musi zapewne wzorzystą chusteczkę, całą bliznowatą. Ciągłość i natężenie moich wizji, bywają jednak przydatne. Gdy się skupić, udaje mi się przywołać obraz danego miejsca na sekundę od teraz. Ślepcowi to na rękę. Z grubsza, sądzę, że to tyle. Póki co, nadal się podnoszę.
1 | |
1 | |
2 | |
1 | |
7 | |
3 | |
4 |
różdżka, rękawic ze smoczej skóry, peleryna niewidka