Sabine Goyle
Nazwisko matki: Lovegood
Miejsce zamieszkania: Londyn
Czystość krwi: Czysta ze skazą
Zawód: gra na pianinie w klubie Swing 'n' Roll
Wzrost: 168 cm
Waga: 54 kg
Kolor włosów: ciemny brąz
Kolor oczu: orzechowe
Znaki szczególne: blizny po oparzeniu na lewej ręce
14 cali, giętka, Dąb szypułkowy, Łuska salamandry
Beauxbatons, Gryfy
Koń Shire
Wykrzywiony Arlekin
Zapach macierzanki i lawendy
Męska sylwetka podświetlona słońcem
Zielarswo, eliksiry, pływanie, czytanie, kiedyś taniec
Zjednoczeni z Puddlemere
jazda konna, pływanie, szachy czarodziejów
Stary, dobry, sprawdzony jazz, ostatnio swing
Rose Byrne
And all the stones of Leathertor are still.
A little quick breeze stirs, and dies. A hawk
Hangs quivering, high over Lowery Hill.
Wide-eyed, a hare starts suddenly, and goes
With great uneasy leaps over the ground:
And all the valley, void of stir and breath,
Waits revelation flash and flood of sound.
Rodziny się nie wybiera, po prostu rodzisz się w niej i już. Jesteś, żyjesz wśród niej. Bawisz się, dorastasz, idziesz do szkoły, zdobywasz zawód, zaczynasz swoje życie i tak w kółko. Pokolenie za pokoleniem.
W rodzinie Goyle panowały trochę inne zasady. Dzieci było dużo, było wesoło i radośnie, ale brakowało prawdziwego domu, bo rodzina Goyle nie należała do tych zwyczajnych. To rodzina magiczna, ale jakby tego nie wystarczyło – również cyrkowa. Podróżująca taborem po całej Anglii i Szkocji, czasem nawet zawitała do Irlandii czy Francji, niosąc ze sobą szansę na dobrą zabawę, efektowne widowisko i niesamowite występy. Każde z rodzeństwa miało swoją rolę do zagrania na cyrkowej arenie. Każde z nich przeszło wcale nie łatwą edukację artystyczną. Muzyka i taniec, czasem śpiew, koniecznie gra na jakiś instrumencie – rzeczy zupełnie nie związane z magią, ale w pojęciu ich rodziców - nieodzowne dla każdego artysty. W ich mniemaniu magiczna edukacja mogła poczekać. Sabine tańczyła. Zachwyt nad jej ruchem, gracją i wrodzonym poczuciem, że uczucia można również wyrażać poprzez skomplikowane gesty i kroki zamknięte w układy taneczne ogarniał niemal każdego widza. Tylko wyjątkowo twarde serce nie zachwycało się spektaklem małej tancerki. Zwłaszcza jej podniebnymi ewolucjami na szarfach. Gdzieś tam w tle zawsze towarzyszyła jej młodsza siostra – Amelle. Chciała być jak ona, obie małe tancerki zawsze w opozycji wobec siebie, nawet wtedy, gdy małe rączki podawały sobie zabawki, a małe serca były w jednym rytmie dzieciństwa. Perfekcjonistka Amelle i rezolutna Sabine, która zawsze bujała myślami w chmurach.
Obok istniała magia. Z początku nieporadna i pełna błędów, ale Sabine już jako pięciolatka robiła proste sztuczki, wykorzystując przy tym rośliny. Wyskakujące kwiaty z cylindra, rosnące ku górze długie pnącza bez pomocy długich linek czy tyczek, dywany z liści, deszcz kwiatów – to takie urocze i tak bardzo podobało się publiczności, a mała Sabine kochała to robić i przychodziło jej to z łatwością. Nie tyle rośliny słuchały dziewczynki, co ona umiała wsłuchiwać się w zielone łodygi i rozkołysane liście. Ale umiała też coś jeszcze – potrafiła dobierać składniki tak, by powstały z nich napary i eliksiry. Nic oczywiście potężnego – proste dziecięce próby, by stworzyć coś ze zwykłych składników.
Tak upływały lata. Siostry nie miały przyjaciół, bawiły się w swoim towarzystwie, właściwie większość czasu głównie trenowały pod czujnym okiem rodziców. Zwłaszcza matka była bardzo wymagająca, nie uznawała nieposłuszeństwa, ale za to emanowała ciepłem i miłością po prostu. Bardzo chciała, by jej dzieci żyły w prawdziwie bajkowym świecie, z dala od problemów innych czarodziejów, gdzie działo się tak wiele złych rzeczy. A te ludzkie wojny! Najpierw pierwsza, a potem druga. Co prawda wtedy jej dzieci były już dorosłe, ale rodzice wszędzie widzieli zagrożenie i potencjalne problemy. Może dlatego Sabine zawsze była taka trochę ciepła klucha, dość uległa i ufna, oczywiście do czasu.
Dostała się do klasy artystycznej w Akademii Magii Beauxbatons. Świat zupełnie inny od dotychczasowego. Przede wszystkim inni ludzie, młodzi, pełni marzeń, planów. pasji. I zazdrości oczywiście, bo tak zwykle bywa w całej tej baletowej otoczce. Nie, Sabine nie miała jakiś wielkich wrogów, ujmijmy to tak – nie miała przyjaciół, uczniowie raczej od niej stronili, a ona nie chciała zabiegać o ich przyjaźń. Nigdy nie umiała, przyzwyczaiła się, że to ją zawsze oklaskiwali widzowie, jej się należały laury pierwszej artystki w rodzinie. Skoro przyjaźnie nie chciały przyjść same, ona nie zamierzała im pomagać. Była zbyt wygodna i beztroska, a także mało empatyczna. Zakrawało to już o samolubstwo, ale czy przejmowała się krytyką? Jeśli nie dotyczyła tańca, to nie. Nie widziała powodu, by przypodobać się innym. Budowanie relacji z innymi po prostu ją nużyło i czuła, że traci tylko czas na niepotrzebne rzeczy.
Lata nauki, przeplatane wygłupami i szczeniackimi żartami naprawdę były ciężką praca. Taniec to nie tylko piękne stroje, efektowne skoki i romantyczna wizja pary zakochanych. To wysiłek i wyrzeczenia. Dieta, powykrzywiane stopy i zdarte do krwi paznokcie. Znój i pokora, której Sabine dawała radę, ale na swój sposób. Wszystko przychodziło jej z łatwością, urodziła się z ogromnym talentem, który umiała wykorzystywać. Nauczyciele chcieli z nią pracować, widzieli w niej potencjał. Kiedy czasem pojawiała się myśl, że może trochę zadziera nosa, szybko ją od siebie odganiała, bo jakże to? Po latach bycia grzeczną i posłuszną pragnęła odmiany, a szkoła dawała taką możliwość. Uczyła się tańca, szlifowała grę na klawiszach, ale nie nauczyła się współpracy z innymi. Wszystkiego chciała dokonać sama, a że miała bardzo mało czasu, więc z czasem pojawiły się braki w edukacji magicznych przedmiotów. Nigdy nie wybiła się ani w rzucaniu zaklęć czy uroków, nie wspominając już o transmutacji.
Normalna nauka szła więc swoim torem bez większych sukcesów, raczej opornie. W jednym Sabine była całkiem niezła. W tworzeniu eliksirów. Lubiła tworzyć coś z niczego, coś od podstaw, to ją jednocześnie relaksowało i uspokajało.
Szkołę ukończyła w czasie trwania drugiej wojny światowej. Ten światowy ferment nie dotyczył bezpośrednio czarodziejów, ale znacznie utrudniał życie. Na przykład to, że Sabine chciała bardzo występować w Operze Garnier w Paryżu, a na razie było to niemożliwe. Jak większość przedstawicieli magii nie zamierzała się mieszać w sprawy Mugoli. Nie mogła występować, bo i gdzie; wszystkie znamienite miejsca nie działały, nie organizowano przedstawień, zresztą kto przy zdrowych zmysłach myślałby teraz o chodzeniu na przedstawienia baletowe? Mieszkańcy Londynu martwili się o własną skórę, obawiali się nalotów, martwili się o kwaterunek i strawę, nie o doznania kulturalne. Został więc tylko cyrk, w którym Sabine niespecjalnie się widziała. Lata nauki w Beauxbatons sprawiły, że zapomniała, co to wygłupy i sceniczne triki. Chciała tańczyć w czymś wielkim jako Carmen albo Esmeralda, by nie zaprzepaścić swoich umiejętności, a musiała występować na arenie wysypanej piaskiem i trocinami. To takie nic dla panny Goyle, która była zbyt ambitną, ale również dobrą tancerką, odnajdującą się w każdych realiach życiowych i scenicznych. Zresztą tego lata, tak ciepłego, że zdawało się iż to afrykański ląd, a nie północne wybrzeża Europy, występowali przed Francuzami, a ten naród zawsze umiał docenić dobrą sztukę, nawet jeśli rozgrywała się ona pośród wojny i pod cyrkowym namiotem. Pan Clement – właściciel cyrku, który miał francuskie korzenie, bardzo chciał dać swoim rodakom trochę czarodziejskiej ułudy, że świat nie może być tak do końca zły, nawet jeśli dookoła toczy się straszna wojna.
Great glaring raindrops hiss and splash.
Shall we, who fumble in the gloom,
Find wisdom in the lightening flash?
No fetter of retarding Time
Can bind this force omnipotent,
The Gods' bright dagger driven through
Our circles of bewilderment.
Cóż… Podczas jednego z występów zdarzył się dość nieszczęśliwy wypadek, choć z drugiej strony przypadki nie zdarzają się ot tak. Panna Goyle przygotowywała się właśnie do swojego występu. Chciała się popisać, chciała, by czarodzieje się nią zachwycili. Nie do końca wiadomo, jak to się stało, ale wóz, w który trzymano magiczne eliksiry zapalił się. Kilka z nich eksplodowało, a to z kolei wystraszyło abraksany, które czekały w kolejce na wejście na arenę. Na nieszczęście na ich drodze stanęła Sabine. Czarodziejska pomoc nie mogła jej pomóc, bo jakby tego było mało mieszanina eliksirów boleśnie poparzyła nogę, wniknęła w skórę i z tego powodu kości zrosły się źle, doszło do zrostów i skrócenia się niektórych przerwanych ścięgien; wyrok zapadł sam – panna Goyle mogła się pożegnać raz na zawsze z karierką primabaleriny. Co jej pozostało? Chyba tylko powrót na łono rodziny. Wypłakała wówczas chyba wszystkie łzy, które miały starczyć na całe życie. Wydawało się, że ktoś wyrwał jej serce, a potem wstawił na powrót, ale byle jak i na odczepnego. Nie mogła znaleźć pocieszenia, chociaż szukała wszędzie. Powoli stawała się odludkiem, kimś kto chciał zniknąć, a już na pewno nie spotykać się z rodziną, gdzie co chwila ktoś by jej współczuł. Nie zniosłaby tego na dłuższą metę. Podobnie jak akompaniamentowania w cyrku na pianinie podczas występów czy jakieś roślinne sztuczki, bo tyle mogła. Zresztą od tego właśnie momentu zakopała się w książkach i jeśli nigdy nie należała do kujonów, dopiero po szkole zaczęła się do nich zaliczać. Taniec odszedł w zapomnienie, choć tylko fizyczne. Umysł wciąż myślał o jednym – o straconym marzeniu.
Kiedy pozbierała się po tych przykrych wydarzeniach, kiedy stopa nie rwała tak strasznym bólem, Sabine przeprowadziła się do Londynu. Najpierw dostała staż w Czarownicy, bo miała lekkie pióro, a poza tym od czegoś musiała przecież zacząć, a młodej kobiecie, tuż po szkole, najłatwiej było znaleźć pracę jako stenopistka. To była taka nudna praca. Dużo przepisywania, odpowiedzi na nadsyłaną korespondencję od czytelników, pisanie protokołów ze spotkań redakcyjnych. Sama raczej nie pisała do gazety, ciężko się wybić, kiedy jeszcze nie ma się tego pazura. Miała jednak coś, co zawsze się przydaje – wiedzę o ziołolecznictwie, zarówno tym magicznym, jak i zwykłym mugolskim. Kiedy do gazety nadchodziły pytania, dotyczące urody czy zdrowia, szybko okazało się, że panna Goyle sporo wie na te tematy i nie ma większego problemu z odpisami. Może nie stała się ekspertką, ale znacznie poprawiło się jej samopoczucie i samoocena. Umiejętność tworzenia eliksirów zdobyte na uczelni szlifowała we własnym mieszkaniu. Jeden pokój przeznaczyła na królestwo eliksirów. Kociołek, menzurki, fiolki, sitka, ceramiczne moździerze, szpatułki, gaza i wiele innych przedmiotów zalegało w tym miejscu, a intensywny zapach ziół wypełniał pomieszczenie.
Staż jednak dobiegł końca, a ona jakoś nie widziała się w gazecie. Do domu wracać nie chciała. Słuchać o sukcesach Amelle też nie, bo jej młodsza siostra płynęła na skrzydłach wielkich sukcesów, uwolniona z cienia starszej siostry wreszcie mogła pokazać na co ją stać. Sabine zazdrościła się okrutnie i nie chciała, by to okrucieństwo kiedyś zaślepiło ją do tego stopnia, że zrobi coś głupiego.
Teraz żyje się jej ciężko, zarabia bardzo mało, a utrzymuje się z gry w takim jednym swing bandzie w mugolskim lokalu Swing 'n' Roll. Pozostaje anonimowa i nikt nawet nie podejrzewa, że Sabine to nie taka zwykła podrzędna artystka. Miała marzenia, teraz nie ma nic – prócz narastającego poczucia samotności i beznadziejności świata. Z rodziną nie układa się jej najlepiej, choć stara się pamiętać o urodzinach i zwyczajowych liścikach, o których często jednak zapomina, bo gdy nie ma się własnej sowy, to kwestia korespondencji rozwiązuje się sama.
Zwykle pracuje, dopieszcza rośliny gęsto posadzone w drewnianych skrzyniach, rosną sobie w szklanej werandzie, spokojnie i bez pośpiechu, a pośród nich w ten sam sposób pracuje Sabine, kiedy tylko nie gra w klubie. Zawsze uważna, choć myślami daleko, jakby coś wciąż gnało ją do działania. Wyobcowana, wrażliwa na każdą krytykę, zazdrosna o świetnie rozwijającą się karierę siostry, nieco zmęczona życiem, zamknięta w sobie, widząca w każdym swojego wroga. Pragnie jakieś pozytywnej zmiany, jakiegoś odrodzenia, może cudownego wydarzenia, który odmieni jej los. Po cichu zaś marzy, by zarobić na kurs alchemików w Ministerstwie Magii, ale czy kiedykolwiek jej się uda, to już inna sprawa.
The angry leaping of the light:
Either be stricken blind, or see
Henceforth with more than common sight.
L. A Strong - 1931
1 | |
0 | |
5 | |
16 | |
0 | |
0 | |
4 |
kociołek cynowy, różdżka, krew reema
[bylobrzydkobedzieladnie]