Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Łuk Durdle Door
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Łuk Durdle Door
Nieco oddalony od Weymouth rozległy piaszczysty brzeg plaży, na którym co jakiś czas wznoszą się ostre, niebezpieczne skały, spośród których największą jest wapienny łuk Durdle Door. Mnogość naturalnych przeszkód uczyniła to miejsce trudnym szlakiem konnym wytyczonym dla doświadczonych jeźdźców, którzy już od wieków pokonują się wzajemnie w pomysłach na ominięcie piętrzących się na plaży kamieni, dosiadając skrzydlatych rumaków.
Nie prosiłem się o to - o przekleństwo, które miesiąc po miesiącu wyszarpywało ze mnie siły. Mogłem tylko patrzeć, bierny i słaby w obliczu dramatycznych scen, wślizgujących się w jaźń za sprawą niewyjaśnionych mocy. Obrazy gnały, potworne migawki z najdalszych zakątków, wszędzie masakra, śmierć i jej upiorna potęga, każdy możliwy kataklizm, dusze ulatujące ze stygnących, bezwładnych ciał - poparzonych, sinych, zdeformowanych, zewsząd zmatowiałe spojrzenia, jęki dogorywających istnień, otoczonych hordą cieni. Żywy koszmar. Zamarłem w cholernej piaskownicy, zastygłem w tragicznej wizji końca i rosnącej kałuży krwi. Ani się obejrzałem, wsiąkająca w złote drobiny posoka rozpływała się po horyzont i krzepła na moich dłoniach, kurczowo zaciskanych na klepsydrze. Parzyła, jak parzył cały świat, zaś wewnątrz szklanych ścianek strużka czasu pędziła nieubłaganie, nie dając ni chwili na przyswojenie skali tragedii, na ostrzeżenia, reakcję, nawet na drgnienie rozpaczy. Wąż spleciony z czarnych mgieł wystąpił w roli gościa honorowego, zwieńczając oślizgłym widmem chaos zrodzony z wyższych bytów i astralnych zawiłości - po paru sekundach piekielnej panoramy czułem się otępiony przerażeniem, jakby moje własne siły zniknęły bezpowrotnie, bo byłem tylko marionetką na drodze śmiertelnych odłamków. Jak miałem się podnieść, wiedząc to wszystko? Widywałem najróżniejsze zdarzenia, małe świadectwa miłości, wielkie zagrożenia, anomalie, własnym zdrowiem przypłacałem ostrzeżenia, cierpiałem za możliwość przesypywania przyszłości między palcami, ale to? Zbyt wiele, zbyt późno, zbyt szybko; to nie było ostrzeżenie, a dotkliwa kara, przeznaczenie igrało ze mną, podsuwając rozwiązanie zagadki tuż przed jej finałem. Serce łomotało gwałtownie, szumiące echo pulsowało w skroniach, kiedy rozchylałem nieprzytomnie powieki. Piekły, jak po każdej wizji. Widziałem ich wiele, ale ta była najgorsza z nich wszystkich.
Przez moment nie kontaktowałem. Nie widziałem nic, nikogo, czułem na sobie lepkie odciski zniszczenia, jakby krew oblepiła całe ciało. Trwoga zaślepiła mnie doszczętnie, szamotałem się na rzeczywistym piasku, w amoku próbując znaleźć w nim rozwiązanie, rzucałem w przestrzeń nieskładne słowa, dygocząc. Coś szarpało, ciągnęło mnie, potrząsało ciałem, ale nie potrafiłem się skupić, wbijałem paznokcie w ziemię, kopałem - szukałem, ale nawet nie wiem czego, musiałem coś znaleźć, jakąś obietnicę, że przeżyjemy, jakieś marne wytchnienie, cokolwiek. Znalazłem - cudem i łutem parszywego szczęścia - własną różdżkę, którą musiałem wcześniej upuścić. Znajome drewno pod palcami było pierwszym krokiem do rzeczywistości, kolejnym bodźcem okazało się skamlenie, wzmożone, paniczne, przecięte popiskiwaniem i nerwowymi szczeknięciami - Szałwia. Nawet teraz była gotowa mnie ratować? Poczułem nagłe ukłucie wyrzutów sumienia - jak zwykle robiłem wszystkim pod górę. A potem dotarło do mnie, że nie ma czasu. Nie ma wyjścia, jeśli sami go sobie nie stworzymy.
- No już, już - wymamrotałem, chcąc dać psu jakiś znak, zanim rozejrzałem się za Evelyn - nadal z przerażeniem wymalowanym w oczach. Musiałem brać się w garść, natychmiast, jeśli nie dla siebie, to dla niej, dla Jarvisa, Jaspera, Everetta, dla Szałwii. Nie zdążyłem się podnieść, wiedziałem, że nie zdążę, rozpędzona gwiazda zmiotła nas siłą uderzenia. Jedyna pociecha, że byliśmy już zbici w grupę.
Paliło. Syknąłem, czując pieczenie i ból potłuczonego ciała. Szałwia wpadła na mnie, cudem nie staranował nas żaden koń, ziemia drżała, w uszach huk, na chwilę zagłuszający krzyki. Gdyby nie widok padającego dziecka, mógłbym bezwładnie poddać się woli nieba, ale było na to za wcześnie, nie zamierzałem ginąć bez prób ratunku. Pył dusił, wyrywając do kaszlu, a ja gramoliłem się niezdarnie do chłopca - jak najprędzej. Chciałbym mu ulżyć - oszczędzić bólu, cierpienia, strachu, ale mogłem co najwyżej rzucić proste zaklęcia lecznicze - kosztem cennych sekund. Sprawdziłem, czy nie zranił się w głowę, po jego policzkach już płynęły łzy. - Wiem, młody, wiem - mówiłem, wsuwając dłonie pod dziecięce ramiona, by dźwignąć go w górę, równocześnie rozglądając się za Evelyn i Jasperem. Byli obok. - Paskudna przygoda. Musisz mnie trzymać, jak najmocniej, rozumiesz? Rękami, nogami, nie puszczaj pod żadnym pozorem, nawet na chwilę - na ile mogłem sobie ufać? Słaba kondycja, epizodyczne drzemki, zwątpienie - cały ja. Teraz jednak zbierałem w sobie każdą cząstkę siły, bo dziecko miało jeszcze mniej szans ode mnie. Nie chciałem zostawiać małego w rękach Jaspera - nie wątpiłem, że podjąłby się zadania, ale za niego też czułem się odpowiedzialny, był ledwie pełnoletni, powinien skupić się na swoim życiu. Obejrzałem się na kuzynkę.
- Ev, damy radę dosiąść koni? Mico - powtórzyłem w stresie, ponownie kierując różdżkę na siebie, chcąc zyskać więcej szans na wszelki wypadek, potem zaś spojrzałem na Jaspera, zagubionego, jak my wszyscy. - Gdybyśmy się rozdzielili - nie, nie, N I E ma takiej mowy, ale zaklinanie rzeczywistości mogło zdać się na nic - spotkajmy się u Everetta - z nim, tylko z nim, bo musiał to przeżyć, wszyscy musieliśmy, uczepiłem się tej myśli każdą cząstką świadomości. Trzeba było znaleźć wspólny punkt, Jasper potrzebował wiedzieć, gdzie w razie ewentualności się kierować, ale przede wszystkim - musieliśmy uciekać natychmiast, nic innego nie miało znaczenia. Na końskich grzbietach, na miotłach, na własnych nogach - po prostu uciekać.
| Potwierdzam - Mico było na siebie i ponawiam je. Jeśli możemy jakimś cudem dosiąść koni - tak właśnie robię i biorę do siebie Jarvisa; jeśli nie możemy, to chyba zostaje nam bieg - w każdym wypadku robię wszystko co mogę, by uciec, poświęcam na to trzy pozostałe akcje
Przez moment nie kontaktowałem. Nie widziałem nic, nikogo, czułem na sobie lepkie odciski zniszczenia, jakby krew oblepiła całe ciało. Trwoga zaślepiła mnie doszczętnie, szamotałem się na rzeczywistym piasku, w amoku próbując znaleźć w nim rozwiązanie, rzucałem w przestrzeń nieskładne słowa, dygocząc. Coś szarpało, ciągnęło mnie, potrząsało ciałem, ale nie potrafiłem się skupić, wbijałem paznokcie w ziemię, kopałem - szukałem, ale nawet nie wiem czego, musiałem coś znaleźć, jakąś obietnicę, że przeżyjemy, jakieś marne wytchnienie, cokolwiek. Znalazłem - cudem i łutem parszywego szczęścia - własną różdżkę, którą musiałem wcześniej upuścić. Znajome drewno pod palcami było pierwszym krokiem do rzeczywistości, kolejnym bodźcem okazało się skamlenie, wzmożone, paniczne, przecięte popiskiwaniem i nerwowymi szczeknięciami - Szałwia. Nawet teraz była gotowa mnie ratować? Poczułem nagłe ukłucie wyrzutów sumienia - jak zwykle robiłem wszystkim pod górę. A potem dotarło do mnie, że nie ma czasu. Nie ma wyjścia, jeśli sami go sobie nie stworzymy.
- No już, już - wymamrotałem, chcąc dać psu jakiś znak, zanim rozejrzałem się za Evelyn - nadal z przerażeniem wymalowanym w oczach. Musiałem brać się w garść, natychmiast, jeśli nie dla siebie, to dla niej, dla Jarvisa, Jaspera, Everetta, dla Szałwii. Nie zdążyłem się podnieść, wiedziałem, że nie zdążę, rozpędzona gwiazda zmiotła nas siłą uderzenia. Jedyna pociecha, że byliśmy już zbici w grupę.
Paliło. Syknąłem, czując pieczenie i ból potłuczonego ciała. Szałwia wpadła na mnie, cudem nie staranował nas żaden koń, ziemia drżała, w uszach huk, na chwilę zagłuszający krzyki. Gdyby nie widok padającego dziecka, mógłbym bezwładnie poddać się woli nieba, ale było na to za wcześnie, nie zamierzałem ginąć bez prób ratunku. Pył dusił, wyrywając do kaszlu, a ja gramoliłem się niezdarnie do chłopca - jak najprędzej. Chciałbym mu ulżyć - oszczędzić bólu, cierpienia, strachu, ale mogłem co najwyżej rzucić proste zaklęcia lecznicze - kosztem cennych sekund. Sprawdziłem, czy nie zranił się w głowę, po jego policzkach już płynęły łzy. - Wiem, młody, wiem - mówiłem, wsuwając dłonie pod dziecięce ramiona, by dźwignąć go w górę, równocześnie rozglądając się za Evelyn i Jasperem. Byli obok. - Paskudna przygoda. Musisz mnie trzymać, jak najmocniej, rozumiesz? Rękami, nogami, nie puszczaj pod żadnym pozorem, nawet na chwilę - na ile mogłem sobie ufać? Słaba kondycja, epizodyczne drzemki, zwątpienie - cały ja. Teraz jednak zbierałem w sobie każdą cząstkę siły, bo dziecko miało jeszcze mniej szans ode mnie. Nie chciałem zostawiać małego w rękach Jaspera - nie wątpiłem, że podjąłby się zadania, ale za niego też czułem się odpowiedzialny, był ledwie pełnoletni, powinien skupić się na swoim życiu. Obejrzałem się na kuzynkę.
- Ev, damy radę dosiąść koni? Mico - powtórzyłem w stresie, ponownie kierując różdżkę na siebie, chcąc zyskać więcej szans na wszelki wypadek, potem zaś spojrzałem na Jaspera, zagubionego, jak my wszyscy. - Gdybyśmy się rozdzielili - nie, nie, N I E ma takiej mowy, ale zaklinanie rzeczywistości mogło zdać się na nic - spotkajmy się u Everetta - z nim, tylko z nim, bo musiał to przeżyć, wszyscy musieliśmy, uczepiłem się tej myśli każdą cząstką świadomości. Trzeba było znaleźć wspólny punkt, Jasper potrzebował wiedzieć, gdzie w razie ewentualności się kierować, ale przede wszystkim - musieliśmy uciekać natychmiast, nic innego nie miało znaczenia. Na końskich grzbietach, na miotłach, na własnych nogach - po prostu uciekać.
| Potwierdzam - Mico było na siebie i ponawiam je. Jeśli możemy jakimś cudem dosiąść koni - tak właśnie robię i biorę do siebie Jarvisa; jeśli nie możemy, to chyba zostaje nam bieg - w każdym wypadku robię wszystko co mogę, by uciec, poświęcam na to trzy pozostałe akcje
who are you when you're haunted by the ruin?
Wilkie Despenser
Zawód : wróżbita, zielarz
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
and so it goes
the stillness covers my ears
tenderly, until all sound disappears
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 15 +2
UZDRAWIANIE : 5 +3
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
The member 'Wilkie Despenser' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 96
'k100' : 96
Słysząc polecenie Billy’ego, Gwen zawahała się. Jak… jak ma wsiadać? A Artemis? A wszyscy inni? Przecież na pewno ktoś bardziej potrzebuje pomocy, niż ona. Poradzi sobie… jakoś. Bijący jednak żar był coraz mocniejszy i doskonale wiedziała, że jeśli nie uciekną stąd wszyscy szybko to… to…
Lepiej po prostu o tym nie myśleć.
– A Artemis? – mruknęła. Nie znała go, ale przecież próbował jej pomóc, prawda? Nie mogli go tu tak zostawić! Z drugiej strony, nie trzeba było być specjalistą, aby widzieć, że miotła nie udźwignie ich trójki, Billy wzmocnił zaklęciem młodego mężczyznę, który nie wahał się i po chwili zaczął biec, a lotnik miał zdecydowanie całkiem naglący wzrok.
Przełknęła więc z trudem ślinę, w końcu kiwając głową i usiadła za Billym, obejmując go najpierw delikatnie, a później mocniej, orientując się, że przecież w innym wypadku zleci. Nie była może asem, jeśli chodzi o lot na miotle, ale przecież znała podstawy i wiedziała, z jaką siłą wiąże się sam start.
– Snop? – spytała, trochę niepewna. Wokół spadały płomienie; po co miała wywoływać kolejne? Żeby inni ich zobaczyli, czy może Moore miał jakiś inny powód, który pozostawał dla niej tajemnicą? Szok, poparzenia i ogólny chaos wokół utrudniały pannie Grey chłodną, logiczną kalkulację.
Nie miała jednak zamiaru przeciwstawiać się prośbie Williama, dlatego gdy się wzbili, jej lewa dłoń zacisnęła się mocniej na jego pasie, chwytając z całych sił za ubranie, a prawa poszybowała w górę.
– Periculum! – powiedziała, tym samym przerywając poprzedni czar.
Czy to nie było ironiczne, że kolejny letni festiwal z rzędu okazał się dla niej katastrofalny i drugi rok z rzędu ta sama osoba próbowała uratować ją z opałów? Tym razem martwiła się jednak o to, że Moore, mimo najlepszych chęci, może nie podołać. Ona zaś mogła tylko mu nie przeszkadzać i próbować ochraniać tyły, co jednak nie było wcale takie proste. Na Boga, oby wszyscy wyszli z tego cało… Wiedziała, że Herbert, jako zdolny czarodziej, pewnie sobie jakoś poradzi, najpewniej był już poza plażą. Nie potrafiła się jednak wyzbyć myśli o przyjaciółce.
| -5 do rzutu; Periculum st. 20, +16 do OPCM, przy -5 = +11, wsiadam na miotłę
Lepiej po prostu o tym nie myśleć.
– A Artemis? – mruknęła. Nie znała go, ale przecież próbował jej pomóc, prawda? Nie mogli go tu tak zostawić! Z drugiej strony, nie trzeba było być specjalistą, aby widzieć, że miotła nie udźwignie ich trójki, Billy wzmocnił zaklęciem młodego mężczyznę, który nie wahał się i po chwili zaczął biec, a lotnik miał zdecydowanie całkiem naglący wzrok.
Przełknęła więc z trudem ślinę, w końcu kiwając głową i usiadła za Billym, obejmując go najpierw delikatnie, a później mocniej, orientując się, że przecież w innym wypadku zleci. Nie była może asem, jeśli chodzi o lot na miotle, ale przecież znała podstawy i wiedziała, z jaką siłą wiąże się sam start.
– Snop? – spytała, trochę niepewna. Wokół spadały płomienie; po co miała wywoływać kolejne? Żeby inni ich zobaczyli, czy może Moore miał jakiś inny powód, który pozostawał dla niej tajemnicą? Szok, poparzenia i ogólny chaos wokół utrudniały pannie Grey chłodną, logiczną kalkulację.
Nie miała jednak zamiaru przeciwstawiać się prośbie Williama, dlatego gdy się wzbili, jej lewa dłoń zacisnęła się mocniej na jego pasie, chwytając z całych sił za ubranie, a prawa poszybowała w górę.
– Periculum! – powiedziała, tym samym przerywając poprzedni czar.
Czy to nie było ironiczne, że kolejny letni festiwal z rzędu okazał się dla niej katastrofalny i drugi rok z rzędu ta sama osoba próbowała uratować ją z opałów? Tym razem martwiła się jednak o to, że Moore, mimo najlepszych chęci, może nie podołać. Ona zaś mogła tylko mu nie przeszkadzać i próbować ochraniać tyły, co jednak nie było wcale takie proste. Na Boga, oby wszyscy wyszli z tego cało… Wiedziała, że Herbert, jako zdolny czarodziej, pewnie sobie jakoś poradzi, najpewniej był już poza plażą. Nie potrafiła się jednak wyzbyć myśli o przyjaciółce.
| -5 do rzutu; Periculum st. 20, +16 do OPCM, przy -5 = +11, wsiadam na miotłę
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Rzut, bo mi Despenser ukradł kostkę
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
The member 'Gwendolyn Grey' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 56
'k100' : 56
To była chwila, chwila w której ludzie zrozumieli to, co miała do przekazania i w większości posłusznie zabrali się do działania, ewakuacji zwierząt, które inaczej, w panice, mogłyby zacząć tratować tych, którzy jak najprędzej poczęli umykać z miejsca, zapewne w kierunku świstoklików, a przynajmniej taką żywiła nadzieję. W myślach samolubnie wystosowując niemą prośbę do Merlina o uratowanie jej najbliższych, nie przykładając się do poświęcenia dla wszystkich tu obecnych.
Odwróciła się do Wilkiego, obecnie stojącego już tuż obok Jarvisa, Jaspera i Szałwii, patrząc, choć nie do końca widząc, ponieważ wyogromnione emocje znaczyły jej oczy szklistą powłoką. Była jednocześnie uradowana na ich widok i przerażona ich obecnością, bo wcale nie powinno ich tu być, tak jak zresztą i pozostałych. Ten dzień miał jednak wyryć się w ich pamięci już na zawsze, zabierając ze sobą całe zgromadzone w sercach ciepło, które nabyli podczas zawieszenia broni i festiwalu lata. - Nie czas myśleć co by było gdyby, musimy sobie radzić z tym, co mamy – odpowiedziała, marszcząc gniewnie brwi. Nie mogli teraz się zastanawiać nad niewiadomą, wątpić we własne możliwości. Musieli działać, skupić się na tym, by się stąd jak najszybciej wydostać i tyle, na nic innego nie mieli bowiem wpływu. - Jestem lżejsza, Jaskółka udźwignie mnie i Jaspera, bierz Jarvisa - skwitowała, pospiesznie sprawdzając uprząż obu koni. Machinalnie zerknęła na swojego wierzchowca. Wybrała ją nie bez powodu, choć wtedy jeszcze nie wiedziała, że siła i kondycja klaczy będzie tak istotna. Zazgrzytała zębami, gdy jej spojrzenie napotkało małego Sykesa. Nie tak to miało wyglądać. Szlag, szlag by to wszystko. - Wszystko będzie dobrze, niedługo wszystko będzie dobrze, obiecuję - przyrzekła, kucając tuż przed chłopcem, wolną dłonią łapiąc go za bark. Szkliste oczy wyjawiały wyogromnioną tęsknotę i niezrozumienie wobec obecnej sytuacji, braku ojca obok i chaosu, który nastał. Rozumiała to, sama przecież w przeszłości przeżyła piekło, lękając się o bliskich, o siebie i nigdy, przenigdy nie życzyła tego nikomu, a teraz musiała patrzeć jak ten niewielki chłopiec cierpi w oszołomieniu i miała wrażenie, że ten ból rozrywa również jej własną pierś.
Zdążyła dostrzec kątem oka nadlatujące z niebywałą prędkością ogniste światło, a potem… Potem wszystko zaczęło się trząść, ziemia się zachwiała, wyrzucając obłok pyłu, rozchodząc się silną falą uderzeniową, która większość ludzi zmiotła z nóg. Najwyraźniej nie mogła wybrać sobie gorszego momentu na tak wielką obietnicę, jaką dopiero co złożyła przerażonemu chłopcu.
Upadła na kolana, machinalnie zaciskając w dłoniach wodze swej klaczy. Poczuła gorejący ból w okolicy lewej łopatki, szum i pisk w uszach, a przez chwilę obraz przed oczami zaszedł głęboką czernią. Poczęła intensywnie mrugać, aż piach rozpoczął wędrówkę z oczu po policzkach, wypływając wraz ze łzami. Nie mogła się poddać, nie teraz. Dłonią szukała innej osoby, wpierw po omacku, aż wzrokiem poczęła rozpoznawać pierwsze kształty. W tle słyszała niewyraźne krzyki, jednak nie rozróżniała żadnego z nich, było ich wszak za wiele. Natrafiła dłonią na przegub Jaspera, zaciskając palce mocno, nie pozwalając mu odejść ani na krok, wiedząc, że zaraz obok niego powinien być kuzyn z chłopcem. Nie było czasu na to, by pozwolić sobie na zgubienie ich w ciemności, nie chciała nawet myśleć, co by się wtedy stało. Dopiero, gdy upewniła się, że wzrok powrócił, a słuch jest jedynie stłumiony, podniosła się z klęczek, kątem oka zerkając na całą trójkę. Obraz nieszczęścia, strachu i wymęczenia miał jej zapaść w pamięci już na zawsze, ale lepsze to niż śmierć.
Gdy Wilkie zajmował się Jarvisem, ona sumiennie zajęła się końmi, starając się upewnić, że dadzą radę wydostać się z ich pomocą z tego koszmaru. Klacze znów były wyraźnie zdenerwowane, jednak to nie przerażało Szkotki. Potrafiła myśleć tylko o tym, że jakimś cudem wcześniej zainicjowała zasłonienie im oczu, niejako ratując im wzrok przed piachem i pyłem. Ich zmysły mogły być teraz niezwykle przydatne, ponadto tą małą sztuczką uniknęli nadmiernego popłochu, bo wiedziała, że mogło być znacznie gorzej. Zbliżyła się z Jaskółką do Nitki, starając się uspokoić obie klacze, przemawiając do nich nad wyraz łagodnie, gładząc końskie szyje, zapewne z powodu szoku po chwilowym zaćmieniu, którego doznała. Nie liczyła na to, że uspokoją się zupełnie, a jedynie na tyle, by dały się dosiąść i prowadzić ku ucieczce. Mieli wszak niewiele czasu, który zwykł się niespodziewanie kurczyć
Dopiero, gdy uznała, że już nic więcej nie zdoła zrobić, a komentarz Wilkiego dotarł jej uszu, delikatnie ściągnęła klaczom materiały z oczu, pozwalając, by przez chwilę przyzwyczaiły się do światła, a raczej jego znikomej obecności, czujnie obserwując ich reakcje. Nie mieli wyboru, musieli uciekać, nawet jeśli wierzchowce wciąż się denerwowały. – Dość gadania, wsiadajcie i uciekajcie – zakomunikowała sztywno, już odbijając się z ziemi wprost na grzbiet siwki, pomagając zaraz Jasperowi dosiąść klaczy. Poczekała chwilę, moment, gdy Wilkie wsiadał z Jarvisem na klacz, w tym czasie myślami gorąco błagając Merlina, by wszyscy bezpiecznie dotarli do umówionego miejsca, wraz z samym Everettem i Arraxem, którzy – miała nadzieję – tam właśnie będą się kierować. – Widzimy się u Everetta. Wszyscy – dodała w pośpiechu, starając się nadać pewności swym słowom, choć nawracająca trwoga poddawała je znacznemu drżeniu. Musiała się skupić na drodze, wypatrywaniu znaków, więc nie zastanawiając się dłużej, spięła klacz do galopu, chcąc jak najszybciej stąd uciec.
|staram się uspokoić konie, ONMS III (rzucam), wsiadam na Jaskółkę z Jasperem i uciekam
Odwróciła się do Wilkiego, obecnie stojącego już tuż obok Jarvisa, Jaspera i Szałwii, patrząc, choć nie do końca widząc, ponieważ wyogromnione emocje znaczyły jej oczy szklistą powłoką. Była jednocześnie uradowana na ich widok i przerażona ich obecnością, bo wcale nie powinno ich tu być, tak jak zresztą i pozostałych. Ten dzień miał jednak wyryć się w ich pamięci już na zawsze, zabierając ze sobą całe zgromadzone w sercach ciepło, które nabyli podczas zawieszenia broni i festiwalu lata. - Nie czas myśleć co by było gdyby, musimy sobie radzić z tym, co mamy – odpowiedziała, marszcząc gniewnie brwi. Nie mogli teraz się zastanawiać nad niewiadomą, wątpić we własne możliwości. Musieli działać, skupić się na tym, by się stąd jak najszybciej wydostać i tyle, na nic innego nie mieli bowiem wpływu. - Jestem lżejsza, Jaskółka udźwignie mnie i Jaspera, bierz Jarvisa - skwitowała, pospiesznie sprawdzając uprząż obu koni. Machinalnie zerknęła na swojego wierzchowca. Wybrała ją nie bez powodu, choć wtedy jeszcze nie wiedziała, że siła i kondycja klaczy będzie tak istotna. Zazgrzytała zębami, gdy jej spojrzenie napotkało małego Sykesa. Nie tak to miało wyglądać. Szlag, szlag by to wszystko. - Wszystko będzie dobrze, niedługo wszystko będzie dobrze, obiecuję - przyrzekła, kucając tuż przed chłopcem, wolną dłonią łapiąc go za bark. Szkliste oczy wyjawiały wyogromnioną tęsknotę i niezrozumienie wobec obecnej sytuacji, braku ojca obok i chaosu, który nastał. Rozumiała to, sama przecież w przeszłości przeżyła piekło, lękając się o bliskich, o siebie i nigdy, przenigdy nie życzyła tego nikomu, a teraz musiała patrzeć jak ten niewielki chłopiec cierpi w oszołomieniu i miała wrażenie, że ten ból rozrywa również jej własną pierś.
Zdążyła dostrzec kątem oka nadlatujące z niebywałą prędkością ogniste światło, a potem… Potem wszystko zaczęło się trząść, ziemia się zachwiała, wyrzucając obłok pyłu, rozchodząc się silną falą uderzeniową, która większość ludzi zmiotła z nóg. Najwyraźniej nie mogła wybrać sobie gorszego momentu na tak wielką obietnicę, jaką dopiero co złożyła przerażonemu chłopcu.
Upadła na kolana, machinalnie zaciskając w dłoniach wodze swej klaczy. Poczuła gorejący ból w okolicy lewej łopatki, szum i pisk w uszach, a przez chwilę obraz przed oczami zaszedł głęboką czernią. Poczęła intensywnie mrugać, aż piach rozpoczął wędrówkę z oczu po policzkach, wypływając wraz ze łzami. Nie mogła się poddać, nie teraz. Dłonią szukała innej osoby, wpierw po omacku, aż wzrokiem poczęła rozpoznawać pierwsze kształty. W tle słyszała niewyraźne krzyki, jednak nie rozróżniała żadnego z nich, było ich wszak za wiele. Natrafiła dłonią na przegub Jaspera, zaciskając palce mocno, nie pozwalając mu odejść ani na krok, wiedząc, że zaraz obok niego powinien być kuzyn z chłopcem. Nie było czasu na to, by pozwolić sobie na zgubienie ich w ciemności, nie chciała nawet myśleć, co by się wtedy stało. Dopiero, gdy upewniła się, że wzrok powrócił, a słuch jest jedynie stłumiony, podniosła się z klęczek, kątem oka zerkając na całą trójkę. Obraz nieszczęścia, strachu i wymęczenia miał jej zapaść w pamięci już na zawsze, ale lepsze to niż śmierć.
Gdy Wilkie zajmował się Jarvisem, ona sumiennie zajęła się końmi, starając się upewnić, że dadzą radę wydostać się z ich pomocą z tego koszmaru. Klacze znów były wyraźnie zdenerwowane, jednak to nie przerażało Szkotki. Potrafiła myśleć tylko o tym, że jakimś cudem wcześniej zainicjowała zasłonienie im oczu, niejako ratując im wzrok przed piachem i pyłem. Ich zmysły mogły być teraz niezwykle przydatne, ponadto tą małą sztuczką uniknęli nadmiernego popłochu, bo wiedziała, że mogło być znacznie gorzej. Zbliżyła się z Jaskółką do Nitki, starając się uspokoić obie klacze, przemawiając do nich nad wyraz łagodnie, gładząc końskie szyje, zapewne z powodu szoku po chwilowym zaćmieniu, którego doznała. Nie liczyła na to, że uspokoją się zupełnie, a jedynie na tyle, by dały się dosiąść i prowadzić ku ucieczce. Mieli wszak niewiele czasu, który zwykł się niespodziewanie kurczyć
Dopiero, gdy uznała, że już nic więcej nie zdoła zrobić, a komentarz Wilkiego dotarł jej uszu, delikatnie ściągnęła klaczom materiały z oczu, pozwalając, by przez chwilę przyzwyczaiły się do światła, a raczej jego znikomej obecności, czujnie obserwując ich reakcje. Nie mieli wyboru, musieli uciekać, nawet jeśli wierzchowce wciąż się denerwowały. – Dość gadania, wsiadajcie i uciekajcie – zakomunikowała sztywno, już odbijając się z ziemi wprost na grzbiet siwki, pomagając zaraz Jasperowi dosiąść klaczy. Poczekała chwilę, moment, gdy Wilkie wsiadał z Jarvisem na klacz, w tym czasie myślami gorąco błagając Merlina, by wszyscy bezpiecznie dotarli do umówionego miejsca, wraz z samym Everettem i Arraxem, którzy – miała nadzieję – tam właśnie będą się kierować. – Widzimy się u Everetta. Wszyscy – dodała w pośpiechu, starając się nadać pewności swym słowom, choć nawracająca trwoga poddawała je znacznemu drżeniu. Musiała się skupić na drodze, wypatrywaniu znaków, więc nie zastanawiając się dłużej, spięła klacz do galopu, chcąc jak najszybciej stąd uciec.
|staram się uspokoić konie, ONMS III (rzucam), wsiadam na Jaskółkę z Jasperem i uciekam
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
The member 'Evelyn Despenser' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 75
'k100' : 75
Popłoch otoczenia nie sprzyjał skupieniu, lecz wola przetrwania robiła swoje, pchając adrenalinę w żyły i kierując umysł na odpowiednie ścieżki. Pierwszy szok, silny i odurzający, ustępował instynktowi, bo nie było wyjścia, liczył się jedynie cel, bezpieczny punkt z dala od fal, ognistych rozbłysków i drżącej ziemi. Nie miałem pojęcia, czy i kiedy do niego trafimy, czy w ogóle istniał, ale nie zamierzałem poddać się bez prób. Gdybym miał na to czas i przestrzeń, zauważyłbym, jak naturalnie rozumieliśmy się z Evelyn w sytuacji zagrożenia, odruchowo dzieliliśmy między siebie proste zadania - kiedy ona robiła użytek z niebywałego podejścia do zwierząt, ja zająłem się Jarvisem. Rozkładaliśmy skupienie na najważniejsze punkty, ale gdyby nie jej głowa na karku - zagubiłbym się parę minut temu.
- Już niedługo, Jarvis - obiecałem, starając się brzmieć pewnie, ale głos drżał mimo woli. Chciałem zapewnić go, że niedługo dołączy do nas Everett, że zaraz spotka się z tatą i wszystko będzie dobrze, ale kaszel dusił, nie zdołałem dodać nic więcej. Szybciej - myślałem tylko, próbując nadać sobie tempa, pozwalającego na natychmiastową ucieczkę. Trzymałem chłopca mocno, kurczowo przyciskając do siebie, a kiedy Evelyn udało się opanować konie, prędko zbliżyłem się do Nitki, łagodnie witając ją słowami.
- Nie zawiedź nas, Nitka - poprosiłem, nadal widząc w niej największą szansę na wydostanie się z piekła. Bez zbędnego ociągania postarałem się dosiąść klaczy, upewniając się przy tym, by Jarvis siedział ze mną jak najbezpieczniej - nie miałem zamiaru pozwolić, by zsunął się po drodze. Nie było takiej mowy.
- Szałwia, do nogi - rzuciłem jeszcze, bo nie mogłem zapomnieć o swojej najwierniejszej towarzyszce, choć nie wątpiłem, że będzie biec najszybciej, jak potrafiła. Już niedługo - powtarzałem, tym razem do siebie, w myślach, próbując walczyć mimo każdej niedogodności, jaka postanowiła stanąć dziś na drodze nam wszystkim.
| na wszelki wypadek robię uzupełnienie żeby było jasne, że próbuję uciekać na koniu
- Już niedługo, Jarvis - obiecałem, starając się brzmieć pewnie, ale głos drżał mimo woli. Chciałem zapewnić go, że niedługo dołączy do nas Everett, że zaraz spotka się z tatą i wszystko będzie dobrze, ale kaszel dusił, nie zdołałem dodać nic więcej. Szybciej - myślałem tylko, próbując nadać sobie tempa, pozwalającego na natychmiastową ucieczkę. Trzymałem chłopca mocno, kurczowo przyciskając do siebie, a kiedy Evelyn udało się opanować konie, prędko zbliżyłem się do Nitki, łagodnie witając ją słowami.
- Nie zawiedź nas, Nitka - poprosiłem, nadal widząc w niej największą szansę na wydostanie się z piekła. Bez zbędnego ociągania postarałem się dosiąść klaczy, upewniając się przy tym, by Jarvis siedział ze mną jak najbezpieczniej - nie miałem zamiaru pozwolić, by zsunął się po drodze. Nie było takiej mowy.
- Szałwia, do nogi - rzuciłem jeszcze, bo nie mogłem zapomnieć o swojej najwierniejszej towarzyszce, choć nie wątpiłem, że będzie biec najszybciej, jak potrafiła. Już niedługo - powtarzałem, tym razem do siebie, w myślach, próbując walczyć mimo każdej niedogodności, jaka postanowiła stanąć dziś na drodze nam wszystkim.
| na wszelki wypadek robię uzupełnienie żeby było jasne, że próbuję uciekać na koniu
who are you when you're haunted by the ruin?
Wilkie Despenser
Zawód : wróżbita, zielarz
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
and so it goes
the stillness covers my ears
tenderly, until all sound disappears
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 15 +2
UZDRAWIANIE : 5 +3
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Przysiągłbym, że serce podeszło mi pod same gardło, że niemalże się nim udławiłem, gdy toczyliśmy tę rozpaczliwą walkę z czasem; ziemia rosła w oczach, byliśmy coraz bliżej i bliżej, lecz determinacja – i zapewne odrobina szczęścia – pozwoliły mi powrócić na koński grzbiet, zaś samemu Arraxowi spowolnić upadek, odzyskać względną równowagę, a także kontrolę nad lotem. Sapnąłem cicho, kurczowo przylegając do końskiej szyi, gdy aetonan wyratował nas od spotkania z podłożem. Może i Lento uchroniłoby nas, albo przynajmniej konia, przed bólem i potencjalnymi urazami, lecz z pewnością zostalibyśmy w ten sposób spowolnieni. A przecież wyglądało na to, że każda sekunda była na wagę złota.
Dopiero wtedy zyskałem okazję, by potoczyć dookoła wzrokiem, spróbować ustalić, co stało się z pozostałymi jeźdźcami, czy którykolwiek z nich potrzebował pomocy – choć na nią mogło już być za późno, skonstatowałem w myślach, próbując zignorować przebiegający wzdłuż kręgosłupa dreszcz, przytłaczające poczucie zagrożenia. Najpierw ta zakichana, znaleziona przez Jarvisa kulka z przepowiednią czy innym bełkotem, teraz to. Czy naprawdę nigdy i nigdzie nie mogliśmy zaznać chwili spokoju?
Jarvis, musiałem znaleźć Jarvisa, i Jaspera, Evelyn, Wilkiego... Wszechobecna ciemność, głębsza niż jeszcze chwilę temu, przed tym przedziwnym rozbłyskiem, utrudniała rozeznanie się w sytuacji. Sylwetki migały w oddali, zarówno te ludzkie, jak i zwierzęce, jednak niełatwo było je rozpoznać. W powietrzu, i na lądzie, panował chaos, a choć nie wiedziałem, co stanowiło bezpośrednią przyczynę poruszenia, rozchodzącej się falami paniki, to jednego byłem pewien: wyścig przeszedł już do historii.
Jąłem przemawiać do Arraxa stanowczym, zabarwionym napięciem głosem, by nie tylko ruchem, ale i słowem nakłonić go do powrotu na plażę. Wtedy jednak poczułem coś jeszcze. Drżenie. Powietrze wibrowało, coraz silniej, gwałtowniej, zwiastując w ten sposób nadejście kolejnej tragedii. Tylko jakiej? I czym był ten cholerny rozbłysk, który otumanił mnie na tyle, że spadłem z konia? Strzelałem oczami w próbie zlokalizowania źródła problemu, zrozumienie spłynęło na mnie dopiero w chwili, w której obejrzałem się przez ramię, w stronę otwartych wód i nakrapianego kulami ognia nieba. – Kurwa – zakląłem słabo, niemalże bezgłośnie, nie mogąc uwierzyć w to, co widzę. Gdybym nie dosiadał Arraxa, z pewnością zamarłbym w bezruchu, stanął jak wryty, na szczęście pupilek Evelyn miał więcej oleju w głowie. Nie zatrzymywał się, nie pozwalał, by strach go sparaliżował. A im bliżej byliśmy miejsca, z którego startowaliśmy, tym więcej słyszałem; brzeg tonął w harmidrze, w krzykach, rżeniu koni, wzmocnionych magią ostrzeżeń. – Kurwa – powtórzyłem, gdy znów zerknąłem za siebie i zrozumiałem, czym była odcinająca się na tle wody i nieba smuga; to fala, która tylko rosła, sięgała wyżej i wyżej, tym samym potęgując wzbierającą w piersi panikę. Powinniśmy stąd zniknąć. Wszyscy. I to już.
Tylko czy naprawdę mogliśmy uciec? Przed przecinającymi nieboskłon kulami ognia? Skierowałem wierzchowca w stronę majaczących w dole czarodziejów, niektórzy wciąż tam tkwili, sami lub w towarzystwie zwierząt, musiałem się więc upewnić, czy jest tam również Jarvis, czy ktoś – moi krewniacy, Despenserowie – zdołał go stamtąd zabrać. Zmrużyłem ślepia, przeczesując spojrzeniem widoczną coraz lepiej grupę, poszukując nim znajomych twarzy. Nie zdążyłem jednak nacieszyć się faktem, że zlokalizowałem swego syna, że ujrzałem go na rękach kuzyna, bo niespodziewanie uderzyła w nas fala gorąca; skóra zapłonęła żywym ogniem, gardło zaczęło drapać od cisnącego się do ust i nosa pyłu, a do bólu głowy dołączyły również zawroty. Odruchowo uczepiłem się Arraxa, by przypadkiem znów nie spaść, nie dać się zrzucić. Za podmuchem żaru podążył ogłuszający huk, nie wiedziałem jednak, gdzie leżało jego źródło, czy coś wybuchało zaraz obok, czy kawałek dalej, to zresztą bez znaczenia, musieliśmy uciekać. – Spokojnie, spokojnie! – przemawiałem do wierzchowca, a przynajmniej próbowałem, siląc się na względnie opanowany ton głosu. Miałem nadzieję, że słowa wydobywają się spomiędzy mych warg, choć nie słyszałem ich, nie mogłem słyszeć; zagłuszało je dudnienie w uszach. – No już, już, zaraz ich znajdziemy – kontynuowałem, gładząc końską szyję, próbując dodać mu w ten sposób otuchy. Chciałem zakląć w ten sposób rzeczywistość, doprowadzić do porządku nie tylko Arraxa, ale i siebie. Nie tak miało to wyglądać. Tradycyjny tyścig, ostatni dzień festiwalu lata, zawieszenia broni...
Próbowałem nakłonić aetonana, by kierował się tam, gdzie ostatnio ujrzałem drobną sylwetkę syna; nie był wtedy sam, na szczęście, towarzyszyli mu inni bliscy sercu czarodzieje. Musiałem go odnaleźć, ich wszystkich, jak najszybciej odlecieć z Dorset, wrócić do domu. Tylko czy te kule ognia, wybuchy, huki, dotknęły jedynie Dorset? Czy cały świat drżał w posadach, sypał się niczym domek z kart...? – Sonorus – spróbowałem, kierując różdżkę na swe gardło. Niezależnie od tego, czy udało mi się poskromić magię, czy też nie, zamierzałem rozpocząć nawoływania. – JARVIS! EVELYN! WILKIE! – Mrugałem, próbując odegnać tańczące przed oczami światełka, mroczki, plamy. Wciąż tu byli? A może oddalili się już od brzegu? Uciekali w stronę świstoklików? Pewnie tak, pewnie taki mieli plan. – JASPER! JARVIS! – krzyczałem co sił w płucach, licząc na jakiś sygnał, znak. Wierzyłem w nich, chciałem wierzyć, a fakt, że wcześniej ujrzałem malca – musiał płakać, umierać ze strachu, mój biedny – w pobliżu przyjaciół oraz Jaspera nakłonił mnie do skupienia się na ratowaniu własnego życia. Byle tylko prześcignąć falę. Odlecieć od skwaru.
| tutaj rzucałam na dostrzeżenie syna; próbuję zapanować nad koniem (onms II), rzucić Sonorus (ST 45) - na to turlam kostką, i uciekać co sił w skrzydłach
jeśli coś namieszałam to przepraszam
Dopiero wtedy zyskałem okazję, by potoczyć dookoła wzrokiem, spróbować ustalić, co stało się z pozostałymi jeźdźcami, czy którykolwiek z nich potrzebował pomocy – choć na nią mogło już być za późno, skonstatowałem w myślach, próbując zignorować przebiegający wzdłuż kręgosłupa dreszcz, przytłaczające poczucie zagrożenia. Najpierw ta zakichana, znaleziona przez Jarvisa kulka z przepowiednią czy innym bełkotem, teraz to. Czy naprawdę nigdy i nigdzie nie mogliśmy zaznać chwili spokoju?
Jarvis, musiałem znaleźć Jarvisa, i Jaspera, Evelyn, Wilkiego... Wszechobecna ciemność, głębsza niż jeszcze chwilę temu, przed tym przedziwnym rozbłyskiem, utrudniała rozeznanie się w sytuacji. Sylwetki migały w oddali, zarówno te ludzkie, jak i zwierzęce, jednak niełatwo było je rozpoznać. W powietrzu, i na lądzie, panował chaos, a choć nie wiedziałem, co stanowiło bezpośrednią przyczynę poruszenia, rozchodzącej się falami paniki, to jednego byłem pewien: wyścig przeszedł już do historii.
Jąłem przemawiać do Arraxa stanowczym, zabarwionym napięciem głosem, by nie tylko ruchem, ale i słowem nakłonić go do powrotu na plażę. Wtedy jednak poczułem coś jeszcze. Drżenie. Powietrze wibrowało, coraz silniej, gwałtowniej, zwiastując w ten sposób nadejście kolejnej tragedii. Tylko jakiej? I czym był ten cholerny rozbłysk, który otumanił mnie na tyle, że spadłem z konia? Strzelałem oczami w próbie zlokalizowania źródła problemu, zrozumienie spłynęło na mnie dopiero w chwili, w której obejrzałem się przez ramię, w stronę otwartych wód i nakrapianego kulami ognia nieba. – Kurwa – zakląłem słabo, niemalże bezgłośnie, nie mogąc uwierzyć w to, co widzę. Gdybym nie dosiadał Arraxa, z pewnością zamarłbym w bezruchu, stanął jak wryty, na szczęście pupilek Evelyn miał więcej oleju w głowie. Nie zatrzymywał się, nie pozwalał, by strach go sparaliżował. A im bliżej byliśmy miejsca, z którego startowaliśmy, tym więcej słyszałem; brzeg tonął w harmidrze, w krzykach, rżeniu koni, wzmocnionych magią ostrzeżeń. – Kurwa – powtórzyłem, gdy znów zerknąłem za siebie i zrozumiałem, czym była odcinająca się na tle wody i nieba smuga; to fala, która tylko rosła, sięgała wyżej i wyżej, tym samym potęgując wzbierającą w piersi panikę. Powinniśmy stąd zniknąć. Wszyscy. I to już.
Tylko czy naprawdę mogliśmy uciec? Przed przecinającymi nieboskłon kulami ognia? Skierowałem wierzchowca w stronę majaczących w dole czarodziejów, niektórzy wciąż tam tkwili, sami lub w towarzystwie zwierząt, musiałem się więc upewnić, czy jest tam również Jarvis, czy ktoś – moi krewniacy, Despenserowie – zdołał go stamtąd zabrać. Zmrużyłem ślepia, przeczesując spojrzeniem widoczną coraz lepiej grupę, poszukując nim znajomych twarzy. Nie zdążyłem jednak nacieszyć się faktem, że zlokalizowałem swego syna, że ujrzałem go na rękach kuzyna, bo niespodziewanie uderzyła w nas fala gorąca; skóra zapłonęła żywym ogniem, gardło zaczęło drapać od cisnącego się do ust i nosa pyłu, a do bólu głowy dołączyły również zawroty. Odruchowo uczepiłem się Arraxa, by przypadkiem znów nie spaść, nie dać się zrzucić. Za podmuchem żaru podążył ogłuszający huk, nie wiedziałem jednak, gdzie leżało jego źródło, czy coś wybuchało zaraz obok, czy kawałek dalej, to zresztą bez znaczenia, musieliśmy uciekać. – Spokojnie, spokojnie! – przemawiałem do wierzchowca, a przynajmniej próbowałem, siląc się na względnie opanowany ton głosu. Miałem nadzieję, że słowa wydobywają się spomiędzy mych warg, choć nie słyszałem ich, nie mogłem słyszeć; zagłuszało je dudnienie w uszach. – No już, już, zaraz ich znajdziemy – kontynuowałem, gładząc końską szyję, próbując dodać mu w ten sposób otuchy. Chciałem zakląć w ten sposób rzeczywistość, doprowadzić do porządku nie tylko Arraxa, ale i siebie. Nie tak miało to wyglądać. Tradycyjny tyścig, ostatni dzień festiwalu lata, zawieszenia broni...
Próbowałem nakłonić aetonana, by kierował się tam, gdzie ostatnio ujrzałem drobną sylwetkę syna; nie był wtedy sam, na szczęście, towarzyszyli mu inni bliscy sercu czarodzieje. Musiałem go odnaleźć, ich wszystkich, jak najszybciej odlecieć z Dorset, wrócić do domu. Tylko czy te kule ognia, wybuchy, huki, dotknęły jedynie Dorset? Czy cały świat drżał w posadach, sypał się niczym domek z kart...? – Sonorus – spróbowałem, kierując różdżkę na swe gardło. Niezależnie od tego, czy udało mi się poskromić magię, czy też nie, zamierzałem rozpocząć nawoływania. – JARVIS! EVELYN! WILKIE! – Mrugałem, próbując odegnać tańczące przed oczami światełka, mroczki, plamy. Wciąż tu byli? A może oddalili się już od brzegu? Uciekali w stronę świstoklików? Pewnie tak, pewnie taki mieli plan. – JASPER! JARVIS! – krzyczałem co sił w płucach, licząc na jakiś sygnał, znak. Wierzyłem w nich, chciałem wierzyć, a fakt, że wcześniej ujrzałem malca – musiał płakać, umierać ze strachu, mój biedny – w pobliżu przyjaciół oraz Jaspera nakłonił mnie do skupienia się na ratowaniu własnego życia. Byle tylko prześcignąć falę. Odlecieć od skwaru.
| tutaj rzucałam na dostrzeżenie syna; próbuję zapanować nad koniem (onms II), rzucić Sonorus (ST 45) - na to turlam kostką, i uciekać co sił w skrzydłach
jeśli coś namieszałam to przepraszam
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
The member 'Everett Sykes' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 15
'k100' : 15
Nie była świadoma. Walcząc o przetrwanie ledwie zarejestrowała trafiające w nią zaklęcia skupiając się na tym, żeby pozostać na grzbiecie konia. Zadanie graniczące niemal z cudem w tamtym momencie - przynajmniej takim jej się wydawało. Wodze otarły wnętrza dłoni, kiedy walczyła. Jakimś cudem znów znajdując się na koniu. Ale, gdyby zwróciła uwagę na cokolwiek innego pewnie zrozumiałaby, że marne to było pocieszenie, bo nagle przestrzeń przecięło światło wyciągając łzy z jej oczu i ponownie sprowadzając w dół. Bezwładnie. Sięgnęła po magię - bo to na magii, nie na siodle znała się najlepiej. Wybierając zaklęcie - ryzykowne, ale musiała spróbować. Nie było czasu na omyślanie lepszego planu. Musiała tylko wyczekać odpowiedni moment. A kiedy opadła na mokry piach, od razu przewróciła się na plecy unosząc różdżkę, żeby w razie potrzeby teleportować się znów. Ale Brandy odleciał. Może to i lepiej, na nogach, czuła się pewniej. Łapiąc wdech w usta, dopiero po chwili coś sobie uświadomiła. Coś co zwróciło jej uwagę dopiero po chwili. Uniosła się na ramionach, dźwignęła na nogi zerkając za siebie. Była pewna, że tutaj powinna być już woda. Głęboka, że plaża, została za nimi - co najmniej kawałek. Co do jasnej się działo? Brwi zmarszczyły się, spojrzała przed siebie, na horyzont czując jak jej powieki się rozwierają.
- Szlag! - przeklęła, zaciskając mocniej ręce na różdżce. Gorsze słowa cisnęły jej się na usta. Ale nim zdążyła pomyśleć cokolwiek więcej niebo pociemniało, pojaśniało, zwracając jej uwagę uniosła głowę cofając się w stronę plaży w niedowierzaniu. Krok za krokiem, po drżącej ziemi kiedy w jej głowie jak echo wracały słowa które usłyszała ledwie kilka dni wcześniej na wybrzeżu. Gdzie był w takim razie pieprzony wąż. Tutaj? Gdzieś dalej? Nie miała czasu nad zastanawianiem się nad tym. Zacisnęła mocniej różdżkę puszczając się biegiem w stronę lądu - choć jej stopy już po lądzie stąpały zapadając się w mokry piasek. Szlag. Szlag. Szlag. Powtarzała w myślach. Potykała się, a może drżenie pod stopami popychało ją, zmuszając by czasem podpierała się rękę. Poczuła ciepło na plecach, ale się nie zatrzymała. Nie miała pomysłu w jaki sposób obronić wszystkich ludzi, którzy znajdowali się tutaj. W głowie świeciła jej pustka. Woda zbierała się coraz mocniej. A ona poczuła jak leci. Upada, kiedy coś rąbnęło mocno wyciągając z płuc powietrze. Huk rozszedł się wokół. Mrocząc ją, ale ciało mimowolnie podniosło się znów. Zachwiała się na nogach unosząc różdżkę. Zaciągnęła się powietrzem i zakrztusiła. Złapała za skrawek bluzki podciągając ją i przykładając do twarzy. Rozejrzała się wokół próbując zlokalizować miejsce Moore’a nie była pewna czy się ruszyli z początkowego miejsca, ale łeb miał zawsze na karku, może miał pomysł. Jakikolwiek. Czy z kataklizmem takich rozmiarów dało się w ogóle podjąć walkę? Nie była pewna. Wzięła wdech. Panika ogarniała wszystkich wokół. A ona miała przynieść tylko większą skalę nie tyle co zniszczeń co utraty żyć. Zacisnęła wargi. Widok Moore’a przyniósł myśl.
- Expecto patronum! - zawołała, skupiając się na dźwiękach i melodii feniksa, na tym co dla niej niosła i co znaczyła. Na nadziei, którą była a jeśli jej towarzysz odpowiedział na jej wezwanie miała dla niego tylko jeden cel - rozkaz, chciała żeby wzleciał wyżej, leciał dalej, wokół, krążył po terenie posyłając w eter, jak najdalej informację. - FALA NADCHODZI. EWAKUUJCIE SIĘ I POMAGAJCIE SOBIE. SILNI JESTEŚMY TYLKO RAZEM. UCIEKAJCIE. - chciała powtórzyć wcześniejsze ostrzeżenie Moora, przypomnieć ludziom, że razem mogli więcej, sama nie była w stanie objąć wszystkich. Sama na razie, stała niemal najbliżej. Powinna zastosować się do własnej rady. I to chciała zrobić, kierując różdżkę w stronę Billy’ego wołając - Ascendio.
1. chciałabym posłać patronusa żeby powtarzał ostrzeżenie jak mogę, ST 35
2. Ascendio
- Szlag! - przeklęła, zaciskając mocniej ręce na różdżce. Gorsze słowa cisnęły jej się na usta. Ale nim zdążyła pomyśleć cokolwiek więcej niebo pociemniało, pojaśniało, zwracając jej uwagę uniosła głowę cofając się w stronę plaży w niedowierzaniu. Krok za krokiem, po drżącej ziemi kiedy w jej głowie jak echo wracały słowa które usłyszała ledwie kilka dni wcześniej na wybrzeżu. Gdzie był w takim razie pieprzony wąż. Tutaj? Gdzieś dalej? Nie miała czasu nad zastanawianiem się nad tym. Zacisnęła mocniej różdżkę puszczając się biegiem w stronę lądu - choć jej stopy już po lądzie stąpały zapadając się w mokry piasek. Szlag. Szlag. Szlag. Powtarzała w myślach. Potykała się, a może drżenie pod stopami popychało ją, zmuszając by czasem podpierała się rękę. Poczuła ciepło na plecach, ale się nie zatrzymała. Nie miała pomysłu w jaki sposób obronić wszystkich ludzi, którzy znajdowali się tutaj. W głowie świeciła jej pustka. Woda zbierała się coraz mocniej. A ona poczuła jak leci. Upada, kiedy coś rąbnęło mocno wyciągając z płuc powietrze. Huk rozszedł się wokół. Mrocząc ją, ale ciało mimowolnie podniosło się znów. Zachwiała się na nogach unosząc różdżkę. Zaciągnęła się powietrzem i zakrztusiła. Złapała za skrawek bluzki podciągając ją i przykładając do twarzy. Rozejrzała się wokół próbując zlokalizować miejsce Moore’a nie była pewna czy się ruszyli z początkowego miejsca, ale łeb miał zawsze na karku, może miał pomysł. Jakikolwiek. Czy z kataklizmem takich rozmiarów dało się w ogóle podjąć walkę? Nie była pewna. Wzięła wdech. Panika ogarniała wszystkich wokół. A ona miała przynieść tylko większą skalę nie tyle co zniszczeń co utraty żyć. Zacisnęła wargi. Widok Moore’a przyniósł myśl.
- Expecto patronum! - zawołała, skupiając się na dźwiękach i melodii feniksa, na tym co dla niej niosła i co znaczyła. Na nadziei, którą była a jeśli jej towarzysz odpowiedział na jej wezwanie miała dla niego tylko jeden cel - rozkaz, chciała żeby wzleciał wyżej, leciał dalej, wokół, krążył po terenie posyłając w eter, jak najdalej informację. - FALA NADCHODZI. EWAKUUJCIE SIĘ I POMAGAJCIE SOBIE. SILNI JESTEŚMY TYLKO RAZEM. UCIEKAJCIE. - chciała powtórzyć wcześniejsze ostrzeżenie Moora, przypomnieć ludziom, że razem mogli więcej, sama nie była w stanie objąć wszystkich. Sama na razie, stała niemal najbliżej. Powinna zastosować się do własnej rady. I to chciała zrobić, kierując różdżkę w stronę Billy’ego wołając - Ascendio.
1. chciałabym posłać patronusa żeby powtarzał ostrzeżenie jak mogę, ST 35
2. Ascendio
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
The member 'Justine Tonks' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 55
--------------------------------
#2 'k100' : 87
#1 'k100' : 55
--------------------------------
#2 'k100' : 87
Nie chciałem wzbudzać podejrzliwości, ale kiedy oddaliłem się od kobiety i ujrzałem w dłoni kilka sykli o mało nie podskoczyłem. Ale fart! Do tego nikt nie zdawał się za mną biec, ani wołać; udało się wyrwać kilka monet bez oberwania po twarzy i ucieczki, która nie zawsze kończyła się sukcesem! Fantastycznie. Z lekkim uśmieszkiem wsunąłem zdobycz w kieszeń i ponownie rozejrzałem się za poszukiwaną Eve. W końcu udało mi się ją usłyszeć. Machnąłem jej ręką na znak, że ją widziałem, ale wpierw musiałem się uporać ze swoim czworonożnym towarzyszem. -Chodź Cień, dawaj, dawaj- szarpnąłem wodze licząc, że nie rzuci się nagle do przodu, a będzie grzecznie szedł obok. Dobry to był zwierzak, naprawdę.
-Eve- ściągnąłem brwi zdając sobie sprawę, że i ona była wyraźnie zestresowana. -Betty? Kto to Betty?- myśl Fred, myśl. -Wiem! Twoja klacz- nagle mnie olśniło. Co u licha robił tu jej koń, skoro nie brała udziału w wyścigu? Czyżby mojej uwadze umknął James? Niemożliwe, znalazłby się przy niej pierwszy. -Uspo…- przerwałem w momencie, gdy ptaszysko uderzyło obok nas. Było martwe. Nie minęła chwila i runęła kolejna mewa, co uświadomiło mi, że nie miałem przewidzeń na plaży, dziwne wydarzenia nie były skutkiem gruchnięcia głową o podłoże. -Ty z pewnością dasz radę. Gdzie znajdę Betty?- podałem jej wodze, po czym rozejrzałem się po coraz większej wrzawie. Panowała ogromna panika – może i były ku niej przesłanki, ale przecież nie mógł to być koniec świata.
Myliłem się.
Moją uwagę przyciągnęło migoczące niebo. Setki malutkich gwiazd zdawało się spadać, pędzić w naszym kierunku, ale ani mi i zapewne nikomu innemu nie przyszło do głowy, żeby pomyśleć życzenie. Widok, choć piękny, budził swego rodzaju grozę i nietypowy lęk. Coś się działo, coś niedobrego. Zyskałem co do tego pewność, kiedy te drobinki zmieniały się w coraz większe kule, a tuż za nimi ciągnęły się iskrzące, jakby palące smugi. Musiałem zmrużyć oczy, bo choć nogi składały mi się do ucieczki to nie mogłem od tego zjawiska oderwać wzroku.
Ziemia pod moimi stopami zadrżała znacznie mocniej niżeli wcześniej. -Zabieraj się stąd, dogonię cię na Betty- rzuciłem w kierunku Eve i ruszyłem przed siebie – przez wstrząsy nieco niezdarnie. Kłamałem, jazda konna i to jeszcze w takich warunkach graniczyłaby z cudem, ale nie chciałem jej dodatkowo martwić. Przeczuwałem jednak ile to zwierzę dla niej znaczyło, a ja po prostu… nie potrafiłem odmawiać. Z resztą każde istnienie było niezwykle ważne, dlatego nie wyobrażałem sobie pozostawić jej na pastwę losu lub łaski innego czarodzieja, który może w czas zdążyłby ją przegonić. Ogarniał mnie coraz większy strach, bo kto by się nie bał? Ale musiałem dać radę. Trzeba być twardym Freddy, zawsze to sobie powtarzałem, lecz wychodziło różnie.
Niebo płonęło. Nie widziałem plaży, ale wciąż ktoś krzyczało cofającej się wodzie – tak samo jak tamten pan z plaży. Nagle zalała mnie fala gorąca, upadłem na kolana nie mogąc złapać tchu. Szybki oddech spowodował, że do gardła dostała mi się masa pyłu, którym splunąłem tuż obok. Przesunąwszy dłonią wzdłuż ust dźwignąłem się z powrotem na równe nogi i mym oczom ukazało się coś, z czego jeszcze kilka minut temu się śmiałem. Koniec Świata.
Przewróciłem się na lewy bok i uchyliłem powieki. Nie wiem ile minęło czasu. Zadrżałem. Pamiętałem tylko błysk, ścianę płomieni i gorąc. Potworny gorąc porównywalny do trzymania dłoni w ognisku; nie chwilę, a paręnaście sekund. Od huku zakręciło mi się w głowie, w ustach znów miałem ogrom pyłu, ale w pierwszym momencie oszołomienia nawet nie miałem siły się go pozbyć. Uciekających przede mną ludzi widziałem potrójnie. Obróciłem się na plecy, potarłem skronie i finalnie odkaszlnąłem. Musiałem parokrotnie zamrugać oczyma, aby obraz się wyrównał. Ręką powierzchownie zbadałem swoją klatkę piersiową szukając ewentualnych ran, o których świadczyłaby krew, ale na szczęście byłem cały. Tak przynajmniej mi się wydawało. Wstałem na nogi, ale zaraz znów upadłem – zabrakło mi równowagi, cała głowa niemiłosiernie pulsowała, podobnie jak obolałe plecy i udo.
Udało się. Dźwignąłem się. Nie wiedziałem jednak dokąd się udać, straciłem zupełnie orientację w terenie, a gęste chmury dymu niczego nie ułatwiały. Sięgnąłem po różdżkę, która zdawała się być cała, choć tak naprawdę nie wiedziałem na co mogła mi się przydać. - Cito- wypowiedziałem wskazując różdżką siebie wiedząc, że szybkość grała kluczową rolę.
Ruszyłem przed siebie, choć nie przyspieszałem kroku nie chcąc ponownie upaść. Rozglądałem się po ludziach, a przede wszystkim koniach znajdujących się w pobliżu miejsca, gdzie wcześniej znajdowały się wszystkie inne. Moje działanie zakrywało o absurd, ale nie chciałem zawieść Eve – obiecałem jej, że odnajdę Betty. Miałem wrażenie, że ją dostrzegłem, choć nie miałem pewności. Panikowała, szamotała się, zarżała głośno. Tuż obok niej znajdował się jakiś gość i już chciałem do niego krzyknąć, kiedy w oddali zobaczyłem Liddy. Chyba była cała, ulżyło mi. Przyspieszyłem, musiałem zabrać konia, a potem upewnić się, że dziewczyna ulotni się z tego paskudnego miejsca. Nie – mówiła, żeby pomógł Eve. Tak, musiałem upewnić się, że zdążyła uciec i nie dosięgnęła jej ta cholera fala. Chwyciłem wodze i szarpnąłem nimi w swoją stronę. -Współpracuj no, współpracuj- nieco rozpaczliwie, w końcu nie wiedziałem jak przekonać zwierzę do siebie, a co gorsza nawet nie miałem pewności czy to na pewno te właściwie. Wszyscy - bez wyjątku, byliśmy umorusani w pyle.
| 1. czar, 2. próbuję uspokoić konia
Wsiąkiewka uzupełniona, najmocniej przepraszam![/b]
-Eve- ściągnąłem brwi zdając sobie sprawę, że i ona była wyraźnie zestresowana. -Betty? Kto to Betty?- myśl Fred, myśl. -Wiem! Twoja klacz- nagle mnie olśniło. Co u licha robił tu jej koń, skoro nie brała udziału w wyścigu? Czyżby mojej uwadze umknął James? Niemożliwe, znalazłby się przy niej pierwszy. -Uspo…- przerwałem w momencie, gdy ptaszysko uderzyło obok nas. Było martwe. Nie minęła chwila i runęła kolejna mewa, co uświadomiło mi, że nie miałem przewidzeń na plaży, dziwne wydarzenia nie były skutkiem gruchnięcia głową o podłoże. -Ty z pewnością dasz radę. Gdzie znajdę Betty?- podałem jej wodze, po czym rozejrzałem się po coraz większej wrzawie. Panowała ogromna panika – może i były ku niej przesłanki, ale przecież nie mógł to być koniec świata.
Myliłem się.
Moją uwagę przyciągnęło migoczące niebo. Setki malutkich gwiazd zdawało się spadać, pędzić w naszym kierunku, ale ani mi i zapewne nikomu innemu nie przyszło do głowy, żeby pomyśleć życzenie. Widok, choć piękny, budził swego rodzaju grozę i nietypowy lęk. Coś się działo, coś niedobrego. Zyskałem co do tego pewność, kiedy te drobinki zmieniały się w coraz większe kule, a tuż za nimi ciągnęły się iskrzące, jakby palące smugi. Musiałem zmrużyć oczy, bo choć nogi składały mi się do ucieczki to nie mogłem od tego zjawiska oderwać wzroku.
Ziemia pod moimi stopami zadrżała znacznie mocniej niżeli wcześniej. -Zabieraj się stąd, dogonię cię na Betty- rzuciłem w kierunku Eve i ruszyłem przed siebie – przez wstrząsy nieco niezdarnie. Kłamałem, jazda konna i to jeszcze w takich warunkach graniczyłaby z cudem, ale nie chciałem jej dodatkowo martwić. Przeczuwałem jednak ile to zwierzę dla niej znaczyło, a ja po prostu… nie potrafiłem odmawiać. Z resztą każde istnienie było niezwykle ważne, dlatego nie wyobrażałem sobie pozostawić jej na pastwę losu lub łaski innego czarodzieja, który może w czas zdążyłby ją przegonić. Ogarniał mnie coraz większy strach, bo kto by się nie bał? Ale musiałem dać radę. Trzeba być twardym Freddy, zawsze to sobie powtarzałem, lecz wychodziło różnie.
Niebo płonęło. Nie widziałem plaży, ale wciąż ktoś krzyczało cofającej się wodzie – tak samo jak tamten pan z plaży. Nagle zalała mnie fala gorąca, upadłem na kolana nie mogąc złapać tchu. Szybki oddech spowodował, że do gardła dostała mi się masa pyłu, którym splunąłem tuż obok. Przesunąwszy dłonią wzdłuż ust dźwignąłem się z powrotem na równe nogi i mym oczom ukazało się coś, z czego jeszcze kilka minut temu się śmiałem. Koniec Świata.
Przewróciłem się na lewy bok i uchyliłem powieki. Nie wiem ile minęło czasu. Zadrżałem. Pamiętałem tylko błysk, ścianę płomieni i gorąc. Potworny gorąc porównywalny do trzymania dłoni w ognisku; nie chwilę, a paręnaście sekund. Od huku zakręciło mi się w głowie, w ustach znów miałem ogrom pyłu, ale w pierwszym momencie oszołomienia nawet nie miałem siły się go pozbyć. Uciekających przede mną ludzi widziałem potrójnie. Obróciłem się na plecy, potarłem skronie i finalnie odkaszlnąłem. Musiałem parokrotnie zamrugać oczyma, aby obraz się wyrównał. Ręką powierzchownie zbadałem swoją klatkę piersiową szukając ewentualnych ran, o których świadczyłaby krew, ale na szczęście byłem cały. Tak przynajmniej mi się wydawało. Wstałem na nogi, ale zaraz znów upadłem – zabrakło mi równowagi, cała głowa niemiłosiernie pulsowała, podobnie jak obolałe plecy i udo.
Udało się. Dźwignąłem się. Nie wiedziałem jednak dokąd się udać, straciłem zupełnie orientację w terenie, a gęste chmury dymu niczego nie ułatwiały. Sięgnąłem po różdżkę, która zdawała się być cała, choć tak naprawdę nie wiedziałem na co mogła mi się przydać. - Cito- wypowiedziałem wskazując różdżką siebie wiedząc, że szybkość grała kluczową rolę.
Ruszyłem przed siebie, choć nie przyspieszałem kroku nie chcąc ponownie upaść. Rozglądałem się po ludziach, a przede wszystkim koniach znajdujących się w pobliżu miejsca, gdzie wcześniej znajdowały się wszystkie inne. Moje działanie zakrywało o absurd, ale nie chciałem zawieść Eve – obiecałem jej, że odnajdę Betty. Miałem wrażenie, że ją dostrzegłem, choć nie miałem pewności. Panikowała, szamotała się, zarżała głośno. Tuż obok niej znajdował się jakiś gość i już chciałem do niego krzyknąć, kiedy w oddali zobaczyłem Liddy. Chyba była cała, ulżyło mi. Przyspieszyłem, musiałem zabrać konia, a potem upewnić się, że dziewczyna ulotni się z tego paskudnego miejsca. Nie – mówiła, żeby pomógł Eve. Tak, musiałem upewnić się, że zdążyła uciec i nie dosięgnęła jej ta cholera fala. Chwyciłem wodze i szarpnąłem nimi w swoją stronę. -Współpracuj no, współpracuj- nieco rozpaczliwie, w końcu nie wiedziałem jak przekonać zwierzę do siebie, a co gorsza nawet nie miałem pewności czy to na pewno te właściwie. Wszyscy - bez wyjątku, byliśmy umorusani w pyle.
| 1. czar, 2. próbuję uspokoić konia
Wsiąkiewka uzupełniona, najmocniej przepraszam![/b]
Jedną z bolączek współczesnego świata jest to, że nikt nie wie
kim tak naprawdę jest
kim tak naprawdę jest
The member 'Freddy Krueger' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 72
--------------------------------
#2 'k100' : 60
#1 'k100' : 72
--------------------------------
#2 'k100' : 60
Pytanie Gwen sprawiło, że niewidzialna siła znów ścisnęła go za gardło, a żołądek – niby ciężkie kamienie – rozepchały wyrzuty sumienia. Zdawał sobie sprawę, że towarzyszący jej młody mężczyzna, Artemis, piechotą miał mniejsze szanse na wydostanie się z plaży niż oni na miotle, ale nie widział przed sobą rozwiązania, które mogłoby błyskawicznie zabrać stąd ich oboje. Przez głowę przemknęła mu myśl, by oddać im miotłę, był szybki, poradziłby sobie z biegiem po świstoklik – ale ten model, dzieło Wrightów, daleki był od standardowych mioteł. Choć zwrotny i szybki, nie należał do stabilnych; nawet teraz William czuł, jak rączka drżała pod jego palcami, odpowiadając na każdy wstrząs ziemi i wypełnionego pyłem powietrza. – Da sobie radę – odpowiedział, chowając różdżkę do przytroczonego do pasa uchwytu. Widział, jak czarodziej rzuca się do biegu, biegł szybko, bardzo szybko; miał nadzieję, że nie skazał go na śmierć. Że nie skazał na śmierć wszystkich tych ludzi, którzy uciekali z plaży, czy mógł jednak zrobić dla nich więcej? Czy mógł uratować ich wszystkich?
– Tak. P-p-periculum – doprecyzował. Pochylił się mocniej nad miotłą, mając już wystartować, ale w tym samym momencie dostrzegł pojawiającą się tuż obok niego Justine; w pierwszej sekundzie odetchnął z ulgą, była cała i zdrowa – lecz zaraz potem jego płuca na powrót zalał niepokój. – Just! – krzyknął do niej, odwracając się przez ramię. Spróbował odnaleźć jej spojrzenie, zapewne planowała zostać do końca – zrobić coś, cokolwiek – być może jeszcze nie zdając sobie sprawy z tego, że zmierzająca w ich stronę fala była czymś, czego nie mogli zatrzymać. Widział to już, próbowali; wspólne siły Zakonników i mieszkańców Oazy nie wystarczyły, by przeciwstawić się żywiołowi. Wtedy drugą szansę dał im lord Longbottom, dzisiaj byli zdani na siebie. – Uciekaj, zabierz się z Theo! – powiedział, zanim uderzenie gorącego powietrza zwaliło ich z nóg, widział, jak jego brat również łapie w dłonie miotłę. – Nie p-p-powstrzymamy tego – dodał, jakby to jeszcze nie było oczywiste; jakby niebo nie runęło właśnie na ziemię.
– Trzymaj się – przypomniał Gwen, a zanim odepchnął się stopami od ziemi, odwrócił się jeszcze, upewniając się, że Liddy leci za nimi. Nadal miał trudności z oddychaniem, naciągnął więc koszulę na usta i nos, a później wzbił się w górę i przyspieszył – obierając kierunek przeciwny do wybrzeża, przeciwny do fali. Zmrużył oczy, starając się najuważniej jak mógł obserwować otoczenie, gotowy zareagować na niespodziewane przeszkody; musiał prześcignąć kataklizm. A potem…
Bał się tego, co miało nadejść potem.
| ostatnią akcję wykorzystuję na ucieczkę, zabieram ze sobą Gwen; jeżeli widoczność jest utrudniona, to korzystam z (pasywnej) umiejętności szósty zmysł i stała czujność, mam też pewną rękę
+ rzucam na inicjatywę
– Tak. P-p-periculum – doprecyzował. Pochylił się mocniej nad miotłą, mając już wystartować, ale w tym samym momencie dostrzegł pojawiającą się tuż obok niego Justine; w pierwszej sekundzie odetchnął z ulgą, była cała i zdrowa – lecz zaraz potem jego płuca na powrót zalał niepokój. – Just! – krzyknął do niej, odwracając się przez ramię. Spróbował odnaleźć jej spojrzenie, zapewne planowała zostać do końca – zrobić coś, cokolwiek – być może jeszcze nie zdając sobie sprawy z tego, że zmierzająca w ich stronę fala była czymś, czego nie mogli zatrzymać. Widział to już, próbowali; wspólne siły Zakonników i mieszkańców Oazy nie wystarczyły, by przeciwstawić się żywiołowi. Wtedy drugą szansę dał im lord Longbottom, dzisiaj byli zdani na siebie. – Uciekaj, zabierz się z Theo! – powiedział, zanim uderzenie gorącego powietrza zwaliło ich z nóg, widział, jak jego brat również łapie w dłonie miotłę. – Nie p-p-powstrzymamy tego – dodał, jakby to jeszcze nie było oczywiste; jakby niebo nie runęło właśnie na ziemię.
– Trzymaj się – przypomniał Gwen, a zanim odepchnął się stopami od ziemi, odwrócił się jeszcze, upewniając się, że Liddy leci za nimi. Nadal miał trudności z oddychaniem, naciągnął więc koszulę na usta i nos, a później wzbił się w górę i przyspieszył – obierając kierunek przeciwny do wybrzeża, przeciwny do fali. Zmrużył oczy, starając się najuważniej jak mógł obserwować otoczenie, gotowy zareagować na niespodziewane przeszkody; musiał prześcignąć kataklizm. A potem…
Bał się tego, co miało nadejść potem.
| ostatnią akcję wykorzystuję na ucieczkę, zabieram ze sobą Gwen; jeżeli widoczność jest utrudniona, to korzystam z (pasywnej) umiejętności szósty zmysł i stała czujność, mam też pewną rękę
+ rzucam na inicjatywę
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Łuk Durdle Door
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset