Recepcja
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Recepcja
Po przeniknięciu przez oszkloną witrynę, każdy, kto wejdzie na teren szpitala, znajdzie się w niewielkim pomieszczeniu o idealnie białych ścianach, i podłodze wyłożonej srebrzystymi, połyskliwymi kafelkami. Kilka staroświeckich, drewnianych krzesełek stoi naprzeciwko wysokiej lady, za którą starsza kobieta, pielęgniarka Alice Bigsten, zapisuje kolejne skrawki pergaminów. To złotowłosa czarownica z czerwoną kurzajką piętrzącą się na dość zgrabnym nosie; rysy jej twarzy mogą świadczyć o tym, iż panna Bigsten za młodu mogła być całkiem ładną kobietą. Mówią, że za sprawą jakże potężnych gabarytów ma pod swoją kontrolą wszystkich pracowników Szpitala Świętego Munga, włączając w to wyżej od siebie postawionych i lepiej wykwalifikowanych uzdrowicieli. Znaczącym i oczywistym jest fakt, iż każdy, kto poszukuje pomocy, ukierunkowania, bądź wskazówki, winien przedstawić swój problem przy stole recepcji. Atmosferę rozweselają licznie kwiaty w donicach, poustawiane przy ścianach, jak i między krzesłami bądź na blacie biurka.
Recepcja w ostatnich czasach bywa zatłoczona, na rozklekotanych drewnianych krzesłach usadowiają się rzędy czarownic i czarodziejów. Uzdrowiciele w limonkowozielonych szatach przechadzają się wzdłuż nich, zadając pytania i zapisując uwagi w notatnikach.
Recepcja w ostatnich czasach bywa zatłoczona, na rozklekotanych drewnianych krzesłach usadowiają się rzędy czarownic i czarodziejów. Uzdrowiciele w limonkowozielonych szatach przechadzają się wzdłuż nich, zadając pytania i zapisując uwagi w notatnikach.
|13 lipca, z kuchni Anthony'ego do szpitala
Przyglądał się uważnie twarzy Dorei. Dopiero zachowywała przytomność myśli, trzymała się nawet prosto, a w chwilę później poleciała jak kukła bez życia prosto na stół, gdyby uzdrowicielka jej w ostatniej chwili nie złapała. Anthony prędko wyminął stół i pomógł Cynthi przytrzymać nieprzytomną dziewczynę. Vanity sprowadziła uzdrowicieli, którzy przyjechali jakimś dziwnym pojazdem, przypominającym Błędnego Rycerza, jednak wyglądał o tyle inaczej, ze nie posiadał piętra z łózkami ani drzwi przy kierowcy. Natomiast bagażnik owego pojazdu przypominał miniaturowe skrzydło szpitalne. Anthony jednak nie przyglądał się dłużej wnętrzu pojazdu, tylko wsiadł do środka, wykorzystując nieuwagę uzdrowicieli. Wiedział, że w salonie nie znajdzie śladu Clarissy, która postanowiła wyjść bez słowa uprzedzenia. Ani go to nie zaskoczyło, ani nie zmartwiło. Przynajmniej nie na chwilę obecną. Wpatrywał się w twarz Dorei, która pozostawała bez wyrazu. Siedział w kącie pojazdu, który za nic miał sobie zasady mugolskiego ruchu drogowego, chociaż przynajmniej nie trzęsło w środku tak w podróżnym czarodziejskim autobusie. Uzdrowiciele krzątali się wokół pacjentki, jednak zanim zdążyli uczynić coś bardziej produktywnego, dotarli już na miejsce. Minęli witrynę domu handlowego. Anthony spojrzał przez ramię na manekin, osobliwego strażnika szpitala, który zawsze wydawał mu się niezbyt pociągający. Anthony zrównał się z Cynthią posyłając jej pytające spojrzenie. Milczał, niezbyt przepadając za tym miejscem. Zazwyczaj jeśli już coś mu dolegało, wolał to załatwić w lecznicy Cassandry. Jej troll sprawiał wrażenie sympatyczniejszego od naburmuszonej kobiety siedzącej za kontuarem recepcji, po której można było odnieść wrażenie, że siedzi tam za karę. Nie miał zamiaru zostawać w recepcji ani chwili dłużej, dlatego ruszył za Cynthią i sztabem uzdrowicieli z pogotowia, transportujących Doreę na oddział.
/nie wiem gdzie pisać, to piszę tu. Cynthia prowadź, mistrzu. Sorry, że krótkie.
Przyglądał się uważnie twarzy Dorei. Dopiero zachowywała przytomność myśli, trzymała się nawet prosto, a w chwilę później poleciała jak kukła bez życia prosto na stół, gdyby uzdrowicielka jej w ostatniej chwili nie złapała. Anthony prędko wyminął stół i pomógł Cynthi przytrzymać nieprzytomną dziewczynę. Vanity sprowadziła uzdrowicieli, którzy przyjechali jakimś dziwnym pojazdem, przypominającym Błędnego Rycerza, jednak wyglądał o tyle inaczej, ze nie posiadał piętra z łózkami ani drzwi przy kierowcy. Natomiast bagażnik owego pojazdu przypominał miniaturowe skrzydło szpitalne. Anthony jednak nie przyglądał się dłużej wnętrzu pojazdu, tylko wsiadł do środka, wykorzystując nieuwagę uzdrowicieli. Wiedział, że w salonie nie znajdzie śladu Clarissy, która postanowiła wyjść bez słowa uprzedzenia. Ani go to nie zaskoczyło, ani nie zmartwiło. Przynajmniej nie na chwilę obecną. Wpatrywał się w twarz Dorei, która pozostawała bez wyrazu. Siedział w kącie pojazdu, który za nic miał sobie zasady mugolskiego ruchu drogowego, chociaż przynajmniej nie trzęsło w środku tak w podróżnym czarodziejskim autobusie. Uzdrowiciele krzątali się wokół pacjentki, jednak zanim zdążyli uczynić coś bardziej produktywnego, dotarli już na miejsce. Minęli witrynę domu handlowego. Anthony spojrzał przez ramię na manekin, osobliwego strażnika szpitala, który zawsze wydawał mu się niezbyt pociągający. Anthony zrównał się z Cynthią posyłając jej pytające spojrzenie. Milczał, niezbyt przepadając za tym miejscem. Zazwyczaj jeśli już coś mu dolegało, wolał to załatwić w lecznicy Cassandry. Jej troll sprawiał wrażenie sympatyczniejszego od naburmuszonej kobiety siedzącej za kontuarem recepcji, po której można było odnieść wrażenie, że siedzi tam za karę. Nie miał zamiaru zostawać w recepcji ani chwili dłużej, dlatego ruszył za Cynthią i sztabem uzdrowicieli z pogotowia, transportujących Doreę na oddział.
/nie wiem gdzie pisać, to piszę tu. Cynthia prowadź, mistrzu. Sorry, że krótkie.
Anthony Burke
Zawód : Łamacz klątw
Wiek : 33
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Jak mogę im odmówić,
skoro boskość chcą mi wmówić?
Nie zawiodę ich,
Bo stać mnie na ten gest
skoro boskość chcą mi wmówić?
Nie zawiodę ich,
Bo stać mnie na ten gest
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
|Jaki ze mnie miszcz:C Miszcz mógłby mi coś odpisać panną Alice!
I mury szpitala – pomyślałam, biorąc głęboki wdech. Kochałam to miejsce od pierwszego złamania, a tym samym pierwszego pobytu w Świętym Mungu. Czyż nie było ciekawszego miejsca w Londynie, poza tym budynkiem skrywającym tylu ludzi, tyle historii, tyle rozwiązanych i nierozwiązanych zagadek... I dzieciaki! Często biedne dzieciaki nieuleczalnie chore, których opychanie przeróżnymi ciastami dodawało mi skrzydeł jak mało co! Gdzie mogłabym być ważna dla innych, jeśli nie tu?
– Witaj, Alice! – zaświergotałam, dopadając do kontuaru, po tym jak pan Burke wysłał mi niepewne spojrzenie, mówiące o tym, że nie ma pojęcia, co dalej... Mnie zaś to wyrwało z zauroczenia, w które popadłam niechcący, choć za mymi plecami szli uzdrowiciele z panią Potter. – Mam nadzieję, że znajdę wolne łóżko na przedmiotowych...? Dobra, na pewno znajdę. Gorzej z uzdrowicielem od wypadków przedmiotowych... Ściągniesz kogoś natychmiast czy... może brak uzdrowicieli i mam się pacjentką zająć sama? – zapytałam. Już od dawna jakoś stało się samo..., może nie do końca samo, tak, że mimo stanowiska na poziomie zaklęć pozaklęciowych, skakałam po całym Mungu. Byłam nawet w prosektorium! Opieka zaś nad tą zagubioną duszyczką mogła być ciekawa. Ileż to słodkich tajemnic poznam?
Cóż, niezależnie od odpowiedzi panny Bigsten, z pewnością podziękowałam jej za krótką rozmowę i postanowiłam poprowadzić naszą paradę w kierunku pierwszej sali. Uważałam ją za bardziej przytulną od drugiej i mniej zrujnowaną... Choć ogólnie to nie było w czym przebierać za bardzo. Wszędzie podobny stan. I podobny szpitalny zapach... Oraz dużo ludzi.
I mury szpitala – pomyślałam, biorąc głęboki wdech. Kochałam to miejsce od pierwszego złamania, a tym samym pierwszego pobytu w Świętym Mungu. Czyż nie było ciekawszego miejsca w Londynie, poza tym budynkiem skrywającym tylu ludzi, tyle historii, tyle rozwiązanych i nierozwiązanych zagadek... I dzieciaki! Często biedne dzieciaki nieuleczalnie chore, których opychanie przeróżnymi ciastami dodawało mi skrzydeł jak mało co! Gdzie mogłabym być ważna dla innych, jeśli nie tu?
– Witaj, Alice! – zaświergotałam, dopadając do kontuaru, po tym jak pan Burke wysłał mi niepewne spojrzenie, mówiące o tym, że nie ma pojęcia, co dalej... Mnie zaś to wyrwało z zauroczenia, w które popadłam niechcący, choć za mymi plecami szli uzdrowiciele z panią Potter. – Mam nadzieję, że znajdę wolne łóżko na przedmiotowych...? Dobra, na pewno znajdę. Gorzej z uzdrowicielem od wypadków przedmiotowych... Ściągniesz kogoś natychmiast czy... może brak uzdrowicieli i mam się pacjentką zająć sama? – zapytałam. Już od dawna jakoś stało się samo..., może nie do końca samo, tak, że mimo stanowiska na poziomie zaklęć pozaklęciowych, skakałam po całym Mungu. Byłam nawet w prosektorium! Opieka zaś nad tą zagubioną duszyczką mogła być ciekawa. Ileż to słodkich tajemnic poznam?
Cóż, niezależnie od odpowiedzi panny Bigsten, z pewnością podziękowałam jej za krótką rozmowę i postanowiłam poprowadzić naszą paradę w kierunku pierwszej sali. Uważałam ją za bardziej przytulną od drugiej i mniej zrujnowaną... Choć ogólnie to nie było w czym przebierać za bardzo. Wszędzie podobny stan. I podobny szpitalny zapach... Oraz dużo ludzi.
Cynthia Vanity
Zawód : uzdrowicielka na oddziale wypadków przedmiotowych, cukierniczka, właścicielka Słodkiej Próżności
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Dziś rano cały świat kupiłeś,
za jedno serce cały świat,
nad gwiazdy szczęściem się wybiłeś,
nad czas i morskie głębie lat.
za jedno serce cały świat,
nad gwiazdy szczęściem się wybiłeś,
nad czas i morskie głębie lat.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
W tym dziwnym pojeździe trzęsło i chybotało nim na wszystkie strony, bo londyńskie ulice przestały być dla niego labiryntem pełnym znaków drogowych grożących swoimi metalowymi paluchami. Pomyśleć można było, że takie wstrząsy zbudzą nawet najgorszego śpiocha. Bo przecież utrata przytomności to też sen, prawda?
Ten Dorei znów był bolesny. Świadomość wróciła do jej ciała razem z głębokim wdechem i krótkimi spazmami na ciele. Była u kresu wytrzymałości. Ktoś ją niósł, nie wiedziała kim była ta osoba. Albo osoby. Ktoś dłonią dotknął jej czoła? Czy to tylko jej zmęczona wyobraźnia płatała jej figle? Wyjątkowo nieprzyjemnie i nieproszone. Czuła zmęczenie paraliżujące coraz bardziej całe jej ciało. Powieki na zmianę opadały i unosiły się, jakby prowadzone były ostatnimi podrywami energii pozostałej gdzieś na dnie jej malutkich rezerw. Wyciągnęła dłoń w nieznanym kierunku, szukając punktu zaczepienia, jakiegoś znaku od świata, że jeszcze żyje.
Może do tego dążył jej ojciec? Do pozbawienia jej życia wartości, bez których nie potrafiłaby się odnaleźć. Począwszy na utracie jej człowieczeństwa, a kończąc na wspomnieniach o Charlusie. Jej umysł był pusty. Pozbawiony jakiejkolwiek woli walki.
A jednak, kiedy znajoma sylwetka mignęła gdzieś w tej białej przestrzeni rozciągającej się szeroko wokół niej, znów nabrała oddechu, a adrenalina znów ruszyła, by zmusić jej organizm do ruchu.
- Anthony? - rozejrzała się niczym zaalarmowana obcym głosem sarna. - Gdzie ja jestem?
Wybaczmy jej to. Nie spała od tygodnia, nękana koszmarami, nie jadła od dwóch dni, więc skąd miała brać siłę na logiczne myślenie? Każda komórka jej ciała błagała o pomoc, chociaż sama Dorea, prowadzona jakimś odpychającym instynktem samokontroli, odmówiłaby jej tupiąc przy tym nogą. A więc wybaczmy jej i to butne zachowanie, którego wszystkim oszczędziła.
Ten Dorei znów był bolesny. Świadomość wróciła do jej ciała razem z głębokim wdechem i krótkimi spazmami na ciele. Była u kresu wytrzymałości. Ktoś ją niósł, nie wiedziała kim była ta osoba. Albo osoby. Ktoś dłonią dotknął jej czoła? Czy to tylko jej zmęczona wyobraźnia płatała jej figle? Wyjątkowo nieprzyjemnie i nieproszone. Czuła zmęczenie paraliżujące coraz bardziej całe jej ciało. Powieki na zmianę opadały i unosiły się, jakby prowadzone były ostatnimi podrywami energii pozostałej gdzieś na dnie jej malutkich rezerw. Wyciągnęła dłoń w nieznanym kierunku, szukając punktu zaczepienia, jakiegoś znaku od świata, że jeszcze żyje.
Może do tego dążył jej ojciec? Do pozbawienia jej życia wartości, bez których nie potrafiłaby się odnaleźć. Począwszy na utracie jej człowieczeństwa, a kończąc na wspomnieniach o Charlusie. Jej umysł był pusty. Pozbawiony jakiejkolwiek woli walki.
A jednak, kiedy znajoma sylwetka mignęła gdzieś w tej białej przestrzeni rozciągającej się szeroko wokół niej, znów nabrała oddechu, a adrenalina znów ruszyła, by zmusić jej organizm do ruchu.
- Anthony? - rozejrzała się niczym zaalarmowana obcym głosem sarna. - Gdzie ja jestem?
Wybaczmy jej to. Nie spała od tygodnia, nękana koszmarami, nie jadła od dwóch dni, więc skąd miała brać siłę na logiczne myślenie? Każda komórka jej ciała błagała o pomoc, chociaż sama Dorea, prowadzona jakimś odpychającym instynktem samokontroli, odmówiłaby jej tupiąc przy tym nogą. A więc wybaczmy jej i to butne zachowanie, którego wszystkim oszczędziła.
Gość
Gość
Recepcjonistce nie udzielił się entuzjazm Cynthii, na którą ta spoglądała krytycznie spod swoich oprawionych na czarno okularów.
-Naturalnie możesz się nią zająć – odpowiedziała uprzejmie po chwili zerkając ukradkiem na Doreę, aby pospiesznie ocenić jej stan i odprawiła uzdrowicielkę skinięciem głowy, przecież cała ta sytuacja, roztrzęsiona Panna Black i zabiegany Anthony nie robiły na niej żadnego wrażenia - Panu natomiast radziłabym odczekać leczenie na korytarzu - wspomniała na koniec, gdyby szpitalnie procedury nie były Burke'owi do końca znane.
Możecie pisać już w izbie przyjęć.
-Naturalnie możesz się nią zająć – odpowiedziała uprzejmie po chwili zerkając ukradkiem na Doreę, aby pospiesznie ocenić jej stan i odprawiła uzdrowicielkę skinięciem głowy, przecież cała ta sytuacja, roztrzęsiona Panna Black i zabiegany Anthony nie robiły na niej żadnego wrażenia - Panu natomiast radziłabym odczekać leczenie na korytarzu - wspomniała na koniec, gdyby szpitalnie procedury nie były Burke'owi do końca znane.
Możecie pisać już w izbie przyjęć.
| wybierz taką datę, żeby Ci pasowało! <3
Po wyjściu z gabinetu uzdrowiciela jeszcze odrobinę kręciło jej się w głowie; ostrzegał ją przed tym, proponując, żeby została jeszcze chwilę, pięć, dziesięć, piętnaście minut dłużej. Początkowo miała zamiar przystać na tą propozycję. Był co prawda niski, niepozorny, z nosa zsuwały mu się nieustannie druciane okulary i na dodatek plątał mu się język, wydawał się być jednak dość nieszkodliwy. W każdym razie aż do momentu, kiedy drżącym nerwowo głosem zaproponował jej kawę, herbatę, a potem wyjście na spacer, albo może do teatru, opery, muzeum, och, byłby zaszczycony... Kiedy bez słowa, jedynie z grzecznym uśmiechem poderwała się z fotela i ruszyła w stronę drzwi, zawołał ją jeszcze dziwnie piskliwym głosem, co sprawiło, że zamknęła za sobą drzwi odrobinę głośniej niż zamierzała. Lubiła atencję, to prawda; ciągła uwaga sprawiała jej jakiś rodzaj przyjemności, do którego hedonistycznie zdołała przywyknąć, który poznała na wskroś i który zaczynał męczyć, nużyć, irytować. Po wyjściu z gabinetu zaczęła więc już prawie żałować, że, wiedziona dziwną zachcianką, nie zapukała jednak do drzwi gabinetu Raphaela. To jednak też ją nużyło- ciągła obserwacja i cierpkie uwagi na temat tego, że znowu nie zażyła eliksirów, co może i było prawdą, jednak nie było czymś, czego chciała wysłuchiwać.
Powolnym, wyuczenie zgrabnym krokiem minęła drzwi pozostałych gabinetów, nie zostając tam na tyle długo, by wychwycić dźwięk potwornego kaszlu albo płaczu dręczonych bólem złamanej ręki dzieci. Zbyt wielkie natężenie ludzi i ich cierpienia powodowały w niej pierwotną chęć ucieczki. Nie przyspieszała jednak kroku; dobrze wychowane panny nie biegały przecież po korytarzach Munga, zatykając sobie uszy. W gruncie rzeczy podejrzewała też, że jej bieg skończyłby się szybkim fiaskiem, spektakularnym upadkiem na wypolerowaną starannie posadzkę albo kolejnym potokiem krwi zalewającym żorżetę białej bluzki i ciemny granat nieba spódnicy. Królewna Śnieżka wykrwawiająca się paskudnie wśród zimowej bieli zimnych kafelków. Zdawała sobie sprawę z konsekwencji; z tego, że niska i pulchna recepcjonistka z pewnością wezwałaby uzdrowicieli, tego o rozbieganych oczach, wytrzeszczonych zza granicy krzywych, drucianych oprawek, Raphaela o skrzywionej w grymasie niezadowolenia twarzy, tego żylastego staruszka, który zawsze przekręcał jej imię.
Lubiła atencję, ale nie aż w takim stopniu, i stanowczo nie w takich okolicznościach.
Znajdowała się już tylko kilka kroków od wyjścia; pulchna recepcjonistka zdążyła już wyświergotać jej słowa pożegnania, nieprzyjemny zapach szpitala prawie rozmył się już w powietrzu- kiedy nagle stało się coś znacznie gorszego.
-Nie- zareagowała automatycznie, zapominając nagle o poprzednim wrażeniu słabości i odsuwając się na bezpieczną odległość dwóch kroków. Irytowało ją, że tak bardzo górował nad nią wzrostem i figurą; czuła się śmiesznie mała i bezbronna, a śmieszność generowała niesłychane pokłady irytacji. Działała błyskawicznie, instynktownie, wyciągając przed siebie wyprostowaną rękę z otwartą dłonią jako całkowicie niewerbalny, ale jednoznaczny znak stopu.
Wciąż wątpiła jednak szczerze w to, że cokolwiek mogło go powstrzymać w jakikolwiek znany jej sposób... zupełnie jak wtedy za pierwszym razem.
-Nie jestem w opresji, panie Skamander, i nie potrzebuję pańskiej rycerskiej pomocy, więc bądź łaskaw wrócić do- diabła- swojej bajki, bo przysięgam, że teraz to Ciebie będą musieli ratować.
Fuknęła, mrużąc oczy i z zadziwiającą łatwością gubiąc gdzieś po drodze wyuczony sposób zwracania się per pan. W ostateczności przy ostatnim spotkaniu kazała temu prostakowi iść do diabła- nie widziała więc powodów, żeby bawić się w grzeczność, może jedynie w bezpieczną zachowawczość.
Poza tym to on nie odpisał na jej ostatni list- a jeśli istniało coś, czego Ulla nienawidziła bardziej od wypadania zwyczajnie śmiesznie, jak drobna, zaciskająca piąstki w złości figurka przy jego postawnej sylwetce, było to celowe zignorowanie.
Po wyjściu z gabinetu uzdrowiciela jeszcze odrobinę kręciło jej się w głowie; ostrzegał ją przed tym, proponując, żeby została jeszcze chwilę, pięć, dziesięć, piętnaście minut dłużej. Początkowo miała zamiar przystać na tą propozycję. Był co prawda niski, niepozorny, z nosa zsuwały mu się nieustannie druciane okulary i na dodatek plątał mu się język, wydawał się być jednak dość nieszkodliwy. W każdym razie aż do momentu, kiedy drżącym nerwowo głosem zaproponował jej kawę, herbatę, a potem wyjście na spacer, albo może do teatru, opery, muzeum, och, byłby zaszczycony... Kiedy bez słowa, jedynie z grzecznym uśmiechem poderwała się z fotela i ruszyła w stronę drzwi, zawołał ją jeszcze dziwnie piskliwym głosem, co sprawiło, że zamknęła za sobą drzwi odrobinę głośniej niż zamierzała. Lubiła atencję, to prawda; ciągła uwaga sprawiała jej jakiś rodzaj przyjemności, do którego hedonistycznie zdołała przywyknąć, który poznała na wskroś i który zaczynał męczyć, nużyć, irytować. Po wyjściu z gabinetu zaczęła więc już prawie żałować, że, wiedziona dziwną zachcianką, nie zapukała jednak do drzwi gabinetu Raphaela. To jednak też ją nużyło- ciągła obserwacja i cierpkie uwagi na temat tego, że znowu nie zażyła eliksirów, co może i było prawdą, jednak nie było czymś, czego chciała wysłuchiwać.
Powolnym, wyuczenie zgrabnym krokiem minęła drzwi pozostałych gabinetów, nie zostając tam na tyle długo, by wychwycić dźwięk potwornego kaszlu albo płaczu dręczonych bólem złamanej ręki dzieci. Zbyt wielkie natężenie ludzi i ich cierpienia powodowały w niej pierwotną chęć ucieczki. Nie przyspieszała jednak kroku; dobrze wychowane panny nie biegały przecież po korytarzach Munga, zatykając sobie uszy. W gruncie rzeczy podejrzewała też, że jej bieg skończyłby się szybkim fiaskiem, spektakularnym upadkiem na wypolerowaną starannie posadzkę albo kolejnym potokiem krwi zalewającym żorżetę białej bluzki i ciemny granat nieba spódnicy. Królewna Śnieżka wykrwawiająca się paskudnie wśród zimowej bieli zimnych kafelków. Zdawała sobie sprawę z konsekwencji; z tego, że niska i pulchna recepcjonistka z pewnością wezwałaby uzdrowicieli, tego o rozbieganych oczach, wytrzeszczonych zza granicy krzywych, drucianych oprawek, Raphaela o skrzywionej w grymasie niezadowolenia twarzy, tego żylastego staruszka, który zawsze przekręcał jej imię.
Lubiła atencję, ale nie aż w takim stopniu, i stanowczo nie w takich okolicznościach.
Znajdowała się już tylko kilka kroków od wyjścia; pulchna recepcjonistka zdążyła już wyświergotać jej słowa pożegnania, nieprzyjemny zapach szpitala prawie rozmył się już w powietrzu- kiedy nagle stało się coś znacznie gorszego.
-Nie- zareagowała automatycznie, zapominając nagle o poprzednim wrażeniu słabości i odsuwając się na bezpieczną odległość dwóch kroków. Irytowało ją, że tak bardzo górował nad nią wzrostem i figurą; czuła się śmiesznie mała i bezbronna, a śmieszność generowała niesłychane pokłady irytacji. Działała błyskawicznie, instynktownie, wyciągając przed siebie wyprostowaną rękę z otwartą dłonią jako całkowicie niewerbalny, ale jednoznaczny znak stopu.
Wciąż wątpiła jednak szczerze w to, że cokolwiek mogło go powstrzymać w jakikolwiek znany jej sposób... zupełnie jak wtedy za pierwszym razem.
-Nie jestem w opresji, panie Skamander, i nie potrzebuję pańskiej rycerskiej pomocy, więc bądź łaskaw wrócić do- diabła- swojej bajki, bo przysięgam, że teraz to Ciebie będą musieli ratować.
Fuknęła, mrużąc oczy i z zadziwiającą łatwością gubiąc gdzieś po drodze wyuczony sposób zwracania się per pan. W ostateczności przy ostatnim spotkaniu kazała temu prostakowi iść do diabła- nie widziała więc powodów, żeby bawić się w grzeczność, może jedynie w bezpieczną zachowawczość.
Poza tym to on nie odpisał na jej ostatni list- a jeśli istniało coś, czego Ulla nienawidziła bardziej od wypadania zwyczajnie śmiesznie, jak drobna, zaciskająca piąstki w złości figurka przy jego postawnej sylwetce, było to celowe zignorowanie.
Ulla Nott
Zawód : pracownica Służb Administracyjnych Wizengamotu
Wiek : 24 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
lend me your hand and we'll conquer them all;
but lend me your heart and I'll just let you fall
but lend me your heart and I'll just let you fall
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Białe ściany nie były tym, co sprawiało mu przyjemność. Przynajmniej myślał tak, zanim nie spędził kilku dni w sali Mungowej, które mu obrzydziły do kwadratu wszystko. I teraz nienawidził białych ścian. Planował nawet zrobić w swoim mieszkaniu remont i wymazać wszystko, co mogłoby mu się kojarzyć ze sterylnymi warunkami i uzdrowicielami. A i to byłoby wyczynem, biorąc pod uwagę częstotliwość, z jaką Skamander pojawiał się w dusznych (dla niego ) murach św. Munga. Tylko tym razem znalazł się w jego zasięgu z własnej głupoty. Solennie przyrzekał przed samym sobą, że nigdy więcej nie weźmie wolnego na Sylwestra. Wolał pracować bez przerwy po 48h niż patrzeć jak jego duma robi z niego idiotę. Bo któż pobije wyczyn Samuela, który na ostatniej, najłatwiejszej prostej łyżwiarskiego wyścigu - połamał nogę. Mógł nadrabiać miną, ale w całej okazałości było to tak głupie, że wstyd było się przyznawać. Przynajmniej niektórzy mieli powód do śmiechu. Przykładowo jego siostra. I nawet się temu nie dziwił, w duchu śmiejąc się sam siebie i własnego pecha.
Czuł ulgę mogąc w końcu wyjść z sali o własnych nogach, bez gniewnych spojrzeń niektórych uzdrowicieli, których odsyłał twierdząc uparcie, że będzie sie poruszał sam albo wcale. więc nie poruszał się za wiele, czując jak poziom rozdrażnienia sięga zenitu. A fakt, ze i palenie miał ograniczone, stanowiło dodatkowy punkt zapalny.
Niemal z uśmiechem witał pyzatą recepcjonistkę, której posłał uśmiech, tym jaśniejszy, im bardziej oddalał się od szpitalnych szeptów i jęków kolejnych przyjmowanych. Przynajmniej do czasu, gdy pewnie zjawisko, niemal natychmiastowo nie wbiło jego butów w podłogę. Przekręcił się na pięcie, odwracając całe ciało w kierunku filigranowej sylwetki, tylko przez nieszczęsny moment przysłoniętej przez przechodzącego obok ratownika, podobnie jak Skamander bezczelnie wpatrując się w jaśniejący pośród szarego zbiegowiska - klejnot. Bardzo piękny, bardzo wyjątkowy i niezwykle..ostry. Anielska uroda jasnowłosej nimfy kryła w sobie zadziorność, butność i dumę, obok której Skamander nie umiał przejść obojętnie, nawet jeśli bardzo chciał. Ale nie chciał.
Gniewne ogniki, które rozświetliły przejrzystą zieleń jej źrenic, tylko podjudziły skamanderową naturę dla zawadiackiego odzewu. Uniósł do góry lewy kącik ust, a niemal czarne źrenicy prześlizgnęły się po gładkich licach, zjeżdżając ostatecznie do wyciągniętej dłoni. Uniósł jedną brew i postąpił dokładnie dwa kroki, zatrzymując się niemal idealnie przed drobną tarczą, jaką tworzyły smukłe palce Ulli. Brakowało dosłownie maleńkiego, drobnego gestu, by wyciągnięta ręka dziewczyny przylgnęła do samuelowej piersi.
Panna Szlachcianka.
- Nie? - powtórzył dźwięcznie, wracając spojrzeniem do kobiecej twarzy i znanej toni zieleni, która tak łatwo przyciągała uwagę. Byłą w tym mistrzynią - Już zdążyli uratować moja Panienko, ale... - zawiesił głos, przechylając głowę w bok. Z drgającymi wargami, od hamowanego uśmiechu, starał się zabrzmieć poważnie - Czy zechcesz Pani przyjąć moje przeprosiny za niecne zachowanie, jakim sie wykazałem...ratując z opresji? - głos mu złagodniał, usta uspokoiły drganie, tylko w oczach błyskała łobuzerska nuta. Zachowywał się niemal tak, jak szlachcic rzeczywiście szukający wybaczenia w oczach damy. Co prawda był gentelamanem, ale rzeczywistość jego przeprosin opierała się na tajemnicy, której nie miał zamiaru odkrywać jeszcze - Czy zgodzisz się - w ramach zadośćuczynienia, abym zabrał Panienkę w jedno urokliwe miejsce. Oczywiście... - tu nie mógł sie opanować, unosząc głowę wyżej i sięgając palcami przystrzyżonej brody w geście teatralnej zadumy - Jeśli się Panienka BOI mojego towarzystwa, zniknę natychmiastowo - ...tylko po to, by zobaczyć, jak jej blade policzki zalewa gniewny rumieniec.
Czuł ulgę mogąc w końcu wyjść z sali o własnych nogach, bez gniewnych spojrzeń niektórych uzdrowicieli, których odsyłał twierdząc uparcie, że będzie sie poruszał sam albo wcale. więc nie poruszał się za wiele, czując jak poziom rozdrażnienia sięga zenitu. A fakt, ze i palenie miał ograniczone, stanowiło dodatkowy punkt zapalny.
Niemal z uśmiechem witał pyzatą recepcjonistkę, której posłał uśmiech, tym jaśniejszy, im bardziej oddalał się od szpitalnych szeptów i jęków kolejnych przyjmowanych. Przynajmniej do czasu, gdy pewnie zjawisko, niemal natychmiastowo nie wbiło jego butów w podłogę. Przekręcił się na pięcie, odwracając całe ciało w kierunku filigranowej sylwetki, tylko przez nieszczęsny moment przysłoniętej przez przechodzącego obok ratownika, podobnie jak Skamander bezczelnie wpatrując się w jaśniejący pośród szarego zbiegowiska - klejnot. Bardzo piękny, bardzo wyjątkowy i niezwykle..ostry. Anielska uroda jasnowłosej nimfy kryła w sobie zadziorność, butność i dumę, obok której Skamander nie umiał przejść obojętnie, nawet jeśli bardzo chciał. Ale nie chciał.
Gniewne ogniki, które rozświetliły przejrzystą zieleń jej źrenic, tylko podjudziły skamanderową naturę dla zawadiackiego odzewu. Uniósł do góry lewy kącik ust, a niemal czarne źrenicy prześlizgnęły się po gładkich licach, zjeżdżając ostatecznie do wyciągniętej dłoni. Uniósł jedną brew i postąpił dokładnie dwa kroki, zatrzymując się niemal idealnie przed drobną tarczą, jaką tworzyły smukłe palce Ulli. Brakowało dosłownie maleńkiego, drobnego gestu, by wyciągnięta ręka dziewczyny przylgnęła do samuelowej piersi.
Panna Szlachcianka.
- Nie? - powtórzył dźwięcznie, wracając spojrzeniem do kobiecej twarzy i znanej toni zieleni, która tak łatwo przyciągała uwagę. Byłą w tym mistrzynią - Już zdążyli uratować moja Panienko, ale... - zawiesił głos, przechylając głowę w bok. Z drgającymi wargami, od hamowanego uśmiechu, starał się zabrzmieć poważnie - Czy zechcesz Pani przyjąć moje przeprosiny za niecne zachowanie, jakim sie wykazałem...ratując z opresji? - głos mu złagodniał, usta uspokoiły drganie, tylko w oczach błyskała łobuzerska nuta. Zachowywał się niemal tak, jak szlachcic rzeczywiście szukający wybaczenia w oczach damy. Co prawda był gentelamanem, ale rzeczywistość jego przeprosin opierała się na tajemnicy, której nie miał zamiaru odkrywać jeszcze - Czy zgodzisz się - w ramach zadośćuczynienia, abym zabrał Panienkę w jedno urokliwe miejsce. Oczywiście... - tu nie mógł sie opanować, unosząc głowę wyżej i sięgając palcami przystrzyżonej brody w geście teatralnej zadumy - Jeśli się Panienka BOI mojego towarzystwa, zniknę natychmiastowo - ...tylko po to, by zobaczyć, jak jej blade policzki zalewa gniewny rumieniec.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Jeśli byłaby skłonna przyznać się do błędu, skazy, do słabości- wiedziałaby, co wskazać.
Matka zawsze powtarzała jej, że nie powinna przyglądać swojej krwi, jednak Ulla lubiła to robić. Kiedy dostawała krwotoku w obecności matki, pozwalała jej gorączkowo przyciskać do ran białe, obszyte koronką chusteczki, które błyskawicznie nasiąkały krwią i ciążyły w rękach. Kiedy jednak zaczynała krwawić na osobności, siedziała spokojnie i patrzyła, jak czerwony strumyczek przepływa jej przez dłonie, żłobiąc w nim rdzawe linie; jak przesiąka między palcami i kapryśnie opada na ziemię. Lubiła sobie wyobrażać, że tak wygląda życie. I że to właśnie życie przepływa jej przez palce; nawet, kiedy je zaciskała, nie mogła go zatrzymać. Pierwsza, i być może jedyna rzecz, której mała księżniczka nie była w stanie wykonać i której nikt nie był w stanie jej podarować; było to zarazem dziwne, irytujące, inne i prawie... przyjemne. W dzieciństwie zwykła rozsmarowywać krew na grzbiecie dłoni, nerwowo szukając w nich czegoś brudnego, mętnego- tak zwykła wyobrażać sobie krew szlamowatą. Nigdy jednak nie znalazła niczego oprócz miłej dla oka, jedwabistej czerwieni, którą uosabiała z czystokrwistością, i pęczniała z cichej dumy.
Gdyby jednak mogła zdobyć się na wskazanie w sobie słabości, wskazałaby właśnie krew. Nie ze względu na jej status; w tym aspekcie była przecież perfekcyjna, tak, jak we wszystkich innych. Jej krew zdawała się nie współpracować- zupełnie tak, jakby buzujące w niej życie miało zamiar i ochotę z niej wypłynąć, oby jak najszybciej i w jak największej ilości, przez szczelinę i zadzior każdego zadrapania. Z rozkoszą zdradzała ją nagłym buchnięciem z nosa także za każdym razem, kiedy bladą, porcelanową twarz ściągał nagły grymas gniewu, strachu albo smutku, chociaż Ulla była przecież przekonana, że panowanie nad nimi również zdążyła już doprowadzić do perfekcji. Każdy przejaw braku perfekcyjności w jej życiu drażnił jak wyjątkowo boleśnie wbita drzazga, której nie mogła usunąć i która przypominała o swoim istnieniu za każdym razem, kiedy już prawie zdążyła o niej zapomnieć.
Dlatego i tym razem odruchowo przesunęła opuszkami długich palców po twarzy, z niepokojem poszukując śladów ciepłej, lepkiej krwi. Tylko po to, aby w duchu westchnąć z ulgi- wystarczyło, że nagły krwotok ośmieszył ją przy tym draniu jeden raz. Kolejny ugodziłby nadszarpniętą dumę jeszcze trafniej i znacznie boleśniej.
Kiedy mężczyzna zbliżył się do niej, zmarszczyła brwi, lekko, leciutko, przez chwilę nosząc się z zamiarem cofnięcia wyciągniętej dłoni. Szczególnie w momencie, kiedy stał już tak blisko, że niemalże była w stanie poczuć przez materiał ciepło jego skóry; samo echo wydawało się ogrzewać wiecznie zimną dłoń. Dziwne, nieznane wrażenie przebiegło nagłym dreszczem po jej ręce, i była w stanie jedynie kląć w duchu i błagać, aby nie zdołał zauważyć drobnej rysy na nieskalanej do tej pory fasadzie czystej niechęci.
Obserwowała go spod na wpół przymrużonych oczu, wyzywająco unosząc podbródek. Była co prawda boleśnie świadoma tego, że nie stanowiła dla niego absolutnie żadnego zagrożenia- była co najmniej dwukrotnie mniejsza. Jeśli tylko zechciałby, mógłby zrzucić ją z nóg delikatnym jedynie szturchnięciem jednego palca, zupełnie tak, jakby strzepywał niesfornie przylegający do czarnej koszuli pyłek. Bez najmniejszego problemu mógłby też podnieść ją i przerzucić przez ramię jak zwyczajnie grubiański prostak, czego właściwie zdążył już dowieść.
Czasami nienawidziła mężczyzn jeszcze bardziej, niż całej reszty świata.
-Składasz broń, cny rycerzu?-Zakpiła sucho i ostrożnie, powoli, powoli cofając wciąż wyciągniętą dłoń. Przezorny zawsze ubezpieczony? Nie mogła jednak powstrzymać nagłego zdziwienia, konstatując, że choć teatralnie, naprawdę ją przepraszał. Wciąż był to jakiś postęp w stosunku do traktowania jej jak worka cholernych czyrakobulw.- Zechcę.
Potem zacisnęła szybko wargi, natychmiast kryjąc chęć zadarcia głowy jeszcze wyżej. Uderzył w czuły punkt, lub bardzo blisko czułego punktu; wystarczająco blisko, żeby zechciała zagrać w podjętą przez niego grę.
-Nie boję się Ciebie- odparła więc nieco opryskliwie, porzucając leniwie chęć tytułowania go, uznając, że niektórym chamom prawa nie przysługiwały nawet w czasie żartów.- A Twoje natychmiastowe zniknięcie będzie dla mnie najmilszą niespodzianką, jednak… nie wybierasz się nigdzie. Jeszcze nie teraz.
Zarządziła odruchowo, przyzwyczajona do tego, że wszyscy błyskawicznie wypełniali jej rozkazy. Od zawsze. Panna Szlachcianka.
Czuła, że konsekwencje płynące z posłuchania połechtanego jego przeprosinami ego sprawią, że znowu dostanie krwotoku; miała jednak przecież Raphaela i cały sztab innych uzdrowicieli.
Nie zamierzała przegrać z tym nadętym draniem. Nie po raz kolejny.
-A przynajmniej nie wybierasz się beze mnie. Prowadź- zgodziła się więc finalnie, ciasno splatając ręce na piersi.
Postępowanie wbrew zasadom było zupełnie nowym, zaskakującym uczuciem.
Matka zawsze powtarzała jej, że nie powinna przyglądać swojej krwi, jednak Ulla lubiła to robić. Kiedy dostawała krwotoku w obecności matki, pozwalała jej gorączkowo przyciskać do ran białe, obszyte koronką chusteczki, które błyskawicznie nasiąkały krwią i ciążyły w rękach. Kiedy jednak zaczynała krwawić na osobności, siedziała spokojnie i patrzyła, jak czerwony strumyczek przepływa jej przez dłonie, żłobiąc w nim rdzawe linie; jak przesiąka między palcami i kapryśnie opada na ziemię. Lubiła sobie wyobrażać, że tak wygląda życie. I że to właśnie życie przepływa jej przez palce; nawet, kiedy je zaciskała, nie mogła go zatrzymać. Pierwsza, i być może jedyna rzecz, której mała księżniczka nie była w stanie wykonać i której nikt nie był w stanie jej podarować; było to zarazem dziwne, irytujące, inne i prawie... przyjemne. W dzieciństwie zwykła rozsmarowywać krew na grzbiecie dłoni, nerwowo szukając w nich czegoś brudnego, mętnego- tak zwykła wyobrażać sobie krew szlamowatą. Nigdy jednak nie znalazła niczego oprócz miłej dla oka, jedwabistej czerwieni, którą uosabiała z czystokrwistością, i pęczniała z cichej dumy.
Gdyby jednak mogła zdobyć się na wskazanie w sobie słabości, wskazałaby właśnie krew. Nie ze względu na jej status; w tym aspekcie była przecież perfekcyjna, tak, jak we wszystkich innych. Jej krew zdawała się nie współpracować- zupełnie tak, jakby buzujące w niej życie miało zamiar i ochotę z niej wypłynąć, oby jak najszybciej i w jak największej ilości, przez szczelinę i zadzior każdego zadrapania. Z rozkoszą zdradzała ją nagłym buchnięciem z nosa także za każdym razem, kiedy bladą, porcelanową twarz ściągał nagły grymas gniewu, strachu albo smutku, chociaż Ulla była przecież przekonana, że panowanie nad nimi również zdążyła już doprowadzić do perfekcji. Każdy przejaw braku perfekcyjności w jej życiu drażnił jak wyjątkowo boleśnie wbita drzazga, której nie mogła usunąć i która przypominała o swoim istnieniu za każdym razem, kiedy już prawie zdążyła o niej zapomnieć.
Dlatego i tym razem odruchowo przesunęła opuszkami długich palców po twarzy, z niepokojem poszukując śladów ciepłej, lepkiej krwi. Tylko po to, aby w duchu westchnąć z ulgi- wystarczyło, że nagły krwotok ośmieszył ją przy tym draniu jeden raz. Kolejny ugodziłby nadszarpniętą dumę jeszcze trafniej i znacznie boleśniej.
Kiedy mężczyzna zbliżył się do niej, zmarszczyła brwi, lekko, leciutko, przez chwilę nosząc się z zamiarem cofnięcia wyciągniętej dłoni. Szczególnie w momencie, kiedy stał już tak blisko, że niemalże była w stanie poczuć przez materiał ciepło jego skóry; samo echo wydawało się ogrzewać wiecznie zimną dłoń. Dziwne, nieznane wrażenie przebiegło nagłym dreszczem po jej ręce, i była w stanie jedynie kląć w duchu i błagać, aby nie zdołał zauważyć drobnej rysy na nieskalanej do tej pory fasadzie czystej niechęci.
Obserwowała go spod na wpół przymrużonych oczu, wyzywająco unosząc podbródek. Była co prawda boleśnie świadoma tego, że nie stanowiła dla niego absolutnie żadnego zagrożenia- była co najmniej dwukrotnie mniejsza. Jeśli tylko zechciałby, mógłby zrzucić ją z nóg delikatnym jedynie szturchnięciem jednego palca, zupełnie tak, jakby strzepywał niesfornie przylegający do czarnej koszuli pyłek. Bez najmniejszego problemu mógłby też podnieść ją i przerzucić przez ramię jak zwyczajnie grubiański prostak, czego właściwie zdążył już dowieść.
Czasami nienawidziła mężczyzn jeszcze bardziej, niż całej reszty świata.
-Składasz broń, cny rycerzu?-Zakpiła sucho i ostrożnie, powoli, powoli cofając wciąż wyciągniętą dłoń. Przezorny zawsze ubezpieczony? Nie mogła jednak powstrzymać nagłego zdziwienia, konstatując, że choć teatralnie, naprawdę ją przepraszał. Wciąż był to jakiś postęp w stosunku do traktowania jej jak worka cholernych czyrakobulw.- Zechcę.
Potem zacisnęła szybko wargi, natychmiast kryjąc chęć zadarcia głowy jeszcze wyżej. Uderzył w czuły punkt, lub bardzo blisko czułego punktu; wystarczająco blisko, żeby zechciała zagrać w podjętą przez niego grę.
-Nie boję się Ciebie- odparła więc nieco opryskliwie, porzucając leniwie chęć tytułowania go, uznając, że niektórym chamom prawa nie przysługiwały nawet w czasie żartów.- A Twoje natychmiastowe zniknięcie będzie dla mnie najmilszą niespodzianką, jednak… nie wybierasz się nigdzie. Jeszcze nie teraz.
Zarządziła odruchowo, przyzwyczajona do tego, że wszyscy błyskawicznie wypełniali jej rozkazy. Od zawsze. Panna Szlachcianka.
Czuła, że konsekwencje płynące z posłuchania połechtanego jego przeprosinami ego sprawią, że znowu dostanie krwotoku; miała jednak przecież Raphaela i cały sztab innych uzdrowicieli.
Nie zamierzała przegrać z tym nadętym draniem. Nie po raz kolejny.
-A przynajmniej nie wybierasz się beze mnie. Prowadź- zgodziła się więc finalnie, ciasno splatając ręce na piersi.
Postępowanie wbrew zasadom było zupełnie nowym, zaskakującym uczuciem.
Ulla Nott
Zawód : pracownica Służb Administracyjnych Wizengamotu
Wiek : 24 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
lend me your hand and we'll conquer them all;
but lend me your heart and I'll just let you fall
but lend me your heart and I'll just let you fall
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kołatająca się w jego głowie irytacja, powoli ulatywała niesiona kiełkującym pomysłem. Ściany korytarzy nie przytłaczały, a dłonie nie wędrowały nerwowo do kieszeni, w którą wcisnął zmiętą paczkę papierosów. Jeszcze przed momentem oddałby ostatniego knuta, byleby poczuć drażniący płuca dym, mieszający się z mroźnym, styczniowym powietrzem. Oddech w mungowych murach zdawał się ciężki, dławiący i zmuszający do udręczających umysł bezsilności. Nienawidził bezczynności, stania w miejscu i nie przeszkadzał mu fakt, że tak często lądował pod opiekę uzdrowicieli, wlewających w niego eliksiry, próbując uśpieniem unieruchomić jego ciało. Nie był zbyt dobrym pacjentem, ale niektórzy - jak Adrien, potrafili sobie z nim radzić. Albo to Skamander potrafił dogadać się z tym konkretnym Carrowem. W końcu przyjaciół nie znajdowało się wszędzie. Ani..fascynacji.
A ta stała właśnie przed nim z wyciągniętą, jasną dłonią, ze źrenicami przepełnionymi pogardą i ustami drgającymi w takt gniewnych tików, chociaż te dostrzegał tylko dlatego, że je prowokował. Ursula była szlachcianką i - nawet jeśli Skamander szczycił się obeznaniem w zachowaniach kobiet, to musiał się zgodzić, że często miał problem ze zrozumieniem źródła gestu, który wykonywały, czy słowa - na pozór prostego, a przesiąkniętego wieloznaczna sugestią. Nazywano go spostrzegawczym, ale to kobiety były mistrzyniami w dostrzeganiu i przekształcaniu emocji, które malowały się w oczach rozmówców, mężczyzn szczególnie. A mimo to bezczelnie utrzymywał kontakt z malachitem spojrzenia młodej kobiety, nieświadomie czekając, aż wyciągnie z niego więcej, nieuchwytną wiadomość, które - sam jeszcze nie rozumiał. I uparcie nie mógł sobie przypomnieć, że podobne wrażenie towarzyszyło mu kiedyś. Raz. Dawno temu. Powinien pamiętać, a jednak własny umysł gubił go, wlewając w myśli nieznośnie lepkie nici..niepamięci.
Nie poruszył się, gdy krucha dłoń arystokratki wisiała tuż przed nim, oddzielona kilkoma centymetrami głuchej przestrzeni. Wystarczył nieznaczny gest - jego, jej - i mógłby poczuć na piersi dotyk kobiecych palców. Coś niespokojnie szarpnęło się w jego wnętrzu, ale uspokoiło, wracając do naturalnej werwy. A może maski? Kto wiedział?
Z uwagą obserwował, jak odsuwa się, zwiększając między nimi dystans. Nie podobała mu się ta opcja, ale nadal tkwił nieporuszony - Nigdy nie składam broni Milady - odpowiedział ciszej, pochylając głowę na bok. Chciało mu się śmiać, bo kolejny raz został porównany do rycerza, a może księcia? I w tym i w poprzednim przypadku chodziło jednak o czystą ironię, która na kształtnych ustach Ulli rysowały zupełnie inny obraz.
Musiał siłować się z samym sobą, by nie odsłonić zębów w bezczelnym uśmiechu, gdy usłyszał oczekiwane zechcę. Bardzo dźwięczne, bardzo delikatne, a mimo wszystko zadziornie, jakby właśnie rzucała mu wyzwanie - Nigdy nie chciałem, żeby...Panienka miała wobec mnie jakiekolwiek obawy. Stąd brak mojej odpowiedzi na ostatni list.. - pociągnął farsę o jeden krok dalej, automatycznie chcąc odnaleźć w kobiecej twarzy sygnały, które podpowiedziałyby na ile może sobie jeszcze pozwolić.
- Do usług - tym razem schylił głowę w lekkim ukłonie, niemal parodiując szlacheckie obyczaje. Jeszcze tylko przez chwilę. Odwrócił ciało w stronę wyjścia, wyciągając dłoń przed siebie i wskazując milcząco drogę, którą chciał ją poprowadzić i..do celu, którego chciał ją zabrać.
Prowadził ją prostą drogą. Nie miał ochoty niepotrzebnie błądzić dusznymi korytarzami Munga. Tylko raz spojrzał do tyłu, chociaż delikatny stukot kobiecych bucików był niewystarczającym sygnałem, że nie zniknęła.
Zatrzymał się dopiero, gdy przekroczyli próg budynku, poddając się zimowemu zimnu. Nie zapinał płaszcza, którego czarne brzegi szarpał mróz, ale mimowolnie spojrzał na drobną sylwetkę Uli z niejasną potrzeba otulenia jej ramieniem. Zacisnął tylko mocniej dłoń i nadal bez słowa, przeszedł za róg Munga, gdzie w cieniu, pod zadaszeniem stał jego motor. Nawet bez większego dostępu światła wydawało się, że metal lśnił, jakby odbijał blask uśmiechu, który zawitał na wargach Skamandera, gdy w końcu dostrzegł maszynę. Usiadł bokiem, opierając dłonie za sobą, czekając aż jego towarzyszka zrozumie, co właśnie planował. I tym razem - nie musiał się kryć ani z szerokim uśmiechem, ani z rozbawioną, łobuzerską, wręcz chłopięcą iskrą w czarnych źrenicach.
- Mogę cię podsadzić ja, albo usiądziesz sama... - zawiesił głos, by jedną dłonią sięgnąć bródki, palcami zahaczając o spierzchnięte wargi. Zastukał w nie, jakby oceniał właśnie możliwości młodej kobiety -...oczywiście, jeśli się nie boisz...Panno Szlachcianko - dodał złośliwie, powtórnie korzystając z ciężkiej artylerii argumentu, na który - jak zdążył zauważyć, była wrażliwa.
A ta stała właśnie przed nim z wyciągniętą, jasną dłonią, ze źrenicami przepełnionymi pogardą i ustami drgającymi w takt gniewnych tików, chociaż te dostrzegał tylko dlatego, że je prowokował. Ursula była szlachcianką i - nawet jeśli Skamander szczycił się obeznaniem w zachowaniach kobiet, to musiał się zgodzić, że często miał problem ze zrozumieniem źródła gestu, który wykonywały, czy słowa - na pozór prostego, a przesiąkniętego wieloznaczna sugestią. Nazywano go spostrzegawczym, ale to kobiety były mistrzyniami w dostrzeganiu i przekształcaniu emocji, które malowały się w oczach rozmówców, mężczyzn szczególnie. A mimo to bezczelnie utrzymywał kontakt z malachitem spojrzenia młodej kobiety, nieświadomie czekając, aż wyciągnie z niego więcej, nieuchwytną wiadomość, które - sam jeszcze nie rozumiał. I uparcie nie mógł sobie przypomnieć, że podobne wrażenie towarzyszyło mu kiedyś. Raz. Dawno temu. Powinien pamiętać, a jednak własny umysł gubił go, wlewając w myśli nieznośnie lepkie nici..niepamięci.
Nie poruszył się, gdy krucha dłoń arystokratki wisiała tuż przed nim, oddzielona kilkoma centymetrami głuchej przestrzeni. Wystarczył nieznaczny gest - jego, jej - i mógłby poczuć na piersi dotyk kobiecych palców. Coś niespokojnie szarpnęło się w jego wnętrzu, ale uspokoiło, wracając do naturalnej werwy. A może maski? Kto wiedział?
Z uwagą obserwował, jak odsuwa się, zwiększając między nimi dystans. Nie podobała mu się ta opcja, ale nadal tkwił nieporuszony - Nigdy nie składam broni Milady - odpowiedział ciszej, pochylając głowę na bok. Chciało mu się śmiać, bo kolejny raz został porównany do rycerza, a może księcia? I w tym i w poprzednim przypadku chodziło jednak o czystą ironię, która na kształtnych ustach Ulli rysowały zupełnie inny obraz.
Musiał siłować się z samym sobą, by nie odsłonić zębów w bezczelnym uśmiechu, gdy usłyszał oczekiwane zechcę. Bardzo dźwięczne, bardzo delikatne, a mimo wszystko zadziornie, jakby właśnie rzucała mu wyzwanie - Nigdy nie chciałem, żeby...Panienka miała wobec mnie jakiekolwiek obawy. Stąd brak mojej odpowiedzi na ostatni list.. - pociągnął farsę o jeden krok dalej, automatycznie chcąc odnaleźć w kobiecej twarzy sygnały, które podpowiedziałyby na ile może sobie jeszcze pozwolić.
- Do usług - tym razem schylił głowę w lekkim ukłonie, niemal parodiując szlacheckie obyczaje. Jeszcze tylko przez chwilę. Odwrócił ciało w stronę wyjścia, wyciągając dłoń przed siebie i wskazując milcząco drogę, którą chciał ją poprowadzić i..do celu, którego chciał ją zabrać.
Prowadził ją prostą drogą. Nie miał ochoty niepotrzebnie błądzić dusznymi korytarzami Munga. Tylko raz spojrzał do tyłu, chociaż delikatny stukot kobiecych bucików był niewystarczającym sygnałem, że nie zniknęła.
Zatrzymał się dopiero, gdy przekroczyli próg budynku, poddając się zimowemu zimnu. Nie zapinał płaszcza, którego czarne brzegi szarpał mróz, ale mimowolnie spojrzał na drobną sylwetkę Uli z niejasną potrzeba otulenia jej ramieniem. Zacisnął tylko mocniej dłoń i nadal bez słowa, przeszedł za róg Munga, gdzie w cieniu, pod zadaszeniem stał jego motor. Nawet bez większego dostępu światła wydawało się, że metal lśnił, jakby odbijał blask uśmiechu, który zawitał na wargach Skamandera, gdy w końcu dostrzegł maszynę. Usiadł bokiem, opierając dłonie za sobą, czekając aż jego towarzyszka zrozumie, co właśnie planował. I tym razem - nie musiał się kryć ani z szerokim uśmiechem, ani z rozbawioną, łobuzerską, wręcz chłopięcą iskrą w czarnych źrenicach.
- Mogę cię podsadzić ja, albo usiądziesz sama... - zawiesił głos, by jedną dłonią sięgnąć bródki, palcami zahaczając o spierzchnięte wargi. Zastukał w nie, jakby oceniał właśnie możliwości młodej kobiety -...oczywiście, jeśli się nie boisz...Panno Szlachcianko - dodał złośliwie, powtórnie korzystając z ciężkiej artylerii argumentu, na który - jak zdążył zauważyć, była wrażliwa.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Powinna była wysłać go do diabła już dawno temu i fakt, że jeszcze tego nie zrobiła, napawał ją pełnym irytacji zdumieniem.
Zazwyczaj to było proste i oczywiste. Nie pozwalała nikomu przywiązać się do siebie, i ona też nie przywiązywała się do nikogo. Uśmiechy, zachwycone spojrzenia i wybąkiwane przez drżące usta komplementy sprawiały jej przyjemność jedynie przez krótką chwilę; potem zupełnie przestawały już jakkolwiek dotykać próżności. Kolejne dostawane kwiaty przywykła wyrzucać przy pierwszym zakręcie, głupawe uśmiechy samozadowolenia zbywała krótkim, chłodnym spojrzeniem, nieporadne próby objęcia jej pleców tonem tak oschłym, że w cudowny sposób był w stanie wysuszyć całe morze męskiego entuzjazmu. Wszyscy mężczyźni byli tacy sami, tak samo zadufani w sobie, zachwyceni, zachłyśnięci tą swoją wydumaną męskością, porażeni własną nieistniejącą charyzmą i urokiem osobistym. I wszyscy zachowywali się jak zwierzęta, psy machające ogonem na widok każdej kobiety w okolicy i szczerzący na siebie kły ponad jej głową. I chociaż tylu z nich chciało ją zdobyć, ona zwyczajnie nie miała ochoty być zdobyta, i to broniło jej znacznie skuteczniej niż jakakolwiek inna tarcza. Wystarczyła zbroja nieskazitelnej, lodowatej uprzejmości, maska grzeczności tak odpychającej, że zazwyczaj była w stanie odpędzić wszystkich, którzy mieli ochotę zobaczyć, co znajdowało się za nią.
Zazwyczaj.
A jednak stała właśnie dokładnie naprzeciwko jednego z najbardziej irytujących mężczyzn na świecie, zastanawiając się gorączkowo, co właściwie nie zadziałało. Bo coś musiało nie zadziałać, coś musiało ją zawieść; świadomie nie dopuściłaby do siebie nikogo, już dawno odpychając go byle dalej wyciągniętą przed siebie ręką i umykając przez drzwi Munga prosto na świeże, przyjemnie mroźne powietrze o temperaturze jej spojrzenia. I wewnętrznie czuła, że właśnie to powinna zrobić. Przerwać dziwne, wibrujące w powietrzu napięcie, które sprawiło, że jasna skóra pokryła się nagle gęsią skórką, i przełamać dzielący ich dystans jednego oddechu. A potem odepchnąć go i zniknąć, wymazać go z pamięci razem z tym jego podejrzanym uśmiechem, podejrzanie zaczepnym wzrokiem i całą podejrzaną osobą.
Wiedziała, że jeszcze miała tego żałować, chociaż nie była pewna, czy była jeszcze w stanie odczuwać wyrzuty sumienia. Ale... nie potrafiła tego przerwać. Nie chciała, a przynajmniej nie w tym momencie- nie w środku gry, podczas której ktoś po raz pierwszy od długiego czasu postępował wbrew zasadom, nie padając jej do stóp. I zupełnie wybijając z poprzedniego rytmu spokojnego oddechu i zaledwie ukłucia irytacji, które przemieniło się niespodziewanie w nieprzerwany potok złości.
I wstydu, potwornego zażenowania, które, jak była pewna, na pewno odcisnęło się paskudnym rumieńcem na śnieżnej bieli policzków.
-Nie boję się Ciebie- powtórzyła uparcie, o ton wyższym głosem, szybko próbując ponownie posklejać pozrywane nerwy. Jeśli coś jeszcze było w stanie zaboleć, bolał wstyd. Nikt nie miał prawa nie odpowiadać na jej listy. To ona była tą, na której odpowiedzi należało czekać, i tą, która miała prawo zniknąć bez słowa. Ona, nie on i cała jego bezczelna osoba, jego pewny siebie wyraz twarzy, który sprawiał, że miała ochotę zacząć okładać go pięściami, uzyskując pewnie dość żałosny efekt. Nie zamierzała być żałosna. Nigdy.- Nie zdążyłam zatęsknić za Twoimi listami, drogi mężu.
Wspomnienie ich poprzedniego spotkania do tej pory sprawiało, że miała ochotę skulić się i cierpieć z wewnętrznej rozpaczy, że upadła tak nisko, i ktoś naprawdę śmiał zrównać ją i tego cholernego chama, stawiając ich na jednym poziomie. Dlatego nie miała pojęcia, jaka siła, oprócz pulsującej pod skórą ciekawości, nieprzerwanie pchała ją w ślad za nim, z całym jego chamstwem i prostactwem, przez drzwi Munga, przez chłodne styczniowe powietrze, przez resztki zalegającego śniegu aż do momentu, w którym się zatrzymał.
Mimowolnie mocniej zacisnęła splecione na piersi ręce, robiąc szybkie trzy kroki w tył, zupełnie tak, jakby miało to w magiczny sposób przenieść ją w czasie aż do przeklętego momentu, w którym zgodziła się na to.
-Oszalałeś- wydusiła w końcu oskarżycielskim tonem, czując znowu podchodzące do policzków gorąco. Zmrużyła oczy, mierząc gniewnie najpierw jego, a potem całą maszynę, i wściekle nakazując spokój kołaczącemu szybko sercu.- Co to jest?
Zraniona duma tym razem zapiekła dwukrotnie mocniej; chociaż krew huczała jej w uszach, zmusiła się do zrobienia kroku. Potem dwóch.
-Powiedziałam Ci już, że się nie boję- uniosła wyżej podbródek, przekonując samą siebie, że wcale nie była ciekawa, tylko wściekła, musiała być tylko wściekła.- To, że jestem od Ciebie mniejsza, wcale nie znaczy, że jestem od Ciebie słabsza.
Kolejny krok do przodu; czuła, jak trzęsą jej się nogi.
-Cholerny drań- wymamrotała całkiem wyraźnie, próbując dodać sobie odwagi, po czym nagle zmieniła zdanie.
-Skąd wiesz, że ufam Ci na tyle, żeby wsiąść?- Jeden krok do tyłu; i chwila konsternacji, chwila nieuwagi, którą natychmiast musiała skorygować.- Skąd wiesz, że ufam Ci w ogóle?
Nie wierzyła w to, co właśnie się działo, i była pewna, że nie uwierzy w to jeszcze przez długi czas. Ale wyjątkowo zadecydowała już, że zdąży pomyśleć o tym później.
Zazwyczaj to było proste i oczywiste. Nie pozwalała nikomu przywiązać się do siebie, i ona też nie przywiązywała się do nikogo. Uśmiechy, zachwycone spojrzenia i wybąkiwane przez drżące usta komplementy sprawiały jej przyjemność jedynie przez krótką chwilę; potem zupełnie przestawały już jakkolwiek dotykać próżności. Kolejne dostawane kwiaty przywykła wyrzucać przy pierwszym zakręcie, głupawe uśmiechy samozadowolenia zbywała krótkim, chłodnym spojrzeniem, nieporadne próby objęcia jej pleców tonem tak oschłym, że w cudowny sposób był w stanie wysuszyć całe morze męskiego entuzjazmu. Wszyscy mężczyźni byli tacy sami, tak samo zadufani w sobie, zachwyceni, zachłyśnięci tą swoją wydumaną męskością, porażeni własną nieistniejącą charyzmą i urokiem osobistym. I wszyscy zachowywali się jak zwierzęta, psy machające ogonem na widok każdej kobiety w okolicy i szczerzący na siebie kły ponad jej głową. I chociaż tylu z nich chciało ją zdobyć, ona zwyczajnie nie miała ochoty być zdobyta, i to broniło jej znacznie skuteczniej niż jakakolwiek inna tarcza. Wystarczyła zbroja nieskazitelnej, lodowatej uprzejmości, maska grzeczności tak odpychającej, że zazwyczaj była w stanie odpędzić wszystkich, którzy mieli ochotę zobaczyć, co znajdowało się za nią.
Zazwyczaj.
A jednak stała właśnie dokładnie naprzeciwko jednego z najbardziej irytujących mężczyzn na świecie, zastanawiając się gorączkowo, co właściwie nie zadziałało. Bo coś musiało nie zadziałać, coś musiało ją zawieść; świadomie nie dopuściłaby do siebie nikogo, już dawno odpychając go byle dalej wyciągniętą przed siebie ręką i umykając przez drzwi Munga prosto na świeże, przyjemnie mroźne powietrze o temperaturze jej spojrzenia. I wewnętrznie czuła, że właśnie to powinna zrobić. Przerwać dziwne, wibrujące w powietrzu napięcie, które sprawiło, że jasna skóra pokryła się nagle gęsią skórką, i przełamać dzielący ich dystans jednego oddechu. A potem odepchnąć go i zniknąć, wymazać go z pamięci razem z tym jego podejrzanym uśmiechem, podejrzanie zaczepnym wzrokiem i całą podejrzaną osobą.
Wiedziała, że jeszcze miała tego żałować, chociaż nie była pewna, czy była jeszcze w stanie odczuwać wyrzuty sumienia. Ale... nie potrafiła tego przerwać. Nie chciała, a przynajmniej nie w tym momencie- nie w środku gry, podczas której ktoś po raz pierwszy od długiego czasu postępował wbrew zasadom, nie padając jej do stóp. I zupełnie wybijając z poprzedniego rytmu spokojnego oddechu i zaledwie ukłucia irytacji, które przemieniło się niespodziewanie w nieprzerwany potok złości.
I wstydu, potwornego zażenowania, które, jak była pewna, na pewno odcisnęło się paskudnym rumieńcem na śnieżnej bieli policzków.
-Nie boję się Ciebie- powtórzyła uparcie, o ton wyższym głosem, szybko próbując ponownie posklejać pozrywane nerwy. Jeśli coś jeszcze było w stanie zaboleć, bolał wstyd. Nikt nie miał prawa nie odpowiadać na jej listy. To ona była tą, na której odpowiedzi należało czekać, i tą, która miała prawo zniknąć bez słowa. Ona, nie on i cała jego bezczelna osoba, jego pewny siebie wyraz twarzy, który sprawiał, że miała ochotę zacząć okładać go pięściami, uzyskując pewnie dość żałosny efekt. Nie zamierzała być żałosna. Nigdy.- Nie zdążyłam zatęsknić za Twoimi listami, drogi mężu.
Wspomnienie ich poprzedniego spotkania do tej pory sprawiało, że miała ochotę skulić się i cierpieć z wewnętrznej rozpaczy, że upadła tak nisko, i ktoś naprawdę śmiał zrównać ją i tego cholernego chama, stawiając ich na jednym poziomie. Dlatego nie miała pojęcia, jaka siła, oprócz pulsującej pod skórą ciekawości, nieprzerwanie pchała ją w ślad za nim, z całym jego chamstwem i prostactwem, przez drzwi Munga, przez chłodne styczniowe powietrze, przez resztki zalegającego śniegu aż do momentu, w którym się zatrzymał.
Mimowolnie mocniej zacisnęła splecione na piersi ręce, robiąc szybkie trzy kroki w tył, zupełnie tak, jakby miało to w magiczny sposób przenieść ją w czasie aż do przeklętego momentu, w którym zgodziła się na to.
-Oszalałeś- wydusiła w końcu oskarżycielskim tonem, czując znowu podchodzące do policzków gorąco. Zmrużyła oczy, mierząc gniewnie najpierw jego, a potem całą maszynę, i wściekle nakazując spokój kołaczącemu szybko sercu.- Co to jest?
Zraniona duma tym razem zapiekła dwukrotnie mocniej; chociaż krew huczała jej w uszach, zmusiła się do zrobienia kroku. Potem dwóch.
-Powiedziałam Ci już, że się nie boję- uniosła wyżej podbródek, przekonując samą siebie, że wcale nie była ciekawa, tylko wściekła, musiała być tylko wściekła.- To, że jestem od Ciebie mniejsza, wcale nie znaczy, że jestem od Ciebie słabsza.
Kolejny krok do przodu; czuła, jak trzęsą jej się nogi.
-Cholerny drań- wymamrotała całkiem wyraźnie, próbując dodać sobie odwagi, po czym nagle zmieniła zdanie.
-Skąd wiesz, że ufam Ci na tyle, żeby wsiąść?- Jeden krok do tyłu; i chwila konsternacji, chwila nieuwagi, którą natychmiast musiała skorygować.- Skąd wiesz, że ufam Ci w ogóle?
Nie wierzyła w to, co właśnie się działo, i była pewna, że nie uwierzy w to jeszcze przez długi czas. Ale wyjątkowo zadecydowała już, że zdąży pomyśleć o tym później.
Ulla Nott
Zawód : pracownica Służb Administracyjnych Wizengamotu
Wiek : 24 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
lend me your hand and we'll conquer them all;
but lend me your heart and I'll just let you fall
but lend me your heart and I'll just let you fall
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zasada była prosta. I naturalna. Prowokacja przyciągała ataki, ale i ciekawość, wzrastająca z każdym słowem, które wypowiadał. I wiedział, że działało tylko na wyjątkowe istoty. Na kobiety, które nie kryły swojego piękna pod przykrywką słabości. Ona była tego w pełni świadoma, wędrując za jego słowami tylko dlatego, że była silna. I cholernie piękna. I to była kolejna wiedza, z którą się nie kryła. Nawet jeśli podążała za nim, działało to w obie strony. Chciał, by z nim poszła. Chciał, by przy nim była, nawet piorunując chłodem spojrzenia, który wbrew założeniom - tylko podnosił temperaturę sytuacji, strzelając między ich sylwetkami niewidzialnymi iskrami, niby magicznymi pociskami.
Nigdy nie poświęcał dłuższego pomyślunku nad taktyką, nad...zdobyciem upatrzonej kobiety. Postępowanie było w jakiś sposób naturalne, przygotowując go na stracie. Tego w głębi ducha oczekiwała jego męska natura, wciąż poszukując wyzwania. To od dawna dręczyło jego duszę. I nie chodziło tylko o niedostępność. Spotykał kobiety, które mu się opierały bezbłędnie. To nie było tak nadzwyczajne (jakby chciał). Samuel intuicyjnie dostrzegał pierwiastek, który go fascynował. Ulla...miała go w niespotykanym dotąd nadmiarze. Igrał z ogniem. O tym nie musiał sobie przypominać. Za każdym razem, gdy krzyżował z arystokratką spojrzenie, doznawał niejasnego deja vu. Coś na granicy świadomości, wciąż zbyt cicho by mógł zarejestrować - odpowiadało mu na zadawane cicho pytania. I ta wiedza - w kolejny niewyjaśniony sposób - niepokoiła go. Ale parł dalej, nie potrafiąc cofnąć się choćby o krok.
I dlatego szedł wyprostowany, czując na plecach wbite niby carskie noże - sztylety Ullowego spojrzenia. Dlatego z jego warg nie potrafił zejść drgający w kącikach uśmiech. Dlatego niemal czarne źrenice odsłaniały zawadiacką iskrę. Dlatego - krew pulsowała głośniej, wybijając dudniący łomot w uszach - zapewne słyszany tylko przez niego.
Ktoś mógłby doszukiwać się schematu. Ot tani? podryw na niezwykłość maszyny, jaką stanowił motor. Przyciągniecie tu upatrzonej, błyśnięcie żartem, krótka przejażdżka...zakończona wizytą w nieswoim mieszkaniu. Nie. Tu brakowało wytycznych. Znowu (nieświadomie?) chciał w jej oczach rzeczywiście istnieć i przypominać się za każdym razem, gdy spoglądała zielenią gdzieś w twarze nieznajomych. A może za dużo myślał, dopisując swoim zamiarom głębię, której nie było, a plakietka bawidamka, tak bardzo się go trzymała, że zaczął nią żyć?
- Nie chcę żebyś się mnie bała - powtórzył, tym razem łagodniej, odwracając głowę, spoglądając na jej osłonięte kaskadą jasnych włosów lica. Była nawet moment, że w jego źrenicach zakołatała się nieznana, zdumiona nuta, która zniknęła nim dotarła do świadomości właściciela. Powrócił za to nienagannie naganny, szelmowski uśmiech. Chociaż ten - Ulla mogła usłyszeć z tonu głosu, bo Samuel wrócił do spoglądania w upatrzony w przestrzeni punkt - Śmiem wątpić, moja ukochana - nie wiedzieć czemu, słowa dziwnie łaskotały go w język. Nawet jeśli zdanie ułożyło się w żartobliwą kpinę, nie mógł oprzeć się wrażaniu, że powiedział coś więcej, coś niezrozumiałego i ulotnego niby mgiełka oddechu rozpływająca się w mroźnym powietrzu.
- Zapewne nie jeden raz - wzruszył ramionami, by całym ciałem, odwróconym ku kobiecie, chłonąć kaskadę malujących się emocji na jej zaróżowionych (od mrozu?) policzkach. Wciąż opierał się o motocykl, dłonie ułożył przy swoich bokach - To? - przechylił głowę, a ręka powędrowała ku wysuniętej kierownicy - ...to mój wierzchowiec - odpowiedział niemal niewinnie, z nieskrywaną dumą prezentując pojazd w barwach tak samo ciemnych jak jego oczy.
Nie poruszył się ani w momencie, gdy szlachcianka cofnęła się, ani gdy postąpiła ku niemu z uniesionym wyzywająco podbródkiem - A ja mówiłem, że nie chcę twego lęku - wolę fascynację - zdawały się mówić wargi, które jednak pozostały unieruchomione pełgającym wciąż uśmiechem. I jej lodowym, chociaż iskrzącym zielenią - spojrzeniem - To, że jestem od ciebie silniejszy, nie znaczy, że wykorzystam ją przeciw tobie. I to, że uważasz mnie za drania nie oznacza, że spełniam przypisywane mi zasługi - przynajmniej nie w tym negatywnym. I zamiast tłumaczyć coś dalej, ignorował uroczy określnik, jakim został okrzyknięty. Wyciągnął ku niej rękę - ...bo nie byłoby cię tu ze mną - nie opuścił dłoni, ani spojrzenia utkwionego w pełnym sprzeczności wzroku lady Nott. jedno, dwa uderzenia serca i podniósł się z siedzenia. Krok do przodu - Spodoba ci się - powiedział cicho, zatrzymując się przed arystokratką w odległości, która dzieliła ich na początku dzisiejszego spotkania. Tym razem to on stał z wysunięta przed siebie ręką, tyle, że jego gest zapraszał. Niemal metaforyczna próbą zmniejszenia dzielącego ich dystansu. tego fizycznego i...tego skrywanego na dnie w ich duszach.
Nigdy nie poświęcał dłuższego pomyślunku nad taktyką, nad...zdobyciem upatrzonej kobiety. Postępowanie było w jakiś sposób naturalne, przygotowując go na stracie. Tego w głębi ducha oczekiwała jego męska natura, wciąż poszukując wyzwania. To od dawna dręczyło jego duszę. I nie chodziło tylko o niedostępność. Spotykał kobiety, które mu się opierały bezbłędnie. To nie było tak nadzwyczajne (jakby chciał). Samuel intuicyjnie dostrzegał pierwiastek, który go fascynował. Ulla...miała go w niespotykanym dotąd nadmiarze. Igrał z ogniem. O tym nie musiał sobie przypominać. Za każdym razem, gdy krzyżował z arystokratką spojrzenie, doznawał niejasnego deja vu. Coś na granicy świadomości, wciąż zbyt cicho by mógł zarejestrować - odpowiadało mu na zadawane cicho pytania. I ta wiedza - w kolejny niewyjaśniony sposób - niepokoiła go. Ale parł dalej, nie potrafiąc cofnąć się choćby o krok.
I dlatego szedł wyprostowany, czując na plecach wbite niby carskie noże - sztylety Ullowego spojrzenia. Dlatego z jego warg nie potrafił zejść drgający w kącikach uśmiech. Dlatego niemal czarne źrenice odsłaniały zawadiacką iskrę. Dlatego - krew pulsowała głośniej, wybijając dudniący łomot w uszach - zapewne słyszany tylko przez niego.
Ktoś mógłby doszukiwać się schematu. Ot tani? podryw na niezwykłość maszyny, jaką stanowił motor. Przyciągniecie tu upatrzonej, błyśnięcie żartem, krótka przejażdżka...zakończona wizytą w nieswoim mieszkaniu. Nie. Tu brakowało wytycznych. Znowu (nieświadomie?) chciał w jej oczach rzeczywiście istnieć i przypominać się za każdym razem, gdy spoglądała zielenią gdzieś w twarze nieznajomych. A może za dużo myślał, dopisując swoim zamiarom głębię, której nie było, a plakietka bawidamka, tak bardzo się go trzymała, że zaczął nią żyć?
- Nie chcę żebyś się mnie bała - powtórzył, tym razem łagodniej, odwracając głowę, spoglądając na jej osłonięte kaskadą jasnych włosów lica. Była nawet moment, że w jego źrenicach zakołatała się nieznana, zdumiona nuta, która zniknęła nim dotarła do świadomości właściciela. Powrócił za to nienagannie naganny, szelmowski uśmiech. Chociaż ten - Ulla mogła usłyszeć z tonu głosu, bo Samuel wrócił do spoglądania w upatrzony w przestrzeni punkt - Śmiem wątpić, moja ukochana - nie wiedzieć czemu, słowa dziwnie łaskotały go w język. Nawet jeśli zdanie ułożyło się w żartobliwą kpinę, nie mógł oprzeć się wrażaniu, że powiedział coś więcej, coś niezrozumiałego i ulotnego niby mgiełka oddechu rozpływająca się w mroźnym powietrzu.
- Zapewne nie jeden raz - wzruszył ramionami, by całym ciałem, odwróconym ku kobiecie, chłonąć kaskadę malujących się emocji na jej zaróżowionych (od mrozu?) policzkach. Wciąż opierał się o motocykl, dłonie ułożył przy swoich bokach - To? - przechylił głowę, a ręka powędrowała ku wysuniętej kierownicy - ...to mój wierzchowiec - odpowiedział niemal niewinnie, z nieskrywaną dumą prezentując pojazd w barwach tak samo ciemnych jak jego oczy.
Nie poruszył się ani w momencie, gdy szlachcianka cofnęła się, ani gdy postąpiła ku niemu z uniesionym wyzywająco podbródkiem - A ja mówiłem, że nie chcę twego lęku - wolę fascynację - zdawały się mówić wargi, które jednak pozostały unieruchomione pełgającym wciąż uśmiechem. I jej lodowym, chociaż iskrzącym zielenią - spojrzeniem - To, że jestem od ciebie silniejszy, nie znaczy, że wykorzystam ją przeciw tobie. I to, że uważasz mnie za drania nie oznacza, że spełniam przypisywane mi zasługi - przynajmniej nie w tym negatywnym. I zamiast tłumaczyć coś dalej, ignorował uroczy określnik, jakim został okrzyknięty. Wyciągnął ku niej rękę - ...bo nie byłoby cię tu ze mną - nie opuścił dłoni, ani spojrzenia utkwionego w pełnym sprzeczności wzroku lady Nott. jedno, dwa uderzenia serca i podniósł się z siedzenia. Krok do przodu - Spodoba ci się - powiedział cicho, zatrzymując się przed arystokratką w odległości, która dzieliła ich na początku dzisiejszego spotkania. Tym razem to on stał z wysunięta przed siebie ręką, tyle, że jego gest zapraszał. Niemal metaforyczna próbą zmniejszenia dzielącego ich dystansu. tego fizycznego i...tego skrywanego na dnie w ich duszach.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Usta potrafiły kłamać. Oczy nie.
Dlatego wciąż, odważnie czy może bezczelnie (skoro przekraczała już wszelkie granice, mogła śmiało przekroczyć również tą) wpatrywała się prosto w jego oczy. Nie tak przyjemnie zielonych, jak oczy Percy'ego, których to zieleń zawsze wyciszała łagodnie każdą jej burzę. Nie łagodnie kawowych, jak psotne, zaczepne oczy Inary. Nie chłodnych i roztropnych, jak oczy Wynonny; nie wesołych ciepłem oczu Bena. W oczy, których nie znała- czarne jak inkaust, jednolicie, aksamitnie, bezkreśnie. I chociaż próbowała, w biernej złości zagryzając idealne perły zębów, nie potrafiła zrozumieć tego, co te oczy próbowały jej przekazać.
I ta niewiedza dręczyła ją najbardziej.
Była wszakże niekwestionowanym mistrzem tej gry bez słów. Jej oczy zawsze mówiły dokładnie to, co pragnęła przekazać. Najczęściej pogardliwą niechęć- to było wyrazić najłatwiej, wystarczyło zmrużyć oczy, nakryć je ciężkimi powiekami, zmarszczyć lekko brwi, burząc gładką taflę czoła. Z równą wprawą mroziła spojrzeniem nadmierny entuzjazm, karciła brak taktu, lekceważyła niewprawne zaloty i zbywała niechcianych rozmówców. Subtelna gra drgających lekko skośnych kącików i trzepotania wachlarzami rzęs. Trudniej było wyrażać rzeczy dobre. Wstydliwiej. Dlatego na radosne, ciepłe otwarcie oczu, na zmrużenie ich w krótkim, perlistym wybuchu śmiechu zdobywała się nad wyraz rzadko i w nad wyraz wyborowym towarzystwie.
Jednak potrafiła. Potrafiła to wszystko pokazać i równie doskonale potrafiła to wszystko odczytać. Jednak nie w jego przypadku.
Grał niezgodnie z jej regułami, i być może dlatego tak ciasno splotła ręce na piersi, próbując osłonić się przed wyczuwanym podskórnie atakiem. Sfrustrowana, zjeżona jak zła kotka, zarumieniona jak durna pensjonariuszka próbowała zrozumieć cokolwiek z błysku czarnych oczu, które w jakiś bolesny sposób wciąż trzymały ją na miejscu, powstrzymując przed odejściem na odległość większą niż trzy drobne kroki w tył. Chociaż nawet i one wzbudzały frustrację i piekącą złość- była Nottem. A Nottowie nie cofali się przecież nigdy.
Być może taki właśnie był. Być może nie starczyłoby jej palców u rąk, by zliczyć wszystkie te naiwne, chichoczące pruderyjnie kokietki, które znajdowały się w tym miejscu przed nią i które być może miały znaleźć się w tym miejscu po niej. Jednak nie zamierzała próbować tych rachunków; sama myśl wzbudzała w niej podskórną, niezrozumiałą irytację, której nie potrafiła zrozumieć i postanowiła wyniośle zignorować. Może właśnie taki był, może ze swoim nieznośnym, szelmowskim uśmiechem na wargach stanowił centrum wszechświata dla tych wszystkich kobiet, które porzucały dla niego wszystko i jeszcze więcej. Być może.
Być może bywali do siebie bardziej podobni, niż byłaby skłonna przyznać.
-Ach, więc to tak działa na kobiety?- Salwowała się kpiną, próbując zyskać na czasie. Robiła wszakże to, w czym była najlepsza; do czego była stworzona.- Mugolska bajka o czarnym rumaku i księciu-draniu, który draniem okazuje się dopiero wtedy, gdy na końcu bajki porzuca cotygodniową księżniczkę. To któraś z nich posłała Cię aż do szpitala?
Na początku drgnęła lekko, prawie niezauważalnie, w naturalnym odruchu ucieczki od (nie?)chcianej bliskości. Od wyciągniętej ciepłej, szerokiej dłoni; ile kobiet musiał nią obejmować? Ile nosów łamać? Uśmiechnęła się cierpko, po raz kolejny cynizmem kryjąc niepewność. Być może parodiował jej gest i wciąż, wciąż w ten irytujący, niezrozumiały sposób kiedy ona mówiła stop, on zdawał zbliżać się jeszcze bardziej.
Kiedy więc pewnie chwyciła go, niemalże za same palce, zaskoczona (nie?przyjemnie) tym nagłym ciepłem, zdumiała samą siebie i samą siebie zawiodła.
Ale nie cofnęła dłoni.
-A więc tak będzie wyglądać nasza podróż poślubna- Zmrużyła oczy, krzywiąc lekko pełne usta.- Liczyłam na coś bardziej imponującego.
Nie zawahała się jednak, pozwalając oczom błysnąć fascynacją, która, choć usilnie tłumiona, wciąż przebijała na powierzchnię. Być może jeszcze miała tego żałować- w tamtej chwili czuła jednak tylko słodki posmak ekscytacji i dziwne, jakby znajome i... przyjemne ciepło jego dłoni.
Dlatego wciąż, odważnie czy może bezczelnie (skoro przekraczała już wszelkie granice, mogła śmiało przekroczyć również tą) wpatrywała się prosto w jego oczy. Nie tak przyjemnie zielonych, jak oczy Percy'ego, których to zieleń zawsze wyciszała łagodnie każdą jej burzę. Nie łagodnie kawowych, jak psotne, zaczepne oczy Inary. Nie chłodnych i roztropnych, jak oczy Wynonny; nie wesołych ciepłem oczu Bena. W oczy, których nie znała- czarne jak inkaust, jednolicie, aksamitnie, bezkreśnie. I chociaż próbowała, w biernej złości zagryzając idealne perły zębów, nie potrafiła zrozumieć tego, co te oczy próbowały jej przekazać.
I ta niewiedza dręczyła ją najbardziej.
Była wszakże niekwestionowanym mistrzem tej gry bez słów. Jej oczy zawsze mówiły dokładnie to, co pragnęła przekazać. Najczęściej pogardliwą niechęć- to było wyrazić najłatwiej, wystarczyło zmrużyć oczy, nakryć je ciężkimi powiekami, zmarszczyć lekko brwi, burząc gładką taflę czoła. Z równą wprawą mroziła spojrzeniem nadmierny entuzjazm, karciła brak taktu, lekceważyła niewprawne zaloty i zbywała niechcianych rozmówców. Subtelna gra drgających lekko skośnych kącików i trzepotania wachlarzami rzęs. Trudniej było wyrażać rzeczy dobre. Wstydliwiej. Dlatego na radosne, ciepłe otwarcie oczu, na zmrużenie ich w krótkim, perlistym wybuchu śmiechu zdobywała się nad wyraz rzadko i w nad wyraz wyborowym towarzystwie.
Jednak potrafiła. Potrafiła to wszystko pokazać i równie doskonale potrafiła to wszystko odczytać. Jednak nie w jego przypadku.
Grał niezgodnie z jej regułami, i być może dlatego tak ciasno splotła ręce na piersi, próbując osłonić się przed wyczuwanym podskórnie atakiem. Sfrustrowana, zjeżona jak zła kotka, zarumieniona jak durna pensjonariuszka próbowała zrozumieć cokolwiek z błysku czarnych oczu, które w jakiś bolesny sposób wciąż trzymały ją na miejscu, powstrzymując przed odejściem na odległość większą niż trzy drobne kroki w tył. Chociaż nawet i one wzbudzały frustrację i piekącą złość- była Nottem. A Nottowie nie cofali się przecież nigdy.
Być może taki właśnie był. Być może nie starczyłoby jej palców u rąk, by zliczyć wszystkie te naiwne, chichoczące pruderyjnie kokietki, które znajdowały się w tym miejscu przed nią i które być może miały znaleźć się w tym miejscu po niej. Jednak nie zamierzała próbować tych rachunków; sama myśl wzbudzała w niej podskórną, niezrozumiałą irytację, której nie potrafiła zrozumieć i postanowiła wyniośle zignorować. Może właśnie taki był, może ze swoim nieznośnym, szelmowskim uśmiechem na wargach stanowił centrum wszechświata dla tych wszystkich kobiet, które porzucały dla niego wszystko i jeszcze więcej. Być może.
Być może bywali do siebie bardziej podobni, niż byłaby skłonna przyznać.
-Ach, więc to tak działa na kobiety?- Salwowała się kpiną, próbując zyskać na czasie. Robiła wszakże to, w czym była najlepsza; do czego była stworzona.- Mugolska bajka o czarnym rumaku i księciu-draniu, który draniem okazuje się dopiero wtedy, gdy na końcu bajki porzuca cotygodniową księżniczkę. To któraś z nich posłała Cię aż do szpitala?
Na początku drgnęła lekko, prawie niezauważalnie, w naturalnym odruchu ucieczki od (nie?)chcianej bliskości. Od wyciągniętej ciepłej, szerokiej dłoni; ile kobiet musiał nią obejmować? Ile nosów łamać? Uśmiechnęła się cierpko, po raz kolejny cynizmem kryjąc niepewność. Być może parodiował jej gest i wciąż, wciąż w ten irytujący, niezrozumiały sposób kiedy ona mówiła stop, on zdawał zbliżać się jeszcze bardziej.
Kiedy więc pewnie chwyciła go, niemalże za same palce, zaskoczona (nie?przyjemnie) tym nagłym ciepłem, zdumiała samą siebie i samą siebie zawiodła.
Ale nie cofnęła dłoni.
-A więc tak będzie wyglądać nasza podróż poślubna- Zmrużyła oczy, krzywiąc lekko pełne usta.- Liczyłam na coś bardziej imponującego.
Nie zawahała się jednak, pozwalając oczom błysnąć fascynacją, która, choć usilnie tłumiona, wciąż przebijała na powierzchnię. Być może jeszcze miała tego żałować- w tamtej chwili czuła jednak tylko słodki posmak ekscytacji i dziwne, jakby znajome i... przyjemne ciepło jego dłoni.
Ulla Nott
Zawód : pracownica Służb Administracyjnych Wizengamotu
Wiek : 24 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
lend me your hand and we'll conquer them all;
but lend me your heart and I'll just let you fall
but lend me your heart and I'll just let you fall
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
/ 11 marca
Z byciem hodowcą to jak z byciem czarodziejem. Kiedy raz dana umiejętność zawita w naszym życiu to choćbyśmy ją zwodzili, tłamsili i na wszystkie strony od niej uciekali to i tak zostaje w nas na zawsze. Z czasem jednak utwierdzamy się w przekonaniu, że jesteśmy w niej co raz to lepsi. Czynności, które wcześniej zajmowały nam kilka godzin teraz mieszczą się w godzinie, rzeczy, które po naszym wykonaniu wołały o pomstę do nieba nagle są dopięte na ostatni guzik. Mogłoby się wydawać, że po dwóch latach całkowitego zastoju Piwka zapomni o tym jak to jest opiekować się tyloma Mandragorami. Zapomni jak to jest doglądać do nich, pilnować każdej roślinki i opiekować się nimi tak by dojrzały nie zostawiając najmniejszych wątpliwości co do ich klasy. Ba! Nawet ona przez chwile martwiła się czy nadal to wszystko pamięta i czy nadal ma tyle samo werwy i ochoty by się nimi zajmować. W końcu kiedyś to była jedyna rzecz, która trzymała ją przy zdrowych zmysłach. Jako matka i żona nie miała łatwego dostępu do chwili oddechu. Okazało się szybko, że zmartwienia były bezsensowne i całkowicie bezpodstawne. Takie rzeczy zostają w naszej pamięci niczym nauka chodzenia czy latania. Po prostu w nocy o północy z zamkniętymi oczami. Poświęciła wiele czasu by doprowadzić zapuszczoną przez czas jej nieobecności szklarnie do ładu, ale kiedy w końcu jej się to udało, a ona mogła posadzić pierwsze Mandragory nie posiadała się z radości. Jej ojciec zawsze powtarzał, że po zasianiu pierwszego ziarna można się dowidzieć jaka będzie cała hodowla. Widząc jak ziemia przyjmuje do siebie młode Mandragory wiedziała, że będzie to bardzo dobra klasa tych roślin. Jeżeli chodzi o wykonywanie własnej pracy nie bawiła się w bycie skromną. Wszystko przychodziło jej z taką łatwością, wyuczoną starannością, a przede wszystkim z chęcią. Widząc, że owoc jej pracy bardzo szybko kiełkuje i bardzo łatwo jest określić, kiedy będzie mogła zebrać już dojrzałe Mandragory, Peony skontaktowała się ze Szpitalem św Munga i zapytała czy nie potrzebują dostawy tych wspaniałych i leczniczych roślin. Pewnie gdyby już wcześniej jej rośliny nie były uważane za pierwszorzędne to szatynka nie miałaby tam czego szukać. Przedstawiając się (najpierw nazwiskiem panieńskim, ale kiedy to niewiele mogło powiedzieć i nie istniało w żadnej dokumentacji jako dostawcy to nazwiskiem zmarłego męża) utorowała sobie powrót do dostaw. Ucieszyło ją to bardzo. Dostawa do Szpitala św Munga mogła zabezpieczyć jej finanse na parę miesięcy, a przez to, że pieniądze jakie udało jej się zarobić będąc za granicą prawie całkowicie rozeszły się na remont domu to bardzo tych funduszy potrzebowała. Dlatego wszystko musiała bardzo skrupulatnie przygotować. Pierwsza dostawa w końcu jest najważniejsza. Po pierwszej dostawie można powiedzieć jakie będą kolejne i kolejne i kolejne. Jeżeli widać, że ktoś nie sprawdza się jako hodowca, a jego rośliny nie nadają się do niczego to wiadomo, że nie można liczyć na więcej zleceń. Peony miała łatwiej. Potrafiła warzyć eliksiry i wiedziała, kiedy rośliny są najlepsze by uwarzyć z nich eliksir czy zrobić maść.
Weszła właśnie do jednej ze szklarni i spojrzała na ustawione przy ścianie skrzynki. Niemal do piątej rano wyrywała i ustawiała w skrzynkach wszystkie Mandragory. Nie mogła zrobić tego za pomocą magii ponieważ nie były to rośliny, których z ziemi można było pozbyć się siłą. Pora też nie była przypadkowa. Każdy zajmujący się tymi roślinami wiedział, że powinno się je zbierać w nocy. Ku szczęściu sąsiadów każda szklarnia była wyciszona i jedyną osobą, która była pokrzywdzona krzykiem roślin była Piwka. Na szczęście już dawno się do tego krzyku przyzwyczaiła. Policzyła dokładnie wszystkie skrzynki w każdej szklarni i coś jej się nie zgadzało. Brakowało jednej skrzyni. I choć było to całkowicie niemożliwe bo przecież sama wszystkie dokładnie pakowała to jednak jednej skrzyni nie mogła nigdzie znaleźć. Wróciła więc do altany, a potem do ogrodu myśląc, że zmęczenie zawiodło ją aż tam. Niestety niczego nie znalazła. Zdenerwowana starała się przypomnieć sobie, gdzie odłożyła ostatnią skrzynię, ale w głowie miała kompletną pustkę. To nie świadczyło dobrze. Jako twórca eliksirów nauczyła się, że wszystkie swoje składniki, fiolki i zioła powinna trzymać w dobrze ukrytym miejscu. I choć czasem się śmiała, że pewnego dnia pewnie po prostu o tym zapomni to nie spodziewała się, że kiedykolwiek przyjdzie jej zgubić skrzynkę pełną Mandragor. Zdenerwowana wróciła do szklarni i podnosząc różdżkę rzuciła zaklęcie związania na stojące w kolumnach skrzynki. Umówiła się w Szpitalu i miała zamiar terminu dotrzymać. Zawsze przecież była punktualna. Nie lubiła kiedy ktoś musiał czekać na nią i sama też nie lubiła czekać. Teraz jednak nie miała czasu na rozmyślanie o tym, gdzie mogła się podziać skrzynka. Nie miała nawet czasu wypić żadnego eliksiru, który mógłby odświeżyć jej pamięć. Miała się tym zająć po prostu później. Już miała się teleportować do dostawczej części szpitala, kiedy coś ją tknęło. Obróciła się i zobaczyła stojącą przy płocie sąsiadkę. Wychodząc ze szklarni i kierując się w stronę kobiety miała ochotę przewrócić oczami. Nie wiedziała czego kobieta potrzebuje tym razem, ale ciągłe nagabywanie jej o najmniejsze sprawunki doprowadzały Piwkę do szału. Z przyklejonym uśmiechem na ustach podeszła do płota. - O co chodzi, Pani Morris? - zapytała trochę głośniej, bo kobieta była w starszym wieku i mogła po prostu nie dosłyszeć. - Peony kochana, wybierasz się gdzieś? - zapytała kobieta spoglądając na ustawione w szklarni skrzynki. - Tak. Do szpitala św Munga. Muszę dostarczyć zamówienie. Naprawdę nie mam czasu, Pani Morris. - powiedziała uśmiechając się uroczo i odwracając się by wrócić do szklarni i w końcu się teleportować. - Ah… to tę jedną skrzynkę to sobie zostawiłaś, tak? - zapytała kobieta, a Peony aż wmurowało w ziemię. Odwróciła się w stronę kobiety i zaskoczona zapytała. - Jaką skrzynkę? - starsza kobieta pokiwała głową jakby właśnie tego się spodziewała. - Ja już nie spałam, kiedy te skrzynki nosiłaś i te rośliny ładowałaś. Widziałam jak wyniosłaś jedną i się zaciekawiłam po co. Ciężko na dwa etaty pracować co? - kobieta uśmiechnęła się do niej, a Peony już wiedziała, że gadania o tym nie będzie końca. - Poszłaś do altanki ze skrzynką, a wróciłaś bez niej. - dodała kobieta wskazując palcem wejście do różanej altanki. Peony pokręciła głową. - Niemożliwe. Sprawdzałam w niej. - odparła podążając wzrokiem za palcem sąsiadki. - Z liną wracałaś więc nie wiem gdzie zostawiłaś. - dodała kobieta, a Piwknę tknęło. Już wiedziała, gdzie zostawiła skrzynkę. Przypomniała sobie całą drogę od szklarni do… składzika. Właśnie do składzika. - Dziękuje, Pani Morris. - powiedziała Peony z szerokim uśmiechem na ustach. - Dziecko, dziecko! Poczekaj! Skoro będziesz w szpitalu to może mogłabyś mi odnowić receptę? Na Merlina kompletnie zapomniałam, a te maści od Ciebie to tak mi pomagają. - pokiwała głową. Ah ta sąsiedzka wyrozumiałość. Przecież każdy wszystko robi całkowicie bezinteresownie.
W Szpitalu św Munga była na czas chociaż w głębi duszy bała się, że się spóźni. Teleportowała się do magazynu i podając kartkę ze zleceniem mężczyźnie, który tam pracował odetchnęła z ulgą. Wystarczyło jeszcze tylko pójść do recepcji, wypełnić kilka druczków i można wracać do domu. Szczerze uwielbiała tę pracę, ale zapomniała już jak to jest nie spać przez prawie całą dobę. W końcu za dnia była matką i ciężko było to pogodzić z czymkolwiek innym. W nocy musiała doglądać mandragor i zajmować się domem, który ciągle wymagał wiele pracy. Tak jakby ciągle ktoś wymieniał jej baterię. Peony podeszła do lady i widząc kobietę w średnim wieku z plakietkę z imieniem „Martha” uśmiechnęła się. - Dzień Dobry. Właśnie dostarczyłam do magazynu Mandragory. Pan w magazynie powiedział, że muszę tutaj jeszcze parę rzeczy podpisać. - powiedziała posyłając kobiecie szeroki uśmiech. Martha spojrzała na nią i pokiwała głową zaraz pokazując coś palcem. Peony domyśliła się o co chodzi. - Tam jest kolejka, słońce. - powiedziała kobieta, a Piwka aż zbladła. Spędzi tutaj cały dzień. Albo i miesiąc. Na Merlina… służba zdrowia.
z.t
Z byciem hodowcą to jak z byciem czarodziejem. Kiedy raz dana umiejętność zawita w naszym życiu to choćbyśmy ją zwodzili, tłamsili i na wszystkie strony od niej uciekali to i tak zostaje w nas na zawsze. Z czasem jednak utwierdzamy się w przekonaniu, że jesteśmy w niej co raz to lepsi. Czynności, które wcześniej zajmowały nam kilka godzin teraz mieszczą się w godzinie, rzeczy, które po naszym wykonaniu wołały o pomstę do nieba nagle są dopięte na ostatni guzik. Mogłoby się wydawać, że po dwóch latach całkowitego zastoju Piwka zapomni o tym jak to jest opiekować się tyloma Mandragorami. Zapomni jak to jest doglądać do nich, pilnować każdej roślinki i opiekować się nimi tak by dojrzały nie zostawiając najmniejszych wątpliwości co do ich klasy. Ba! Nawet ona przez chwile martwiła się czy nadal to wszystko pamięta i czy nadal ma tyle samo werwy i ochoty by się nimi zajmować. W końcu kiedyś to była jedyna rzecz, która trzymała ją przy zdrowych zmysłach. Jako matka i żona nie miała łatwego dostępu do chwili oddechu. Okazało się szybko, że zmartwienia były bezsensowne i całkowicie bezpodstawne. Takie rzeczy zostają w naszej pamięci niczym nauka chodzenia czy latania. Po prostu w nocy o północy z zamkniętymi oczami. Poświęciła wiele czasu by doprowadzić zapuszczoną przez czas jej nieobecności szklarnie do ładu, ale kiedy w końcu jej się to udało, a ona mogła posadzić pierwsze Mandragory nie posiadała się z radości. Jej ojciec zawsze powtarzał, że po zasianiu pierwszego ziarna można się dowidzieć jaka będzie cała hodowla. Widząc jak ziemia przyjmuje do siebie młode Mandragory wiedziała, że będzie to bardzo dobra klasa tych roślin. Jeżeli chodzi o wykonywanie własnej pracy nie bawiła się w bycie skromną. Wszystko przychodziło jej z taką łatwością, wyuczoną starannością, a przede wszystkim z chęcią. Widząc, że owoc jej pracy bardzo szybko kiełkuje i bardzo łatwo jest określić, kiedy będzie mogła zebrać już dojrzałe Mandragory, Peony skontaktowała się ze Szpitalem św Munga i zapytała czy nie potrzebują dostawy tych wspaniałych i leczniczych roślin. Pewnie gdyby już wcześniej jej rośliny nie były uważane za pierwszorzędne to szatynka nie miałaby tam czego szukać. Przedstawiając się (najpierw nazwiskiem panieńskim, ale kiedy to niewiele mogło powiedzieć i nie istniało w żadnej dokumentacji jako dostawcy to nazwiskiem zmarłego męża) utorowała sobie powrót do dostaw. Ucieszyło ją to bardzo. Dostawa do Szpitala św Munga mogła zabezpieczyć jej finanse na parę miesięcy, a przez to, że pieniądze jakie udało jej się zarobić będąc za granicą prawie całkowicie rozeszły się na remont domu to bardzo tych funduszy potrzebowała. Dlatego wszystko musiała bardzo skrupulatnie przygotować. Pierwsza dostawa w końcu jest najważniejsza. Po pierwszej dostawie można powiedzieć jakie będą kolejne i kolejne i kolejne. Jeżeli widać, że ktoś nie sprawdza się jako hodowca, a jego rośliny nie nadają się do niczego to wiadomo, że nie można liczyć na więcej zleceń. Peony miała łatwiej. Potrafiła warzyć eliksiry i wiedziała, kiedy rośliny są najlepsze by uwarzyć z nich eliksir czy zrobić maść.
Weszła właśnie do jednej ze szklarni i spojrzała na ustawione przy ścianie skrzynki. Niemal do piątej rano wyrywała i ustawiała w skrzynkach wszystkie Mandragory. Nie mogła zrobić tego za pomocą magii ponieważ nie były to rośliny, których z ziemi można było pozbyć się siłą. Pora też nie była przypadkowa. Każdy zajmujący się tymi roślinami wiedział, że powinno się je zbierać w nocy. Ku szczęściu sąsiadów każda szklarnia była wyciszona i jedyną osobą, która była pokrzywdzona krzykiem roślin była Piwka. Na szczęście już dawno się do tego krzyku przyzwyczaiła. Policzyła dokładnie wszystkie skrzynki w każdej szklarni i coś jej się nie zgadzało. Brakowało jednej skrzyni. I choć było to całkowicie niemożliwe bo przecież sama wszystkie dokładnie pakowała to jednak jednej skrzyni nie mogła nigdzie znaleźć. Wróciła więc do altany, a potem do ogrodu myśląc, że zmęczenie zawiodło ją aż tam. Niestety niczego nie znalazła. Zdenerwowana starała się przypomnieć sobie, gdzie odłożyła ostatnią skrzynię, ale w głowie miała kompletną pustkę. To nie świadczyło dobrze. Jako twórca eliksirów nauczyła się, że wszystkie swoje składniki, fiolki i zioła powinna trzymać w dobrze ukrytym miejscu. I choć czasem się śmiała, że pewnego dnia pewnie po prostu o tym zapomni to nie spodziewała się, że kiedykolwiek przyjdzie jej zgubić skrzynkę pełną Mandragor. Zdenerwowana wróciła do szklarni i podnosząc różdżkę rzuciła zaklęcie związania na stojące w kolumnach skrzynki. Umówiła się w Szpitalu i miała zamiar terminu dotrzymać. Zawsze przecież była punktualna. Nie lubiła kiedy ktoś musiał czekać na nią i sama też nie lubiła czekać. Teraz jednak nie miała czasu na rozmyślanie o tym, gdzie mogła się podziać skrzynka. Nie miała nawet czasu wypić żadnego eliksiru, który mógłby odświeżyć jej pamięć. Miała się tym zająć po prostu później. Już miała się teleportować do dostawczej części szpitala, kiedy coś ją tknęło. Obróciła się i zobaczyła stojącą przy płocie sąsiadkę. Wychodząc ze szklarni i kierując się w stronę kobiety miała ochotę przewrócić oczami. Nie wiedziała czego kobieta potrzebuje tym razem, ale ciągłe nagabywanie jej o najmniejsze sprawunki doprowadzały Piwkę do szału. Z przyklejonym uśmiechem na ustach podeszła do płota. - O co chodzi, Pani Morris? - zapytała trochę głośniej, bo kobieta była w starszym wieku i mogła po prostu nie dosłyszeć. - Peony kochana, wybierasz się gdzieś? - zapytała kobieta spoglądając na ustawione w szklarni skrzynki. - Tak. Do szpitala św Munga. Muszę dostarczyć zamówienie. Naprawdę nie mam czasu, Pani Morris. - powiedziała uśmiechając się uroczo i odwracając się by wrócić do szklarni i w końcu się teleportować. - Ah… to tę jedną skrzynkę to sobie zostawiłaś, tak? - zapytała kobieta, a Peony aż wmurowało w ziemię. Odwróciła się w stronę kobiety i zaskoczona zapytała. - Jaką skrzynkę? - starsza kobieta pokiwała głową jakby właśnie tego się spodziewała. - Ja już nie spałam, kiedy te skrzynki nosiłaś i te rośliny ładowałaś. Widziałam jak wyniosłaś jedną i się zaciekawiłam po co. Ciężko na dwa etaty pracować co? - kobieta uśmiechnęła się do niej, a Peony już wiedziała, że gadania o tym nie będzie końca. - Poszłaś do altanki ze skrzynką, a wróciłaś bez niej. - dodała kobieta wskazując palcem wejście do różanej altanki. Peony pokręciła głową. - Niemożliwe. Sprawdzałam w niej. - odparła podążając wzrokiem za palcem sąsiadki. - Z liną wracałaś więc nie wiem gdzie zostawiłaś. - dodała kobieta, a Piwknę tknęło. Już wiedziała, gdzie zostawiła skrzynkę. Przypomniała sobie całą drogę od szklarni do… składzika. Właśnie do składzika. - Dziękuje, Pani Morris. - powiedziała Peony z szerokim uśmiechem na ustach. - Dziecko, dziecko! Poczekaj! Skoro będziesz w szpitalu to może mogłabyś mi odnowić receptę? Na Merlina kompletnie zapomniałam, a te maści od Ciebie to tak mi pomagają. - pokiwała głową. Ah ta sąsiedzka wyrozumiałość. Przecież każdy wszystko robi całkowicie bezinteresownie.
W Szpitalu św Munga była na czas chociaż w głębi duszy bała się, że się spóźni. Teleportowała się do magazynu i podając kartkę ze zleceniem mężczyźnie, który tam pracował odetchnęła z ulgą. Wystarczyło jeszcze tylko pójść do recepcji, wypełnić kilka druczków i można wracać do domu. Szczerze uwielbiała tę pracę, ale zapomniała już jak to jest nie spać przez prawie całą dobę. W końcu za dnia była matką i ciężko było to pogodzić z czymkolwiek innym. W nocy musiała doglądać mandragor i zajmować się domem, który ciągle wymagał wiele pracy. Tak jakby ciągle ktoś wymieniał jej baterię. Peony podeszła do lady i widząc kobietę w średnim wieku z plakietkę z imieniem „Martha” uśmiechnęła się. - Dzień Dobry. Właśnie dostarczyłam do magazynu Mandragory. Pan w magazynie powiedział, że muszę tutaj jeszcze parę rzeczy podpisać. - powiedziała posyłając kobiecie szeroki uśmiech. Martha spojrzała na nią i pokiwała głową zaraz pokazując coś palcem. Peony domyśliła się o co chodzi. - Tam jest kolejka, słońce. - powiedziała kobieta, a Piwka aż zbladła. Spędzi tutaj cały dzień. Albo i miesiąc. Na Merlina… służba zdrowia.
z.t
do not cry because it is over
smile because it happened
smile because it happened
Peony Sprout
Zawód : własna hodowla Mandragor & warzenie eliksirów
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
nie widziałam cię już od miesiąca. nic.
jestem może bledsza,
trochę śpiąca, trochę bardziej milcząca, lecz widać można żyć bez powietrza.
jestem może bledsza,
trochę śpiąca, trochę bardziej milcząca, lecz widać można żyć bez powietrza.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
To mógł być ktoś inny. Mógł - oczywiście. A jednak miała pełną świadomość faktu, że nie chciał nikogo innego. Nie potrafiłby teraz zaakceptować innego niż palącą ogniem zieleń źrenic, niż drwiący, wyzywający uśmiech i drobna sylwetka otulona aurą dumy i eterycznego piękna. I nie miał najmniejszego zamiaru rezygnować z widoku, który oferowała mu rzeczywistość. Chłoną obraz młodej kobiety, która z taką gracja lawirowała między szlachecką butą, a kobiecą delikatnością.
Cisza nie była jej atrybutem, chociaż czerwień warg drgała w urywanym milczeniu. To oczy mówiły więcej odzwierciedlały więcej. Z tajemnicą, którą chciał odkryć i zetknąć się ze skrywaną za taflą luster prawdę. Czy mógł? Czy powinien o nią prosić? Wszystko działało poza nim. Trwał we chwili zerwanej nagle, niby mroźny wiatr osiadający drobinami na kobiecych rzęsach i nie było mowy o zatrzymaniu. Grzechem byłoby to zrobić, a przeciw pięknu nie można było się łamać. Na pewno nie on.
Zadaszenie, pod którym zostawił motocykl osłaniało przed nasilającym się wiatrem, który wściekle uderzał o budynek, byleby przedrzeć się do pary czarodziejów otulonej czymś więcej niż ciszą. Skamander stał odwrócony ku kobiecie, z wyciągniętą dłonią. Niezmiennie ignorował gniewne pomruki wiatru i skrzące się złością spojrzenie Ulli. Widział coś jeszcze. Pomiędzy kolejnymi słowami tkwiła ciekawość, a może tęsknota? Nienazwana i odrzucana przez samą właścicielkę emocja, która popychała ją ku wyzwaniu, jakie rzucał auror. Takie samo, które pociągało Samuela ku szlachciance, drażniąc ulotną treścią przekazu.
Gra, w której zasady zmieniały się razem z nimi, pozostając wciąż niezmienną w rozumieniu dlaczego tu razem byli. sami jednak zainteresowani mieli daleką drogą, by sięgnąć źródła. Może ciche podszepty, które ignorowali, może niejasne przeczucie umykające nim chwyciło się je pewnie w karby świadomości. I metaforyczny taniec, którego kroków Skamander uczył się od nowa, tak bardzo rożnych od dotychczasowej, chaotycznej, lekkomyślnej formy. Nie wierzył, że można jeszcze inaczej. Nawet, jeśli dudniąca pod skórą krew wołała coś zupełnie innego.
- Książe-drań? - powtórzył, a czarna brew zafalowała w sugerowanej zadumie - Nawet podoba mi się określenie. czyżbym awansował z samego drania? - kpina za kpinę. Nie mógł pozbyć się szelmowskiego uśmiechu, ani tym bardziej kontynuacji podjętej tyrady - Przeceniasz moje możliwości. W końcu jestem już żonaty...księżniczko. Mam zasady, których nie łamię - nieznaczne pochylenie, które można byłoby odebrać jako dworskie dygnięcie, albo...kpinę. A Skamander mimowolnie zdradził skrawek wartości, którymi się kierował. Jeśli w coś wierzył, jeśli wierzył prawdziwie - oddawał się temu całym sobą. Tak rzecz miała się z pracą aurora, tak i z ideą zakonu feniksa. I tak było...z miłością. Tylko o tym ostatnim nie pamiętał, sądząc że zniknęło, pogrzebane razem z jego sercem prawie 7 lat wcześniej.
Trwał w otwartej pozycji niemal niezauważalnie postępując bliżej. Nie, nie poruszył się o krok, a jednak wiedział, że znalazł się na granicy, którą miał zamiar przekroczyć. I nawet jeśli spodziewał się ostatecznej zgody, to coś w nim niespokojnie drgnęło, gdy drobne palce chwyciły w końcu jego wyciągnięta dłoń. Zetknięcie z chłodną fakturą delikatnej kobiecej ręki wywołało poruszenie ciepła, którego nie spodziewał się w sobie odnaleźć.
Dopiero teraz poruszył się fizycznie, stawiając krok do przodu, tylko po to, by pozwolić wsunąć się dziewczęcej dłoni w jego dłoń. Palce Samuela mimowolnie przesunęły się po wierzchu jasnej skóry, by w końcu zamknąć w pewnym, ale delikatnym uścisku - Nikt nie powiedział, że to już koniec podróży - a skoro otrzymał wyraźne przyzwolenie, przyciągnął drobną sylwetkę ku sobie, ostrożnie obejmując ją ramieniem. Przez uderzenie serca, mignęła mu myśl, która nakazywała zamknąć Ulę w klatce swego objęcia. Zamiast tego, odsłonił jej drogę do motoru i wciąż podpierając jedna ręką, pozwolił by wsunęła się na siedzisko. Moment później sam znalazł się przed nią, pewnie chwytając kierownicę pojazdu - Musisz się mocno trzymać - odchylił się w miejscu, odwracając ku szlachciance. Bliskość Ulli i niemal minimalny dystans, jaki między nimi trwał - działały na niego jednoczenie pobudzająco i kojąco. Czekał, aż smukłe ramiona obejmą go w pasie. I raz jeszcze niejasna myśl załomotała mu gdzieś nad głową, próbując przebić się przez naturalny mur. Coś, co zagłuszał, nie pozwalając dotrzeć do świadomości. Przecież nie mógł rozpoznać ciepła, które czuł - ...i będzie głośno - dodał w momencie, gdy przekręcił kluczyk w stacyjce, a ryk silnika zagłuszył ewentualne protesty. Przesunął stopkę, odbił się w miejscu i w końcu ruszył, wjeżdżając w przestrzeń mroźnej ulicy.
Co zrobisz Panno Szlachcianko?
Cisza nie była jej atrybutem, chociaż czerwień warg drgała w urywanym milczeniu. To oczy mówiły więcej odzwierciedlały więcej. Z tajemnicą, którą chciał odkryć i zetknąć się ze skrywaną za taflą luster prawdę. Czy mógł? Czy powinien o nią prosić? Wszystko działało poza nim. Trwał we chwili zerwanej nagle, niby mroźny wiatr osiadający drobinami na kobiecych rzęsach i nie było mowy o zatrzymaniu. Grzechem byłoby to zrobić, a przeciw pięknu nie można było się łamać. Na pewno nie on.
Zadaszenie, pod którym zostawił motocykl osłaniało przed nasilającym się wiatrem, który wściekle uderzał o budynek, byleby przedrzeć się do pary czarodziejów otulonej czymś więcej niż ciszą. Skamander stał odwrócony ku kobiecie, z wyciągniętą dłonią. Niezmiennie ignorował gniewne pomruki wiatru i skrzące się złością spojrzenie Ulli. Widział coś jeszcze. Pomiędzy kolejnymi słowami tkwiła ciekawość, a może tęsknota? Nienazwana i odrzucana przez samą właścicielkę emocja, która popychała ją ku wyzwaniu, jakie rzucał auror. Takie samo, które pociągało Samuela ku szlachciance, drażniąc ulotną treścią przekazu.
Gra, w której zasady zmieniały się razem z nimi, pozostając wciąż niezmienną w rozumieniu dlaczego tu razem byli. sami jednak zainteresowani mieli daleką drogą, by sięgnąć źródła. Może ciche podszepty, które ignorowali, może niejasne przeczucie umykające nim chwyciło się je pewnie w karby świadomości. I metaforyczny taniec, którego kroków Skamander uczył się od nowa, tak bardzo rożnych od dotychczasowej, chaotycznej, lekkomyślnej formy. Nie wierzył, że można jeszcze inaczej. Nawet, jeśli dudniąca pod skórą krew wołała coś zupełnie innego.
- Książe-drań? - powtórzył, a czarna brew zafalowała w sugerowanej zadumie - Nawet podoba mi się określenie. czyżbym awansował z samego drania? - kpina za kpinę. Nie mógł pozbyć się szelmowskiego uśmiechu, ani tym bardziej kontynuacji podjętej tyrady - Przeceniasz moje możliwości. W końcu jestem już żonaty...księżniczko. Mam zasady, których nie łamię - nieznaczne pochylenie, które można byłoby odebrać jako dworskie dygnięcie, albo...kpinę. A Skamander mimowolnie zdradził skrawek wartości, którymi się kierował. Jeśli w coś wierzył, jeśli wierzył prawdziwie - oddawał się temu całym sobą. Tak rzecz miała się z pracą aurora, tak i z ideą zakonu feniksa. I tak było...z miłością. Tylko o tym ostatnim nie pamiętał, sądząc że zniknęło, pogrzebane razem z jego sercem prawie 7 lat wcześniej.
Trwał w otwartej pozycji niemal niezauważalnie postępując bliżej. Nie, nie poruszył się o krok, a jednak wiedział, że znalazł się na granicy, którą miał zamiar przekroczyć. I nawet jeśli spodziewał się ostatecznej zgody, to coś w nim niespokojnie drgnęło, gdy drobne palce chwyciły w końcu jego wyciągnięta dłoń. Zetknięcie z chłodną fakturą delikatnej kobiecej ręki wywołało poruszenie ciepła, którego nie spodziewał się w sobie odnaleźć.
Dopiero teraz poruszył się fizycznie, stawiając krok do przodu, tylko po to, by pozwolić wsunąć się dziewczęcej dłoni w jego dłoń. Palce Samuela mimowolnie przesunęły się po wierzchu jasnej skóry, by w końcu zamknąć w pewnym, ale delikatnym uścisku - Nikt nie powiedział, że to już koniec podróży - a skoro otrzymał wyraźne przyzwolenie, przyciągnął drobną sylwetkę ku sobie, ostrożnie obejmując ją ramieniem. Przez uderzenie serca, mignęła mu myśl, która nakazywała zamknąć Ulę w klatce swego objęcia. Zamiast tego, odsłonił jej drogę do motoru i wciąż podpierając jedna ręką, pozwolił by wsunęła się na siedzisko. Moment później sam znalazł się przed nią, pewnie chwytając kierownicę pojazdu - Musisz się mocno trzymać - odchylił się w miejscu, odwracając ku szlachciance. Bliskość Ulli i niemal minimalny dystans, jaki między nimi trwał - działały na niego jednoczenie pobudzająco i kojąco. Czekał, aż smukłe ramiona obejmą go w pasie. I raz jeszcze niejasna myśl załomotała mu gdzieś nad głową, próbując przebić się przez naturalny mur. Coś, co zagłuszał, nie pozwalając dotrzeć do świadomości. Przecież nie mógł rozpoznać ciepła, które czuł - ...i będzie głośno - dodał w momencie, gdy przekręcił kluczyk w stacyjce, a ryk silnika zagłuszył ewentualne protesty. Przesunął stopkę, odbił się w miejscu i w końcu ruszył, wjeżdżając w przestrzeń mroźnej ulicy.
Co zrobisz Panno Szlachcianko?
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Frunęła. Jej nakrapiane brunatnymi plamkami białe skrzydła niczym sztylet cięły w każdym swym ruchu chłodne powietrze, a czujne oczy wypatrywały tego, do którego jej pan nakazał dostarczyć przytroczoną do łapek wiadomość - Samuela Skamandera. Zwierze niesione wytrenowanym instynktem wylądowało bowiem początkowo na parapecie jednego z okien Munga. Śmiało pokonało granicę dzielącą zewnętrze od wnętrza, jakie oferowało uchylone okno i nie zastawszy adresata obróciła pytająco głową w niemym geście pytania na pielęgniarkę, która się do zastanej pielęgniarki. Ta się do niej uśmiechnęła (pielęgniarka do sowy, oczywiście) i już wyciągała rękę ku pierzastemu listonoszowi, gdy ten wierzgnął niespokojnie i wyzbył na dwór. Wiadomość nie była jej przeznaczona! Nie jej! Niepocieszony ptak niczym sęp okrążył więc placówkę nie mogąc pozbyć się wrażenia, że jego cel jest bliski. Nie mylił się. Zapikował w dół i od frontu naleciał na Skamandera przysłaniając mu drogę rozłożonymi skrzydłami i wczepiając się pazurami w kierownicę niczym w zmyślna gałąź. Sowa była znana czarodziejowi.
I show not your face but your heart's desire
Strona 1 z 2 • 1, 2
Recepcja
Szybka odpowiedź