Wydarzenia


Ekipa forum
Hogwart '41
AutorWiadomość
Hogwart '41 [odnośnik]07.11.15 14:17
First topic message reminder :

Echa ogłuszającego ryku tłumu dzwoniły mu w uszach jeszcze długo po tym, jak ostatnia osoba opuściła trybuny, chociaż szatnia Ślizgonów była tamtego dnia wyjątkowo cicha. Członkowie drużyny zwyczajnie przebrali się i wyszli, nie odzywając się do siebie wcale, najwidoczniej zbyt pochłonięci wewnętrznym przeżywaniem najbardziej spektakularnej porażki sezonu, żeby chociażby rzucić wulgarną obelgą. Zaadresowaną oczywiście do Gryfonów; czerwono-złotej siły, która dosłownie zmiotła ich z boiska, tuż po tym, jak zbłąkany tłuczek wykluczył z gry ich obrońcę. Zmuszeni do radzenia sobie w sześciu, jedynie miotali się żałośnie od słupka do słupka i nawet sędzia wydawał się im współczuć, bo pod koniec meczu zrezygnował z karania ich za faule. Nie żeby to cokolwiek zmieniło – spotkanie zakończyło się różnicą punktów tak kosmiczną, że Percival nawet nie próbował objąć jej myślami, kiedy kilkanaście minut po ostatnim gwizdku metodycznie i raczej bez większego celu zdrapywał z rączki miotły zaschnięte błoto.
Opuścił szatnię samotnie, z jakiegoś powodu nie czując się w nastroju na eskortowanie kontuzjowanego obrońcy do Skrzydła Szpitalnego, bo mimo początkowych prób, nie był w stanie przyłączyć się do ogólnej wściekłości, promieniującej z pozostałych Ślizgonów. Pewnie powinien - zostali właśnie pokonani przez swoich najbardziej zaciekłych wrogów i niepisana zasada nakazywała zjednoczenie się w pokoju wspólnym na kilkugodzinnym planowaniu paskudnego odwetu – ale nic nie mógł poradzić na fakt, że jego własne emocje zdawały się buntować przeciw niemu. Nie podskakiwał co prawda radośnie, bo poczucie porażki, zwłaszcza tak sromotnej, nie było czymś z czym potrafił bezproblemowo sobie poradzić (nigdy nie umiał przegrywać, nawet w dzieciństwie irytował się infantylnie, rozrzucając pionki po szachownicy za każdym razem, gdy rozgrywka nie przebiegała po jego myśli), ale odczuwał też jakąś chorą, wewnętrzną satysfakcję na wspomnienie zmasakrowanej twarzy wyeliminowanego z meczu chłopaka, który może i był dobrym graczem, ale prywatnie stanowił podręcznikowy wręcz przykład rozpieszczonego skurwysyna. I jeżeli Percy czegokolwiek żałował, to tego, że to nie on był osobą, która posłała pechowy tłuczek w jego kierunku. Inna sprawa, że pewnie mógłby powstrzymać złośliwą piłkę, gdyby przypadkiem nie był zajęty patrzeniem w inną stronę.
Pochłonięty tą niesamowicie istotną, wewnętrzną walką, z którą jego siedemnastoletni organizm ledwie był w stanie sobie poradzić, prawie nie zauważył, że stopy nie niosły go wcale w kierunku wejścia do zamku. Zatrzymał się dopiero, gdy – okrążywszy połowę boiska do Quidditcha – natrafił na przeszkodę w postaci wysokiej sylwetki, opierającej się o ścianę przeciwległej szatni. Szkarłatne akcenty na szacie oraz budząca podejrzenia o pomieszaną z olbrzymami krew budowa powinny zapewne stanowić wystarczające powody do natychmiastowego odwrotu, ale na Percivala zadziałały w sposób wręcz przeciwny. Uśmiechnął się pod nosem, kompletnie ignorując widmo rozwścieczonych twarzy pozostałych Ślizgonów i blaknącą wizję ostatecznej punktacji meczu, i ruszył pewnie w stronę Benjamina, starając się nie zauważać dziwnych, kompletnie niezrozumiałych akrobacji, wykonywanych właśnie przez jego organy wewnętrzne.
- Wright – rzucił, z rękami w kieszeniach opierając się o ścianę obok chłopaka i dopiero wtedy zauważając, że para wydobywająca się spomiędzy jego warg nie była jedynie wytworem niskiej temperatury. – Nie powinieneś właśnie świętować zwycięstwa razem z resztą gryfońskich ciamajd? – zapytał. W normalnych okolicznościach za taki komentarz zarobiłby zapewne piękne uderzenie pięścią, aż zacząłby przypominać z twarzy ich obrońcę, ale okoliczności były dalekie od normalnych. A w jego głosie, wbrew pozorom, nie było charakterystycznej dla jego znajomych pogardy, choć uważny słuchacz byłby być może w stanie wychwycić lekko gorzką nutę.
Naprawdę nienawidził przegrywać.
Pewnym siebie gestem sięgnął w stronę Bena, wyciągając mu z ust mugolskiego papierosa (jego matka dostałaby zawału gdyby zobaczyła go z czymś tak plugawym w ręce), wciągając do płuc porcję dymu (na szczęście nie krztusząc się już przy tym jak panienka), by po dłuższej chwili ją wypuścić. – Gdybym nie wiedział lepiej, pomyślałbym, że czekasz, żeby mnie pocieszyć.




do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep

Percival Blake
Percival Blake
Zawód : duch Stonehenge
Wiek : 34
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Kawaler

kissing
d e a t h
and losing my breath

OPCM : 26 +5
UROKI : 40 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +1
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 18
Genetyka : Duch

Duchy
Duchy
https://www.morsmordre.net/t1517-percival-nott https://www.morsmordre.net/t1542-tatsu https://www.morsmordre.net/t12179-percival-blake#375108 https://www.morsmordre.net/f449-menazeria-woolmanow https://www.morsmordre.net/t3560-skrytka-bankowa-nr-416#62942 https://www.morsmordre.net/t1602-percival-nott

Re: Hogwart '41 [odnośnik]15.11.15 22:15
Tak, to właśnie robił, wprowadzał śmiertelnego, odwiecznego (bo na pewno Godryk i Salaraz lali się po wymuskanych pyskach jakimiś skórzanymi rękawisiami, czy innymi częściami garderoby, które w tamtych czasach nosili stateczni czarodzieje) wroga do najwrażliwszego miejsca w układzie krwionośnym każdego Gryfona. Benjamin nie sądził, by ktokolwiek z domu lwa mógł traktować Quidditch z niechęcią lub nawet obojętnie, jego postrzeganie świata jako czarno-białego powodowało mocne zaślepienie, ale ułatwiało radzenie sobie z krytycznymi sytuacjami. Przywykł przecież do ekstremum, nawet takiego jak w chwili obecnej, kiedy to zdradzał kolektywistyczne ideały na rzecz pragnień jednostki. Na szczęście był zbyt ogłupiony hormonami oraz postępującym w przerażającym tempie podekscytowaniu, by móc załamywać zgrabiałe dłonie nad swoim zdrowym rozsądkiem (czy kiedykolwiek taki posiadał?) i by planować przebłagalną mowę, gdyby na przykład Percival postanowił niecnie wykorzystać jego słabość do własnych celów. Czego właściwie powinien się spodziewać ze stuprocentową pewnością: czyż Ślizgoni nie słynęli właśnie z tej okropnej oślizgłości, z dwulicowości rozdwojonego języka i innych słów dźwiękonaśladowczych o pejoratywnym znaczeniu? Często zdawał się zapominać o pochodzeniu Percivala, wykorzystując je wyłącznie do widowiskowych bitew słownych, wyrafinowanych przytyków oraz zawoalowanych obelg, śmigających pomiędzy nimi niczym cukierkowe sztylety - niegroźne, acz widowiskowe i w swej chrupiącej słodkości nawet zjadliwe. Wyrwa między ich domami miała naprawdę doskonały wpływ na podnoszenie temperatury ich relacji albo stanowiła po prostu dobre jej wytłumaczenie. Trochę głupie, bowiem więcej spotykało ich z tej strony niedogodności...o jakich Benjamin kompletnie zapomniał. Tak jak o przysiędze bronienia tajemnic drużyny do ostatniej krwi, jaką złożył przed kilkoma miesiącami podczas świętowania swoich szesnastych urodzin. Wolał w tym szatniarskim momencie nie wizualizować sobie wyrazu twarzy gryfońskich druhów, orientujących się, że zaprosił do ich siedziby jakiegoś Ślizgona ze szlacheckiego rodu, dodatkowo z drużyny przeciwnej. Fakt, że zaprosił go po to, by szybko pozbyć się swoich (oraz jego) ciuchów na pewno ubarwiłby opowieść, ale nie potrafił przewidzieć, która jej część wywołałaby u przyjaciół większy szok. Wolał więc nie urzeczywistniać mglistych wizji - jeszcze zanim Percival zdążył dokończyć kpiące pytanie, Benjamin wyciągnął z kieszeni spodni różdżkę i udanie machnął nią w kierunku drzwi, upewniając się, że są zamknięte, sekundę później posyłając Nottowi szeroki uśmiech. Najchętniej roześmiałby się w głos z jego zgryźliwego komentarza, ale nie mógł dać mu tej satysfakcji. Przynajmniej nie od razu i nie w takiej formie.
- Wybaczam. Pewnie zastanawiasz się, dlaczego cię tutaj sprowadziłem... - odparował chłodnym i wyniosłym tonem, naśladując szlacheckich seniorów, mających zaraz przekazać potomkowi jakieś szalenie ważne prawdy. Nie wytrzymał jednak rozbawienia i ostatnie słowo zadrżało w cichym śmiechu, urywającym się szybko acz bardzo naturalnie, kiedy ze ściany zniknęły taktyczne plany a z ciała Percivala brudna qudditchowska szata. Nie sądził, że widok rozbierającego się chłopaka aż tak zadziała na jego układ nerwowy - był wdzięczny Merlinowi za sekundowe zaplątanie Notta w podkoszulek, bo inaczej nie zdążyłby ukryć skrajnie naćpanego wyrazu twarzy. Nie, nie planował tego, nie odliczał dni, nie snuł jakichś szczeniackich wizji, ba, nawet nie przechwalał się podobnymi marzeniami przed samym sobą. Wszystko działo się szybko, ale z jakąś dziwną naturalnością, nie pozwalającą Benjaminowi na zalanie się rumieńcem, kiedy zobaczył linię żeber Percivala i jego nagie, mocne ramiona, wydające się dużo mniej rozbudowane pod materiałem szkolnej szaty, w jakiej widział go na co dzień. Wpatrywał się w jego ciało bezpruderyjnie, jakby robił to całe życie albo – raczej – jakby robił to po raz pierwszy i starał się zachować profesjonalizm doświadczonego życiowo człowieka. Problem w tym, że paradoksalnie wcale takim doświadczeniem pochwalić się nie mógł. Nigdy nie dotykał innego mężczyzny w ten sposób, a subtelne (lub brutalne) zaloty, jakie szczeniacko oferował starszym koleżankom wydawałby mu się w tym przypadku potwornym świętokradztwem. Powinien się zaczerwienić, powinien nerwowo skubać dłońmi materiał spodni lub chociaż poprawiać niesforną fryzurę w niespokojną częstotliwością, okazując swoje zdenerwowanie, z tym, że…wcale nie czuł się spięty. Fizycznie owszem, jego całe ciało wydawało się gorące, ciężkie, napięte do ostatniego postronka przyzwoitości, ale psychicznie równie dobrze mógłby znów szybować w przestworzach, próbując zdzielić kogoś tłuczkiem. Był szczęśliwy, jakkolwiek żałośnie i głupio to nie brzmiało, odbijając się w jego pustej głowie, pozbawionej nagle wszelkich innych myśli. O tym, że właściwie bolał go cały lewy bok i że opuszcza właśnie największą prywatkę tego sezonu, zorganizowaną w Wielkiej Sali, by choć trochę odsunąć od zamku widmo zła, dziejącego się poza murami szkoły. A także – jeszcze dalej – poza murami niepozornej szatni, w której oddychali całkiem innym powietrzem. Wilgotnym, jakby lepkim od niepokornych myśli, na pewno rojących się także i w głowie Percivala. Widział to w jego spojrzeniu i w końcu czuł to na sobie, kiedy po wygłoszeniu jakiejś kpiącej uwagi – nie zdążył nawet usłyszeć jakiej, krew zbyt mocno szumiała w jego uszach – Nott znów łamał dystans przyzwoitości, podchodząc tak blisko, że Benjamin czuł falę ciepła, promieniującą od jego półnagiego ciała, zapowiadającą jednocześnie dotyk jego zimnych palców. Nie wzdrygnął się, przez pierwsze sekundy stojąc jak spetryfikowany i po prostu wpatrując się w intensywnie zielone tęczówki Percivala z tej niewielkiej odległości, pozwalającej na dostrzeżenie każdej pojedynczej rzęsy.
- Wielu rzeczy jeszcze o mnie nie wiesz – odparł powoli, siląc się na zawadiacki i kpiący ton, ale jego słowa nie wybrzmiały ostrością dystansu. Były raczej wyzywającą obietnicą poszerzenia obecnego stanu wiedzy na temat Benjamina o niezwykle istotną informację dotyczącą tego, że kompletnie zwariował na punkcie stojącego przed nim Ślizgona. Całkowicie, stuprocentowo, bezpowrotnie; w innym wypadku nie całowałby go nagle i gwałtownie, prawie wybijając sobie (i przy okazji Nottowi) zęby. Zderzenie zabolało, a raczej zabolałoby, gdyby mógł czuć cokolwiek poza przekraczającym wszelkie limity podnieceniem, kiedy w końcu przesuwał dłońmi po jego ramionach i klatce piersiowej, niecierpliwie kierując się ku sprzączce jego paska, którą odpiął z zadziwiającą łatwością. Ciągle zachłannie całował jego zmarznięte usta, będąc pewnym, że Percival czuje, że rozciągają się one w szerokim, prawdziwym uśmiechu. Nie triumfującym, nie złośliwym; po prostu jak najbardziej naturalnym dla chwili, w której czuł Notta tak blisko, zupełnie poddając się pragnieniu ciała. Pasek opadł z głośnym brzękiem na wyłożoną kafelkami podłogę, nieco przywracając Benjamina rzeczywistości. Na tyle, by przerwał pocałunek i wyrwał się spod jego dłoni, oddychając trzy razy ciężej niż zaraz po meczu i jakieś osiemset razy szybciej niż po podobnej aktywności sprzed kwadransa.
- Może jednak uda mi się znaleźć drogę pod prysznic - powiedział cichym, zdyszanym tonem, odpowiadając z mocnym opóźnieniem na wcześniejszą kpinę Notta, któremu znów przyglądał się z prawdziwym ogniem w oczach. Przez długą sekundę, potem zrobił krok do tyłu, potem jeszcze jeden i dwa kolejne w kierunku pryszniców, wyjątkowo nie wywracając się o pozostawioną przez jakiegoś lamusa miotłę. Ciągle uśmiechał się do Percivala uśmiechem naćpanym, szczęśliwym i absolutnie szczerym, bez skrępowania zsuwając z siebie spodnie. Wstyd zupełnie zniknął; Benjamin w ogóle nie mógł sobie przypomnieć tego uczucia, kiedy patrzył wyczekująco na Percivala, przepełniony wyłącznie wygłodniałym pragnieniem ponownego dotknięcia jego ciała swoimi dłońmi. - Pewnie przywykłeś do złotych wanien wypełnionych wonnymi olejkami, ale wybacz Nott, nie mamy tutaj takich szlacheckich wygód – poinformował go jeszcze uprzejmie, zanim zniknął za ścianką wyłożoną szaroburymi płytkami.


Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Hogwart '41 - Page 2 Frank-castle-punisher
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t656-benjamin-wright https://www.morsmordre.net/t683-smok#2087 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f203-kornwalia-sennen https://www.morsmordre.net/t4339-skrytka-bankowa-nr-178#92647 https://www.morsmordre.net/t1416-jaimie-wright
Re: Hogwart '41 [odnośnik]20.11.15 16:37
Trudno było mu uwierzyć, że minęły dopiero dwa tygodnie. Dwa tygodnie, w czasie których wielokrotnie odtwarzał we własnej głowie cały przebieg wieczoru, co nie zdarzyło mu się chyba nigdy wcześniej, rzadko kiedy bowiem popełniał sentymentalny grzech składowania wspomnień, skupiając się bardziej na życiu dniem obecnym, niż pogrążaniu w marzeniach. Tych przeszłych; o tych przyszłościowych zdarzało mu się myśleć jak każdemu, chociaż dzięki swojemu uporowi i szlacheckiej bucie, rozpatrywał je bardziej jako kiedyś niż być może. Rozkładania przeszłości na czynniki pierwsze jednak zażarcie unikał, głównie dlatego, że zazwyczaj nie kryła ona nic dobrego, a przynajmniej nic, co chciałby przeżywać jeszcze raz, wyświetlając zapamiętane obrazy jak autobiograficzny film, nagrany na nietrwałej kliszy.
Tym razem było inaczej; nie, nie snuł się po korytarzach nieprzytomnie, z maślanym spojrzeniem wbitym w pustkę, wpadając na merlinowiduchawinnych ludzi, ale dosyć często łapał się na żenujących próbach powrotu do pokoju życzeń. Mentalnego; na rzeczywisty brakowało mu odwagi, czy może raczej – brakowało mu jej do tej pory, bo wzgardzona, upuszczona na kafelki koszulka, stanowiła ostateczny dowód, że granica została przekroczona. Zabawne; wydawało mu się, że to wszystko (nadal wzbraniał się przed nazywaniem rzeczy po imieniu) pędziło do przodu zdecydowanie za bardzo, a jednocześnie jakaś część jego jestestwa przekonywała go, że działał niedostatecznie szybko, nadając jego ruchom irytującej nerwowości i wprawiając dłonie w drżenie. Dysonans sprzecznych emocji, walczących o władzę nad jego siedemnastoletnim umysłem, popychał go na krawędź szaleństwa. Któreś z nich należało uciszyć, a on znał tylko jeden sposób, żeby to zrobić. Krótkotrwały i nieodpowiedzialny, który odkrył całkiem przypadkowo, gdzieś między dwoma nierównymi uderzeniami serca, spowodowanymi nieprzyzwoitą bliskością nagiej skóry Benjamina.
Zamarł w bezruchu jedynie na kilka sekund, zatrzymany w miejscu nie tyle własnymi wątpliwościami (które wyparowały bezpowrotnie, gubiąc się we mgle na zewnątrz, czyniącej z gryfońskiej szatni samotną wyspę, całkowicie odseparowaną od reszty świata), co intensywnością utkwionego w nim spojrzenia, nieświadomie i odlegle zastanawiając się, czy łomoczące serce byłoby w stanie połamać mu żebra. Przypadkowość przychodzących mu do głowy spostrzeżeń może i by go rozbawiła, gdyby tylko był w stanie zatrzymać się nad nimi o sekundę dłużej; tymczasem nawet regularne oddychanie wydawało się zbyt trudne do opanowania, nie mówiąc już o odnalezieniu wśród strzępków myśli jakiejś sensownej odpowiedzi na niepokojąco nieodgadnione słowa Wrighta.
Których na szczęście nie było mu dane rozważać zbyt długo; zdążył jedynie zrobić głupią minę, sugerującą, że gdzieś pod warstwą skóry i kości zaczynała rozgrywać się beznadziejna walka logicznego rozumowania z obezwładniającym otępieniem, podczas gdy na jego ustach formowało się jedno, nieznaczące nic słowo (którego chyba nawet nie wypowiedział, za bardzo zaaferowany liczeniem jaśniejszych plamek na czekoladowych tęczówkach, żeby zrobić cokolwiek innego), zanim siła uderzenia zębów o zęby wyczyściła skutecznie jego pamięć krótkotrwałą, a umysł wypełniła błogosławiona pustka; zupełnie, jakby ktoś w środku wypowiedział ciche i łaskawe nox.
Nie walczył z tym; wyłączył się całkowicie, pozwalając sobie skupić się jedynie na niecodziennych doznaniach, płynących z dotyku szorstkich rąk na jego chłodnej skórze, tak innego od tego, do którego przywykł. Być może faktycznie wielu rzeczy jeszcze o nim nie wiedział, a niemal połowa jego krótkiego życia okazywała się niewystarczająca do zgłębienia wszystkich aspektów ich relacji. Zakazanej przecież już wcześniej, więc jaką różnicę mogło zrobić popchnięcie zabronionego o krok dalej?
Nie drgnął nawet, gdy przez szum krwi w jego uszach przebił się odgłos odskakującej sprzączki paska, zbyt zajęty namacalnym odkrywaniem benjaminowego ciała w ten niedostępny wcześniej sposób. Bardziej niż pozbyciem się kolejnej części garderoby przejmował się zresztą błądzącymi w pobliżu jego spodni dłońmi; nie potrafił więc powstrzymać chwilowego wyrazu rozczarowania na twarzy, gdy Gryfon przerwał pocałunek i zaczął się wycofywać, wypowiadając zdanie, które potrzebowało zdecydowanie zbyt wiele czasu, żeby przedrzeć się przez jego otępiały umysł.
Uśmiechnąłby się z rozbawieniem, gdyby nie fakt, że już to robił, znajdując powód do radości w zgoła innych rzeczach, niż ich słownych przepychankach.
I całe szczęście, bo twoje żarty robiły się coraz bardziej suche – odpowiedział dziwnie zmienionym głosem, również wykazując się zabójczym refleksem i nawiązując do wcześniejszej, nieudanej próby wcielenia się w rolę arystokratycznej głowy rodu. Ruszył za Wrightem niemal nieświadomie, ani na moment nie przerywając kontaktu wzrokowego, zupełnie jakby był marionetką, ciągniętą przez niewidzialną, promieniującą od niego siłę. Pozostawanie pod wpływem tej niezrozumiałej kontroli trochę go przerażało, choć jednocześnie był gotów zaakceptować jej istnienie. Być może fakt, że ich zażyłość wyewoluowała z braterskiej przyjaźni wcale niczego nie komplikowała, a – paradoksalnie – czyniła wiele kwestii prostszymi, bo przykładowo zwalniała Percivala z trudnego i mozolnego procesu budowania w sobie zaufania, które po prostu już dawno było na swoim miejscu. Benjamin znał go tak dobrze (czasami wydawało mu się, że wiedział o nim więcej, niż on sam o sobie), że niczego nie musiał mu wyjaśniać ani tłumaczyć i najprawdopodobniej tylko dlatego nie dał się obezwładnić kłującemu i zupełnie naturalnemu strachowi przed całkowitym odkryciem się przed drugą osobą. Nie w znaczeniu fizycznym; nie o pozbywanie się ubrań tu przecież chodziło, nawet jeżeli właśnie tak wyglądało to z pewnego dystansu, zwłaszcza gdy do zaścielających posadzkę materiałów dołączyły dwie pary spodni.
Których Percy pozbył się w sposób zdecydowanie nieelegancki, a już na pewno pozbawiony jakiejkolwiek gracji, głównie dlatego, że pijane podążanie wzrokiem za znikającą za kafelkową ścianką sylwetką, nie pozwoliło mu na patrzenie pod nogi. W efekcie mało brakowało, a straciłby równowagę, zaplątawszy się w nogawki; zamiast tego zatoczył się jednak na najbliższą szafkę, która uratowała go przed tym spektakularnym niepowodzeniem, o którym Ben z pewnością nie zapomniałby przez długi czas.
Nie szkodzi – odpowiedział głucho, częściowo dla zatarcia śladów po tymczasowej niedogodności. – Ani złoto, ani olejki i tak nie byłyby w stanie pomóc wam w pozbyciu się szlamu – dodał jeszcze, ale równie dobrze mógłby powiedzieć coś zupełnie innego, bo w tonie jego głosu nie było ani wyższości, ani drwiny, koniecznych do nadania temu zdaniu właściwego wydźwięku. Nie przejmował się tym jednak zbytnio, bo mijał właśnie murek, za którym zniknął Benjamin, a perspektywa tego, co czekało go po drugiej stronie, skutecznie zajęła każdy milimetr sześcienny jego komórek mózgowych.

| zt < 3




do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep

Percival Blake
Percival Blake
Zawód : duch Stonehenge
Wiek : 34
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Kawaler

kissing
d e a t h
and losing my breath

OPCM : 26 +5
UROKI : 40 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +1
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 18
Genetyka : Duch

Duchy
Duchy
https://www.morsmordre.net/t1517-percival-nott https://www.morsmordre.net/t1542-tatsu https://www.morsmordre.net/t12179-percival-blake#375108 https://www.morsmordre.net/f449-menazeria-woolmanow https://www.morsmordre.net/t3560-skrytka-bankowa-nr-416#62942 https://www.morsmordre.net/t1602-percival-nott

Strona 2 z 2 Previous  1, 2

Hogwart '41
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach