Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Wybrzeże
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wybrzeże
Nie dajcie się zwieść, wybrzeże tylko z pozoru wygląda na spokojne. W ciągu chwili mogą powstać fale, szczególnie odczuwalne bliżej brzegu. Piasek miesza się z kamieniami, szczególnie w wodzie, gdzie głazy stają się coraz to większe, pokryte morskimi glonami, co czyni ich niebezpiecznie śliskimi. Nietrudno tutaj o niespodziewane wgłębienia, dlatego lepiej sprawdzać podłoże przy każdym kroku, oczywiście jeśli nie chce się zaliczyć kąpieli w morskiej pianie.
Festiwal lata kojarzył jej się z beztroską. Z ciepłym wiatrem, który trącał jej policzki, z lekkością, która niosła jej stopy, gdy wędrowała boso po piasku. Z czasem, odległym, dziecięcym, dziś wciśniętym między karty pamięci. I mimo oczywistego faktu, że została zdradzona przez własną rodzinę, dziś... cóż. Amelia nie żałowała. Oddana mężczyźnie, którego nie znała i budził w niej wyłącznie, paniczny lęk. Nie, nie chodziło wcale o jego charakter. Nienawidziła faktu, że nie dano jej żadnego wyboru, sprzedana. I to przez długi rok burzyło krew, którą w naturze nie miała uległej. Ścierała się z mężem dla zasady, częściej dając się ponieść napiętym emocjom i żalom, które dotykały serca. Nie rozumiała. Przynajmniej do czasu. I gdyby na początku, ktoś powiedział, że pokocha przeznaczonego jej na męża mężczyznę - wypiłaby mówiącego, szyderczo, boleśnie. Myliła się.
Dziś nie biegała boso po plaży, chłód nie pozwalał, a ostatnie dni wymęczyły ją nieprzyjemną słabością. Ale nie chciała opuścić Wianków. Odzew tradycji, ulotne wspomnienie i obietnica, którą składała jemu. Lucan miał się pojawić na wybrzeżu, nie brała pod uwagę innej możliwości.
Upleciony wianek, pełen ziół, i błękitnych niezapominajek, niemal odruchowo owijała wokół smukłego palca, na którym błyszczała obrączka. Uśmiechnęła się i przerzuciła przez ramię długi warkocz, jasnych włosów, na których osiadły wilgotne krople morskiej wody, gdy kucnęła nad brzegiem, wypuszczając z dłoni, jako jedna z ostatnich, wianek na falującą toń, która mieniła się nie tylko granatem, ale wszystkimi barwami czerwieni, odbijających sie od zachodzącego słońca.
Minęło chwil kilka, nim podniosła sie do pionu, czując lekkie zawroty głowy. Nie oddalała sie od brzegu, nie szukała wzrokiem wybrańca, bo i żadnego nie potrzebowała. Prócz tego jednego. Zaplotła donie przed sobą, wcześniej otrzepując smugi wilgotnego piasku, który, który przykleił się do sukienki w barwach złota czerni. Rodowe kolory, których nie wstydziła sie pokazać. Wystarczyło tylko zaczekać, nie mogła pomylić obecności Lucana z kimkolwiek innym.
Dziś nie biegała boso po plaży, chłód nie pozwalał, a ostatnie dni wymęczyły ją nieprzyjemną słabością. Ale nie chciała opuścić Wianków. Odzew tradycji, ulotne wspomnienie i obietnica, którą składała jemu. Lucan miał się pojawić na wybrzeżu, nie brała pod uwagę innej możliwości.
Upleciony wianek, pełen ziół, i błękitnych niezapominajek, niemal odruchowo owijała wokół smukłego palca, na którym błyszczała obrączka. Uśmiechnęła się i przerzuciła przez ramię długi warkocz, jasnych włosów, na których osiadły wilgotne krople morskiej wody, gdy kucnęła nad brzegiem, wypuszczając z dłoni, jako jedna z ostatnich, wianek na falującą toń, która mieniła się nie tylko granatem, ale wszystkimi barwami czerwieni, odbijających sie od zachodzącego słońca.
Minęło chwil kilka, nim podniosła sie do pionu, czując lekkie zawroty głowy. Nie oddalała sie od brzegu, nie szukała wzrokiem wybrańca, bo i żadnego nie potrzebowała. Prócz tego jednego. Zaplotła donie przed sobą, wcześniej otrzepując smugi wilgotnego piasku, który, który przykleił się do sukienki w barwach złota czerni. Rodowe kolory, których nie wstydziła sie pokazać. Wystarczyło tylko zaczekać, nie mogła pomylić obecności Lucana z kimkolwiek innym.
I show not your face but your heart's desire
Może przesadzam. Przesadzam myśląc, że nasze niefortunne spotkanie było końcem wszelkich nadziei, końcem życia, które jeszcze się nawet nie rozpoczęło. Zawstydzenie oraz zażenowanie powoduje we mnie nagromadzenie negatywnych emocji - a tych nigdy mi nie brak. Jednak stojąc mokry na brzegu jakiegoś tam Weymouth, widząc uśmiech lady Parkinson oraz to, że rzeczywiście w istocie posiadamy coś swojego, co tylko my rozumiemy, uważam, że jeszcze może być lepiej. Prawdopodobnie ta niezbyt rozsądna przygoda nigdy nie zasnuje się mgłą zapomnienia, ale zamiast już irytować czy wzbudzać pobłażanie zacznie nam sprzyjać. Kolejnym, perlistym śmiechem znaczącym uszy - jak najpiękniejsza melodia utkana przez zręczne dłonie pianisty. Od zawsze lubię sztukę, muzykę oraz malarstwo w szczególności i chociaż czasem mylą mi się artyści, to zawsze doceniam ich kunszt. Kiedyś sam myślałem, że stanę się wielkim fortepianistą, jednak pragmatyzm rodzinnego domu skutecznie zagłuszył porywy chłopięcego serca. Później przyszedł czas na eliksiry oraz czarną magię, które bezsprzecznie zawładnęły moją duszą. Znalazło się miejsce także dla podróży i morskich przygód w poszukiwaniu cennych artefaktów, ale to rozdział niemal zamknięty. Czasem jeszcze zdarza mi się podróżować na niewielkie odległości - próżno tam szukać wielkich niebezpieczeństw oraz męskich zrywów odwagi. Od długiego już czasu najwyższą formą mojej waleczności jest przeżycie kolejnego dnia w zgodzie z samym sobą. To niezwykle trudne patrząc na to, jaki jestem i jaki chciałbym być.
Te dwie fizjonomie znacząco się od siebie różnią, deprymując tym samym moją pewność siebie, ale postanowiłem działać. Przestać w kółko użalać się nad sobą i wziąć sprawy w swoje ręce. Może rzeczywiście nie wszystko stracone, istnieje jeszcze drobny promyk szansy ulatujący nad horyzont i wszystko jest w stanie się dobrze skończyć. Patrząc się na Elodie wszystko wydaje się możliwe - to dziwne uczucie. Nie widząc na pięknym obliczu odrazy ani gniewu łatwiej jest ruszyć w przód, wykonać kolejne kroki, spróbować uszczęśliwić na tyle, na ile jest to możliwe. Nijak nie zmienię swojego rodu, wielowiekowej tradycji oraz całego zamku, ale mogę popracować nad sobą robiąc wszystko, żeby egzystencja młodej damy w nowym środowisku nosiła znamiona przynajmniej znośnych. Przecież wiem, że na to zasługuje - i nie liczy się żadna sztuka aktorstwa lub kłamstwa, zresztą pewnie nie spostrzegłbym ich nawet, jakby mnie kopnęły, ale dzięki temu czuję się coraz bardziej rozprężony. I gotowy do dalszego działania.
- To dla mnie wielki zaszczyt lady - mówię kłaniając się nisko. Przemoczone ubranie krępuje swobodę ruchów, dlatego szybko wracam do pozycji wyprostowanej, wdzięczność odmalowując jedynie w uważnym spojrzeniu. - Nie ośmieliłbym się uczynić inaczej - potwierdzam gotowość do ochrony. Jeśli trzeba, rzucę się na pewną śmierć w imieniu mej najdroższej partnerki, żeby przynajmniej dać jej więcej czasu na ucieczkę. Nie wiem po prostu czy w jakikolwiek inny sposób udałoby się roztoczyć nad nią opiekę. Może gdybym uprzednio naprodukował eliksirów… tak, nawet do rzutów kociołkiem musiałbym poćwiczyć spostrzegawczość.
- Cieszę się - odpowiadam, czując się w obowiązku, żeby cały czas mówić. Z drugiej strony jest na tyle przyjemnie, że słowa, chociaż oszczędne, to same cisną się na usta spływając równie wartko co woda z szaty. Pewnie dlatego wydobywa się z nich również propozycja, pełna śmiałości oraz ocena, która zostaje wypowiedziana z zamiarem lepszego poznania narzeczonej. Zazdroszczę jej pięknego, pewnego władania słowami - uśmiechnąłbym się ponownie, ale uznaję, że wystarczy już tych błazenad. - To bardzo mądre słowa, lady. Rad jestem, że to ja okazałem się tym szczęśliwcem, który je usłyszał - stwierdzam szczerze, z wdzięcznością przyjmując drobną, smukłą dłoń zaplatającą się na moim ramieniu. Coraz mocniej dziwię się swojej wiecznie komplementującej naturze, ale to niewątpliwy urok kroczącej obok niewiasty; dzięki niej otwieram się na horyzonty, których jeszcze nie widziałem. - Dla tak pięknej plecionki jeszcze bardziej utalentowanej lady to sama przyjemność. Na pewno niejeden rzuciłby się w morską toń z podobnym zamiarem, ale wybacz mi pani, nie zamierzam przepraszać za mój czyn - odpowiadam na zarzuty rzucone z przymrużeniem oka, ale przecież muszę się chociażby trochę usprawiedliwić! - Jestem ci wdzięczny za troskę lady - mówię dość cicho, ale na tyle wyraźnie, żeby zrozumieć. Gdybym był bardziej emocjonalny, może nawet bym się tym wzruszył. - Mam nadzieję, że cię nie zawiodę - dodaję w podobnym tonie. Nie jestem wybitnym tancerzem, ale wystarczy na niepodeptanie bucików z najnowszej kolekcji domu mody Parkinsonów. Dlatego odrzucam wszelkie wątpliwości i prowadzę nas do ognisk, wśród których po raz pierwszy od dawna tańczę, co wywołuje we mnie kolejną falę zdziwienia. Tego z gatunku przyjemnych.
Niestety wszystko musi dobiec końca - odprowadzam zatem lady do domu, sam wracam do Durham.
zt. x2
Te dwie fizjonomie znacząco się od siebie różnią, deprymując tym samym moją pewność siebie, ale postanowiłem działać. Przestać w kółko użalać się nad sobą i wziąć sprawy w swoje ręce. Może rzeczywiście nie wszystko stracone, istnieje jeszcze drobny promyk szansy ulatujący nad horyzont i wszystko jest w stanie się dobrze skończyć. Patrząc się na Elodie wszystko wydaje się możliwe - to dziwne uczucie. Nie widząc na pięknym obliczu odrazy ani gniewu łatwiej jest ruszyć w przód, wykonać kolejne kroki, spróbować uszczęśliwić na tyle, na ile jest to możliwe. Nijak nie zmienię swojego rodu, wielowiekowej tradycji oraz całego zamku, ale mogę popracować nad sobą robiąc wszystko, żeby egzystencja młodej damy w nowym środowisku nosiła znamiona przynajmniej znośnych. Przecież wiem, że na to zasługuje - i nie liczy się żadna sztuka aktorstwa lub kłamstwa, zresztą pewnie nie spostrzegłbym ich nawet, jakby mnie kopnęły, ale dzięki temu czuję się coraz bardziej rozprężony. I gotowy do dalszego działania.
- To dla mnie wielki zaszczyt lady - mówię kłaniając się nisko. Przemoczone ubranie krępuje swobodę ruchów, dlatego szybko wracam do pozycji wyprostowanej, wdzięczność odmalowując jedynie w uważnym spojrzeniu. - Nie ośmieliłbym się uczynić inaczej - potwierdzam gotowość do ochrony. Jeśli trzeba, rzucę się na pewną śmierć w imieniu mej najdroższej partnerki, żeby przynajmniej dać jej więcej czasu na ucieczkę. Nie wiem po prostu czy w jakikolwiek inny sposób udałoby się roztoczyć nad nią opiekę. Może gdybym uprzednio naprodukował eliksirów… tak, nawet do rzutów kociołkiem musiałbym poćwiczyć spostrzegawczość.
- Cieszę się - odpowiadam, czując się w obowiązku, żeby cały czas mówić. Z drugiej strony jest na tyle przyjemnie, że słowa, chociaż oszczędne, to same cisną się na usta spływając równie wartko co woda z szaty. Pewnie dlatego wydobywa się z nich również propozycja, pełna śmiałości oraz ocena, która zostaje wypowiedziana z zamiarem lepszego poznania narzeczonej. Zazdroszczę jej pięknego, pewnego władania słowami - uśmiechnąłbym się ponownie, ale uznaję, że wystarczy już tych błazenad. - To bardzo mądre słowa, lady. Rad jestem, że to ja okazałem się tym szczęśliwcem, który je usłyszał - stwierdzam szczerze, z wdzięcznością przyjmując drobną, smukłą dłoń zaplatającą się na moim ramieniu. Coraz mocniej dziwię się swojej wiecznie komplementującej naturze, ale to niewątpliwy urok kroczącej obok niewiasty; dzięki niej otwieram się na horyzonty, których jeszcze nie widziałem. - Dla tak pięknej plecionki jeszcze bardziej utalentowanej lady to sama przyjemność. Na pewno niejeden rzuciłby się w morską toń z podobnym zamiarem, ale wybacz mi pani, nie zamierzam przepraszać za mój czyn - odpowiadam na zarzuty rzucone z przymrużeniem oka, ale przecież muszę się chociażby trochę usprawiedliwić! - Jestem ci wdzięczny za troskę lady - mówię dość cicho, ale na tyle wyraźnie, żeby zrozumieć. Gdybym był bardziej emocjonalny, może nawet bym się tym wzruszył. - Mam nadzieję, że cię nie zawiodę - dodaję w podobnym tonie. Nie jestem wybitnym tancerzem, ale wystarczy na niepodeptanie bucików z najnowszej kolekcji domu mody Parkinsonów. Dlatego odrzucam wszelkie wątpliwości i prowadzę nas do ognisk, wśród których po raz pierwszy od dawna tańczę, co wywołuje we mnie kolejną falę zdziwienia. Tego z gatunku przyjemnych.
Niestety wszystko musi dobiec końca - odprowadzam zatem lady do domu, sam wracam do Durham.
zt. x2
Milczenie, cisza grobowa, a jakże wymowna. Zdmuchnęła iskry złudzeń. Zostawiła tło straconych nadziei.
I powiedziała więcej niż słowa.
I powiedziała więcej niż słowa.
Quentin Burke
Zawód : alchemik, ale pomaga u Borgina & Burke'a
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Unikaj milczenia
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Rudolf nie czuł się w żaden sposób skrępowany towarzystwem, kogoś kto nie należał do świata szlachty. Można powiedzieć, że czuł się nawet bardzo dobrze. W końcu nie musiał bawić się w sztuczne uprzejmości, które u szlachetnie urodzonych były tak bardzo popularne. Chociaż jego ojciec najpewniej by nie pochwalał do końca takiego zachowania. Chłopakowi zawsze się wydawało, że ojciec chociaż Abbott, chociaż miał poglądy liberalne, to mimo wszystko był okrakiem pomiędzy kilkoma sprawami. A tego Rudolf nie umiał zrozumieć, ani zaakceptować. Wedle niego zakrawało to o swego rodzaju hipokryzję.
Dziewczyna zaproponowała, aby poszli do ogniska i zobaczyli co tam się działo. Rudolf oczywiście zgodził się na to, i posłusznie poszedł ze swoją towarzyszką tego wieczora w stronę ogniska. Płomienie, które w pewnym momencie zaczęły ogrzewa ciało Rudolfa, musiał przyznać, że były naprawdę przyjemne. Do tego stopnia, że sam leniwie na chwilę przymknął oczy, rozkoszując się tym przyjemnym ciepłem. Rozmawiał przez jakiś czas jeszcze z dziewczyną, której to wianek wyłowił tak naprawdę przez przypadek. W końcu nie wiedział kto go rzucił...a on sam na początku nie miał zamiaru rzucać się za żadnym wiankiem, ale jego natura była na tyle nieprzewidywalna, iż nigdy nie było do końca wiadomo co też zrodzi się pod blond czupryną młodego lorda.
Czas spotkania w końcu dobiegał końca, co sama dziewczyna oznajmiała ziewaniem, które starała się ukryć. Rudolf nie miał serca zatrzymywać jej na dłużej, dlatego też po pożegnaniu się i odebraniu od niej wianka, skłonił się nisko uśmiechając się lekko.
-Liczę, że jeszcze kiedyś będziemy mieć okazję się spotkać- Odpowiedział jej by po chwilce odprowadzić wzrokiem. Sam Rudolf również miał zamiar wrócić do domu. Czuł, że ta ilość ludzi po prostu zaczęła go powoli przygniatać, i naprawdę męczyć. Nigdy nie lubił miejsc gdzie było dużo ludzi, dlatego też bale, bankiety, czy chociażby te nieszczęsne sabaty, dla blondyna były istną katuszą.
z/t
Dziewczyna zaproponowała, aby poszli do ogniska i zobaczyli co tam się działo. Rudolf oczywiście zgodził się na to, i posłusznie poszedł ze swoją towarzyszką tego wieczora w stronę ogniska. Płomienie, które w pewnym momencie zaczęły ogrzewa ciało Rudolfa, musiał przyznać, że były naprawdę przyjemne. Do tego stopnia, że sam leniwie na chwilę przymknął oczy, rozkoszując się tym przyjemnym ciepłem. Rozmawiał przez jakiś czas jeszcze z dziewczyną, której to wianek wyłowił tak naprawdę przez przypadek. W końcu nie wiedział kto go rzucił...a on sam na początku nie miał zamiaru rzucać się za żadnym wiankiem, ale jego natura była na tyle nieprzewidywalna, iż nigdy nie było do końca wiadomo co też zrodzi się pod blond czupryną młodego lorda.
Czas spotkania w końcu dobiegał końca, co sama dziewczyna oznajmiała ziewaniem, które starała się ukryć. Rudolf nie miał serca zatrzymywać jej na dłużej, dlatego też po pożegnaniu się i odebraniu od niej wianka, skłonił się nisko uśmiechając się lekko.
-Liczę, że jeszcze kiedyś będziemy mieć okazję się spotkać- Odpowiedział jej by po chwilce odprowadzić wzrokiem. Sam Rudolf również miał zamiar wrócić do domu. Czuł, że ta ilość ludzi po prostu zaczęła go powoli przygniatać, i naprawdę męczyć. Nigdy nie lubił miejsc gdzie było dużo ludzi, dlatego też bale, bankiety, czy chociażby te nieszczęsne sabaty, dla blondyna były istną katuszą.
z/t
Rudolf Abbott
Zawód : Stażysta w departamencie przestrzegania prawa czarodziejów
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Czasami lepiej umrzeć od razu, niż każdego dnia po trochu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zachowanie ludzi wobec Zachary'ego było dla niego na swój sposób ujmujące; przede wszystkim wykształciły w nim obojętność reakcji oraz chłód i spokój, które roztaczał wokół siebie. Był absolutnie przyzwyczajony do uważnych, niemal dociekliwych spojrzeń, będąc nimi otoczonym do tego stopnia, że właściwie były niczym. W porażającej większości były niczym więcej jak spojrzeniem rzuconym mu tylko dlatego, że jego uroda, dotknięta ciepłem słonecznego blasku skóra i jasne oczy kontrastujące z otaczającą je ciemnością były czymś niespotykanym i niecodziennym na brytyjskich ziemiach. Z pewnością nie był jedynym, który wyróżniał się w ten sposób, jednak nie oszukiwał samego siebie, gdy stawiał czoła faktom. Doskonale znał swoją niezwykłość i wiedział, z czego ona płynęła. Równie mocno wiedział, że za tak samo niezwykłych uważała się większość, jeśli nie wszyscy, obecnych tu arystokratów kroczących pośród pospólstwa jedynie z tego powodu, by ich odwiecznym tradycjom stało się zadość, a plebejusze poznali smak bogactwa, po które nigdy nie będą w stanie sięgnąć.
Zastanawiał się jednak, jak wyglądałoby jego życie oraz życie jego rodziny, gdyby od początku zrzucili fasadę izolacji roztaczanej z zajmowanej przez nich wyspy, jak to wszystko potoczyłoby się, gdyby Zachary za swoimi braćmi poszedł do Hogwartu i od samego początku uczestniczył w szlacheckim życiu pozostałych rodzin. Choć nie znał właściwej odpowiedzi, będącej w stanie uciszyć te błahe rozterki, dużo czasu czasu poświęcał na to, co by było, gdyby. I w porażającej obojętności dochodził do wniosku, że ostatecznie nic takiego nie miałoby miejsca, bowiem żaden z szanujących się Shafiqów nie dopuściłby do skalania ich najświętszych tradycji w imię wszechobecnego postępu. Postępu wyniszczającego piękno, potęgę i życie, które posiadał nie tylko on, bo i ten sam sprzeciw dotyczył także rodzimych arystokratów.
— Nie byłby — przytaknął krótko, uznając temat niegodnego kawalera za zakończony. Nie widział najmniejszego sensu w wypowiadaniu słów niemających celu ani nieniosących żadnego przekazu. Konkurencja została zakończona i to Zachary był zwycięzcą. A niegodny konkurent musiał zadowolić się dalszymi poszukiwaniami.
— Ja? — zapytał cicho, rzucając powłóczyste spojrzenie panience Nott, ciszą przedłużając odpowiedź, którą miał przygotowaną niemal od dziecka. — Spełniam wolę mych przodków w Świętym Mungu, w Londynie — udzielił odpowiedzi poważnym tonem, równie poważnie traktując swoje zajęcie, będąc gotowym ukarać każdego, kto zechciałby zaszydzić z powagi i odpowiedzialności zeń płynących. Być może uczucie to odbijało się w jego poważnej twarzy i chłodnym spojrzeniu, którym zwykł obdarzać tych, którzy zadawali tego rodzaju pytania, a być może twarz pozostała obojętna i niemal niezainteresowana tym, co działo się wokół. Zachary do końca nie miał pewności, które z jego oblicz prezentował wtedy światu, bowiem w gruncie rzeczy nie stanowiło to kwestii istotnej do rozważania.
— Każdy z nas pochodzi z jakiejś rodziny — zbliżył się nieco, chcąc zachować treść tej rozmowy jedynie między nimi — my, naturalnie, pochodzimy z lepszych rodzin niż niektórzy tu zebrani. I każdy z nas zobowiązał się godnie reprezentować rodzinę, bez względu na toczące się spory i problemy. Choć głęboko wierzę, że wszystkie te atrakcje mają na celu nas jedynie omamić i przyćmić to, czym rzeczywiście powinniśmy się przejmować. Oczywiście tak urocze damy, jak ty, droga lady, nie powinny zajmować się takimi sprawami. — Cały czas mówił dość cicho, nie chcąc, by jego słowa uleciały dalej niż poza zasięg jej słuchu. Była jego małym centrum świata, który tu powstał, gdy pochwycił jej wianek i to właśnie wokół niej kręcił swym jestestwem, nie będąc do końca przekonanym, czy całe to przedstawienie wpisywało się w tradycje festiwalu.
Skinął uprzejmie głową i uniósł rękę, wskazując tym samym kierunek przechadzki, na którą wyrażał zgodę.
— Opowiedz mi, jak się bawiłaś, lady, tworząc ten piękny wianek — rzekł, gdy już ruszyli w stronę nieco mniej zatłoczonych obszarów wybrzeża. To, co młoda dama sądziła, powinno być przeznaczone tylko dla jego uszu. Nie chciał przecież wywoływać skandalu, gdyby padło choćby jedno niewłaściwe oskarżenie.
Zastanawiał się jednak, jak wyglądałoby jego życie oraz życie jego rodziny, gdyby od początku zrzucili fasadę izolacji roztaczanej z zajmowanej przez nich wyspy, jak to wszystko potoczyłoby się, gdyby Zachary za swoimi braćmi poszedł do Hogwartu i od samego początku uczestniczył w szlacheckim życiu pozostałych rodzin. Choć nie znał właściwej odpowiedzi, będącej w stanie uciszyć te błahe rozterki, dużo czasu czasu poświęcał na to, co by było, gdyby. I w porażającej obojętności dochodził do wniosku, że ostatecznie nic takiego nie miałoby miejsca, bowiem żaden z szanujących się Shafiqów nie dopuściłby do skalania ich najświętszych tradycji w imię wszechobecnego postępu. Postępu wyniszczającego piękno, potęgę i życie, które posiadał nie tylko on, bo i ten sam sprzeciw dotyczył także rodzimych arystokratów.
— Nie byłby — przytaknął krótko, uznając temat niegodnego kawalera za zakończony. Nie widział najmniejszego sensu w wypowiadaniu słów niemających celu ani nieniosących żadnego przekazu. Konkurencja została zakończona i to Zachary był zwycięzcą. A niegodny konkurent musiał zadowolić się dalszymi poszukiwaniami.
— Ja? — zapytał cicho, rzucając powłóczyste spojrzenie panience Nott, ciszą przedłużając odpowiedź, którą miał przygotowaną niemal od dziecka. — Spełniam wolę mych przodków w Świętym Mungu, w Londynie — udzielił odpowiedzi poważnym tonem, równie poważnie traktując swoje zajęcie, będąc gotowym ukarać każdego, kto zechciałby zaszydzić z powagi i odpowiedzialności zeń płynących. Być może uczucie to odbijało się w jego poważnej twarzy i chłodnym spojrzeniu, którym zwykł obdarzać tych, którzy zadawali tego rodzaju pytania, a być może twarz pozostała obojętna i niemal niezainteresowana tym, co działo się wokół. Zachary do końca nie miał pewności, które z jego oblicz prezentował wtedy światu, bowiem w gruncie rzeczy nie stanowiło to kwestii istotnej do rozważania.
— Każdy z nas pochodzi z jakiejś rodziny — zbliżył się nieco, chcąc zachować treść tej rozmowy jedynie między nimi — my, naturalnie, pochodzimy z lepszych rodzin niż niektórzy tu zebrani. I każdy z nas zobowiązał się godnie reprezentować rodzinę, bez względu na toczące się spory i problemy. Choć głęboko wierzę, że wszystkie te atrakcje mają na celu nas jedynie omamić i przyćmić to, czym rzeczywiście powinniśmy się przejmować. Oczywiście tak urocze damy, jak ty, droga lady, nie powinny zajmować się takimi sprawami. — Cały czas mówił dość cicho, nie chcąc, by jego słowa uleciały dalej niż poza zasięg jej słuchu. Była jego małym centrum świata, który tu powstał, gdy pochwycił jej wianek i to właśnie wokół niej kręcił swym jestestwem, nie będąc do końca przekonanym, czy całe to przedstawienie wpisywało się w tradycje festiwalu.
Skinął uprzejmie głową i uniósł rękę, wskazując tym samym kierunek przechadzki, na którą wyrażał zgodę.
— Opowiedz mi, jak się bawiłaś, lady, tworząc ten piękny wianek — rzekł, gdy już ruszyli w stronę nieco mniej zatłoczonych obszarów wybrzeża. To, co młoda dama sądziła, powinno być przeznaczone tylko dla jego uszu. Nie chciał przecież wywoływać skandalu, gdyby padło choćby jedno niewłaściwe oskarżenie.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Elise nie wiedziała, jak to jest się wyróżniać w taki sposób. Ze swoją mlecznobiałą, zadbaną cerą, jasnobrązowymi włosami i oczami barwy morskiej wody wpasowywała się w kanon typowo angielskiej urody której daleko było do egzotyki Shafiqów. Ale była ponadprzeciętnie urodziwa i wiedziała o tym. Mogła czuć się lepsza niż mniej atrakcyjne rówieśniczki, bo jej staropanieństwo raczej nie groziło. Była nie tylko najmłodszym będącym na wydaniu klejnotem rodu Nott, ale na dodatek nie brakowało jej dobrego wyglądu, obycia oraz artystycznych umiejętności. Może nie musiała więc tak bardzo zazdrościć Marine i innym zaręczonym kuzynkom? Jej pozycja nie mogła być zagrożona, była zbyt dobrą partią, by mogła w ogóle doczekać wieku zahaczającego o staropanieństwo. Tak, z całą pewnością musiało tak być, choć nie zmieniało to faktu, że ta zazdrość jednak gdzieś tam się tliła, podobnie jak uwielbienie do Flaviena, który niestety złowił wianek innej.
Ale i jej wianek wpadł w całkiem interesujące i na szczęście szlachetnie urodzone ręce. Nie musiała uciekać stąd z płaczem ani urządzać sceny niezadowolenia jakiemuś plebejuszowi, który połaszczył się na wianek kobiety, której nie był godny. Niestety plebsu było tu sporo i szlachetnie urodzeni byli narażeni na jego obecność, nie mogąc w spokoju celebrować starych czarodziejskich tradycji.
- W Mungu? To z pewnością bardzo wymagająca praca – zdziwiła się nieco, ale wiedziała, że pracowali tam czarodzieje różnych statusów, również krwi szlachetnej. Na swój sposób był to trudny i prestiżowy zawód, przynajmniej dla mężczyzn, bo damom nie wypadało brudzić rąk w krwi i to nie zawsze czystej. Czytała też kiedyś, że Shafiqowie często trudnili się lecznictwem i alchemią, przykładali wagę do nieco innych zajęć niż brytyjskie rody.
Kiedy znowu się odezwał, uniosła na niego wzrok. Duże, jasne oczy skupiły się na jego opalonej twarzy, kiedy wypowiadał te słowa, mówiąc cicho ale z powagą, jakby nieco moralizująco. Nie zaprzeczyła jednak, bo nie należała do tych zbuntowanych dziewcząt, które chciały być niezależne i burzyły się na każdy przejaw traktowania ich z pobłażliwością. Elise znała swoje miejsce i rolę, dlatego nie poczuła oburzenia na słowa, które były oczywiste – damy nie powinny zajmować się przygnębiającymi, poważnymi sprawami przeznaczonymi raczej dla mężczyzn.
- Oczywiście, lordzie Shafiq – przytaknęła. – Nie chcę przejmować się poważnymi sprawami. Wolę cieszyć się z lata i dobrej zabawy. – Może i to wszystko miało ich mamić, odciągać od rzeczywistości pełnej bliżej nieokreślonych zagrożeń i obaw, ale Elise wolała być mamiona niż zamartwiać się poważnymi sprawami. Niech mężczyźni martwią się polityką i tego typu kwestiami, Nottówna chciała po prostu być szczęśliwa i nie musieć się bać. Stała na progu dorosłego życia i pragnęła z tego korzystać. W tej chwili chciała korzystać z tego, że właśnie złowiono jej pierwszy w dorosłości wianek i mogła poznać nową twarz z kręgu wyższych sfer.
Razem z nim ruszyła wzdłuż wybrzeża. W tej przechadzce nie było nic niestosownego, inne panny także odchodziły w towarzystwie mężczyzn którzy złowili ich wianek.
Zamyśliła się nieco, postanawiając nie opowiadać o swoim małym wypadku z upadkiem ze skarpy i znalezieniem ludzkich zwłok, choć po powrocie do domu miała zamiar szczegółowo poskarżyć się rodzicom, na co została narażona. Miała nadzieję, że nie było aż tak widać, że była trochę po przejściach. Marine wyczyściła i naprawiła jej sukienkę, a siniaki dopiero wykwitały na jej skórze i w większości były przykryte materiałem poza jednym, który zaczynał pojawiać się na policzku. Przedstawiła więc bardzo okrojoną wersję pozbawioną prawdziwych historii, ale była dość wprawiona w drobnych kłamstewkach i zatajaniu niewygodnych faktów.
- Udałam się po kwiaty razem z kuzynką i jej koleżanką. Było całkiem miło, choć nie znalazłam szczególnie pięknych kwiatów. Może zmarniały przez te anomalie. Widziałyśmy też jednorożce w zagrodzie... A później przyszłyśmy tutaj. To moje pierwsze wianki po skończeniu Hogwartu. – I kto wie, może ostatnie, jeśli stosunki między rodami pogorszą się jeszcze bardziej?
Nie widziała dziś zbyt wiele kwiatów w lesie, choć na początku zapuściła się na poszukiwania dość daleko, co przypłaciła niefortunnym upadkiem. Chciała znaleźć naprawdę szczególne kwiaty, ale musiała zadowolić się takimi zwyczajnymi. Musiała jednak wierzyć, że jej uroda nie potrzebuje niczego więcej, by lśnić.
Uśmiechnęła się lekko, racząc go tą okrojoną opowieścią. I razem odeszli od największego zbiorowiska, wciąż rozmawiając.
| zt. dla Elise
Ale i jej wianek wpadł w całkiem interesujące i na szczęście szlachetnie urodzone ręce. Nie musiała uciekać stąd z płaczem ani urządzać sceny niezadowolenia jakiemuś plebejuszowi, który połaszczył się na wianek kobiety, której nie był godny. Niestety plebsu było tu sporo i szlachetnie urodzeni byli narażeni na jego obecność, nie mogąc w spokoju celebrować starych czarodziejskich tradycji.
- W Mungu? To z pewnością bardzo wymagająca praca – zdziwiła się nieco, ale wiedziała, że pracowali tam czarodzieje różnych statusów, również krwi szlachetnej. Na swój sposób był to trudny i prestiżowy zawód, przynajmniej dla mężczyzn, bo damom nie wypadało brudzić rąk w krwi i to nie zawsze czystej. Czytała też kiedyś, że Shafiqowie często trudnili się lecznictwem i alchemią, przykładali wagę do nieco innych zajęć niż brytyjskie rody.
Kiedy znowu się odezwał, uniosła na niego wzrok. Duże, jasne oczy skupiły się na jego opalonej twarzy, kiedy wypowiadał te słowa, mówiąc cicho ale z powagą, jakby nieco moralizująco. Nie zaprzeczyła jednak, bo nie należała do tych zbuntowanych dziewcząt, które chciały być niezależne i burzyły się na każdy przejaw traktowania ich z pobłażliwością. Elise znała swoje miejsce i rolę, dlatego nie poczuła oburzenia na słowa, które były oczywiste – damy nie powinny zajmować się przygnębiającymi, poważnymi sprawami przeznaczonymi raczej dla mężczyzn.
- Oczywiście, lordzie Shafiq – przytaknęła. – Nie chcę przejmować się poważnymi sprawami. Wolę cieszyć się z lata i dobrej zabawy. – Może i to wszystko miało ich mamić, odciągać od rzeczywistości pełnej bliżej nieokreślonych zagrożeń i obaw, ale Elise wolała być mamiona niż zamartwiać się poważnymi sprawami. Niech mężczyźni martwią się polityką i tego typu kwestiami, Nottówna chciała po prostu być szczęśliwa i nie musieć się bać. Stała na progu dorosłego życia i pragnęła z tego korzystać. W tej chwili chciała korzystać z tego, że właśnie złowiono jej pierwszy w dorosłości wianek i mogła poznać nową twarz z kręgu wyższych sfer.
Razem z nim ruszyła wzdłuż wybrzeża. W tej przechadzce nie było nic niestosownego, inne panny także odchodziły w towarzystwie mężczyzn którzy złowili ich wianek.
Zamyśliła się nieco, postanawiając nie opowiadać o swoim małym wypadku z upadkiem ze skarpy i znalezieniem ludzkich zwłok, choć po powrocie do domu miała zamiar szczegółowo poskarżyć się rodzicom, na co została narażona. Miała nadzieję, że nie było aż tak widać, że była trochę po przejściach. Marine wyczyściła i naprawiła jej sukienkę, a siniaki dopiero wykwitały na jej skórze i w większości były przykryte materiałem poza jednym, który zaczynał pojawiać się na policzku. Przedstawiła więc bardzo okrojoną wersję pozbawioną prawdziwych historii, ale była dość wprawiona w drobnych kłamstewkach i zatajaniu niewygodnych faktów.
- Udałam się po kwiaty razem z kuzynką i jej koleżanką. Było całkiem miło, choć nie znalazłam szczególnie pięknych kwiatów. Może zmarniały przez te anomalie. Widziałyśmy też jednorożce w zagrodzie... A później przyszłyśmy tutaj. To moje pierwsze wianki po skończeniu Hogwartu. – I kto wie, może ostatnie, jeśli stosunki między rodami pogorszą się jeszcze bardziej?
Nie widziała dziś zbyt wiele kwiatów w lesie, choć na początku zapuściła się na poszukiwania dość daleko, co przypłaciła niefortunnym upadkiem. Chciała znaleźć naprawdę szczególne kwiaty, ale musiała zadowolić się takimi zwyczajnymi. Musiała jednak wierzyć, że jej uroda nie potrzebuje niczego więcej, by lśnić.
Uśmiechnęła się lekko, racząc go tą okrojoną opowieścią. I razem odeszli od największego zbiorowiska, wciąż rozmawiając.
| zt. dla Elise
Skłamałby, gdyby stwierdził, że planował spędzić wieczór w towarzystwie Sigrun, bo zmierzając w stronę wybrzeża był zupełnie pewien, że w jego dłoniach znajdzie się wianek Inary, ale musiał przyznać, że niespodziewany obrót wypadków wcale nie budził w nim niechęci. Owszem, wzdrygał się wewnętrznie na myśl, że jego żona odchodziła właśnie ku ogniskom u boku bezimiennego mężczyzny o nieznanych zamiarach, wiedział jednak, że śledziła ją więcej niż jedna para opiekuńczych oczu; z kolei stojącej przed nim blondynce daleko było do wyniosłych postaci arystokratek, gotowych zamienić resztę zabawy w znienawidzony przez niego teatr wymuszonych uprzejmości i sztywnych gier słownych. Chociaż nie znał jej zbyt dobrze, to Sigrun miała w sobie coś, co budziło w nim zainteresowanie i ciekawość: patrzyła na niego śmiało, choć niezbyt przyjaźnie, odzywała się bez niepotrzebnego onieśmielenia i nie zmusiła go na dzień dobry do wykonania skomplikowanego myślowego biegu przez płotki, którego celem miałoby być odczytanie zawoalowanej między wierszami odpowiedzi. No i była jedną z nich, co – może nieco paradoksalnie – czyniło jej towarzystwo zdecydowanie bardziej komfortowym; rozmawiając z nią, nie musiał zastanawiać się nad tym, czy jego słowa nie zdradzą za dużo, albo czy nie potknie się o skrywaną przed światem tajemnicę; widziała go po drugiej stronie oświetlonego świecami stołu, słuchała też relacji z feralnej misji w Albury – w porównaniu z tym, towarzyskie potknięcie, nawet jeżeli by nastąpiło, wypadało trywialnie i wręcz śmiesznie.
Przełamanie gniewnego spojrzenia uśmiechem sprawiło, że mimowolnie się rozluźnił, ostrożnie umieszczając wianek na jasnych włosach, gdy tylko uzyskał na to przyzwolenie. Odwzajemnił uśmiech – przyszło mu to zaskakująco bez wysiłku – po czym roześmiał się cicho, prawie bezgłośnie, w reakcji na jej następne słowa, będące, jak mu się wydawało, nieśmiałym przytykiem co do jego urodzenia. – Wedle życzenia – odpowiedział, pochylając się przy tym nieco teatralnie, chociaż efekt końcowy popsuły nieco okoliczności: mokre, podwinięte nogawki spodni i rozdarta na ramieniu szata z pewnością nie dodawały jego wyglądowi powagi, nie przejmował się tym jednak zbytnio. Zdawał sobie co prawda sprawę – mgliście, odlegle – że kryjący się w tłumie reporterzy Czarownicy nie pozostawią na nim i Inarze suchej nitki, złośliwie pastwiąc się nad faktem niespodziewanego doboru partnerów, ale nie było nic, co w tamtej chwili mógłby z tym zrobić – postanowił więc nie przejmować się opinią publiczną. Zresztą, reszta bawiących się czarodziejów wydawała się i tak zbyt zajęta sobą i swoimi partnerkami, by zwracać na niego uwagę. Nie mógł powiedzieć, by przeszkadzał mu ten stan rzeczy.
– Zgadza się – odpowiedział Sigrun, w myślach dziwiąc się milcząco, że znała jego profesję, dopiero teraz orientując się, że on również nie widział jej po raz pierwszy w komnatach La Fantasmagorie; zmarszczył lekko brwi, teraz już bez problemu dopasowując twarz o lekko ostrych rysach do nieistniejących już korytarzy Ministerstwa Magii. – Odnajdywaniem i wyłapywaniem – skwitował krótko, powstrzymując się przed zbyt szerokim rozwinięciem tematu, wiedząc doskonale, że zagadnięcie go o smoki groziło spowodowaniem lawiny słów i opowieści o najświeższych wyprawach, wzbogaconych o nieinteresujące nikogo szczegóły. Wątpił, by jego towarzyszka chciała o tym słuchać. – Ty też pracowałaś w Ministerstwie, prawda? Wydział Istot? – strzelił, niepewny, czy się nie mylił. Zrobił krok do przodu, wskazując w kierunku jednego z płonących na brzegu ognisk. – Możemy? – zapytał, tonem bardziej sugerującym propozycję niż ponaglenie, choć musiał przyznać, że nie przeszkadzałoby mu oddalenie się od rozchichotanego tłumu.
Przełamanie gniewnego spojrzenia uśmiechem sprawiło, że mimowolnie się rozluźnił, ostrożnie umieszczając wianek na jasnych włosach, gdy tylko uzyskał na to przyzwolenie. Odwzajemnił uśmiech – przyszło mu to zaskakująco bez wysiłku – po czym roześmiał się cicho, prawie bezgłośnie, w reakcji na jej następne słowa, będące, jak mu się wydawało, nieśmiałym przytykiem co do jego urodzenia. – Wedle życzenia – odpowiedział, pochylając się przy tym nieco teatralnie, chociaż efekt końcowy popsuły nieco okoliczności: mokre, podwinięte nogawki spodni i rozdarta na ramieniu szata z pewnością nie dodawały jego wyglądowi powagi, nie przejmował się tym jednak zbytnio. Zdawał sobie co prawda sprawę – mgliście, odlegle – że kryjący się w tłumie reporterzy Czarownicy nie pozostawią na nim i Inarze suchej nitki, złośliwie pastwiąc się nad faktem niespodziewanego doboru partnerów, ale nie było nic, co w tamtej chwili mógłby z tym zrobić – postanowił więc nie przejmować się opinią publiczną. Zresztą, reszta bawiących się czarodziejów wydawała się i tak zbyt zajęta sobą i swoimi partnerkami, by zwracać na niego uwagę. Nie mógł powiedzieć, by przeszkadzał mu ten stan rzeczy.
– Zgadza się – odpowiedział Sigrun, w myślach dziwiąc się milcząco, że znała jego profesję, dopiero teraz orientując się, że on również nie widział jej po raz pierwszy w komnatach La Fantasmagorie; zmarszczył lekko brwi, teraz już bez problemu dopasowując twarz o lekko ostrych rysach do nieistniejących już korytarzy Ministerstwa Magii. – Odnajdywaniem i wyłapywaniem – skwitował krótko, powstrzymując się przed zbyt szerokim rozwinięciem tematu, wiedząc doskonale, że zagadnięcie go o smoki groziło spowodowaniem lawiny słów i opowieści o najświeższych wyprawach, wzbogaconych o nieinteresujące nikogo szczegóły. Wątpił, by jego towarzyszka chciała o tym słuchać. – Ty też pracowałaś w Ministerstwie, prawda? Wydział Istot? – strzelił, niepewny, czy się nie mylił. Zrobił krok do przodu, wskazując w kierunku jednego z płonących na brzegu ognisk. – Możemy? – zapytał, tonem bardziej sugerującym propozycję niż ponaglenie, choć musiał przyznać, że nie przeszkadzałoby mu oddalenie się od rozchichotanego tłumu.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Primrose. Uśmiechnął się szeroko – trudno było tego nie zrobić, gdy twarz dziewczyny rozjaśnił chyba najcieplejszy i najserdeczniejszy uśmiech, jaki ostatnio miał okazję widzieć – po czym bez wahania wyciągnął dłoń w jej stronę, ściskając jej palce niezbyt mocno, ale pewnie, jednocześnie nieco rozbawiony tym gestem; rzadko zdarzało mu się pieczętować w tej sposób znajomości z przedstawicielkami płci pięknej, nie miał jednak nic przeciwko. Wprost przeciwnie – cieszył się, że nie miał do czynienia z którąś z zerkających na niego z góry panien, i właściwie dopiero teraz docierało do niego, że udając się po przypadkowy wianek, sporo ryzykował, narażając się na całe spektrum reakcji: od gniewu, po oburzenie i zawód. Primrose zdawała się nie wpasowywać pod żadną z tych kategorii, choć tak naprawdę nie był do końca pewien, czy nie miała mu przypadkiem tego wybiegu za złe; jej odpowiedź również niezupełnie rozjaśniła mu sytuację. – Ja z kolei p-p-pierwszy raz czyjś wyłowiłem – powiedział, wzruszając lekko ramionami i wysłuchując drugiej części jej wypowiedzi. – Och – skomentował; nie miał bladego pojęcia, co właśnie do niego powiedziała.
Na szczęście zgoda na nałożenie wianka uratowała go od konieczności udawania, że zrozumiał część o składaniu kwiatowych wiązanek w ofierze, pozwalając na sprowadzenie rozmowy na inne tematy. Zaśmiał się ciepło w reakcji na jej słowa, czując, jak atmosfera staje się nieco lżejsza i luźniejsza, choć wciąż jeszcze naznaczona słabo zarysowaną niezręcznością. Do tej był jednak na ogół przyzwyczajony, bo towarzyszyła mu często – zwłaszcza, gdy rozmawiał z kimś, kogo dopiero co poznał. – Nie bym był tego taki p-p-pewny, chyba bardzo upodobały sobie twój w-w-wianek – odpowiedział, wskazując na wilgotne płatki i rozglądając się ostentacyjnie, jakby wypatrywał czających się wśród chmur albatrosów. Szczęśliwie niebo było od nich wolne; możliwe, że wygnała je z niego gęstniejąca ciemność, wypełzająca bardzo powoli zza morskiego horyzontu.
Podążył za jej spojrzeniem, niechętnie zerkając na zranioną stopę. Machnął ręką, w geście, który miał oznaczać, że nie było czym się przejmować. – Jak to m-m-mówią, do wesela się zagoi – powiedział, mimowolnie powtarzając słowa, które setki razy wypowiadała do niego mama, gdy nabijał sobie siniaki spadając z wysokich gałęzi, oraz później – kiedy wracał z meczów z coraz to poważniejszymi kontuzjami. W porównaniu do nich, przebita stopa naprawdę nie wydawała się niczym groźnym; ból też już zresztą zelżał, sprawiając, że z powrotem zwrócił swoją uwagę ku Primrose. – Nie wiem – odpowiedział szczerze, marszcząc brwi; musiał chwilę zastanowić się nad jej pytaniem – wcześniej nie rozmyślał nad własnymi motywami, skłaniającymi go do sięgnięcia po tę konkretną wiązankę. – Ze wszystkich chyba n-n-najbardziej zwrócił moją uwagę. – Zamilkł na moment, dopiero po fakcie orientując się, że mógł zabrzmieć nieuprzejmie. – To znaczy, t-t-to bardzo ładny wianek, po prostu nie z-z-znam się na kwiatach – dodał; miał wrażenie, że brnie w niewłaściwą stronę.
Na szczęście zgoda na nałożenie wianka uratowała go od konieczności udawania, że zrozumiał część o składaniu kwiatowych wiązanek w ofierze, pozwalając na sprowadzenie rozmowy na inne tematy. Zaśmiał się ciepło w reakcji na jej słowa, czując, jak atmosfera staje się nieco lżejsza i luźniejsza, choć wciąż jeszcze naznaczona słabo zarysowaną niezręcznością. Do tej był jednak na ogół przyzwyczajony, bo towarzyszyła mu często – zwłaszcza, gdy rozmawiał z kimś, kogo dopiero co poznał. – Nie bym był tego taki p-p-pewny, chyba bardzo upodobały sobie twój w-w-wianek – odpowiedział, wskazując na wilgotne płatki i rozglądając się ostentacyjnie, jakby wypatrywał czających się wśród chmur albatrosów. Szczęśliwie niebo było od nich wolne; możliwe, że wygnała je z niego gęstniejąca ciemność, wypełzająca bardzo powoli zza morskiego horyzontu.
Podążył za jej spojrzeniem, niechętnie zerkając na zranioną stopę. Machnął ręką, w geście, który miał oznaczać, że nie było czym się przejmować. – Jak to m-m-mówią, do wesela się zagoi – powiedział, mimowolnie powtarzając słowa, które setki razy wypowiadała do niego mama, gdy nabijał sobie siniaki spadając z wysokich gałęzi, oraz później – kiedy wracał z meczów z coraz to poważniejszymi kontuzjami. W porównaniu do nich, przebita stopa naprawdę nie wydawała się niczym groźnym; ból też już zresztą zelżał, sprawiając, że z powrotem zwrócił swoją uwagę ku Primrose. – Nie wiem – odpowiedział szczerze, marszcząc brwi; musiał chwilę zastanowić się nad jej pytaniem – wcześniej nie rozmyślał nad własnymi motywami, skłaniającymi go do sięgnięcia po tę konkretną wiązankę. – Ze wszystkich chyba n-n-najbardziej zwrócił moją uwagę. – Zamilkł na moment, dopiero po fakcie orientując się, że mógł zabrzmieć nieuprzejmie. – To znaczy, t-t-to bardzo ładny wianek, po prostu nie z-z-znam się na kwiatach – dodał; miał wrażenie, że brnie w niewłaściwą stronę.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Ostatnio zbyt często zdarzało jej się zapominać, jak bardzo lubiła się śmiać – z lekkich żartów, z prostej radości, z wstydliwego zażenowania, albo tak po prostu; uśmiech od zawsze był czymś, co w jej oczach skracało sztuczny dystans i rozciągało nić porozumienia zarówno między przyjaciółmi, jak i nieznajomymi. To właśnie uniesionymi kącikami ust przykrywała niejednokrotnie smutek albo strach, być może odrobinę licząc na to, że w ten sposób je odegna – lub że dzięki przyjaznemu gestowi wywoła bliźniaczą reakcję na ustach innych. Od pamiętnej nocy, w której spłonęło Ministerstwo Magii, jej wargi jednak jakby przestały jej słuchać, czy może – to ona podświadomie powstrzymywała je przed układaniem się w ten naturalny przecież wyraz, nie potrafiąc pozbyć się wrażenia, że był nie na miejscu; że ludzie, widząc jej radość, będą ją oceniać; że nie zasługiwała już dłużej, żeby się cieszyć – bo gdyby tamtego wieczoru zjawiła się w Londynie wcześniej, mogłaby uratować więcej osób. Mogłaby uratować jego.
Towarzystwo Brendana z jakiegoś powodu sprawiało, że stojąc przy morskim brzegu, nie pamiętała, że nie wypadało jej się uśmiechać, a lekka, niezbyt poważna rozmowa, nie brzmiała wcale jak pozbawiona szacunku; wiedziała doskonale, że oboje go kochali – w inny sposób, oczywiście, choć zapewne równie mocno – i że żadne z nich nie musiało zapewniać o tym drugiego. – Wcale nie – zaoponowała, kręcąc lekko głową, choć niedawne ugryzienie nadal odzywało się piekąco-swędzącym bólem, promieniującym wzdłuż podrażnionego przedramienia. – Po prostu nie lubią, gdy bez pytania wchodzi się do ich domu. I w dodatku kradnie – dodała, wskazując dłonią na tkwiący już na jej głowie wianek, choć wcale nie czuła wyrzutów sumienia za swój drobny występek; koniec końców, to ona wyszła z tego starcia jako bardziej poszkodowana – bahanka miała się zupełnie dobrze. – Ale to prawda – przytaknęła, kiwając ostrożnie głową, by nie strącić z włosów zdobiącej je wiązanki. Słysząc pytanie mężczyzny, zastanowiła się przez chwilę. – To zależy od tego, kto by ją opowiedział – powiedziała w końcu; ktoś spoglądający na jej wyczyny z boku, mógłby przedstawić historię o niezdarnej mugolaczce, która odeszła zbyt daleko od głównej ścieżki w poszukiwaniu kwiatów na wianek, którego wcale nie miała powodu pleść – ale chyba sama wolała wersję Brendana; odwaga i poświęcenie brzmiały jak coś, czego pokładów oboje potrzebowali – i będą potrzebować, gdy dni staną się jeszcze ciemniejsze.
Nie planowała wpędzić go w zakłopotanie, nie chciała też, by czuł się w jakikolwiek sposób zobowiązany, jednak gdy na nią spojrzał, w jego oczach – jasnych i żywych, a jednocześnie sprawiających wrażenie, jakby miały już okazję widzieć najgorsze, co czarodziejski świat miał do zaoferowania – dostrzegła niepewność. – To może zróbmy tak – powiedziała, nadal nie cofając otwartej dłoni z leżącym na niej fluorytem, ani nie odrywając spojrzenia od twarzy Brena – dam ci go na przechowanie, a ty zwrócisz mi go wtedy, gdy już nie będziesz potrzebował jego ochrony. – Kiedy wojna się skończy, w Wielkiej Brytanii znów zapanuje porządek, a ich życiu nie będzie nieustannie zagrażać niebezpieczeństwo; kiedy oboje przejdą na zasłużone, długo wyczekiwane emerytury, bo zesztywniałe ze starości palce nie będą w stanie już wystarczająco sprawnie trzymać różdżek.
Czy wierzyła, że taki dzień nadejdzie? Nie; wątpiła też, by wierzył w to Brendan, wiedziała na pewno, co o dożyciu podeszłego wieku myślał Garrett – ale przecież nie o to chodziło.
Uśmiechnęła się z ulgą, gdy przystał na jej prośbę, bez zawahania sięgając ku jego wyciągniętemu po dżentelmeńsku ramieniu, nie mając zamiaru (ani ochoty) rezygnować jeszcze z jego towarzystwa. Chociaż jeszcze kilka chwil temu marzyła o samotności, teraz już jej nie chciała, uświadomiwszy sobie, że jej myśli od tygodni nie były tak ciche i nienachalne. – Spacer brzmi wspaniale – przytaknęła, ruszając powoli w stronę łąki pamięci. Przesunęła spojrzenie w lewo, w stronę mieniących się w umykających promieniach słońca fal; gdyby wystarczająco mocno się postarała, mogłaby udawać, że jest w domu. – Znasz jakąś ciekawą? – zapytała, odrywając wzrok od wody i zerkając na profil mężczyzny. – Opowieść? – doprecyzowała; zawsze lubiła słuchać historii.
Towarzystwo Brendana z jakiegoś powodu sprawiało, że stojąc przy morskim brzegu, nie pamiętała, że nie wypadało jej się uśmiechać, a lekka, niezbyt poważna rozmowa, nie brzmiała wcale jak pozbawiona szacunku; wiedziała doskonale, że oboje go kochali – w inny sposób, oczywiście, choć zapewne równie mocno – i że żadne z nich nie musiało zapewniać o tym drugiego. – Wcale nie – zaoponowała, kręcąc lekko głową, choć niedawne ugryzienie nadal odzywało się piekąco-swędzącym bólem, promieniującym wzdłuż podrażnionego przedramienia. – Po prostu nie lubią, gdy bez pytania wchodzi się do ich domu. I w dodatku kradnie – dodała, wskazując dłonią na tkwiący już na jej głowie wianek, choć wcale nie czuła wyrzutów sumienia za swój drobny występek; koniec końców, to ona wyszła z tego starcia jako bardziej poszkodowana – bahanka miała się zupełnie dobrze. – Ale to prawda – przytaknęła, kiwając ostrożnie głową, by nie strącić z włosów zdobiącej je wiązanki. Słysząc pytanie mężczyzny, zastanowiła się przez chwilę. – To zależy od tego, kto by ją opowiedział – powiedziała w końcu; ktoś spoglądający na jej wyczyny z boku, mógłby przedstawić historię o niezdarnej mugolaczce, która odeszła zbyt daleko od głównej ścieżki w poszukiwaniu kwiatów na wianek, którego wcale nie miała powodu pleść – ale chyba sama wolała wersję Brendana; odwaga i poświęcenie brzmiały jak coś, czego pokładów oboje potrzebowali – i będą potrzebować, gdy dni staną się jeszcze ciemniejsze.
Nie planowała wpędzić go w zakłopotanie, nie chciała też, by czuł się w jakikolwiek sposób zobowiązany, jednak gdy na nią spojrzał, w jego oczach – jasnych i żywych, a jednocześnie sprawiających wrażenie, jakby miały już okazję widzieć najgorsze, co czarodziejski świat miał do zaoferowania – dostrzegła niepewność. – To może zróbmy tak – powiedziała, nadal nie cofając otwartej dłoni z leżącym na niej fluorytem, ani nie odrywając spojrzenia od twarzy Brena – dam ci go na przechowanie, a ty zwrócisz mi go wtedy, gdy już nie będziesz potrzebował jego ochrony. – Kiedy wojna się skończy, w Wielkiej Brytanii znów zapanuje porządek, a ich życiu nie będzie nieustannie zagrażać niebezpieczeństwo; kiedy oboje przejdą na zasłużone, długo wyczekiwane emerytury, bo zesztywniałe ze starości palce nie będą w stanie już wystarczająco sprawnie trzymać różdżek.
Czy wierzyła, że taki dzień nadejdzie? Nie; wątpiła też, by wierzył w to Brendan, wiedziała na pewno, co o dożyciu podeszłego wieku myślał Garrett – ale przecież nie o to chodziło.
Uśmiechnęła się z ulgą, gdy przystał na jej prośbę, bez zawahania sięgając ku jego wyciągniętemu po dżentelmeńsku ramieniu, nie mając zamiaru (ani ochoty) rezygnować jeszcze z jego towarzystwa. Chociaż jeszcze kilka chwil temu marzyła o samotności, teraz już jej nie chciała, uświadomiwszy sobie, że jej myśli od tygodni nie były tak ciche i nienachalne. – Spacer brzmi wspaniale – przytaknęła, ruszając powoli w stronę łąki pamięci. Przesunęła spojrzenie w lewo, w stronę mieniących się w umykających promieniach słońca fal; gdyby wystarczająco mocno się postarała, mogłaby udawać, że jest w domu. – Znasz jakąś ciekawą? – zapytała, odrywając wzrok od wody i zerkając na profil mężczyzny. – Opowieść? – doprecyzowała; zawsze lubiła słuchać historii.
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Na Nokturnie rzadko świeciło słońce, a jeśli już, to oświetlane jasnymi promieniami budynki wyglądały jeszcze bardziej obskurnie. Światło uwidaczniało obdrapane ściany i sine twarze oprychów, zdarte szaty, zmarszczoną skórę na twarzy i dłoniach starych czarodziejów, odłażącą farbę na parapetach. I mimo że Nokturn był jej domem, a dom kochało się taki, jaki był, czas spędzony na łące, a potem na plaży, wydawał jej się niemal bajeczny, oderwany od rzeczywistości, dziwny. Szła cały czas w ślad za Wroną – nie tylko po ścieżce, ale i we wszystkich czynnościach, jakich się podejmowała. W dodatku cała ta zabawa zaczynała mieć jakiś sens – odnalazły między drobnymi listkami okruchy spadającej gwiazdy, które pomogą Cassandrze w warzeniu potrzebnych w lazarecie mikstur.
Na łące, wśród bzowych krzewów, zdołały spokojnie upleść wianki – Lysa patrzyła uważnie na ruchy dłoni swojej matki, pomagając jej wplatać drobne kwiatki między szerokie kiście pachnących słodko płatki. Dostała swój własny, biały i lżejszy, ale doskonały, piękny. Oba były doskonałe – doskonałe tylko dla nich.
Brodzenie po kostki w wodzie było przyjemne – tak po prostu i aż. Dłonią przytrzymywała swój wianek, nie pozwalając, żeby wiatr zdarł go ze skroni, strącił i zabrudził, spojrzeniem zielonych oczu swojej matki patrzyła, jak w mokrym piasku toną jej małe stopy. Kiedy podeszły bliżej obcych sylwetek, chwyciła mocniej Wronę za jasną dłoń i przystąpiła krok ku jej bokowi, jakby jednocześnie chroniła się pod jej skrzydłami i, jeśli zostałaby do tego zmuszona, stawała w jej obronie. Wśród barwnych ptaków, które mogły sprowadzić na nie same kłopoty, musiały trzymać się razem.
Popatrzyła na Cassandrę z uwagą, zdejmując ze swojej głowy kwiecistą koronę, z mieszanymi uczuciami rzucając ją na wodę i patrząc, jak fale powoli zaczynają ją ze sobą ciągnąć. Dopóki płynęły razem – były bezpieczne.
Nim jednak wianki całkiem zdążyły umknąć jej uwadze, wśród wchodzących do wody zobaczyła znajomą twarz. I ramię, na którym powstała blizna po jej dłoni. Wiedziała, jak wyglądała korona matki, oblepiona kwiatami bzu, i nieco poczuła się zagrożona, kiedy po wodnych znojach trafił on w dłonie Wilka. Pociągnęła Wronę za dłoń, prosząc o uwagę.
– Czy mój też wyłowi? Nie chcę, żeby płynął tam sam – poprosiła, obejmując rękę matki również i drugą dłonią.
Na łące, wśród bzowych krzewów, zdołały spokojnie upleść wianki – Lysa patrzyła uważnie na ruchy dłoni swojej matki, pomagając jej wplatać drobne kwiatki między szerokie kiście pachnących słodko płatki. Dostała swój własny, biały i lżejszy, ale doskonały, piękny. Oba były doskonałe – doskonałe tylko dla nich.
Brodzenie po kostki w wodzie było przyjemne – tak po prostu i aż. Dłonią przytrzymywała swój wianek, nie pozwalając, żeby wiatr zdarł go ze skroni, strącił i zabrudził, spojrzeniem zielonych oczu swojej matki patrzyła, jak w mokrym piasku toną jej małe stopy. Kiedy podeszły bliżej obcych sylwetek, chwyciła mocniej Wronę za jasną dłoń i przystąpiła krok ku jej bokowi, jakby jednocześnie chroniła się pod jej skrzydłami i, jeśli zostałaby do tego zmuszona, stawała w jej obronie. Wśród barwnych ptaków, które mogły sprowadzić na nie same kłopoty, musiały trzymać się razem.
Popatrzyła na Cassandrę z uwagą, zdejmując ze swojej głowy kwiecistą koronę, z mieszanymi uczuciami rzucając ją na wodę i patrząc, jak fale powoli zaczynają ją ze sobą ciągnąć. Dopóki płynęły razem – były bezpieczne.
Nim jednak wianki całkiem zdążyły umknąć jej uwadze, wśród wchodzących do wody zobaczyła znajomą twarz. I ramię, na którym powstała blizna po jej dłoni. Wiedziała, jak wyglądała korona matki, oblepiona kwiatami bzu, i nieco poczuła się zagrożona, kiedy po wodnych znojach trafił on w dłonie Wilka. Pociągnęła Wronę za dłoń, prosząc o uwagę.
– Czy mój też wyłowi? Nie chcę, żeby płynął tam sam – poprosiła, obejmując rękę matki również i drugą dłonią.
mógłbyś przysiąc, że widziałeś wczoraj
skrzydła jej
jak je chowała pod sukienką
skrzydła jej
jak je chowała pod sukienką
The member 'Lysandra Vablatsky' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - DN' :
'Anomalie - DN' :
Festiwal Lata wiązał się z przyjemnymi wspomnieniami. Był dla mnie znakiem wolności, wiatru na twarzy i słońca na skórze. Nie podobało mi się, że przychodzili tu ludzie, którzy do świata magii nigdy nie powinni zostać w ogóle wpuszczeni, nie przepadałem za tłumami i głupawą zabawą, jaka towarzyszyła podobnym okolicznościom. Festiwal Lata był jednak wyjątkiem - stanowił wszystko to, czego nie lubiłem, a jednak nie mogłem się go doczekać. Był dziwnie przyjemny, beztroski, lekki. I przywoływał te wszystkie wspaniałe uczucia, które wiązały się z docenianiem każdego aspektu wolności i rozkoszowania się wszystkim tym, czego odmawiano mi przez blisko trzydzieści lat. W tych okolicznościach nawet spotykanie ludzi było prawdziwą przyjemnością, rozmawianie z nimi, a jeszcze bardziej zwykłe obserwowanie. Wpatrywanie się w obcych i znajomych, którzy ze śmiechem przemykali między kolejnymi atrakcjami działało kojąco na moje nerwy, a to było zdecydowanie coś, czego w tym momencie potrzebowałem. Wdychając zapach kwiatów i wsłuchując się w radosny szum toczących się rozmów, dotarłem na wybrzeże, z którego kobiety puszczały uplecione wcześniej wianki. Nieco dalej w wodzie dostrzegłem dwie znajome sylwetki wpatrujące się w jakiś punkt przed nimi. Dopiero po chwili rozpoznałem swojego syna wyławiającego wianek Cassandry. Uśmiechając się do siebie podszedłem do stojących kobiet w sam raz, by usłyszeć pełne obawy wyznanie Lysandry.
- Jeśli nie chcesz, żeby odpłynął, trzeba po niego pójść - zimna woda przyjemnie chłodziła, a miękki piasek sprawiał, że brodzenie w morzu nie było nawet w połowie tak uciążliwe, jak mogłoby się wydawać. - Witaj Cassandro, Lysandro - skłoniłem się przed młodszą z czarownic z poważnym wyrazem twarzy zanim spojrzałem na jej matkę upewniając się, że nie ma nic przeciwko, żebym porwał jej córkę na chwilę. Ramsey wracał już z wiankiem i podejrzewałem, że woleliby jednak rozmawiać w spokoju. Lysandra, choć może jeszcze sama o tym nie wiedziała, też nie chciała być świadkiem tej rozmowy. To nie były dyskusje, które prowadzi się na oczach i uszach świadków, szczególnie nieletnich.
- Musimy się pospieszyć, żeby nam nie uciekł, umiesz pływać, Lysandro? - Wróciłem spojrzeniem do młodszej Vablatsky, która stała wciąż wczepiona w rękę matki.
- Jeśli nie chcesz, żeby odpłynął, trzeba po niego pójść - zimna woda przyjemnie chłodziła, a miękki piasek sprawiał, że brodzenie w morzu nie było nawet w połowie tak uciążliwe, jak mogłoby się wydawać. - Witaj Cassandro, Lysandro - skłoniłem się przed młodszą z czarownic z poważnym wyrazem twarzy zanim spojrzałem na jej matkę upewniając się, że nie ma nic przeciwko, żebym porwał jej córkę na chwilę. Ramsey wracał już z wiankiem i podejrzewałem, że woleliby jednak rozmawiać w spokoju. Lysandra, choć może jeszcze sama o tym nie wiedziała, też nie chciała być świadkiem tej rozmowy. To nie były dyskusje, które prowadzi się na oczach i uszach świadków, szczególnie nieletnich.
- Musimy się pospieszyć, żeby nam nie uciekł, umiesz pływać, Lysandro? - Wróciłem spojrzeniem do młodszej Vablatsky, która stała wciąż wczepiona w rękę matki.
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Szybko zauważyła, że chłopak chyba nie do końca zrozumiał jej wywód lub to ona w swoim chaotycznym sposobie wypowiadania się źle przekazała to, co zamierzała, ale to nie zmieniało faktu, że delikatnie ostudził jej zapał; nie dodała więc już nic więcej w temacie składania kwiecistych ofiar, wypowiadania życzeń, czy rodzinnej quasi–tradycji, sądząc, że po prostu takie tematy były zarezerwowane dla osób, które znała lepiej niż od zaledwie kilku minut, a potem odwróciła wzrok od twarzy swojego partnera wieczoru. Słońce powoli zachodziło za horyzontem, jedynie resztkami nieśmiałych promieni oświetlając część plaży i polanki, na której siedzieli, ale to, że zaczynał panować wokół nich mrok nie przeszkadzało jej tak bardzo, jak wiatr. W połączeniu z kąpielą w morskiej wodzie i równie nieodpowiednim na tę okazję strojem czuła jak z każdym podmuchem jej skórę zdobi gęsia skórka, aż wreszcie, niekontrolowanie zaczęła się lekko trząść. Nie lubiła zimna, nie była to rzecz tajemna i wiedzieli o tym chyba wszyscy znajomi, i równie szybko marzła, co było wystarczającym powodem do ciągłego robienia grubych, ciepłych ubrań na drutach. Już teraz czuła zmarznięte stopy oraz równie chłodne dłonie, które potarła o siebie w niedbałym geście, ale nie oczekiwała, że chłopak jakkolwiek zareaguje – zauważyła, że sam chyba zaczynał marznąć, a już na pewno nie posiadał nic w miarę suchego, co zmartwiło ją ponownie.
– Może przejdźmy się w stronę ogniska – zaproponowała więc, nie dodając, że się martwi, bo zimno, chłodno i morska woda to gotowy przepis na potężne przeziębienie, z kolei to, że spacer w stronę serca festiwalu wiązał się z notoryczną obserwacją była jakoś w stanie przeboleć. Liczyło się dla niej dobre wrażenie, nawet za cenę obgadywania, czy dzielenia Billym z potencjalnymi – zapewne nieco pijanymi – fankami.
Nim jednak zadecydowali czy zostają na miejscu, czy zmieniają swoje miejsce, pożałowała, że zadała dość niewygodne pytanie, co uświadomiła sobie dopiero po fakcie – jak zwykle. Uniosła jedną brew a po kilku sekundach drugą, kiedy z każdym kolejnym słowem chłopaka odnosiła wrażenie, że wpędziła go w zmieszanie, ale i w tym zakłopotaniu dostrzegała coś niezwykle uroczego. Ona bynajmniej nie odebrała jego słów za nieuprzejme; w końcu oznaczało to mniej więcej tyle, że jej zdolności manualne i kreatywność wciąż miały w sobie coś, co wyróżniało ją na tle innych uzdolnionych w ten sam sposób osób. Chyba – tak przynajmniej chciała sobie to tłumaczyć. Nie chcąc ciągnąć tego tematu, ułożyła dłoń na dłoni Moore'a i nachyliła się nieco ku niemu.
– Uznam to za komplement, byleby cię więcej nie męczyć – stwierdziła żartobliwie, uśmiechając się i dostrzegając uśmiech na twarzy Billy'ego; ten przyciągnął wzrok czarownicy na zdecydowanie zbyt długą chwilę, a kiedy pojęła, że nie powinna się w ten sposób spoufalać, przyciągnęła do siebie torbę. Przypomniała sobie, że wybierając się na festiwal zapakowała do torby koc i butelkę wina, którą pierwotnie miała wypić ze swoją cudaczną przyjaciółką, jednak towarzystwem przystojnego chłopaka wcale nie zamierzała pogardzić.
– Kiedy ostatni raz odpoczywałeś? – Spytała zaciekawiona, narzucając na ich ramiona koc, zakorkowaną butelkę zaś stawiając pomiędzy. Oczekiwała szczerej odpowiedzi; miała w niej pewien cel. – Oglądałeś kiedyś gwiazdy? Są piękne, szczególnie gdy ma się tak dobry punkt widokowy – Kontynuowała, niemal na jednym wdechu; już wcześniej dostrzegła że niebo było wyjątkowo bezchmurne a miejsce wcale nie gorsze. Dopiero kiedy złapała powietrze, przewróciła oczami zauważając swoje zachowanie. – Musisz mi wybaczyć ten ogrom pytań, chyba trochę się stresuję, ale to dla mnie niecodzienna sytuacja – westchnęła, przystawiając dłoń do czoła i ukrywając za nią twarz. Istotnie, kiedy się stresowała, nie była w stanie przestać mówić a dzisiejszy występ utwierdzał ją w przekonaniu, że w relacjach damsko–męskich była kiepska.
– Może przejdźmy się w stronę ogniska – zaproponowała więc, nie dodając, że się martwi, bo zimno, chłodno i morska woda to gotowy przepis na potężne przeziębienie, z kolei to, że spacer w stronę serca festiwalu wiązał się z notoryczną obserwacją była jakoś w stanie przeboleć. Liczyło się dla niej dobre wrażenie, nawet za cenę obgadywania, czy dzielenia Billym z potencjalnymi – zapewne nieco pijanymi – fankami.
Nim jednak zadecydowali czy zostają na miejscu, czy zmieniają swoje miejsce, pożałowała, że zadała dość niewygodne pytanie, co uświadomiła sobie dopiero po fakcie – jak zwykle. Uniosła jedną brew a po kilku sekundach drugą, kiedy z każdym kolejnym słowem chłopaka odnosiła wrażenie, że wpędziła go w zmieszanie, ale i w tym zakłopotaniu dostrzegała coś niezwykle uroczego. Ona bynajmniej nie odebrała jego słów za nieuprzejme; w końcu oznaczało to mniej więcej tyle, że jej zdolności manualne i kreatywność wciąż miały w sobie coś, co wyróżniało ją na tle innych uzdolnionych w ten sam sposób osób. Chyba – tak przynajmniej chciała sobie to tłumaczyć. Nie chcąc ciągnąć tego tematu, ułożyła dłoń na dłoni Moore'a i nachyliła się nieco ku niemu.
– Uznam to za komplement, byleby cię więcej nie męczyć – stwierdziła żartobliwie, uśmiechając się i dostrzegając uśmiech na twarzy Billy'ego; ten przyciągnął wzrok czarownicy na zdecydowanie zbyt długą chwilę, a kiedy pojęła, że nie powinna się w ten sposób spoufalać, przyciągnęła do siebie torbę. Przypomniała sobie, że wybierając się na festiwal zapakowała do torby koc i butelkę wina, którą pierwotnie miała wypić ze swoją cudaczną przyjaciółką, jednak towarzystwem przystojnego chłopaka wcale nie zamierzała pogardzić.
– Kiedy ostatni raz odpoczywałeś? – Spytała zaciekawiona, narzucając na ich ramiona koc, zakorkowaną butelkę zaś stawiając pomiędzy. Oczekiwała szczerej odpowiedzi; miała w niej pewien cel. – Oglądałeś kiedyś gwiazdy? Są piękne, szczególnie gdy ma się tak dobry punkt widokowy – Kontynuowała, niemal na jednym wdechu; już wcześniej dostrzegła że niebo było wyjątkowo bezchmurne a miejsce wcale nie gorsze. Dopiero kiedy złapała powietrze, przewróciła oczami zauważając swoje zachowanie. – Musisz mi wybaczyć ten ogrom pytań, chyba trochę się stresuję, ale to dla mnie niecodzienna sytuacja – westchnęła, przystawiając dłoń do czoła i ukrywając za nią twarz. Istotnie, kiedy się stresowała, nie była w stanie przestać mówić a dzisiejszy występ utwierdzał ją w przekonaniu, że w relacjach damsko–męskich była kiepska.
* * *like a flower made of iron
Primrose Sprout
Zawód : złodziejka ciastek; pomocnica w Czekoladowej Perle
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
W walce między sercem a mózgiem zwycięża w końcu żołądek.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nadeszły naprawdę przykre czasy, czasy w których zwykły, szczery, pozbawiony sztucznej uprzejmości uśmiech okazywał się przywilejem dostępnym tylko dla nielicznych, czasy w których ten sam uśmiech wzbudzał wyrzuty sumienia i wątpliwości, czy mieli do niego prawo - ale przecież mimo wszystkiego, co się wydarzyło i mimo wszystko, co wydarzy się w przyszłości, pozostawali ludźmi, którzy walczyli o świat, w którym przyszło im żyć. Żyć - nie wegetować, nie istnieć - żyć pełną piersią, bo właśnie tego chcieliby ci, którzy polegli. Tego chciałby Garrett. Uśmiech dodawał jej lekkości, której zapewne już nigdy nie odnajdzie w sobie żadne z nich, nie po tym co przeszli, kładł na jej twarzy cień przeszłości - beztroski, przyjemny, po prostu: zwyczajny. Przez ułamek sekundy wyglądała jak dziewczyna z wiankiem spacerująca wzdłuż podmywających jej stopy morskich fal, bez ciężaru bezlitośnie ściągającego jej wątłe ramiona w dół.
Uśmiechał się wciąż - unosząc spojrzenie na wianek zdobiący jej skronie i niepozbawionym szacunku skinięciem głowy grzecznie przepraszając za swój nietakt; to tylko bahanki, Brendan nie miał zwyczaju przejmować się zanadto podobnymi istotami, nie posądzając ich o rozwinięty wachlarz uczuć, jednak wrażliwość Margaux nie pierwszy raz robiła na nim wrażenie. Nie odpowiedział, jego tęczówki wróciły do błyszczącego kamienia - wciąż ułożonego na rozpostartej ku niemu dłoni. Uchwycił go ostrożnym ruchem, przez chwilę obracając między palcami - pozwalając mu odbić złociste promienie słońca.
- Brzmi uczciwie - przyznał, choć doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że układ ten uczciwym nie będzie. Oboje sobie zdawali - dlatego ta decyzja okazała się prostsza, Zakon Feniksa miał jeszcze wiele do zrobienia, podczas gdy oni, jego wojownicy, mieli niewielką szansę wyjść z tej walki zwycięsko. Być może weźmie go ze sobą do grobu - ale poświęcenie na zwycięstwo jednego zielonego kamienia brzmiało znacznie lepiej, niż przyjęcie od przyjaciółki zbyt cennego podarunku. - Dziękuję, Margie - odnalazł jej oczy, szare jak pochmurne niebo, naprawdę miał to na myśli: naprawdę chciał podziękować. Zbyt często powtarzane słowa traciły swój pierwotny sens, dziękuję do nich należało - trywializowane - a przecież niosło niezwykle ważne przesłanie. - Mam nadzieję, że pewnego dnia rzeczywiście do ciebie wróci. - Że przeżyjemy, ja i ty, że walka o lepsze jutro kiedykolwiek się skończy. A wtedy ze wzruszeniem powrócimy myślami do tej chwili. Zawsze warto było trzymać się nadziei, snuć bajki, które podnosiły na duchu i moralizowały na przyszłość, bo przecież do tego zmierzali - do opowieści.
- Nie powinienem zdradzać ci zbyt wiele przed faktem - stwierdził z powagą. - Na polanie zamierzam opowiedzieć historię o dzielnej czarownicy, która na przekór nieszczęściom zsyłanym na nią przez złą wiedźmę rozdała swoje serce przyjaciołom, nie zostawiając dla siebie wiele - zacisnął pięść na kamieniu - w ten sposób zaskarbiła sobie sympatię bahanków, które zaprosiły ją do swojej krainy i gdzie ich królowa obdarowała ją piękną kwietną koroną. Kwietna korona miała dać jej pomyślność na przyszłe dni i uchronić przed złym urokiem wiedźmy, która odtąd nigdy więcej miała nie spojrzeć w jej stronę. - Niektóre bajki nigdy nie miały szansy na szczęśliwe zakończenie - ale bajki przecież nie były od tego, żeby naśladować rzeczywistość. Miały zająć umysł i oderwać myśli, pozwolić odetchnąć: choć na chwilę. A każdą historię, jak zauważyła, dało się opowiedzieć na wiele różnych sposobów. - To porwie tłumy - dodał, żartem, choć rzeczywiście miał zamiar opowiedzieć w ten sposób historię Margaux, nie sądził, by faktycznie udało mu się zachwycić zgromadzenie: nigdy nie był dobrym mówcą, a widownia bez wątpienia obudzi w nim tremę. Zapewne zanudzi wszystkich na śmierć lub zaplącze się w improwizacji przynajmniej trzykrotnie - ale może przynajmniej zatrzyma jej uśmiech na dłużej.
Uśmiechał się wciąż - unosząc spojrzenie na wianek zdobiący jej skronie i niepozbawionym szacunku skinięciem głowy grzecznie przepraszając za swój nietakt; to tylko bahanki, Brendan nie miał zwyczaju przejmować się zanadto podobnymi istotami, nie posądzając ich o rozwinięty wachlarz uczuć, jednak wrażliwość Margaux nie pierwszy raz robiła na nim wrażenie. Nie odpowiedział, jego tęczówki wróciły do błyszczącego kamienia - wciąż ułożonego na rozpostartej ku niemu dłoni. Uchwycił go ostrożnym ruchem, przez chwilę obracając między palcami - pozwalając mu odbić złociste promienie słońca.
- Brzmi uczciwie - przyznał, choć doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że układ ten uczciwym nie będzie. Oboje sobie zdawali - dlatego ta decyzja okazała się prostsza, Zakon Feniksa miał jeszcze wiele do zrobienia, podczas gdy oni, jego wojownicy, mieli niewielką szansę wyjść z tej walki zwycięsko. Być może weźmie go ze sobą do grobu - ale poświęcenie na zwycięstwo jednego zielonego kamienia brzmiało znacznie lepiej, niż przyjęcie od przyjaciółki zbyt cennego podarunku. - Dziękuję, Margie - odnalazł jej oczy, szare jak pochmurne niebo, naprawdę miał to na myśli: naprawdę chciał podziękować. Zbyt często powtarzane słowa traciły swój pierwotny sens, dziękuję do nich należało - trywializowane - a przecież niosło niezwykle ważne przesłanie. - Mam nadzieję, że pewnego dnia rzeczywiście do ciebie wróci. - Że przeżyjemy, ja i ty, że walka o lepsze jutro kiedykolwiek się skończy. A wtedy ze wzruszeniem powrócimy myślami do tej chwili. Zawsze warto było trzymać się nadziei, snuć bajki, które podnosiły na duchu i moralizowały na przyszłość, bo przecież do tego zmierzali - do opowieści.
- Nie powinienem zdradzać ci zbyt wiele przed faktem - stwierdził z powagą. - Na polanie zamierzam opowiedzieć historię o dzielnej czarownicy, która na przekór nieszczęściom zsyłanym na nią przez złą wiedźmę rozdała swoje serce przyjaciołom, nie zostawiając dla siebie wiele - zacisnął pięść na kamieniu - w ten sposób zaskarbiła sobie sympatię bahanków, które zaprosiły ją do swojej krainy i gdzie ich królowa obdarowała ją piękną kwietną koroną. Kwietna korona miała dać jej pomyślność na przyszłe dni i uchronić przed złym urokiem wiedźmy, która odtąd nigdy więcej miała nie spojrzeć w jej stronę. - Niektóre bajki nigdy nie miały szansy na szczęśliwe zakończenie - ale bajki przecież nie były od tego, żeby naśladować rzeczywistość. Miały zająć umysł i oderwać myśli, pozwolić odetchnąć: choć na chwilę. A każdą historię, jak zauważyła, dało się opowiedzieć na wiele różnych sposobów. - To porwie tłumy - dodał, żartem, choć rzeczywiście miał zamiar opowiedzieć w ten sposób historię Margaux, nie sądził, by faktycznie udało mu się zachwycić zgromadzenie: nigdy nie był dobrym mówcą, a widownia bez wątpienia obudzi w nim tremę. Zapewne zanudzi wszystkich na śmierć lub zaplącze się w improwizacji przynajmniej trzykrotnie - ale może przynajmniej zatrzyma jej uśmiech na dłużej.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Mina Zachary'ego, pomimo wyraźnego zadowolenia w spojrzeniu, pozostawała bezbłędnie obojętna i chłodna, nawet po usunięciu się nieco w cień całego wydarzenia. Nadanie temu spotkaniu intymności nie podziałało na niego niczym porządna Alohomora na stary, zardzewiały zamek. Wciąż pozostawał zamknięty, niedostępny i nieczuły, będąc jednak bezkreśnie szczerym w tym, co docierało do uszu innych. W istocie tak postrzegał samego siebie i nie chciał wiedzieć, jakim widziało go otoczenie. Przejmowanie się błahostką tego rodzaju nie należało do jego pasji, ale za to mogło frapować głowę młodej lady Nott. To jej postępowaniu, słowom oraz najdrobniejszym gestom przyglądali się wszyscy, oceniając ją przez pryzmat wyimaginowanych zasad i konwenansów. Siebie widział niczym cień podążający zgodnie z tradycją, majaczący gdzieś na uboczu, tak jak zwykł postępować przez te wszystkie lata pobytu tutaj, powoli scalając się z brytyjską arystokracje.
Poznanie lady Elise było dla niego kolejnym krokiem postawionym tylko po to, by jego rodzina była postrzegana nieco łaskawszym okiem. Nie łudził się ani przez moment, że jedno spotkanie gwałtownie odmieni to, co panowało przez wieki; pozostawał jednak świadom swoich czynów i do samego końca wiedział, jaki przyświecał temu większy cel.
— Szpital jest pełen wyzwań, którym nawet my musimy stawiać czoła — odpowiedział, lekko marszcząc czoło, jakby dziwił się, że pojęcie kogoś z zewnątrz o pracy uzdrowiciela mogło być tak nikłe i niedookreślone. Z drugiej strony nie miał powodu, aby zakładać, że ktoś niezwiązany z tym zajęciem miał prawo znać tajniki obecne w jego głowie, zatem i nie okazał przesadnej reakcji, ostatecznie kiwając głową w zrozumieniu dla własnych myśli. — Ale to dobrze, że nie wiesz, co się tam dzieje. Nie powinnaś aż tak przejmować się losem obcych ci ludzi. — Uzupełnił pewnym, przekonującym głosem, chcąc uciąć temat w dobrym tonie. Sprowadzanie rozmowy do tego, czym się zajmował, nie powinno mieć tutaj miejsca. Nie chciał, aby spotkanie dotyczyło czegoś, co właściwie nie miało większego wpływu na jego przebieg i wolałby omówić zagadnienia dające im obojgu szansę na wykazanie, choć właściwie nie wiedział, jak osiągnąć ten cel. Pytając o wianek właściwie nie sądził, że udzielona mu odpowiedź będzie inna od tej, której na swój sposób oczekiwał od młodej damy, bawiącej tutaj po raz pierwszy.
— Wszystko wokół zdaje się ulegać nieokiełznanej magii. Nie chciałbym ujrzeć takiego spustoszenia w rodzinnych ogrodach ani gdziekolwiek, gdzie o rośliny i zwierzęta dba się z należytym im szacunkiem. Te jednorożce z pewnością wiele wycierpiały, nie tylko od ludzi, ale i szalejącej magii... Czy pozwoliły ci się zbliżyć? — Pytanie wyrwało mu się samo bez większego udziału jego myśli. Pomimo tego, że jednorożce nie były jego głównym zamiłowaniem pośród fauny, wiedział dość o nich i zastanawiał się, czy te majestatyczne stworzenia rzeczywiście postępowały zgodnie z tym, co zapisali badacze. — Hogwart? Opowiedz mi o waszej szkole. Jestem ciekaw, jaka jest. Książki niewiele zdradzają na ten temat i nigdy nie będą tak fascynujące jak żywa opowieść kogoś, kto spędził tam część swojego dzieciństwa. — Nigdy nie żałował tego, że uczył się pod czujnym i rygorystycznym okiem dziadka oraz guwernerów, których przydzielał mu do tematów, które wymagały należytej uwagi. Skłamałby jednak, gdyby powiedział, że nie interesował się tym, jak wyglądało życie z dala od domu, w zamku będącym szkołą. Kwestia ta właściwie zżerała go od środka i stanowiła najważniejszy powód, dla którego Zachary z większą chęcią oddalił się w towarzystwie Elise. By wysłuchać tej fascynującej historii.
|zt
Poznanie lady Elise było dla niego kolejnym krokiem postawionym tylko po to, by jego rodzina była postrzegana nieco łaskawszym okiem. Nie łudził się ani przez moment, że jedno spotkanie gwałtownie odmieni to, co panowało przez wieki; pozostawał jednak świadom swoich czynów i do samego końca wiedział, jaki przyświecał temu większy cel.
— Szpital jest pełen wyzwań, którym nawet my musimy stawiać czoła — odpowiedział, lekko marszcząc czoło, jakby dziwił się, że pojęcie kogoś z zewnątrz o pracy uzdrowiciela mogło być tak nikłe i niedookreślone. Z drugiej strony nie miał powodu, aby zakładać, że ktoś niezwiązany z tym zajęciem miał prawo znać tajniki obecne w jego głowie, zatem i nie okazał przesadnej reakcji, ostatecznie kiwając głową w zrozumieniu dla własnych myśli. — Ale to dobrze, że nie wiesz, co się tam dzieje. Nie powinnaś aż tak przejmować się losem obcych ci ludzi. — Uzupełnił pewnym, przekonującym głosem, chcąc uciąć temat w dobrym tonie. Sprowadzanie rozmowy do tego, czym się zajmował, nie powinno mieć tutaj miejsca. Nie chciał, aby spotkanie dotyczyło czegoś, co właściwie nie miało większego wpływu na jego przebieg i wolałby omówić zagadnienia dające im obojgu szansę na wykazanie, choć właściwie nie wiedział, jak osiągnąć ten cel. Pytając o wianek właściwie nie sądził, że udzielona mu odpowiedź będzie inna od tej, której na swój sposób oczekiwał od młodej damy, bawiącej tutaj po raz pierwszy.
— Wszystko wokół zdaje się ulegać nieokiełznanej magii. Nie chciałbym ujrzeć takiego spustoszenia w rodzinnych ogrodach ani gdziekolwiek, gdzie o rośliny i zwierzęta dba się z należytym im szacunkiem. Te jednorożce z pewnością wiele wycierpiały, nie tylko od ludzi, ale i szalejącej magii... Czy pozwoliły ci się zbliżyć? — Pytanie wyrwało mu się samo bez większego udziału jego myśli. Pomimo tego, że jednorożce nie były jego głównym zamiłowaniem pośród fauny, wiedział dość o nich i zastanawiał się, czy te majestatyczne stworzenia rzeczywiście postępowały zgodnie z tym, co zapisali badacze. — Hogwart? Opowiedz mi o waszej szkole. Jestem ciekaw, jaka jest. Książki niewiele zdradzają na ten temat i nigdy nie będą tak fascynujące jak żywa opowieść kogoś, kto spędził tam część swojego dzieciństwa. — Nigdy nie żałował tego, że uczył się pod czujnym i rygorystycznym okiem dziadka oraz guwernerów, których przydzielał mu do tematów, które wymagały należytej uwagi. Skłamałby jednak, gdyby powiedział, że nie interesował się tym, jak wyglądało życie z dala od domu, w zamku będącym szkołą. Kwestia ta właściwie zżerała go od środka i stanowiła najważniejszy powód, dla którego Zachary z większą chęcią oddalił się w towarzystwie Elise. By wysłuchać tej fascynującej historii.
|zt
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Stała niewzruszona, podążając spojrzeniem za dryfującym wiankiem, za mężczyzną, który - znikąd - znalazł się obok i sięgnął po utkaną z bzów koronę; stała wyprostowana, z lekko zadartą brodą, nie zaważając na drący jej szatę wiatr. Jej brew nie drgnęła, usta się nie poruszyły, marmurowa twarz przypominała owleczoną czarnym materiałem nieruchomą rzeźbę. Nie mogła powiedzieć, że się go nie spodziewała - i nie mogła też powiedzieć, że chciała go tutaj widzieć. Obserwowała z dali wodę zabarwioną szkarłatem, słuszną cenę za arogancki krok, który nie pierwszy raz podjął. I kiedy obserwowała go z dali, z wolna zdawała sobie sprawę z tego, jak mocno trzeba jej było wolności. Mulciberowie ją osaczyli, zewsząd wyrastali jak głodne wilki, wściekłe, głodne, gotowe do skoku, tak podobne do Vasyla. Co najgorsze, niezmiennie ignorujące w tym wszystkim ją - zupełnie jakby ona, jej życie, jej przeszłość i przyszłość, były tylko nic nie znaczącym, topiącym się płatkiem śniegu w obliczu ich zacietrzewionej wspaniałości. Może źle robiła, szukając zrozumienia - byli tylko mężczyznami - może winna zagrać w tę grę na ich zasadach i ograć ich kartami, które sami rozdali - dając im uwierzyć, że naprawdę byli potężni, wspaniali i niezwyciężeni. Miała w głowie mętlik, nie pierwszy raz gubiąc się we własnych pragnieniach - wygrali pierwszą potyczką, wciągając ich w sprawy, z którymi nie powinna była mieć nic wspólnego. I przegrać mogli kolejną, właśnie dlatego, że ją tam wciągnęli. Nawet nie zauważyła momentu, w którym jej dłoń bezwiednie zacisnęła się mocniej na dłoni córki. Jej uwagę od tej sceny odjął dopiero głos Ignotusa - któremu chłodno skinęła na powitanie głową, nim przykucnęła przy córce.
- Tradycja mówi, że kiedy mężczyzna upatrzy sobie twój wianek i zdoła go wyłowić, twoim obowiązkiem jest spędzić z nim wieczór - wyjaśniła jej spokojnie, ten kontakt nie miał mieć zabarwienia, o które matka nieletniej mogłaby się zmartwić. Nie ufała już Ignotusowi - ale wierzyła, że miał swoją godność. A tradycja, tradycja była ważna dla każdej wróżbitki, starej czy młodej, Lysandra winna zaznajomić się z nią jak najwcześniej. To fatum, nieuchronny los układał tradycję: i los chciał oddać ją tej nocy Ramseyowi - nie zamierzała się temu sprzeciwiać. Zajęcie Lysandry na kilka chwil było jej na rękę. Zbliżyła usta do jej ucha, pozornie składając na jej policzku pożegnalny pocałunek, w rzeczywistości szepcząc słowa przeznaczone tylko dla niej: - Bądź ostrożna i nie odchodź zbyt daleko - cichą prośbę, przestrogę, odkąd Ignotus podkreślił wagę swojego wyboru - którego w rzeczywistości nie było - nie zamierzała pozwolić Lysie mu zaufać - sama nie potrafiła. Jej słowa miały być podkreśleniem - że ten człowiek jest obcy jak każdy inny, że jej córka ma jej nie spuszczać z oka, że ma mieć się na baczności. Jej córka rozumiała ją bez słów, wiedziała, że pojmie przesłanie. - Będziesz dorosła, prawda? - dodała już na głos - poniekąd odnosząc się do słów o tradycji, znacznie mocniej - do wypowiedzianego szeptu. Powstała, wciąż trzymając dłoń na jej ramieniu - spode łba wyczekując wynurzającego się z wody młodszego Mulcibera.
- Tradycja mówi, że kiedy mężczyzna upatrzy sobie twój wianek i zdoła go wyłowić, twoim obowiązkiem jest spędzić z nim wieczór - wyjaśniła jej spokojnie, ten kontakt nie miał mieć zabarwienia, o które matka nieletniej mogłaby się zmartwić. Nie ufała już Ignotusowi - ale wierzyła, że miał swoją godność. A tradycja, tradycja była ważna dla każdej wróżbitki, starej czy młodej, Lysandra winna zaznajomić się z nią jak najwcześniej. To fatum, nieuchronny los układał tradycję: i los chciał oddać ją tej nocy Ramseyowi - nie zamierzała się temu sprzeciwiać. Zajęcie Lysandry na kilka chwil było jej na rękę. Zbliżyła usta do jej ucha, pozornie składając na jej policzku pożegnalny pocałunek, w rzeczywistości szepcząc słowa przeznaczone tylko dla niej: - Bądź ostrożna i nie odchodź zbyt daleko - cichą prośbę, przestrogę, odkąd Ignotus podkreślił wagę swojego wyboru - którego w rzeczywistości nie było - nie zamierzała pozwolić Lysie mu zaufać - sama nie potrafiła. Jej słowa miały być podkreśleniem - że ten człowiek jest obcy jak każdy inny, że jej córka ma jej nie spuszczać z oka, że ma mieć się na baczności. Jej córka rozumiała ją bez słów, wiedziała, że pojmie przesłanie. - Będziesz dorosła, prawda? - dodała już na głos - poniekąd odnosząc się do słów o tradycji, znacznie mocniej - do wypowiedzianego szeptu. Powstała, wciąż trzymając dłoń na jej ramieniu - spode łba wyczekując wynurzającego się z wody młodszego Mulcibera.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Wybrzeże
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset