Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Wybrzeże
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wybrzeże
Nie dajcie się zwieść, wybrzeże tylko z pozoru wygląda na spokojne. W ciągu chwili mogą powstać fale, szczególnie odczuwalne bliżej brzegu. Piasek miesza się z kamieniami, szczególnie w wodzie, gdzie głazy stają się coraz to większe, pokryte morskimi glonami, co czyni ich niebezpiecznie śliskimi. Nietrudno tutaj o niespodziewane wgłębienia, dlatego lepiej sprawdzać podłoże przy każdym kroku, oczywiście jeśli nie chce się zaliczyć kąpieli w morskiej pianie.
Dostrzegał jej początkowe zdenerwowanie, kompletnie nieświadomy jednak potoku myśli, przepływającego przez jej głowę. Widział co prawda oddalającą się postać długowłosego aurora, sam kojarzył jego imię i nazwisko z powodów, o których wolałby nie wspominać ani nie myśleć – ale w żaden sposób nie połączył jego postaci z osobą odpowiedzialną za pojmanie i pobyt Sigrun w Azkabanie. Może to i dobrze; nie chciałby przez przypadek poruszyć tego tematu, wątpił, by uwięzienie w wypełnionym dementorami przybytku było czymś, co chciała wspominać w trakcie letniego popołudnia; on sam niewiele miał co prawda do czynienia z tymi żerującymi na ludzkich emocjach kreaturami, ale wiedział o nich wystarczająco, by wymalować w umyśle dosyć przygnębiający i ponury obraz.
Odepchnął od siebie luźne przypuszczenia i niepodparte niczym teorie co do jej niewesołego nastroju, gdy ruszyli wreszcie w stronę ognisk, pozostawiając za sobą pełne śmiechów i głośnych nawoływań wybrzeże. Skinął głową, kiedy potwierdziła jego pytanie; Biuro Kontroli Wilkołaków nie cieszyło się szczególnie przychylną sławą, polowania na wilkołaki wciąż budziły kontrowersje; Percival zazwyczaj nie zajmował w tych dyskusjach żadnego stanowiska, niezbyt pewnie czując się w otaczających je, moralnych szarościach. – Też już tam nie pracuję – powiedział mimochodem, chociaż Sigrun wcale nie wspomniała o zmianie miejsca zatrudnienia; nie musiała – trzymanie się z daleka od ministerialnych korytarzy wydawało się więcej niż oczywiste. – To znaczy, wciąż biorę od nich zlecenia, ale chyba wszyscy zgodnie stwierdziliśmy, że nie nadaję się do pracy biurowej – dodał gwoli wyjaśnienia, płynnie wysuwając ramię, gdy sięgnęła ku niemu dłonią, gestem bardziej instynktownym, niż świadomym, prawie jakby nie zwrócił na to uwagi.
Zerknął na nią z ukosa, słysząc rzucone przez nią pytanie, jakby zastanawiał się, czy pytała z grzeczności, czy faktycznej ciekawości, ale wydawało mu się, że w jej głosie pobrzmiewała szczerość; Rookwood nie sprawiała zresztą wrażenia kogoś, kto dbał o zachowanie pozorów tylko po to, by kogoś nie urazić. – Tak, gdy tylko jest to możliwe – przytaknął, kiwając głową. – Większość z nich i tak nigdy nie poradziłaby sobie na wolności. To w dużej mierze okazy z nielegalnych przemytów, albo takie, które amatorzy niebezpiecznych stworzeń kupili sobie na czarnym rynku, a później, gdy okazało się, że smok jednak rośnie i zieje ogniem, próbowali po cichu pozbyć się problemu – wyjaśnił, ze złością tańczącą wśród ostatnich głosek; niemal od zawsze chował w sobie głęboką pogardę dla wszelkich smoczych przemytników i samozwańczych hodowców, niepotrafiących odróżnić smoczego jaja od tego należącego do salamandry.
Zdziwił się, gdy zagadnęła go o wyspiarkę, gdzieś po drodze między wybrzeżem a ogniskiem zapominając, że dopiero co obiecał sobie nie chwytać się smoczego tematu; z drugiej strony, skoro Sigrun sama to zrobiła, czuł się usprawiedliwiony. – Pochwyciliśmy – przytaknął, nie do końca subtelnie zmieniając formę z bezosobowej na bezpośrednią; nie miał zamiaru ukrywać swojego udziału w wyprawie – czuł się z niej dumny, mimo że to nie on pełnił funkcję organizatora. Satysfakcję przynosiła sama świadomość, że miał okazję brać udział w wydarzeniu tak znaczącym; że jako jeden z pierwszych (i wciąż nielicznych) mógł powiedzieć o sobie, że widział prastary gatunek na własne oczy. – I wyginęły, to prawda. Tę, którą złapaliśmy na wyspie Wight, wskrzesiła anomalia. Pewnie wiesz, że znajduje się tam smocze cmentarzysko – dodał, spoglądając w jej kierunku; prawdę mówiąc, nie był pewien, czy o tym wiedziała – ale skoro znała temat rybojadki, to przypuszczał, że tak. – Sam proces był dosyć skomplikowany, wyspiarka nie była do końca… materialna, ale jeżeli rezerwatowi w Kent uda się odtworzyć gatunek, to będzie jedyne tego rodzaju osiągnięcie. – Sam z zainteresowaniem śledził rozwój sprawy od tygodni, ciągle czekając na nadchodzące z rezerwatu wieści.
Zatrzymał się w ślad za Sigrun, gdy dotarli wreszcie do płonącego na uboczu ogniska. Nie znał melodii, która wypełniała ciężkie od kwiatowej woni powietrze, ale niespecjalnie mu to przeszkadzało; obrócił się, stając przodem do swojej towarzyszki. – Zatańczymy? – zapytał, wskazując w stronę kilku par, zajętych już sobą i zabawą. Inara i jej towarzysz zniknęli mu w oczu – ale starał się nie rozglądać za nimi zbyt nachalnie. Dzisiaj chodziło o tradycję.
Odepchnął od siebie luźne przypuszczenia i niepodparte niczym teorie co do jej niewesołego nastroju, gdy ruszyli wreszcie w stronę ognisk, pozostawiając za sobą pełne śmiechów i głośnych nawoływań wybrzeże. Skinął głową, kiedy potwierdziła jego pytanie; Biuro Kontroli Wilkołaków nie cieszyło się szczególnie przychylną sławą, polowania na wilkołaki wciąż budziły kontrowersje; Percival zazwyczaj nie zajmował w tych dyskusjach żadnego stanowiska, niezbyt pewnie czując się w otaczających je, moralnych szarościach. – Też już tam nie pracuję – powiedział mimochodem, chociaż Sigrun wcale nie wspomniała o zmianie miejsca zatrudnienia; nie musiała – trzymanie się z daleka od ministerialnych korytarzy wydawało się więcej niż oczywiste. – To znaczy, wciąż biorę od nich zlecenia, ale chyba wszyscy zgodnie stwierdziliśmy, że nie nadaję się do pracy biurowej – dodał gwoli wyjaśnienia, płynnie wysuwając ramię, gdy sięgnęła ku niemu dłonią, gestem bardziej instynktownym, niż świadomym, prawie jakby nie zwrócił na to uwagi.
Zerknął na nią z ukosa, słysząc rzucone przez nią pytanie, jakby zastanawiał się, czy pytała z grzeczności, czy faktycznej ciekawości, ale wydawało mu się, że w jej głosie pobrzmiewała szczerość; Rookwood nie sprawiała zresztą wrażenia kogoś, kto dbał o zachowanie pozorów tylko po to, by kogoś nie urazić. – Tak, gdy tylko jest to możliwe – przytaknął, kiwając głową. – Większość z nich i tak nigdy nie poradziłaby sobie na wolności. To w dużej mierze okazy z nielegalnych przemytów, albo takie, które amatorzy niebezpiecznych stworzeń kupili sobie na czarnym rynku, a później, gdy okazało się, że smok jednak rośnie i zieje ogniem, próbowali po cichu pozbyć się problemu – wyjaśnił, ze złością tańczącą wśród ostatnich głosek; niemal od zawsze chował w sobie głęboką pogardę dla wszelkich smoczych przemytników i samozwańczych hodowców, niepotrafiących odróżnić smoczego jaja od tego należącego do salamandry.
Zdziwił się, gdy zagadnęła go o wyspiarkę, gdzieś po drodze między wybrzeżem a ogniskiem zapominając, że dopiero co obiecał sobie nie chwytać się smoczego tematu; z drugiej strony, skoro Sigrun sama to zrobiła, czuł się usprawiedliwiony. – Pochwyciliśmy – przytaknął, nie do końca subtelnie zmieniając formę z bezosobowej na bezpośrednią; nie miał zamiaru ukrywać swojego udziału w wyprawie – czuł się z niej dumny, mimo że to nie on pełnił funkcję organizatora. Satysfakcję przynosiła sama świadomość, że miał okazję brać udział w wydarzeniu tak znaczącym; że jako jeden z pierwszych (i wciąż nielicznych) mógł powiedzieć o sobie, że widział prastary gatunek na własne oczy. – I wyginęły, to prawda. Tę, którą złapaliśmy na wyspie Wight, wskrzesiła anomalia. Pewnie wiesz, że znajduje się tam smocze cmentarzysko – dodał, spoglądając w jej kierunku; prawdę mówiąc, nie był pewien, czy o tym wiedziała – ale skoro znała temat rybojadki, to przypuszczał, że tak. – Sam proces był dosyć skomplikowany, wyspiarka nie była do końca… materialna, ale jeżeli rezerwatowi w Kent uda się odtworzyć gatunek, to będzie jedyne tego rodzaju osiągnięcie. – Sam z zainteresowaniem śledził rozwój sprawy od tygodni, ciągle czekając na nadchodzące z rezerwatu wieści.
Zatrzymał się w ślad za Sigrun, gdy dotarli wreszcie do płonącego na uboczu ogniska. Nie znał melodii, która wypełniała ciężkie od kwiatowej woni powietrze, ale niespecjalnie mu to przeszkadzało; obrócił się, stając przodem do swojej towarzyszki. – Zatańczymy? – zapytał, wskazując w stronę kilku par, zajętych już sobą i zabawą. Inara i jej towarzysz zniknęli mu w oczu – ale starał się nie rozglądać za nimi zbyt nachalnie. Dzisiaj chodziło o tradycję.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Nie dostrzegła ruchu jego dłoni - zamiast tego wygięła lekko kąciki ust w szczerym uśmiechu, z nostalgią, sentymentem, miłym wspomnieniem, kiedy wypowiedział swoje pytanie. Mogła o tym mówić bez bólu, to, co ich łączyło, na zawsze miało przecież zostać w ich pamięci. I dawać ciepło w te najchłodniejsze dni.
- Od zawsze i nigdy zarazem - odpowiedziała szczerze, nie znała odpowiedzi, ich relacja była skomplikowana. Jego oświadczyny były nagłe, ale okłamywała samą siebie, twierdząc, że się ich nie spodziewała. - Wychowaliśmy się razem, mieszkaliśmy niedaleko. Co wakacje... - Spędzaliśmy razem czas, biegaliśmy wśród zbóż i obserwowaliśmy kaczki dryfujące na pobliskim jeziorze i choć nie było w tym nic magicznego, nie było w tym też nic mugolskiego. Być może magia miała tak naprawdę więcej niż jeden wymiar, jak myślisz, Rory? - Byliśmy ze sobą blisko związani, ale w pewnym momencie przyszedł czas na podjęcie decyzji. Kodeks Tajności nie pozwoliłby mi pozostać w świecie, który tak naprawdę dopiero poznaję - stwierdziła lekko, nie żałowała swojego ruchu, choć nie była pewna, czy za parę miesięcy, tygodni, wciąż nie będzie jej żałować. W ich kontakcie nie było nic oczywistego, nic pewnego, nic nawet przekraczającego platoniczność, a zarazem wszystko wydawało się romantyczne. Było w tym też coś mocno niesprawiedliwego, coś, co budziło bunt, dlaczego czarodzieje tak mocno chronili swój świat przed mugolami? Dlaczego nie mogli w nim po prostu zamieszkać razem? Nie mogła jednak rozckliwiać się nad tym wiecznie - kątem oka, z iskrą skrzącą rozmarzeniem, obserwowała przyjaciela. Nie znała zanadto jego szlacheckich powinności, nie spytała wcześniej, nie chcąc wchodzić w jego świat zbyt mocno - poruszać newralgicznych kwestii, poruszać się po omacku w obcym dla niej świecie ze świadomością, że błądzi wokół porcelanowych waz. A jednak, spróbowała. - A ty, Rory? Dlaczego jesteś dzisiaj sam? - Zdradziła mu sekrety, bo mu ufała, ale nie dlatego, że liczyła na wzajemność. Ton jej głosu był ciepły, ale pozbawiony pewności; wiedział, że nie musiał jej odpowiadać, nie musiał szczerze. Interesował ją, naturalnie, nie chciała jednak wyciągać z niego informacji, których sam przekazać nie chciał.
Ciepły uśmiech wciąż trwał na jej twarzy, kiedy Rory mówił o baśniach, które, choć piękne, wcale nie zawierały w sobie tak wiele fantazji.
- Sądzisz, że to domena mugoli? - zapytała z zastanowieniem, wielu czarodziejów zachowywało się przecież podobnie. Ślepi i głusi na prawdy, które były bardziej niż oczywiste, ślepi i głusi na rzeczywistość. - Słyszeć, ale nie słuchać - stwierdziła, przekrzywiając lekko głowę - czytać, ale nie rozumieć - wymieniała dalej, miał rację, wszystko było kwestią perspektywy - po prostu zbyt często zawężonej. - Wydaje mi się, że to niemożliwe, Rory - zawyrokowała w końcu - przynajmniej tak długo, jak długo po obu stronach będą znajdowali się ludzie - ludzie; czarodzieje i mugole, na opis ich wszystkich istniało przecież jedno słowo - którzy nie chcą lub nie potrafią poszerzyć swojej perspektywy. - Jak wielu czarodziejów bało się mugoli? Jak wielu ich nienawidziło? Jak wielu hołubiło czystości krwi , która była niczym innym jak kolejną opowiadaną na dobranoc baśnią, bo przecież nie jest możliwe faktyczne sprawdzenie wszystkich osób zapisanych w drzewach genealogicznych czystokrwistych rodzin. - Wiesz, świat mugoli jest dużo nudniejszy od świata czarodziejów - może dlatego baśnie je omijają. Brzmiałyby raczej jak koszmary dla niegrzecznych dzieci, opowiadające o tym, co spotka je w przyszłości, jeśli nie przyłożą się do nauki w szkole. Wyobraź sobie, że musisz wykonywać wszystkie codzienne czynności bez pomocy różdżki... Nagle nawet zaścielenie łóżka staje się żmudną czynnością i codzienną stratą czasu. - Wielość ograniczeń, brak magii, jej barw, możliwości, wygody. Świat mugoli był trudniejszy, bardziej skomplikowany; nowoczesne wynalazki ułatwiające życie wymagały ogromnych nakładów sił i były potwornie drogie. W rodzinnym domu nie mieli ich dużo, żyli jak przeciętna czarodziejska rodzina: tylko bez różdżek z krzyżem nad drzwiami. I na wsi - gdzie zawsze było dużo pracy, ale tego młody lord miał prawo nie rozumieć.
Skinęła lekko głową. Ci, którzy zginęli przedwcześnie zasługiwali na pamięć i wspomnienie, wiedziała o tym aż za dobrze: i choć nie spotkała ją żadna rodzinna tragedia, w Zakonie Feniksa pogrzebała więcej przyjaciół, niż myślała, że ma.
- Bez radości też nie da się być człowiekiem - podłapała spłyconą myśl, niejako przyznając mu rację; myśląc o tych wszystkich smutnych ludziach, którzy owładnięci nienawiścią próbowali zniszczyć ich świat. Nie byli ludźmi - już nie. Nawet nei spostrzegła, kiedy plaża zaczęła pustoszeć, a kolejni czarodzieje usuwali się już z piaszczystego brzegu ku ogniskom, ku domom, ku nocnym zabawom. Zaśmiała się cicho, jego wyznanie przełamało patetyczne skupienie.
- Podobno w takiej nie wstyd utonąć - stwierdziła (poniekąd) ugodowo, nie podejmując wyzwania. Trochę zazdrościła Rory'emu brawury, przekonania o swojej mocy, ona czuła, że coś podcięło jej skrzydła, sprowadzając w brutalne ramy czarodziejskiej biurokracji, kiedy po raz pierwszy jasno wyłożono jej bezwzględny Kodeks Tajności. Mimo to uśmiechała się wciąż, licząc jego piegi, kiedy ten poprawiał kwietną koronę na jej głowie. - Dziękuję - Słowem, nie gestem, bo ten mógłby zaburzyć idealną harmonię wypracowaną przez jej przyjaciela.
- Och, chciałabym - zapewniła od razu, kiedy przysiadł obok - mowa kwiatów musi być niezwykle melodyjna. Ale dzisiaj przemówił do mnie raczej język ptaków - to jaskółka pokazała mi ten kwiat i zaprowadziła mnie prosto pod jego krzew. Wiedziałeś, że mój patronus przyjmuje podobny kształt? To nie mógł być przypadek - roześmiała się, cicho, ale szczerze, choć chwila rzeczywiście była magiczna, dopatrywanie się w niej zbyt silnej symboliki nie mogło donikąd prowadzić. - Jaskółki - zapewniła go, zbierając się na powagę. - O pomoc po prostu poproś jaskółki, na pewno poradzą sobie lepiej niż ja. - I zawsze pomogą. Na pewno. A jeśli nie, to i tak zawsze warto próbować.
Nie była pewna, czy jego propozycja bardziej ją ucieszyła - choć była za nią niezwykle wdzięczna, Rory wykazał się empatią i zrozumieniem - czy raczej lekkim zawodem, za sprawą którego rzeczywistość wciąż ciągnęła ją w dół jak kotwica; zamiast bawić się jak inni, odda swój wianek morzu. W takim celu go zaplotła, nadzieja związana z pojawieniem się na horyzoncie księcia z bajki szybko prysnęła jak mydlana bańka; zresztą, nie miała przecież na to czasu. Na pewno nie miała.
- Myślisz, że możemy? - zapytała, przybierając na twarz uśmiech i ostrożnie zeskakując z kamienia - uchwyciwszy spojrzenie Rory'ego. Ostrożnie zdjęła ze skroni wianek, ostatni raz przyglądając się jego pięknu. Kwiat paproci naprawdę, w pełnej okazałości, wydawał się wyjątkowy. Był wyjątkowy. - Pójdziesz ze mną? - upewniła się, wycofując się w kierunku falującej wody.
- Od zawsze i nigdy zarazem - odpowiedziała szczerze, nie znała odpowiedzi, ich relacja była skomplikowana. Jego oświadczyny były nagłe, ale okłamywała samą siebie, twierdząc, że się ich nie spodziewała. - Wychowaliśmy się razem, mieszkaliśmy niedaleko. Co wakacje... - Spędzaliśmy razem czas, biegaliśmy wśród zbóż i obserwowaliśmy kaczki dryfujące na pobliskim jeziorze i choć nie było w tym nic magicznego, nie było w tym też nic mugolskiego. Być może magia miała tak naprawdę więcej niż jeden wymiar, jak myślisz, Rory? - Byliśmy ze sobą blisko związani, ale w pewnym momencie przyszedł czas na podjęcie decyzji. Kodeks Tajności nie pozwoliłby mi pozostać w świecie, który tak naprawdę dopiero poznaję - stwierdziła lekko, nie żałowała swojego ruchu, choć nie była pewna, czy za parę miesięcy, tygodni, wciąż nie będzie jej żałować. W ich kontakcie nie było nic oczywistego, nic pewnego, nic nawet przekraczającego platoniczność, a zarazem wszystko wydawało się romantyczne. Było w tym też coś mocno niesprawiedliwego, coś, co budziło bunt, dlaczego czarodzieje tak mocno chronili swój świat przed mugolami? Dlaczego nie mogli w nim po prostu zamieszkać razem? Nie mogła jednak rozckliwiać się nad tym wiecznie - kątem oka, z iskrą skrzącą rozmarzeniem, obserwowała przyjaciela. Nie znała zanadto jego szlacheckich powinności, nie spytała wcześniej, nie chcąc wchodzić w jego świat zbyt mocno - poruszać newralgicznych kwestii, poruszać się po omacku w obcym dla niej świecie ze świadomością, że błądzi wokół porcelanowych waz. A jednak, spróbowała. - A ty, Rory? Dlaczego jesteś dzisiaj sam? - Zdradziła mu sekrety, bo mu ufała, ale nie dlatego, że liczyła na wzajemność. Ton jej głosu był ciepły, ale pozbawiony pewności; wiedział, że nie musiał jej odpowiadać, nie musiał szczerze. Interesował ją, naturalnie, nie chciała jednak wyciągać z niego informacji, których sam przekazać nie chciał.
Ciepły uśmiech wciąż trwał na jej twarzy, kiedy Rory mówił o baśniach, które, choć piękne, wcale nie zawierały w sobie tak wiele fantazji.
- Sądzisz, że to domena mugoli? - zapytała z zastanowieniem, wielu czarodziejów zachowywało się przecież podobnie. Ślepi i głusi na prawdy, które były bardziej niż oczywiste, ślepi i głusi na rzeczywistość. - Słyszeć, ale nie słuchać - stwierdziła, przekrzywiając lekko głowę - czytać, ale nie rozumieć - wymieniała dalej, miał rację, wszystko było kwestią perspektywy - po prostu zbyt często zawężonej. - Wydaje mi się, że to niemożliwe, Rory - zawyrokowała w końcu - przynajmniej tak długo, jak długo po obu stronach będą znajdowali się ludzie - ludzie; czarodzieje i mugole, na opis ich wszystkich istniało przecież jedno słowo - którzy nie chcą lub nie potrafią poszerzyć swojej perspektywy. - Jak wielu czarodziejów bało się mugoli? Jak wielu ich nienawidziło? Jak wielu hołubiło czystości krwi , która była niczym innym jak kolejną opowiadaną na dobranoc baśnią, bo przecież nie jest możliwe faktyczne sprawdzenie wszystkich osób zapisanych w drzewach genealogicznych czystokrwistych rodzin. - Wiesz, świat mugoli jest dużo nudniejszy od świata czarodziejów - może dlatego baśnie je omijają. Brzmiałyby raczej jak koszmary dla niegrzecznych dzieci, opowiadające o tym, co spotka je w przyszłości, jeśli nie przyłożą się do nauki w szkole. Wyobraź sobie, że musisz wykonywać wszystkie codzienne czynności bez pomocy różdżki... Nagle nawet zaścielenie łóżka staje się żmudną czynnością i codzienną stratą czasu. - Wielość ograniczeń, brak magii, jej barw, możliwości, wygody. Świat mugoli był trudniejszy, bardziej skomplikowany; nowoczesne wynalazki ułatwiające życie wymagały ogromnych nakładów sił i były potwornie drogie. W rodzinnym domu nie mieli ich dużo, żyli jak przeciętna czarodziejska rodzina: tylko bez różdżek z krzyżem nad drzwiami. I na wsi - gdzie zawsze było dużo pracy, ale tego młody lord miał prawo nie rozumieć.
Skinęła lekko głową. Ci, którzy zginęli przedwcześnie zasługiwali na pamięć i wspomnienie, wiedziała o tym aż za dobrze: i choć nie spotkała ją żadna rodzinna tragedia, w Zakonie Feniksa pogrzebała więcej przyjaciół, niż myślała, że ma.
- Bez radości też nie da się być człowiekiem - podłapała spłyconą myśl, niejako przyznając mu rację; myśląc o tych wszystkich smutnych ludziach, którzy owładnięci nienawiścią próbowali zniszczyć ich świat. Nie byli ludźmi - już nie. Nawet nei spostrzegła, kiedy plaża zaczęła pustoszeć, a kolejni czarodzieje usuwali się już z piaszczystego brzegu ku ogniskom, ku domom, ku nocnym zabawom. Zaśmiała się cicho, jego wyznanie przełamało patetyczne skupienie.
- Podobno w takiej nie wstyd utonąć - stwierdziła (poniekąd) ugodowo, nie podejmując wyzwania. Trochę zazdrościła Rory'emu brawury, przekonania o swojej mocy, ona czuła, że coś podcięło jej skrzydła, sprowadzając w brutalne ramy czarodziejskiej biurokracji, kiedy po raz pierwszy jasno wyłożono jej bezwzględny Kodeks Tajności. Mimo to uśmiechała się wciąż, licząc jego piegi, kiedy ten poprawiał kwietną koronę na jej głowie. - Dziękuję - Słowem, nie gestem, bo ten mógłby zaburzyć idealną harmonię wypracowaną przez jej przyjaciela.
- Och, chciałabym - zapewniła od razu, kiedy przysiadł obok - mowa kwiatów musi być niezwykle melodyjna. Ale dzisiaj przemówił do mnie raczej język ptaków - to jaskółka pokazała mi ten kwiat i zaprowadziła mnie prosto pod jego krzew. Wiedziałeś, że mój patronus przyjmuje podobny kształt? To nie mógł być przypadek - roześmiała się, cicho, ale szczerze, choć chwila rzeczywiście była magiczna, dopatrywanie się w niej zbyt silnej symboliki nie mogło donikąd prowadzić. - Jaskółki - zapewniła go, zbierając się na powagę. - O pomoc po prostu poproś jaskółki, na pewno poradzą sobie lepiej niż ja. - I zawsze pomogą. Na pewno. A jeśli nie, to i tak zawsze warto próbować.
Nie była pewna, czy jego propozycja bardziej ją ucieszyła - choć była za nią niezwykle wdzięczna, Rory wykazał się empatią i zrozumieniem - czy raczej lekkim zawodem, za sprawą którego rzeczywistość wciąż ciągnęła ją w dół jak kotwica; zamiast bawić się jak inni, odda swój wianek morzu. W takim celu go zaplotła, nadzieja związana z pojawieniem się na horyzoncie księcia z bajki szybko prysnęła jak mydlana bańka; zresztą, nie miała przecież na to czasu. Na pewno nie miała.
- Myślisz, że możemy? - zapytała, przybierając na twarz uśmiech i ostrożnie zeskakując z kamienia - uchwyciwszy spojrzenie Rory'ego. Ostrożnie zdjęła ze skroni wianek, ostatni raz przyglądając się jego pięknu. Kwiat paproci naprawdę, w pełnej okazałości, wydawał się wyjątkowy. Był wyjątkowy. - Pójdziesz ze mną? - upewniła się, wycofując się w kierunku falującej wody.
Kto pierwszy został królem? A kto chciał zostać bogiem? Kto pierwszy był człowiekiem? Kto będzie nim
ostatni?
ostatni?
Nie mogłem przegrać. Nie wtedy, kiedy oczy wielu dam skierowane były w morską toń, gdzie miało miejsce wiele bitew o jakże pożądane trofeum: wianek tej wybranej. I choć była to jedynie symbolika, to starą tradycję należało szanować ze wszystkich sił. Tym bardziej, że byłem wystawiony na oceniające spojrzenie; wśród nich było to jedno jedyne, którego zawieść nie chciałem, a które później miało okazać się przyjemną nagrodą. Wynagrodzeniem za trudy oraz znoje przeprawy przez zdradziecki żywioł, przemoczenie do suchej nitki i przez to aparycję niegodną prawdziwego arystokraty. Wreszcie nie mogłem pozwolić, by moja duma utonęła wraz z kilkoma śmiałkami sięgającymi po kwiecistą koronę, a którzy znikali w wodzie na długie minuty. Jak każde męskie ego tak i moje było wyjątkowo kruche, zwłaszcza kiedy istnieje potrzeba zrobienia wrażenia na nadobnej lady obserwującej zmagania adoratorów. To dlatego tak mocno uczepiłem się myśli o wyprzedzeniu lorda Flinta; i choć mogłem sięgnąć po zaklęcia, aż wreszcie po rękoczyny, to obie opcje nie wydały mi się godne szanowanego w społeczeństwie lorda. Dlatego też pobudziłem mięśnie do intensywniejszej pracy, podsycając przepływ adrenaliny przez żyły i wzmagając tak zwanego ducha rywalizacji. Opłaciło się. Przyzwyczajenie do wody okalającej wyspę Wight oraz szczęście zapisane w gwiazdach (słońcu konkretniej) formujących się z lanego wosku zwieńczyły trudną walkę sukcesem. Drugi ze szlachciców został w tyle. Pokonany, prawdopodobnie upokorzony przez okrutnego pecha, ale jego los nie interesował mnie ani odrobinę. Najważniejsza była stojąca na brzegu Fantine, niezasługująca na zbyt długie oczekiwanie. Wieniec miał zostać dostarczony jak najszybciej i żałowałem, że nie zdołałem go wysuszyć przed uroczystym momentem złożenia kwiecia na skroniach czarownicy. Na szczęście nie dostrzegłem na jasnej twarzy cienia grymasu w kontakcie ze słonymi kroplami wody; być może jak każda Róża doceniała piękno rosy zdobiące szkarłatne, delikatne płatki wystroju.
- Liczę, że będę mieć ku temu jeszcze niejedną okazję – powiedziałem płynnie, pozornie grzecznościowo, ale lekki uśmiech sugerował nacechowanie tego zdania ciepłymi… uczuciami. – Taka szkoda, że najprawdopodobniej nie uświadczymy w tłumie lady Nott. Może tym razem spojrzałaby na nasz występ przychylniej – rzuciłem, zabarwiając wypowiedź żartobliwym tonem. Pomimo porażki lubiłem wracać myślami do wspomnień zeszłego sabatu, gdzie towarzystwo było nadzwyczaj miłe.
Odeszliśmy kawałek kierując się w stronę plażowego ogniska, a buty zapadały się w suchym piasku. – Nie byłem pewien czy to bzy, czy to twój zapach lady Rosier wiruje w mych nozdrzach. Jednak faktycznie woń kwiecia przy tobie tylko mdłym dodatkiem – stwierdziłem w lekkim zamyśleniu. Słowa same odnajdywały ujście z ust, bo inspiracja kroczyła tuż obok. Zwiewnym, pełnym gracji krokiem, budzącym zachwyt w mijanych po drodze mężczyznach. – Cieszę się, że nie spotkało was nic złego – uznałem, po czym podążyłem wzrokiem w tę samą stronę co kobieta. Faktycznie widok Lysandra wyławiającego wianek Melisande należał do kontrowersyjnych, ale po widoku Alix z Longbottomem nie zdziwiło mnie już nic. – Zastanawiające jest dzisiejsze przetasowanie wśród par – zauważyłem, mówiąc o tym głośno. Znaczna większość par odnalazła właściwą drogę poprzez wyłowienie wianka żony lub narzeczonej, ale niektórzy… chyba igrali z ogniem. – Wierzysz w moc tradycji dzisiejszego wieczora, lady Rosier? – spytałem zainteresowany. Oczywiście, że pytanie miało drugie dno, ale to akurat było widoczne. Nie zamierzałem się kryć z zamiarami. Nie dziś.
- Liczę, że będę mieć ku temu jeszcze niejedną okazję – powiedziałem płynnie, pozornie grzecznościowo, ale lekki uśmiech sugerował nacechowanie tego zdania ciepłymi… uczuciami. – Taka szkoda, że najprawdopodobniej nie uświadczymy w tłumie lady Nott. Może tym razem spojrzałaby na nasz występ przychylniej – rzuciłem, zabarwiając wypowiedź żartobliwym tonem. Pomimo porażki lubiłem wracać myślami do wspomnień zeszłego sabatu, gdzie towarzystwo było nadzwyczaj miłe.
Odeszliśmy kawałek kierując się w stronę plażowego ogniska, a buty zapadały się w suchym piasku. – Nie byłem pewien czy to bzy, czy to twój zapach lady Rosier wiruje w mych nozdrzach. Jednak faktycznie woń kwiecia przy tobie tylko mdłym dodatkiem – stwierdziłem w lekkim zamyśleniu. Słowa same odnajdywały ujście z ust, bo inspiracja kroczyła tuż obok. Zwiewnym, pełnym gracji krokiem, budzącym zachwyt w mijanych po drodze mężczyznach. – Cieszę się, że nie spotkało was nic złego – uznałem, po czym podążyłem wzrokiem w tę samą stronę co kobieta. Faktycznie widok Lysandra wyławiającego wianek Melisande należał do kontrowersyjnych, ale po widoku Alix z Longbottomem nie zdziwiło mnie już nic. – Zastanawiające jest dzisiejsze przetasowanie wśród par – zauważyłem, mówiąc o tym głośno. Znaczna większość par odnalazła właściwą drogę poprzez wyłowienie wianka żony lub narzeczonej, ale niektórzy… chyba igrali z ogniem. – Wierzysz w moc tradycji dzisiejszego wieczora, lady Rosier? – spytałem zainteresowany. Oczywiście, że pytanie miało drugie dno, ale to akurat było widoczne. Nie zamierzałem się kryć z zamiarami. Nie dziś.
na brzeg
wpływają rozpienione treny
w morzu płaczą syreny,
bo morze jest gorzkie
w morzu płaczą syreny,
bo morze jest gorzkie
Flavien Lestrange
Zawód : pomocnik dyrektora artystycznego rodowej opery
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
De la musique avant toute chose,
Te pour cela préfère l’Impair.
Te pour cela préfère l’Impair.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Od zawsze i nigdy zarazem?
Ich ścieżki nakładały się na siebie wielokrotnie, musiały krzyżowały w tych momentach, które Minnie bez trudu potrafi przywołać z uśmiechem rozedrganym od emocji - Rory słuchał tej miłosnej historii, odbierając ją wszystkimi zmysłami - to nie w słowach McGonagall krył się ostateczny dowód na to, jak ważny był dla niej tamten chłopiec. Chłopiec, który miał już na zawsze pozostać w świecie, którego się wyrzekła.
Powietrze nasiąknęło mieszaniną oblepiającej usta wilgoci oraz soli, ale też tych wszystkich historii, osiadających na wargach zaciśniętych mocno, by nie wydały z siebie żadnego dźwięku. Wystarczył jeden tylko wyraz - wakacje - by odsłoniło się pełne spektrum wspomnień; intuicyjnie przeczuwał, że wiele z nich, całych w kolorach dziecięcej beztroski, było kalką tego, o czym myślała teraz ona.
Przymknął oczy, chłonąc to wszystko - urywki ze swojej, a może z jej przeszłości; słońce objęło go ciepłem tak intensywnie, że niemalże natychmiast przeniósł się do tych wszystkich wędrówek hen aż na sam koniec świata; ze świerszczem zabłąkanym gdzieś we włosach, przygrywającym do melodyjnego śmiechu, którym on też dzielił z tą, z którą wydawało mu się, że są razem od zawsze - a ostatnio... ostatnio coraz częściej odnosi wrażenie, że nie poznali się tak naprawdę nigdy. - Przykro mi, Minnie - było w tych słowach dużo smutku, tak jakby to on odpowiadał za mur, który rozgranicza dwa paralelne światy; tak jakby to on spisał absurdalny Kodeks Tajności i był winien temu, że gdzieś tam na wyspie żyje ktoś tęsknie wpatrujący się w oprószone gwiazdami niebo - szukając wśród Drogi Mlecznej ścieżki do dziewczyny siedzącej tuż obok Roratio; takiej, o której z pewnością nie sposób zapomnieć. - To nie powinno tak wyglądać... nie powinnaś być zmuszona do podejmowania tego typu decyzji, do wybierania. Ultimatum, w którym na jednej z szal stawia się miłość - jakakolwiek by ona nie była - do przyjaciela, członka rodziny, pierwszej dziewczyny - jest bezduszne i nie powinno mieć miejsca - bo gdy ciężar skrytych na samym dnie serca pragnień przeważy ową szalę, to wciąż nikt nie sprawi, że nagle zapomnimy o tym, co było po jej drugiej stronie - o czarze wypełnionej kotłującymi się uczuciami. - Mam tylko nadzieję, że kiedyś ktoś w podobnej sytuacji do twojej obudzi się w świecie, w którym miłość do osoby niewładającej magią nie będzie czymś skazującym na magiczną banicję.
Słysząc jej pytanie, zagarnął ręką piach, najpierw przesypując go między palcami, a potem zdmuchując gwałtownie - w kolebce dłoni zostało tylko jedno ziarenko. Uśmiechnął się smutno. Chciałby sam wiedzieć, jak odpowiedzieć na to, o co zapytała Minnie - wiele by dał, by w tym jednym ziarenku, tak jak mugolski poeta, potrafił zobaczyć cały świat - zobaczyć, co w języku Blake'a niosło ze sobą podwójne znaczenie, zobaczyć to w końcu również zrozumieć. Zrozumieć świat, który - wydawało mu się, że miał w ryzach; dlaczego było tak, że im starszy się stawał, tym więcej niewiadomych pojawiało się na jego drodze. Tym więcej zaskoczeń niósł ze sobą los - naruszając nawet to, co wydawało się jedną z nielicznych stałych w jego życiu. Zamyślił się, przeciągając moment, w którym podejmie wątek. Wpatrzony w to jedno niepozorne ziarenko, drobinkę wszechświata, uśmiechnął się stonowanie, kiedy absurdalna myśl pojawiła się w jego głowie. Drugi wers - czyż nie brzmiał on zobaczyć niebiosa w jednym kwiecie lasu? A czy nie tego właśnie doświadczyli, dzierżąc wieniec spleciony z pąku gaszonego ogniem nocy, splecionego z gwiezdnym kryształem? Może więc ten dzień przyniesie odpowiedź również na wszystkie te pytania, które Rory utożsamiał z pierwszym wersem? A przynajmniej na to dręczącego go najbardziej - nieświadomie poruszone przez Minnie. - Nie wiem - odparł z rozbrajającą szczerością. Zgodziłem się na coś, co chyba mnie przerasta. Przyrzekłem swoje życie, wiedząc, że w zamian nie otrzymam nigdy tego, czym Aenghus obdarzył Caer - ba, pocieszeniem nie było nawet to, iż przynajmniej ja czuję coś podobnego. Bo tak nie jest. Ale może właśnie to uchodzi za normę w prozie codzienności - i dlatego poezja miłości musi być egzaltowaną próbą rozedrgania serc, stygnących w kontakcie z tym, co przyziemne; z tym, co nie ma nic wspólnego z niebem górnolotnych słów. - Zaręczyłem się - dodał głucho, nie myśląc o tym, jak absurdalnie zabrzmiała to w odpowiedzi na pytanie, czemu jest tu sam - to w końcu powinno być chyba zaprzeczeniem tego, o czym mówiła. Paradoksalnie jednak właśnie teraz, gdy winni być z Serą tak blisko siebie, bliżej niż kiedykolwiek, on nie potrafił grać w to, na co przecież przystał, by pomóc jej się wyplątać z zawiłości rodzinnych dramatów. Może jego serce wcale nie było tak nieczułe, jak myślał? I kurczyło się gniewnie, musząc znosić całą tą fasadę kłamstw zbudowaną na uczuciu Weasley. Uczuciu, które nie było przeznaczone jemu. - To nie jest... trudno odnaleźć mi się w tej roli - dopowiedział, nie rozmijając się za bardzo z prawdą, balansując ostrożnie pomiędzy słowami - nie mógł powiedzieć więcej, to nie była jego tajemnica, on stał się jedynie jej nosicielem. Strzepnął zbłąkane ziarenko z dłoni; nie potrafił zobaczyć w nim tego, czego tak desperacko szukał. - Pozwolę sobie zaoponować, nie jestem już sam - podniósł wzrok, szukając jej spojrzenia i uśmiechnął się szczerze, naprawdę był wdzięczny przeznaczeniu, że to właśnie Minnie miał szansę dzisiaj spotkać.
- Nie, oczywiście, że nie - odparł takim tonem, jakby zamierzał dać reprymendę sam sobie - ale to w innych łatwiej jest dopatrzeć się przywar, nawet jeśli nie są nam obce - nie powinien mówić tamtego zdania tak, jakby tego typu postrzeganie (i niedostrzeganie) świata było domeną mugoli. Bo oczywiście nie jest.
Ale rozczarowały go również jej słowa - wpatrywał się w nią z nadzieją, że Minnie pozwoli sobie na to, by zerwać kajdany rozwagi i uwolni swoje pragnienia; że jednym z nich okaże się właśnie taka wizja świata - a ona stanie się tak kusząca, iż przyjaciółka przyzna mu rację; na jedną, krótką chwilę spędzoną na plaży w Dorset zatopiliby się w idyllicznej toni. Pod taflą przysłoniętą pięknymi słowami kryłaby refleksy niemożliwego.
Minnie szybko jednak sprawiła, że Rory zaprzestał wyobrażania sobie czegoś, co na ten moment nieosiągalne nie wydało się jedynie idealistycznym szaleńcom.
- Może to obraz zaburzony tym, jak bardzo intrygujący wydaje mi się rytm funkcjonowania bez magicznych udogodnień, ale wydaje mi się, to właśnie w tych codziennych utarczkach z rutyną, której nie można przyspieszyć kilkoma niechlujnie rzuconymi zaklęciami... docenia się drobnostki, które nam przysłania magia. Jest się zdanym na własne ograniczenia, to musi hartować - teraz, gdy doskwierają nam anomalie, przestałem aż tak szafować magią i zrozumiałem, że jestem jej niewolnikiem, czasami wyręczałem się nią w najprostszych czynnościach, które trudno mi wykonać bez różdżki. Poza tym... to naprawdę fascynujące - jak wiele różnego rodzaju wynalazków stanowi dla nich namiastkę naszej magii. Ich świat jest bez wątpienia inny, ale nigdy nie nazwałbym go nudnym - zaczerpnął łapczywie haust powietrza, dopiero teraz zdając sobie sprawę z tego, jak wiele słów wypowiedział, konfrontując swoje z tymi budującymi jej światopogląd. - Co ty na to - spędzimy kiedyś razem jeden dzień. Bez różdżek - a pod koniec tego dnia powiesz mi, czy naprawdę nazwałabyś go jednym z tych nudniejszych w twoim życiu - tak jest, to było wyzwanie. On sam porywał się z różdżką (a raczej bez) na Słońce, uznając, że da radę przetrwać cały dzień po tej mugolskiej stronie świata - ale gdyby towarzyszyła mu ona? Przewodniczka?
Był ciekaw, czy je podejmie.
Uśmiechnął się jedynie, przyjmując podziękowania, choć nie było przecież w jego czynie nic, za co by mu się one należały. - Niesiesz więc nadzieję na lepsze jutro? - i dzisiaj, na piękne dzisiaj.
To też do niej pasowało. Dumna jaskółka, kołująca pośród bezkresu niebieskiej wolności. - Zawsze fascynował mnie ten czar, szybko jednak zniechęciły mnie nieudane próby wyczarowania cielesnego patronusa... Mam wrażenie, że jestem przypadkiem beznadziejnym, im bardziej się starałem, tym wątlejsza srebrna mgiełka snuła się z końca mojej różdżki, opadając ciężko na posadzkę, zamiast wznosić się dumnie w powietrzu - efekty jego czarów były całkowitym zaprzeczeniem tego, jak patronus powinien wyglądać. Roześmiał się odrobinę zażenowany, to z pewnością była jedna z jego najdotkliwszych porażek edukacyjnych - właśnie dlatego, że tak bardzo się starał. - Ciekawiło mnie, jaką formę przybierze... - było coś w tych słowach - pokaż mi swojego patronusa, a powiem ci kim jesteś; on chyba sam jeszcze do końca tego nie wiedział - może właśnie dlatego perspektywa poznania swojego zwierzęcego lustrzanego odbicia była tak intrygująca?
Miał wrażenie, że z chwilą, z którą zadał - zdawać by się mogło - niepozorne pytanie, wianek zaczął jej ciążyć. - Myślę, że ten jeden raz gospodarze przymkną na to oko - a nawet wezmą czynny udział w pogwałceniu zasad rytuału, przynajmniej jeden z nich, biorąc na siebie cały ciężar odpowiedzialności za to przewinienie.
Odpowiedział na jej uśmiech i sam też podniósł się z kamienia jeszcze zanim zapytała go, czy jej potowarzyszy. Nie musiał odpowiadać - zrobił to niewerbalnie, jak cień podążając za nią aż do falującej linii morza, zachłannie przyjmującego dziś żołd w postaci niespełnionych marzeń i złamanych serc, skrytych w majaczących na horyzoncie pojedynczych wiankach, których nikt nie uratował od zapomnienia.
Ona miała skazać swój na zapomnienie celowo - dobrowolnie i świadomie.
Mieć wybór - to dużo zmienia.
Ich ścieżki nakładały się na siebie wielokrotnie, musiały krzyżowały w tych momentach, które Minnie bez trudu potrafi przywołać z uśmiechem rozedrganym od emocji - Rory słuchał tej miłosnej historii, odbierając ją wszystkimi zmysłami - to nie w słowach McGonagall krył się ostateczny dowód na to, jak ważny był dla niej tamten chłopiec. Chłopiec, który miał już na zawsze pozostać w świecie, którego się wyrzekła.
Powietrze nasiąknęło mieszaniną oblepiającej usta wilgoci oraz soli, ale też tych wszystkich historii, osiadających na wargach zaciśniętych mocno, by nie wydały z siebie żadnego dźwięku. Wystarczył jeden tylko wyraz - wakacje - by odsłoniło się pełne spektrum wspomnień; intuicyjnie przeczuwał, że wiele z nich, całych w kolorach dziecięcej beztroski, było kalką tego, o czym myślała teraz ona.
Przymknął oczy, chłonąc to wszystko - urywki ze swojej, a może z jej przeszłości; słońce objęło go ciepłem tak intensywnie, że niemalże natychmiast przeniósł się do tych wszystkich wędrówek hen aż na sam koniec świata; ze świerszczem zabłąkanym gdzieś we włosach, przygrywającym do melodyjnego śmiechu, którym on też dzielił z tą, z którą wydawało mu się, że są razem od zawsze - a ostatnio... ostatnio coraz częściej odnosi wrażenie, że nie poznali się tak naprawdę nigdy. - Przykro mi, Minnie - było w tych słowach dużo smutku, tak jakby to on odpowiadał za mur, który rozgranicza dwa paralelne światy; tak jakby to on spisał absurdalny Kodeks Tajności i był winien temu, że gdzieś tam na wyspie żyje ktoś tęsknie wpatrujący się w oprószone gwiazdami niebo - szukając wśród Drogi Mlecznej ścieżki do dziewczyny siedzącej tuż obok Roratio; takiej, o której z pewnością nie sposób zapomnieć. - To nie powinno tak wyglądać... nie powinnaś być zmuszona do podejmowania tego typu decyzji, do wybierania. Ultimatum, w którym na jednej z szal stawia się miłość - jakakolwiek by ona nie była - do przyjaciela, członka rodziny, pierwszej dziewczyny - jest bezduszne i nie powinno mieć miejsca - bo gdy ciężar skrytych na samym dnie serca pragnień przeważy ową szalę, to wciąż nikt nie sprawi, że nagle zapomnimy o tym, co było po jej drugiej stronie - o czarze wypełnionej kotłującymi się uczuciami. - Mam tylko nadzieję, że kiedyś ktoś w podobnej sytuacji do twojej obudzi się w świecie, w którym miłość do osoby niewładającej magią nie będzie czymś skazującym na magiczną banicję.
Słysząc jej pytanie, zagarnął ręką piach, najpierw przesypując go między palcami, a potem zdmuchując gwałtownie - w kolebce dłoni zostało tylko jedno ziarenko. Uśmiechnął się smutno. Chciałby sam wiedzieć, jak odpowiedzieć na to, o co zapytała Minnie - wiele by dał, by w tym jednym ziarenku, tak jak mugolski poeta, potrafił zobaczyć cały świat - zobaczyć, co w języku Blake'a niosło ze sobą podwójne znaczenie, zobaczyć to w końcu również zrozumieć. Zrozumieć świat, który - wydawało mu się, że miał w ryzach; dlaczego było tak, że im starszy się stawał, tym więcej niewiadomych pojawiało się na jego drodze. Tym więcej zaskoczeń niósł ze sobą los - naruszając nawet to, co wydawało się jedną z nielicznych stałych w jego życiu. Zamyślił się, przeciągając moment, w którym podejmie wątek. Wpatrzony w to jedno niepozorne ziarenko, drobinkę wszechświata, uśmiechnął się stonowanie, kiedy absurdalna myśl pojawiła się w jego głowie. Drugi wers - czyż nie brzmiał on zobaczyć niebiosa w jednym kwiecie lasu? A czy nie tego właśnie doświadczyli, dzierżąc wieniec spleciony z pąku gaszonego ogniem nocy, splecionego z gwiezdnym kryształem? Może więc ten dzień przyniesie odpowiedź również na wszystkie te pytania, które Rory utożsamiał z pierwszym wersem? A przynajmniej na to dręczącego go najbardziej - nieświadomie poruszone przez Minnie. - Nie wiem - odparł z rozbrajającą szczerością. Zgodziłem się na coś, co chyba mnie przerasta. Przyrzekłem swoje życie, wiedząc, że w zamian nie otrzymam nigdy tego, czym Aenghus obdarzył Caer - ba, pocieszeniem nie było nawet to, iż przynajmniej ja czuję coś podobnego. Bo tak nie jest. Ale może właśnie to uchodzi za normę w prozie codzienności - i dlatego poezja miłości musi być egzaltowaną próbą rozedrgania serc, stygnących w kontakcie z tym, co przyziemne; z tym, co nie ma nic wspólnego z niebem górnolotnych słów. - Zaręczyłem się - dodał głucho, nie myśląc o tym, jak absurdalnie zabrzmiała to w odpowiedzi na pytanie, czemu jest tu sam - to w końcu powinno być chyba zaprzeczeniem tego, o czym mówiła. Paradoksalnie jednak właśnie teraz, gdy winni być z Serą tak blisko siebie, bliżej niż kiedykolwiek, on nie potrafił grać w to, na co przecież przystał, by pomóc jej się wyplątać z zawiłości rodzinnych dramatów. Może jego serce wcale nie było tak nieczułe, jak myślał? I kurczyło się gniewnie, musząc znosić całą tą fasadę kłamstw zbudowaną na uczuciu Weasley. Uczuciu, które nie było przeznaczone jemu. - To nie jest... trudno odnaleźć mi się w tej roli - dopowiedział, nie rozmijając się za bardzo z prawdą, balansując ostrożnie pomiędzy słowami - nie mógł powiedzieć więcej, to nie była jego tajemnica, on stał się jedynie jej nosicielem. Strzepnął zbłąkane ziarenko z dłoni; nie potrafił zobaczyć w nim tego, czego tak desperacko szukał. - Pozwolę sobie zaoponować, nie jestem już sam - podniósł wzrok, szukając jej spojrzenia i uśmiechnął się szczerze, naprawdę był wdzięczny przeznaczeniu, że to właśnie Minnie miał szansę dzisiaj spotkać.
- Nie, oczywiście, że nie - odparł takim tonem, jakby zamierzał dać reprymendę sam sobie - ale to w innych łatwiej jest dopatrzeć się przywar, nawet jeśli nie są nam obce - nie powinien mówić tamtego zdania tak, jakby tego typu postrzeganie (i niedostrzeganie) świata było domeną mugoli. Bo oczywiście nie jest.
Ale rozczarowały go również jej słowa - wpatrywał się w nią z nadzieją, że Minnie pozwoli sobie na to, by zerwać kajdany rozwagi i uwolni swoje pragnienia; że jednym z nich okaże się właśnie taka wizja świata - a ona stanie się tak kusząca, iż przyjaciółka przyzna mu rację; na jedną, krótką chwilę spędzoną na plaży w Dorset zatopiliby się w idyllicznej toni. Pod taflą przysłoniętą pięknymi słowami kryłaby refleksy niemożliwego.
Minnie szybko jednak sprawiła, że Rory zaprzestał wyobrażania sobie czegoś, co na ten moment nieosiągalne nie wydało się jedynie idealistycznym szaleńcom.
- Może to obraz zaburzony tym, jak bardzo intrygujący wydaje mi się rytm funkcjonowania bez magicznych udogodnień, ale wydaje mi się, to właśnie w tych codziennych utarczkach z rutyną, której nie można przyspieszyć kilkoma niechlujnie rzuconymi zaklęciami... docenia się drobnostki, które nam przysłania magia. Jest się zdanym na własne ograniczenia, to musi hartować - teraz, gdy doskwierają nam anomalie, przestałem aż tak szafować magią i zrozumiałem, że jestem jej niewolnikiem, czasami wyręczałem się nią w najprostszych czynnościach, które trudno mi wykonać bez różdżki. Poza tym... to naprawdę fascynujące - jak wiele różnego rodzaju wynalazków stanowi dla nich namiastkę naszej magii. Ich świat jest bez wątpienia inny, ale nigdy nie nazwałbym go nudnym - zaczerpnął łapczywie haust powietrza, dopiero teraz zdając sobie sprawę z tego, jak wiele słów wypowiedział, konfrontując swoje z tymi budującymi jej światopogląd. - Co ty na to - spędzimy kiedyś razem jeden dzień. Bez różdżek - a pod koniec tego dnia powiesz mi, czy naprawdę nazwałabyś go jednym z tych nudniejszych w twoim życiu - tak jest, to było wyzwanie. On sam porywał się z różdżką (a raczej bez) na Słońce, uznając, że da radę przetrwać cały dzień po tej mugolskiej stronie świata - ale gdyby towarzyszyła mu ona? Przewodniczka?
Był ciekaw, czy je podejmie.
Uśmiechnął się jedynie, przyjmując podziękowania, choć nie było przecież w jego czynie nic, za co by mu się one należały. - Niesiesz więc nadzieję na lepsze jutro? - i dzisiaj, na piękne dzisiaj.
To też do niej pasowało. Dumna jaskółka, kołująca pośród bezkresu niebieskiej wolności. - Zawsze fascynował mnie ten czar, szybko jednak zniechęciły mnie nieudane próby wyczarowania cielesnego patronusa... Mam wrażenie, że jestem przypadkiem beznadziejnym, im bardziej się starałem, tym wątlejsza srebrna mgiełka snuła się z końca mojej różdżki, opadając ciężko na posadzkę, zamiast wznosić się dumnie w powietrzu - efekty jego czarów były całkowitym zaprzeczeniem tego, jak patronus powinien wyglądać. Roześmiał się odrobinę zażenowany, to z pewnością była jedna z jego najdotkliwszych porażek edukacyjnych - właśnie dlatego, że tak bardzo się starał. - Ciekawiło mnie, jaką formę przybierze... - było coś w tych słowach - pokaż mi swojego patronusa, a powiem ci kim jesteś; on chyba sam jeszcze do końca tego nie wiedział - może właśnie dlatego perspektywa poznania swojego zwierzęcego lustrzanego odbicia była tak intrygująca?
Miał wrażenie, że z chwilą, z którą zadał - zdawać by się mogło - niepozorne pytanie, wianek zaczął jej ciążyć. - Myślę, że ten jeden raz gospodarze przymkną na to oko - a nawet wezmą czynny udział w pogwałceniu zasad rytuału, przynajmniej jeden z nich, biorąc na siebie cały ciężar odpowiedzialności za to przewinienie.
Odpowiedział na jej uśmiech i sam też podniósł się z kamienia jeszcze zanim zapytała go, czy jej potowarzyszy. Nie musiał odpowiadać - zrobił to niewerbalnie, jak cień podążając za nią aż do falującej linii morza, zachłannie przyjmującego dziś żołd w postaci niespełnionych marzeń i złamanych serc, skrytych w majaczących na horyzoncie pojedynczych wiankach, których nikt nie uratował od zapomnienia.
Ona miała skazać swój na zapomnienie celowo - dobrowolnie i świadomie.
Mieć wybór - to dużo zmienia.
kołyszę się na nitce nieokreślonych pragnień, palce zaczepiam o rozszczepione na liściu słońce, chwytam umykający wszechświat
Rory Prewett
Zawód : botanik
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
and meet me there,
with bundles of flowers
we'll wait through
the hours of cold
with bundles of flowers
we'll wait through
the hours of cold
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Uśmiechnęła się, ciepło, choć blado, wpatrując się w usłaną piegami i okraszoną grzywą ognia twarz przyjaciela; czuła jego wsparcie i czuła jego zrozumienie, w ciszy nastałej między nimi odnajdując tyle samo słów, co w głosie. Wrażliwość młodego lorda zachwycała, jego zdolność niezywkłej empatii pozwalały mu kroczyć ścieżkami tylko pozornie dla niego niedostępnymi. Cieszyło ją, że chciał kroczyć tą konkretną razem z nią; że jej historia go ciekawiła. Nie tylko jej - bliźniacza spotkała jej matkę, której błędami nie zamierzała kierować się w życiu, być może dlatego podjęcie tej decyzji wydawało jej się oczywiste. Jej matka była rozsądną czarownicą - i stała za nią murem. A Dougal, Dougal znajdzie sobie dziewczynę ze snów, z którą założy rodzinę i zostanie w miejscu, w którym żył dotąd: świat nie był czarno-biały a magia nie była jedynym, co ich dzieliło. Zabierając go do miasta pozbawiała go pracy, zostając na wsi, pozbawiała możliwości realizacji samą siebie.
- Niepotrzebnie - uśmiechnęła się więc do niego, to nie miała być smutna historia. To miała być piękna historia niezwykłej przyjaźni, która nie zniknie z jej serca już nigdy, zawsze ogrzewając ją w zimne, ponure wieczory. W przeszłości nie było niczego złego, dawała wspomnienia, które nie tylko można było, a wręcz należało pielęgnować. - To nie jest dzień łez, a dzień serca. Powinniśmy doceniać to, co nas spotkało i cieszyć się tym, co było dla nas najlepsze, prawda? Celebrować dobre chwile, te najlepsze i najpiękniejsze, nie myśleć o złych - Weymouth było magiczne, co roku budowało niepowtarzalny klimat wyjątkowej atmosfery rozmarzonego romantyzmu. Rzadko go po sobie pokazywała, jednak żar tlił się w jej sercu - i dziś nawet ona nie mogła go sobie odmówić; wydarzenia, które budowały jej dzieciństwo, miały zbudować jej przyszłość - choć czasem obawiała się, że stanie się zgorzkniałą starą panną żyjącą myślami w dniach, które nigdy nie mogły już wrócić.
- To piękna myśl. Trzymajmy się jej, Rory, jeśli pewnego dnia zniosą się podziały - to będzie dzień, w którym będzie można radować się szczęściem innych. - Już nie jej. Dougal nie dowiedział się, że była czarownicą. I miał się o tym nie dowiedzieć już nigdy. Stała przed nią świetlana przyszłość w Ministerstwie Magii, jej kariera szła prężnie; nie chciała ani nie mogła z niej rezygnować tak jak zrobiła to jej matka. Była pogodzona ze światem - choć walczyła o lepszy nie zamierzała próbować przebijać muru głową. Jednak kiedy usłyszała słowa Roratio, lekko ściągnęła jasną brew bez zrozumienia - przyglądając mu się dalej z uwagą. Nie spodziewała się tej wiadomości, ale jeszcze bardziej nie spodziewała się tego, że kiedy owe słowa padną, nie dostrzeże u Rory'ego radości. Milczała, wsłuchując się w to, co mówił na głos i w to, co widziała, zastanawiając się czy mit o kochających się Aenghusie i Caer był jedynie mitem, czy rodzina naciskała na niego z szybkim zamążpójściem, czy kandydatkę podstawiono mu pod nos, jak czyniono to najczęściej wśród wyższych sfer dla niej pozostających ciemnym i niezrozumiałym labiryntem. Przez chwilę zastanawiała się, czy zaciśnie dłoń na swoim ziarenku piasku - jedynym pośród miliona - lecz Rory nie zamknął w ściśniętej dłoni bezmiaru. Zamiast tego - ze wspólnie spędzonej godziny wyciągnął nieskończoność czasu.
- Kim jest twoja wybranka? - zapytała spokojne, pytając tylko o tyle, o ile pytać jej wypadało, by nie wyjść za nadto wścibską, a jednocześnie tyle, ile zdawało się dać mu wystarczającą przestrzeń do mówienia, jeśli mówić zechce. Z uśmiechem - wciąż ciepłym - słysząc miłe słowa, żadne z nich nie było już same.
Skinęła też lekko głową, miał rację, łatwo było ujrzeć drzazgę w cudzym oku niż całą belkę we własnym. Nie z tym zwyczajem powinno się walczyć - a z brakiem jego świadomości, wiedząc o własnych przywarach do pewnych aspektów mogli podejść z odpowiednim dystansem.
- Nawet najbardziej hartowane szkło nie stanie się twardsze od stali - odparła lekko melancholijnie, mówił prawdę, mugole byli bardziej zawzięci i uparci od czarodziejów, większą wagę przywiązywali też, zdawałoby się, do codziennych drobnostek. Być może częściej i łatwiej się denerwowali - frustrowani kolejnymi niepowodzeniami. Być może te zdarzenia pomagały im się hartować, lecz cóż im po tym - trwała wojna, a wobec avady kedavry każdy z nich był tako bezradny. Jej ojciec, jej dziadek, Dougal. - Potrzeba matką wynalazków - stwierdziła lekko - gdyby świat czarodziei miał mniejsze możliwości, a anomalie na stałe - odpukać! - zagościłyby w naszych domach, pewnie prędko podłapalibyśmy ich wynalazki i z czasem dorównali ich światu. A gdybyśmy połączyli siły z goblinami, pewnie byśmy go nawet przegonili. - Nie tylko za sprawą bogactw, dryg do kombinowania był niezbędny i tak naturalny niemagicznym. Zaśmiała się cicho, słysząc jego propozycję.
- Wchodzę w to - nie zawahała się ani chwili, nie zająknęła się także. Wiedziała, że sobie poradzi, ale po młodym lordzie spodziewała się pewnych trudności. - Ale ja zorganizuję nam wycieczkę. Wezmę cię do kina, a potem do Muzeum Nauki. Obejrzysz wszystkie te niezwykłe wynalazki na własne oczy. - Tak, nauka była niezwykła: a na ich dokonania warto było mieć otwarte oczy niezależnie od wszystkiego. - Przy okazji przypomnisz sobie, czym jest Prawo Gampa - dodała z rozbawieniem, ktoś złośliwy uznałby, że naprawdę zapragnęła uczynić ten dzień nudnym: jednak nauka była tym, co fascynowało ją szczerze i nieustannie.
- Nie jestem ekspertem, żeby ci doradzić - wyznała szczerze, choć niechętnie, wolałaby ekspertem być - To trudne zaklęcie, mi samej opanowanie tego zaklęcia zajęło trochę czasu. Ale jeśli porozmawiasz z Alexandrem, z pewnością ci w tym pomoże. - Wiedziała, że on i Selwyn byli rodziną, uzdrowiciel zresztą był im bliski wiekiem: jako uzdolniony gwardzista Zakonu doskonale władał podobną magią. - Ja popełniałam błąd przy głosce tra. Napotykasz lekki opór powietrza, który może wywołać drgnięcie nadgarstka - musiałam zwalczyć ten nawyk i nauczyć się pokonywać ten opór. - Zamyśliła się; błędów było zapewne tylu, co czarodziejów władających magią, niewielu dorosłych opanowało ten trudny czar: dywagować na ślepo nie było sensu. W praktyce nie miała zanadto doświadczenia, rozczytywała się wyłącznie w teorii magii - nie sądziła, by potrafiła wychwycić błędy u przyjaciela.
- Najbliższym przyjacielem kwiatów wydaje się motyl - stwierdziła za to z zastanowieniem, bo pomarzyć o formie jego patronusie - akurat mogła. Motyl był też marzycielem, do tego potrafił latać - a Rory wznosił się ponad wyżyny swoimi wizjami. - Miałeś jakieś wyobrażenia? - Każdy miał. Ona spodziewała się raczej sowy, choć kot doskonale oddawał jej samodzielność i indywidualizm. Była pewna, że patronus Rory'ego okaże się równie zaskakujący - dla niego i dla niej.
- Jeśli nas złapią, weźmiesz to na siebie - zarządziła, żartem, nie sądziła, by Prewettowie z rózgą pilnowali na plaży przestrzegania tradycji zgodnie z jej zamiarem. Stanąwszy już nad morskim brzegiem, przez chwilę - w ciszy - patrzyła za horyzont, nim zamiast ułożyć wianek na falach delikatnie, cisnęła go w dal z mocą. Fale nie mogły zawrócić go ku plaży - miał płynąć dalej. Ku północy. Ku odległym szkockim brzegom, po drodze napotkawszy sztormy i burze, które już na zawsze przykują go do dna.
Żegnaj, Dougalu.
- Dziękuję - zwróciła się do przyjaciela, dziwnie nieswoja. Wybór był oczywisty - choć wątpliwości już do śmierci miały szarpać jej sercem, tak jak teraz kołysały wiankiem - dryfującym coraz dalej od nich. Obejrzała się ku niemu, z uśmiechem - dziwnie speszonym - ale wciąż wdzięcznym. - Powinnam już wracać - wytłumaczyła się krótko, obejmując Rory'ego na pożegnanie - nie wyobrażał sobie nawet, jak wiele dała jej dzisiaj jego bliskość. - Mam nadzieję, że wkrótce się zobaczymy - zapewniła jeszcze, nim zmieszała się z ostatnim opuszczającym plażę tłumem.
zt
- Niepotrzebnie - uśmiechnęła się więc do niego, to nie miała być smutna historia. To miała być piękna historia niezwykłej przyjaźni, która nie zniknie z jej serca już nigdy, zawsze ogrzewając ją w zimne, ponure wieczory. W przeszłości nie było niczego złego, dawała wspomnienia, które nie tylko można było, a wręcz należało pielęgnować. - To nie jest dzień łez, a dzień serca. Powinniśmy doceniać to, co nas spotkało i cieszyć się tym, co było dla nas najlepsze, prawda? Celebrować dobre chwile, te najlepsze i najpiękniejsze, nie myśleć o złych - Weymouth było magiczne, co roku budowało niepowtarzalny klimat wyjątkowej atmosfery rozmarzonego romantyzmu. Rzadko go po sobie pokazywała, jednak żar tlił się w jej sercu - i dziś nawet ona nie mogła go sobie odmówić; wydarzenia, które budowały jej dzieciństwo, miały zbudować jej przyszłość - choć czasem obawiała się, że stanie się zgorzkniałą starą panną żyjącą myślami w dniach, które nigdy nie mogły już wrócić.
- To piękna myśl. Trzymajmy się jej, Rory, jeśli pewnego dnia zniosą się podziały - to będzie dzień, w którym będzie można radować się szczęściem innych. - Już nie jej. Dougal nie dowiedział się, że była czarownicą. I miał się o tym nie dowiedzieć już nigdy. Stała przed nią świetlana przyszłość w Ministerstwie Magii, jej kariera szła prężnie; nie chciała ani nie mogła z niej rezygnować tak jak zrobiła to jej matka. Była pogodzona ze światem - choć walczyła o lepszy nie zamierzała próbować przebijać muru głową. Jednak kiedy usłyszała słowa Roratio, lekko ściągnęła jasną brew bez zrozumienia - przyglądając mu się dalej z uwagą. Nie spodziewała się tej wiadomości, ale jeszcze bardziej nie spodziewała się tego, że kiedy owe słowa padną, nie dostrzeże u Rory'ego radości. Milczała, wsłuchując się w to, co mówił na głos i w to, co widziała, zastanawiając się czy mit o kochających się Aenghusie i Caer był jedynie mitem, czy rodzina naciskała na niego z szybkim zamążpójściem, czy kandydatkę podstawiono mu pod nos, jak czyniono to najczęściej wśród wyższych sfer dla niej pozostających ciemnym i niezrozumiałym labiryntem. Przez chwilę zastanawiała się, czy zaciśnie dłoń na swoim ziarenku piasku - jedynym pośród miliona - lecz Rory nie zamknął w ściśniętej dłoni bezmiaru. Zamiast tego - ze wspólnie spędzonej godziny wyciągnął nieskończoność czasu.
- Kim jest twoja wybranka? - zapytała spokojne, pytając tylko o tyle, o ile pytać jej wypadało, by nie wyjść za nadto wścibską, a jednocześnie tyle, ile zdawało się dać mu wystarczającą przestrzeń do mówienia, jeśli mówić zechce. Z uśmiechem - wciąż ciepłym - słysząc miłe słowa, żadne z nich nie było już same.
Skinęła też lekko głową, miał rację, łatwo było ujrzeć drzazgę w cudzym oku niż całą belkę we własnym. Nie z tym zwyczajem powinno się walczyć - a z brakiem jego świadomości, wiedząc o własnych przywarach do pewnych aspektów mogli podejść z odpowiednim dystansem.
- Nawet najbardziej hartowane szkło nie stanie się twardsze od stali - odparła lekko melancholijnie, mówił prawdę, mugole byli bardziej zawzięci i uparci od czarodziejów, większą wagę przywiązywali też, zdawałoby się, do codziennych drobnostek. Być może częściej i łatwiej się denerwowali - frustrowani kolejnymi niepowodzeniami. Być może te zdarzenia pomagały im się hartować, lecz cóż im po tym - trwała wojna, a wobec avady kedavry każdy z nich był tako bezradny. Jej ojciec, jej dziadek, Dougal. - Potrzeba matką wynalazków - stwierdziła lekko - gdyby świat czarodziei miał mniejsze możliwości, a anomalie na stałe - odpukać! - zagościłyby w naszych domach, pewnie prędko podłapalibyśmy ich wynalazki i z czasem dorównali ich światu. A gdybyśmy połączyli siły z goblinami, pewnie byśmy go nawet przegonili. - Nie tylko za sprawą bogactw, dryg do kombinowania był niezbędny i tak naturalny niemagicznym. Zaśmiała się cicho, słysząc jego propozycję.
- Wchodzę w to - nie zawahała się ani chwili, nie zająknęła się także. Wiedziała, że sobie poradzi, ale po młodym lordzie spodziewała się pewnych trudności. - Ale ja zorganizuję nam wycieczkę. Wezmę cię do kina, a potem do Muzeum Nauki. Obejrzysz wszystkie te niezwykłe wynalazki na własne oczy. - Tak, nauka była niezwykła: a na ich dokonania warto było mieć otwarte oczy niezależnie od wszystkiego. - Przy okazji przypomnisz sobie, czym jest Prawo Gampa - dodała z rozbawieniem, ktoś złośliwy uznałby, że naprawdę zapragnęła uczynić ten dzień nudnym: jednak nauka była tym, co fascynowało ją szczerze i nieustannie.
- Nie jestem ekspertem, żeby ci doradzić - wyznała szczerze, choć niechętnie, wolałaby ekspertem być - To trudne zaklęcie, mi samej opanowanie tego zaklęcia zajęło trochę czasu. Ale jeśli porozmawiasz z Alexandrem, z pewnością ci w tym pomoże. - Wiedziała, że on i Selwyn byli rodziną, uzdrowiciel zresztą był im bliski wiekiem: jako uzdolniony gwardzista Zakonu doskonale władał podobną magią. - Ja popełniałam błąd przy głosce tra. Napotykasz lekki opór powietrza, który może wywołać drgnięcie nadgarstka - musiałam zwalczyć ten nawyk i nauczyć się pokonywać ten opór. - Zamyśliła się; błędów było zapewne tylu, co czarodziejów władających magią, niewielu dorosłych opanowało ten trudny czar: dywagować na ślepo nie było sensu. W praktyce nie miała zanadto doświadczenia, rozczytywała się wyłącznie w teorii magii - nie sądziła, by potrafiła wychwycić błędy u przyjaciela.
- Najbliższym przyjacielem kwiatów wydaje się motyl - stwierdziła za to z zastanowieniem, bo pomarzyć o formie jego patronusie - akurat mogła. Motyl był też marzycielem, do tego potrafił latać - a Rory wznosił się ponad wyżyny swoimi wizjami. - Miałeś jakieś wyobrażenia? - Każdy miał. Ona spodziewała się raczej sowy, choć kot doskonale oddawał jej samodzielność i indywidualizm. Była pewna, że patronus Rory'ego okaże się równie zaskakujący - dla niego i dla niej.
- Jeśli nas złapią, weźmiesz to na siebie - zarządziła, żartem, nie sądziła, by Prewettowie z rózgą pilnowali na plaży przestrzegania tradycji zgodnie z jej zamiarem. Stanąwszy już nad morskim brzegiem, przez chwilę - w ciszy - patrzyła za horyzont, nim zamiast ułożyć wianek na falach delikatnie, cisnęła go w dal z mocą. Fale nie mogły zawrócić go ku plaży - miał płynąć dalej. Ku północy. Ku odległym szkockim brzegom, po drodze napotkawszy sztormy i burze, które już na zawsze przykują go do dna.
Żegnaj, Dougalu.
- Dziękuję - zwróciła się do przyjaciela, dziwnie nieswoja. Wybór był oczywisty - choć wątpliwości już do śmierci miały szarpać jej sercem, tak jak teraz kołysały wiankiem - dryfującym coraz dalej od nich. Obejrzała się ku niemu, z uśmiechem - dziwnie speszonym - ale wciąż wdzięcznym. - Powinnam już wracać - wytłumaczyła się krótko, obejmując Rory'ego na pożegnanie - nie wyobrażał sobie nawet, jak wiele dała jej dzisiaj jego bliskość. - Mam nadzieję, że wkrótce się zobaczymy - zapewniła jeszcze, nim zmieszała się z ostatnim opuszczającym plażę tłumem.
zt
Kto pierwszy został królem? A kto chciał zostać bogiem? Kto pierwszy był człowiekiem? Kto będzie nim
ostatni?
ostatni?
Kiedy się zgodziła to uniósł wianek wysoko do chmur, z wolna, z niejakim namaszczeniem, opuszczając go na dziewczęcą głowę. Błękit niezapominajek oraz złote kłosy żyta przepięknie kontrastowały z jej płomiennymi kosmykami i w duchu młody Sprout zachwycił się owym połączeniem. Zmarszczył lekko rude brwi, drapiąc się po nosie upstrzonym kilkoma ciemnymi plamkami piegów.
- To chyba już. - nie stało się nic magicznego, aura wcale się nie zmieniła, nikt nie został nagle zauroczony, a serce nie wyrwało się z piersi. O co więc tyle krzyku? Może zwyczajnie byli za młodzi na te całe wianki, a może łączyła ich zbyt mocna i zdecydowanie zbyt przyjacielska więź?
- I co? Zakochałaś się? Serce zadrżało? Cokolwiek? - może jednak coś? Chociaż nie wyglądała inaczej niż jeszcze kilka sekund temu, a miłość podobno zmieniała? Podobno człowiek się od razu rozpromieniał? Ciężko stwierdzić, nie był nigdy zakochany, przynajmniej nie tak na serio - Ale wyglądasz super, jakby promienie słońca zalęgły się w twoich rudych włosach, a drobne oczka niezapominajek podkreślają błękit twojego spojrzenia. Świetnie się spisałaś przy pleceniu. - pokiwał głową, wprawiając w ruch ogniste spirale loczków, więc sięgnął dłonią do twarzy, zakładając włosy za uszy - piegowate i lekko odstające.
- Hmmm, a może to nie same wianki, a dopiero tańce są magiczne, co? Nigdy wcześniej nie brałem w tym udziału. Przejdziemy się do ogniska? - zapytał, wspierając dłonie na piasku i podniósł się z ziemi, otrzepując tyłek ze złotych drobinek. W końcu wyciągnął ręce do Neali, by i jej pomóc dźwignąć się z podłoża.
- Jak samopoczucie? Jak w ogóle bawiłaś się na urodzinach Rowan, bo chyba tam żeśmy się widzieli ostatni raz? - tak, chyba tam. Nie potrafił sobie natomiast przypomnieć jeszcze wcześniejszego spotkania, bo minęły od niego chyba całe wieki. Niby wakacje nie trzymały go w Hogwarcie, ale zawsze jak zjeżdżał do domu, to się okazywało, że ma ręce pełne roboty! Mama goniła do zwierząt, tata do rodzinnych szklarni, a przecież musiał jeszcze znaleźć czas na Quidditcha i na poezję i w ogóle na wszystko!
- To chyba już. - nie stało się nic magicznego, aura wcale się nie zmieniła, nikt nie został nagle zauroczony, a serce nie wyrwało się z piersi. O co więc tyle krzyku? Może zwyczajnie byli za młodzi na te całe wianki, a może łączyła ich zbyt mocna i zdecydowanie zbyt przyjacielska więź?
- I co? Zakochałaś się? Serce zadrżało? Cokolwiek? - może jednak coś? Chociaż nie wyglądała inaczej niż jeszcze kilka sekund temu, a miłość podobno zmieniała? Podobno człowiek się od razu rozpromieniał? Ciężko stwierdzić, nie był nigdy zakochany, przynajmniej nie tak na serio - Ale wyglądasz super, jakby promienie słońca zalęgły się w twoich rudych włosach, a drobne oczka niezapominajek podkreślają błękit twojego spojrzenia. Świetnie się spisałaś przy pleceniu. - pokiwał głową, wprawiając w ruch ogniste spirale loczków, więc sięgnął dłonią do twarzy, zakładając włosy za uszy - piegowate i lekko odstające.
- Hmmm, a może to nie same wianki, a dopiero tańce są magiczne, co? Nigdy wcześniej nie brałem w tym udziału. Przejdziemy się do ogniska? - zapytał, wspierając dłonie na piasku i podniósł się z ziemi, otrzepując tyłek ze złotych drobinek. W końcu wyciągnął ręce do Neali, by i jej pomóc dźwignąć się z podłoża.
- Jak samopoczucie? Jak w ogóle bawiłaś się na urodzinach Rowan, bo chyba tam żeśmy się widzieli ostatni raz? - tak, chyba tam. Nie potrafił sobie natomiast przypomnieć jeszcze wcześniejszego spotkania, bo minęły od niego chyba całe wieki. Niby wakacje nie trzymały go w Hogwarcie, ale zawsze jak zjeżdżał do domu, to się okazywało, że ma ręce pełne roboty! Mama goniła do zwierząt, tata do rodzinnych szklarni, a przecież musiał jeszcze znaleźć czas na Quidditcha i na poezję i w ogóle na wszystko!
Walburga kipiała złością niemal od samego urodzenia. Czasem podejrzewałem, że została spłodzona w złości i w złość przyobleczona w dniu, w którym przyszła na świat. Rozzłoszczony ojciec brakiem posiadania męskiego potomka na pewno to na nią wylał całą czarę goryczy jaka w nim tkwiła. I choć później doczekał się aż trzech synów to nijak ta wieść nie mogła uspokoić rozszalałego serca córki. Z gniewu i bezsilności z racji tego, że w dostępie do ojcowskich zaszczytów zawsze miała być ostatnią. Nawet za Alphardem, którego choć wszyscy darzyliśmy miłością, to wiedzieliśmy o jego problemach. Jednak te powinny być skrzętnie ukryte przed wścibskimi spojrzeniami obcych oczu, choć widocznie były to tylko płonne nadzieje. Zresztą, czy mogło być gorzej niż przemoczony Black walczący z elfami i zakładający wianek na skronie własnej siostry? Tak, Black klęczący i oświadczający się kobiecie, na oczach wszystkich zgromadzonych, w tym szlam oraz ogólnego pospólstwa. Jednak o tym jeszcze nie wiedziałem, choć niebawem mieliśmy dostrzec niniejszą scenkę rodzajową. O ile w tym czasie nie podążymy ku ogniskom.
Odpowiedź na moją kontrę powinienem uznać za celny przytyk, ale akurat w tym przypadku wywołała we mnie jedynie uniesienie brwi oraz kącików ust. Gdybym faktycznie był niedojrzały tak jak twierdziła Walbi to czy to powstrzymałoby próżne trzpiotki przed robieniem maślanych oczu? Z pewnością nie. Choć Blackowie mieli utrudnione zadanie; jako zawsze ponurzy i nieprzystępni nie zrzeszali wokół siebie zbyt wiele delikatnych szlachcianek gotowych wachlować ich długimi rzęsami.
- Masz rację. Szczęściem w mym nieszczęściu jesteś ty, kochana Walbi. Twoje zapatrzenie w me oblicze jest mi słodsze niż wszystkie arystokratki magicznego świata – rzuciłem lekko, starając oblepić każdą zgłoskę przesadną słodyczą mającą wywrócić żołądek Walburgi do góry nogami. Dopiero kolejna obraza trafiła niejako w sedno, dlatego mina stężała, a serce zabiło o kilka uderzeń więcej niż powinno. Przechyliłem głowę na bok. – Cóż mogę powiedzieć najdroższa mi siostro? Chyba jedynie tyle, że pewnie przestraszyły się twej harpiej miny prezentowanej w moim towarzystwie – skwitowałem złośliwie, usiłując zamaskować wszelkie uczucia, w tym bolączki wywołane złośliwością. Rodzeństwo było największym wsparciem, jakie mogło istnieć, ale także największą zmorą. Wiedzącą o tobie wszystko, w szczególności gdzie i jak uderzyć, by zabolało.
Jednak to zawsze działało w obie strony. Złośliwość za złośliwość, zemsta smakowała wyjątkowo przyjemnie. Niebiańsko wręcz, miło muskając podniebienie. Odraza oraz gorycz wymalowana na poważnej twarzy lady Black stanowiły najpiękniejszy obraz, którego byłem natchnionym malarzem. Natchnionym i spełnionym w swej powinności.
- Jak ty mnie znasz, Walburgo – westchnąłem nad osądem czarownicy wiedzącej lepiej co mi poprawi, a co pogorszy humor. – Mam ochotę na taniec wokół ogniska, szczególnie, że ubranie ocieka mi wodą. Słyszałem, że jesteś fantastyczną tancerką, na sabatach wręcz królową parkietu. Na pewno zechcesz popisać się swymi umiejętnościami przed tak szeroką publicznością. Zetrzyj pospólstwu uśmiech z twarzy i pokaż im swe królewskie oblicze – powiedziałem, ponownie sącząc ironię w każde słowo. Podałem też siostrze rękę uśmiechając się przy tym lekko. Dalej, Walbi, pokaż mi co potrafisz.
Odpowiedź na moją kontrę powinienem uznać za celny przytyk, ale akurat w tym przypadku wywołała we mnie jedynie uniesienie brwi oraz kącików ust. Gdybym faktycznie był niedojrzały tak jak twierdziła Walbi to czy to powstrzymałoby próżne trzpiotki przed robieniem maślanych oczu? Z pewnością nie. Choć Blackowie mieli utrudnione zadanie; jako zawsze ponurzy i nieprzystępni nie zrzeszali wokół siebie zbyt wiele delikatnych szlachcianek gotowych wachlować ich długimi rzęsami.
- Masz rację. Szczęściem w mym nieszczęściu jesteś ty, kochana Walbi. Twoje zapatrzenie w me oblicze jest mi słodsze niż wszystkie arystokratki magicznego świata – rzuciłem lekko, starając oblepić każdą zgłoskę przesadną słodyczą mającą wywrócić żołądek Walburgi do góry nogami. Dopiero kolejna obraza trafiła niejako w sedno, dlatego mina stężała, a serce zabiło o kilka uderzeń więcej niż powinno. Przechyliłem głowę na bok. – Cóż mogę powiedzieć najdroższa mi siostro? Chyba jedynie tyle, że pewnie przestraszyły się twej harpiej miny prezentowanej w moim towarzystwie – skwitowałem złośliwie, usiłując zamaskować wszelkie uczucia, w tym bolączki wywołane złośliwością. Rodzeństwo było największym wsparciem, jakie mogło istnieć, ale także największą zmorą. Wiedzącą o tobie wszystko, w szczególności gdzie i jak uderzyć, by zabolało.
Jednak to zawsze działało w obie strony. Złośliwość za złośliwość, zemsta smakowała wyjątkowo przyjemnie. Niebiańsko wręcz, miło muskając podniebienie. Odraza oraz gorycz wymalowana na poważnej twarzy lady Black stanowiły najpiękniejszy obraz, którego byłem natchnionym malarzem. Natchnionym i spełnionym w swej powinności.
- Jak ty mnie znasz, Walburgo – westchnąłem nad osądem czarownicy wiedzącej lepiej co mi poprawi, a co pogorszy humor. – Mam ochotę na taniec wokół ogniska, szczególnie, że ubranie ocieka mi wodą. Słyszałem, że jesteś fantastyczną tancerką, na sabatach wręcz królową parkietu. Na pewno zechcesz popisać się swymi umiejętnościami przed tak szeroką publicznością. Zetrzyj pospólstwu uśmiech z twarzy i pokaż im swe królewskie oblicze – powiedziałem, ponownie sącząc ironię w każde słowo. Podałem też siostrze rękę uśmiechając się przy tym lekko. Dalej, Walbi, pokaż mi co potrafisz.
Lupus Black
Zawód : Uzdrowiciel na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Szedł podróżny w wilczurze, zaszedł mu wilk drogę.
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Lepiej dla nich obojga, aby nie dopytywał, choćby z grzeczności, z troski o jej samopoczucie godnej dżentelmena, którym lord Nott był z pewnością. Podobna uprzejmość mogłaby przynieść skutek odwrotny do zamierzonego, a złość w pewnym momencie znalazłaby ujście - i mógłby oberwać nią rykoszetem w sposób niesprawiedliwy, niezasłużony. Wspomnienia z Azkabanu wciąż były bardzo żywe. Minęło zaledwie kilka tygodni, a Sigrun nie doszła do siebie w pełni. Nocą nawiedzały ją ponure koszmary, w których znów przekonywała się, że w piekle wcale nie płoną wieczne ognie - tam jest cholernie zimno. Na Festiwalu Lata pojawiła się, by dać się ponieść beztroskiej atmosferze właściwiej tej tradycji; wino, śpiew i taniec zawsze pomagały i im zamierzała się tego popołudnia oddać. Długowłosy pokrzyżował te plany, nadepnął jej na odcisk, próbowała go jednak zepchnąć poza skraj świadomości - z coraz lepszym skutkiem.
Odnalazła z Percivalem wspólny grunt, nić porozumienia, jakim był Departament Magicznej Kontroli nad Stworzeniami, a choć w dniu takim jak ten, o pracy dyskutować nie wypadało, to o smokach wprost przeciwnie.
- No i dobrze - mruknęła. Wiedziała przecież, że Nott wie o jej zwolnieniu i zmianie miejsca pracy. Wspominała o tym na spotkaniu Rycerzy Walpurgii sprzed kilku tygodni. - Widzisz, drogi lordzie, mamy więcej wspólnego niż mi się wydawało. Praca biurowa to najgorszy wyrok. Nienawidziłam wypełniania raportów. Miałam ochotę wyrwać sobie wszystkie włosy ślęcząc nad papierami - jęknęła z wyraźną boleścią w głosie na samo wspomnienie o tych cholernych sprawozdaniach z pełni i prowadzonych śledztw, westchnęła przy tym i pokręciła głową teatralnie przewracając oczyma.
Rookwoodowie byli starą i dobrą czarodziejską rodziną, Sigrun odebrała porządne wychowanie, czasami jednak brakowało jej dobrych manier; a z pewnością nie robiła niczego, aby przypadkiem kogoś nie urazić. Zawodowo nie zajmowała się smokami, lecz te potężne, prastare stworzenia o wielkiej magicznej mocy wzbudzały w niej ciekawość i fascynację; o magicznych stworzeniach mogła dyskutować całymi godzinami i wcale się przy tym nie nudziła. Lepiej o smokach, niż wilkołakach; większość czarodziejów nie reagowała na nie dobrze. Ani na nie, ani na bardzo zerojedynkowe podejście Sigrun do kwestii ich kontroli. Uważała, że każde schwytanie bestii należało kończyć egzekucją; w świecie, o który walczyła nie było miejsca ani dla nich, ani dla mugoli. Smoki były tematem znacznie bezpieczniejszym, a skoro miała okazję posłuchać relacji o Wyspiarce z pierwszej ręki - zamierzała to wykorzystać. Któż mógł wiedzieć czy jeszcze przyjdzie im spędzić podobne, beztroskie popołudnie?
- Idioci - skomentowała od razu, zauważając cień złości w oczach Notta; nie dziwiło ją to wcale. Nie miała w sobie wiele praworządności, sama wielokrotnie korzystała z usług nielegalnych przemytników, kwestia zdobywania zwierząt na czarnym rynku należała jednak do wyjątkowo drażliwych. - Powinni skończyć jako przystawka dla smoka - rzuciła żartem, próbując wyobrazić sobie gada, który pożera własnego właściciela - i rozbawiła ją ta wizja.
Słuchając opowieści Notta poczuła lekkie ukłucie zazdrości. Schwytała w swym życiu naprawdę wiele zwierząt. Pokonała niezliczoną ilość stworzeń niebezpiecznych, polowała na wilkołaki; nigdy jednak nie odnalazła istoty legendarnej, dawno wymarłej, nie miała na koncie podobnych osiągnięć - szczerze zazdrościła tej wyprawy. Jeszcze bardziej zapragnęła odwiedzić rezerwat w Kent i jeśli byłoby to możliwe, ujrzeć to stworzenie na własne oczy; choć na miejscu Rosiera chroniłaby ją jak najcenniejszy artefakt.
- Przynajmniej jeden pożytek z tych anomalii... - wtrąciła mimochodem, nie spuszczając uważnego spojrzenia z męskiej, przystojnej twarzy; słuchała ze szczerym zainteresowaniem, a złość rozpłynęła się, zniknęła, na bladej twarzy nie było już po niej śladu. - Godne podziwu. Mówię poważnie - powiedziała Sigrun; nie potrafiła czarować słowem, nie była wylewna, nie oblekała myśli i odczuwanego podziwu w piękne słowa - z jej strony te słowa to i tak było wiele. Nie zwykła prawić komplementów. - Miejmy nadzieję, że im się powiedzie.
Była ciekawa efektów starań pracowników rezerwatu w Kent; oby niedługo przyszły od nich dobre wieści.
Znaleźli się przy ognisku. Powietrze przesycone było od zapachu kwiatów, morskiej soli i płonącego drewna. Ponad śmiechy i rozmowy rozbrzmiała radosna melodia, wygrywana przez muzykantów na lutni, tradycyjna i stara. Skinęła głową na znak zgody, a pełne usta wygięły się w uśmiechu. Nie potrafiła tańczyć walca, a Nott najpewniej nie znał kroków do rock'n'rolla', ale to nic. Podała mu dłonie i pozwoliła poprowadzić się w tradycyjnym tańcu - ich pierwszym i ostatnim.
- Może jeszcze kiedyś podbiję bale arystokratów - rzuciła rozbawionym tonem, obracając się w tańcu pod jego ręką i w ostatniej chwili lewą dłonią przytrzymując skromny wianek z zielonych gałązek, by nie spadł na ziemię.
Odnalazła z Percivalem wspólny grunt, nić porozumienia, jakim był Departament Magicznej Kontroli nad Stworzeniami, a choć w dniu takim jak ten, o pracy dyskutować nie wypadało, to o smokach wprost przeciwnie.
- No i dobrze - mruknęła. Wiedziała przecież, że Nott wie o jej zwolnieniu i zmianie miejsca pracy. Wspominała o tym na spotkaniu Rycerzy Walpurgii sprzed kilku tygodni. - Widzisz, drogi lordzie, mamy więcej wspólnego niż mi się wydawało. Praca biurowa to najgorszy wyrok. Nienawidziłam wypełniania raportów. Miałam ochotę wyrwać sobie wszystkie włosy ślęcząc nad papierami - jęknęła z wyraźną boleścią w głosie na samo wspomnienie o tych cholernych sprawozdaniach z pełni i prowadzonych śledztw, westchnęła przy tym i pokręciła głową teatralnie przewracając oczyma.
Rookwoodowie byli starą i dobrą czarodziejską rodziną, Sigrun odebrała porządne wychowanie, czasami jednak brakowało jej dobrych manier; a z pewnością nie robiła niczego, aby przypadkiem kogoś nie urazić. Zawodowo nie zajmowała się smokami, lecz te potężne, prastare stworzenia o wielkiej magicznej mocy wzbudzały w niej ciekawość i fascynację; o magicznych stworzeniach mogła dyskutować całymi godzinami i wcale się przy tym nie nudziła. Lepiej o smokach, niż wilkołakach; większość czarodziejów nie reagowała na nie dobrze. Ani na nie, ani na bardzo zerojedynkowe podejście Sigrun do kwestii ich kontroli. Uważała, że każde schwytanie bestii należało kończyć egzekucją; w świecie, o który walczyła nie było miejsca ani dla nich, ani dla mugoli. Smoki były tematem znacznie bezpieczniejszym, a skoro miała okazję posłuchać relacji o Wyspiarce z pierwszej ręki - zamierzała to wykorzystać. Któż mógł wiedzieć czy jeszcze przyjdzie im spędzić podobne, beztroskie popołudnie?
- Idioci - skomentowała od razu, zauważając cień złości w oczach Notta; nie dziwiło ją to wcale. Nie miała w sobie wiele praworządności, sama wielokrotnie korzystała z usług nielegalnych przemytników, kwestia zdobywania zwierząt na czarnym rynku należała jednak do wyjątkowo drażliwych. - Powinni skończyć jako przystawka dla smoka - rzuciła żartem, próbując wyobrazić sobie gada, który pożera własnego właściciela - i rozbawiła ją ta wizja.
Słuchając opowieści Notta poczuła lekkie ukłucie zazdrości. Schwytała w swym życiu naprawdę wiele zwierząt. Pokonała niezliczoną ilość stworzeń niebezpiecznych, polowała na wilkołaki; nigdy jednak nie odnalazła istoty legendarnej, dawno wymarłej, nie miała na koncie podobnych osiągnięć - szczerze zazdrościła tej wyprawy. Jeszcze bardziej zapragnęła odwiedzić rezerwat w Kent i jeśli byłoby to możliwe, ujrzeć to stworzenie na własne oczy; choć na miejscu Rosiera chroniłaby ją jak najcenniejszy artefakt.
- Przynajmniej jeden pożytek z tych anomalii... - wtrąciła mimochodem, nie spuszczając uważnego spojrzenia z męskiej, przystojnej twarzy; słuchała ze szczerym zainteresowaniem, a złość rozpłynęła się, zniknęła, na bladej twarzy nie było już po niej śladu. - Godne podziwu. Mówię poważnie - powiedziała Sigrun; nie potrafiła czarować słowem, nie była wylewna, nie oblekała myśli i odczuwanego podziwu w piękne słowa - z jej strony te słowa to i tak było wiele. Nie zwykła prawić komplementów. - Miejmy nadzieję, że im się powiedzie.
Była ciekawa efektów starań pracowników rezerwatu w Kent; oby niedługo przyszły od nich dobre wieści.
Znaleźli się przy ognisku. Powietrze przesycone było od zapachu kwiatów, morskiej soli i płonącego drewna. Ponad śmiechy i rozmowy rozbrzmiała radosna melodia, wygrywana przez muzykantów na lutni, tradycyjna i stara. Skinęła głową na znak zgody, a pełne usta wygięły się w uśmiechu. Nie potrafiła tańczyć walca, a Nott najpewniej nie znał kroków do rock'n'rolla', ale to nic. Podała mu dłonie i pozwoliła poprowadzić się w tradycyjnym tańcu - ich pierwszym i ostatnim.
- Może jeszcze kiedyś podbiję bale arystokratów - rzuciła rozbawionym tonem, obracając się w tańcu pod jego ręką i w ostatniej chwili lewą dłonią przytrzymując skromny wianek z zielonych gałązek, by nie spadł na ziemię.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nie zasługiwała na to, by czekać zbyt długo, oczywiście, że nie. Nie spodziewała się, że tak będzie. Głowy Różyczki nie zaprzątały zmartwienia, czy ktoś rzuci się w morską toń po jej wianek, ale kto pierwszy go zdobędzie. Miała wszak nie jednego i nie dwóch adoratorów, wielu starało się o jej względy, była doskonale urodzona i piękna, roztaczała wokół siebie czar i urok Róży. Nie czekałaby zbyt długo, ale nie mogła zaprzeczyć temu, że radość sprawił jej fakt walki o jej wianek; dołożyła ona swoje do i tak rozbuchanego ego dziewczyny, dla którego najpewniej niebawem zabraknie miejsca w całym Kent. Najważniejsze, że lord Lestrange udowodnił swą zwinność i siłę, moc i pewność siebie, gdy prędko uporał się z przeciwnikiem i stanął naprzeciw niej.
- Miejmy nadzieję, ze lady Nott będzie miała jeszcze nie jedną i nie dwie okazje, by móc spojrzeć na nas przychylniej. Nie wątpię w to, że tak będzie. W końcu urodziliśmy się po to, by zwyciężać, czyż nie? - odparła, podchwytując żartobliwy ton wypowiedzi i powracając tym samym do wieczoru w Hampton Court, gdy wirowali w tańcu na lodzie. Wtedy powiedziała mu o sobie to samo. Dziś to on zwyciężył - walkę o jej wianek i towarzystwo.
- Zapach bzów jest rozkoszny, nie ma jednak słodszej woni nad różaną - westchnęła lekko, uśmiechając się figlarnie, znów mile połechtana jego słowami. Przy plaży nie odnalazła krzewu róży, by móc upleść z nich wianek; żadne jednak nie mogły dorównać tym rosnącym w ogrodach Chateau Rose, może to i lepiej. Bzy były niewinne i rozkoszne, a spocząwszy na jej głowie dobrze współgrały z ciemnymi włosami i bladą cerą. Lubiła ich zapach, choć ponad wszystko uwielbiała ten roztaczany przez rodowe kwiaty - to róże były sercem perfum, których używała niezmiennie od lat. Miały też domieszkę jeżyn, a cała kompozycja przywodziła na myśl ciepły, letni wieczór.
- Rzeczywiście zastanawiające - odparła po chwili zamyślenia; chwilę śledziła wzrokiem Melisande i Lysandra, lecz nie powinna była się dziwić. Skoro lady Alix była zajęta Longbottomem, lord Nott z pewnością odebrał to jako potwarz, a biorąc pod uwagę łączącą jego i Tristana przyjaźń - dziwić się całej tej sytuacji nie powinna. Słowem nie skomentowała jednak tego, co spotkało siostrę Flaviena. To na sobie powinni byli się skupić. Utkwiła spojrzenie zielonych tęczówek w przystojnej twarzy.
- Chciałabym w to wierzyć - wyrzekła enigmatycznie, uśmiechając się kącikiem ust; chciałaby, ale do końca nie mogła tradycji tej zaufać. Inaczej nie pojawiłaby się tu przecież jako panna. To nie był jej pierwszy Festiwal Lata.
- Miejmy nadzieję, ze lady Nott będzie miała jeszcze nie jedną i nie dwie okazje, by móc spojrzeć na nas przychylniej. Nie wątpię w to, że tak będzie. W końcu urodziliśmy się po to, by zwyciężać, czyż nie? - odparła, podchwytując żartobliwy ton wypowiedzi i powracając tym samym do wieczoru w Hampton Court, gdy wirowali w tańcu na lodzie. Wtedy powiedziała mu o sobie to samo. Dziś to on zwyciężył - walkę o jej wianek i towarzystwo.
- Zapach bzów jest rozkoszny, nie ma jednak słodszej woni nad różaną - westchnęła lekko, uśmiechając się figlarnie, znów mile połechtana jego słowami. Przy plaży nie odnalazła krzewu róży, by móc upleść z nich wianek; żadne jednak nie mogły dorównać tym rosnącym w ogrodach Chateau Rose, może to i lepiej. Bzy były niewinne i rozkoszne, a spocząwszy na jej głowie dobrze współgrały z ciemnymi włosami i bladą cerą. Lubiła ich zapach, choć ponad wszystko uwielbiała ten roztaczany przez rodowe kwiaty - to róże były sercem perfum, których używała niezmiennie od lat. Miały też domieszkę jeżyn, a cała kompozycja przywodziła na myśl ciepły, letni wieczór.
- Rzeczywiście zastanawiające - odparła po chwili zamyślenia; chwilę śledziła wzrokiem Melisande i Lysandra, lecz nie powinna była się dziwić. Skoro lady Alix była zajęta Longbottomem, lord Nott z pewnością odebrał to jako potwarz, a biorąc pod uwagę łączącą jego i Tristana przyjaźń - dziwić się całej tej sytuacji nie powinna. Słowem nie skomentowała jednak tego, co spotkało siostrę Flaviena. To na sobie powinni byli się skupić. Utkwiła spojrzenie zielonych tęczówek w przystojnej twarzy.
- Chciałabym w to wierzyć - wyrzekła enigmatycznie, uśmiechając się kącikiem ust; chciałaby, ale do końca nie mogła tradycji tej zaufać. Inaczej nie pojawiłaby się tu przecież jako panna. To nie był jej pierwszy Festiwal Lata.
Była także pewna chwila, której nie zapomnę. Był raz wieczór rozmarzony i nadzieje płonne przez dziewczynę z końca sali podobną do Róży, której taniec w sercu moim święty spokój zburzył.
Fantine Rosier
Zawód : Arystokratka
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
emanowała namiętnością skroploną winem
wiem, że pachniała jak Paryż choć nigdy tam nie byłem
wiem, że pachniała jak Paryż choć nigdy tam nie byłem
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Trzymając mocno męża za szyję pozwoliłam, aby zaniósł mnie w wybrane miejsce. Absolutnie nie przeszkadzało mi jego mokre ubranie, wręcz uważałam, że woda kapiąca z jego włosów i spływająca po policzku dodaje mu pewnego rodzaju męskości. Po za tym, też już byłam mokra. Słona woda schłodziła moje blond włosy. Przyglądałam mu się uważnie, tym bardziej, gdy z jego ust padły słowa o przerażających rzeczach, które się tutaj działy. Nie zapytałam jednak o co dokładnie mu się rozchodziło, rozglądnęłam się i otaczało nas zbyt wielu ludzi, aby rozmawiać w takim miejscu o takich sprawach.
- Masz rację, usiądźmy przy ognisku - przytaknęłam.
Absolutnie nie pomyślałam o tym, że faktycznie ciepło ognia może nam się przydać. Aż zrobiło mi się głupio, ale miałam nadzieję, że Cyneric nie odebrał tego w taki sposób, że o nim nie myślę czy nie zależy mi na jego komforcie. Co to, to absolutnie nie.
Droga ta, chociaż nie należała do najdłuższych, sprawiała wrażenie, jakby ciągnęła się w nieskończoność. I absolutnie nie miałam nic przeciwko temu, ponieważ miło było móc być tak blisko obok swojego mężczyzny. Przyznam szczerze, że była to jedna z kwestii, którą uwielbiałam w byciu żoną - fakt, że mogłam okazywać swoją czułość swojemu mężowi. Może niezbyt wylewnie, to nigdy nie było dobrze odbierane, nawet jeśli para była małżeństwem, ale wtulając się w jego silne ramiona nie musiałam się przejmować faktem, co ludzie powiedzą, jak zareaguje na to lady Nott i mój ojciec.
Na ziemię od moich rozważań sprowadziło mnie jego bardzo rzeczowe pytanie. Było na tyle oderwane od moich myśli, że przez chwilę nie zrozumiałam tego co powiedział. Zdążyliśmy podejść bliżej ognia, gdy w końcu zaczęłam odpowiadać.
- Przepraszam - rozpoczęłam od tego, ponieważ wiedziałam, że nie powinnam się oddalać. - Strasznie się zamyśliłam, ostatnie wydarzenia ciągle we mnie siedzą i czasami wracają w myślach w nie najlepszym momencie. Nawet się nie zorientowałam kiedy towarzystwo innych dam się oddaliło, a ja po prostu stwierdziłam, że skoro już tu jestem, to pozbieram te kwiaty, które są najbliżej mnie. No i tak trafiłam na samą koniczynę, jakieś ostre kamienie i czaszki szczurów…
Na to ostatnie skrzywiłam się, bo nadal uważałam, że nie jest to najlepszy widok, jaki powinna zobaczyć kobieta, tym bardziej dama. Nie potrafiłam zdzierżyć pająka w kącie korytarza, a co dopiero martwego szczura.
Pozwoliłam się posadzić przy ognisku i mimowolnie moje ręce wysunęły się do przodu, aby złapać jak najwięcej ciepła, które buchało od ognia. Gdy tylko mój mąż usiadł obok mnie zwróciła się w jego stronę i zaczęłam ocierać mu twarz z wody, a kosmyki włosów wyciskać tak, aby krople nie leciały na jego, i tak mokre już, ramiona.
- Porozmawiajmy o czymś innym, dobrze? - zaczęłam. - Jesteśmy tu by odpocząć i napawać się widokiem morza w Weymouth. Nie wiadomo przecież kiedy znowu będziemy mogli przespacerować się jego brzegiem.
Był to dość przykry temat, ponieważ bardzo bym chciała, aby wszystkie szlachetne rody żyły ze sobą w zgodzie i aby przyświecały im te same ideały. Jednak jak długo te rody istniały tak długo między nimi iskrzyło. Nie mogłam się nawet spodziewać, że ten rozłam, o którym kiedyś mówił mi Morgoth, miał nadejść tak szybko.
- Masz rację, usiądźmy przy ognisku - przytaknęłam.
Absolutnie nie pomyślałam o tym, że faktycznie ciepło ognia może nam się przydać. Aż zrobiło mi się głupio, ale miałam nadzieję, że Cyneric nie odebrał tego w taki sposób, że o nim nie myślę czy nie zależy mi na jego komforcie. Co to, to absolutnie nie.
Droga ta, chociaż nie należała do najdłuższych, sprawiała wrażenie, jakby ciągnęła się w nieskończoność. I absolutnie nie miałam nic przeciwko temu, ponieważ miło było móc być tak blisko obok swojego mężczyzny. Przyznam szczerze, że była to jedna z kwestii, którą uwielbiałam w byciu żoną - fakt, że mogłam okazywać swoją czułość swojemu mężowi. Może niezbyt wylewnie, to nigdy nie było dobrze odbierane, nawet jeśli para była małżeństwem, ale wtulając się w jego silne ramiona nie musiałam się przejmować faktem, co ludzie powiedzą, jak zareaguje na to lady Nott i mój ojciec.
Na ziemię od moich rozważań sprowadziło mnie jego bardzo rzeczowe pytanie. Było na tyle oderwane od moich myśli, że przez chwilę nie zrozumiałam tego co powiedział. Zdążyliśmy podejść bliżej ognia, gdy w końcu zaczęłam odpowiadać.
- Przepraszam - rozpoczęłam od tego, ponieważ wiedziałam, że nie powinnam się oddalać. - Strasznie się zamyśliłam, ostatnie wydarzenia ciągle we mnie siedzą i czasami wracają w myślach w nie najlepszym momencie. Nawet się nie zorientowałam kiedy towarzystwo innych dam się oddaliło, a ja po prostu stwierdziłam, że skoro już tu jestem, to pozbieram te kwiaty, które są najbliżej mnie. No i tak trafiłam na samą koniczynę, jakieś ostre kamienie i czaszki szczurów…
Na to ostatnie skrzywiłam się, bo nadal uważałam, że nie jest to najlepszy widok, jaki powinna zobaczyć kobieta, tym bardziej dama. Nie potrafiłam zdzierżyć pająka w kącie korytarza, a co dopiero martwego szczura.
Pozwoliłam się posadzić przy ognisku i mimowolnie moje ręce wysunęły się do przodu, aby złapać jak najwięcej ciepła, które buchało od ognia. Gdy tylko mój mąż usiadł obok mnie zwróciła się w jego stronę i zaczęłam ocierać mu twarz z wody, a kosmyki włosów wyciskać tak, aby krople nie leciały na jego, i tak mokre już, ramiona.
- Porozmawiajmy o czymś innym, dobrze? - zaczęłam. - Jesteśmy tu by odpocząć i napawać się widokiem morza w Weymouth. Nie wiadomo przecież kiedy znowu będziemy mogli przespacerować się jego brzegiem.
Był to dość przykry temat, ponieważ bardzo bym chciała, aby wszystkie szlachetne rody żyły ze sobą w zgodzie i aby przyświecały im te same ideały. Jednak jak długo te rody istniały tak długo między nimi iskrzyło. Nie mogłam się nawet spodziewać, że ten rozłam, o którym kiedyś mówił mi Morgoth, miał nadejść tak szybko.
Za wilczym śladem podążę w zamieć
I twoje serce wytropię uparte
Przez gniew i smutek, stwardniałe w kamieńRozpalę usta smagane wiatrem
I twoje serce wytropię uparte
Przez gniew i smutek, stwardniałe w kamieńRozpalę usta smagane wiatrem
Rosalie Yaxley
Zawód : doradczyni w zarządzie w Rezerwacie jednorożców w Gloucestershire
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Nienawidzę pająków... dlaczego to nie mogły być motyle?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Zgodziłam się, bo przecież po to puszczałam wianek, żeby potem się zgodzić na jego założenie na głowie. Chociaż jakieś nadal mi się to dziwne zdawało. Obserwowałam jak Hiacynt podnosi ręce i unosi ten nieszczęsny wianek zdecydowanie za wysoko a potem układa go na mojej głowie. Patrzyłam też jak marszczy brwi i drapie się po nosie.
Westchnęłam, lekko rozczarowana, gdy potwierdził, że to już-już, bo właściwie to już, nie przyniosło niczego. Tak wszyscy zachwycali się wiankami, takie chodziły historie o znajdowaniu na nich prawdziwej miłości, ale Sprout, był dalej Sproutem, nic się w nim nie zmieniło, nie zmieniło się też to, jak go postrzegałam. Pokręciłam głową przecząco sama marszcząc brwi.
- Nie chce cię rozczarować, ale nie poczułam nic. - wyznałam, wzdychając ponownie. Wzruszyłam też ramionami trochę przepraszająco, przepraszającą też przyjmując minę, bo w sumie jakaś taka zawiedziona się czułam i było mi przykro, że i Hiacynt taki zawiedziony będzie. Kolejne jego słowa jednak sprawiają, że oczy mi się rozszerzają w zdumieniu a ciepło wpływa na twarz.
- Co też ty pleciesz, Hiacynt. Wianek jak wiele innych. - mruknęłam więc spoglądając na wodę z jego boku na której nadal unosiły się kwieciste korony. Wiele z nich było ładniejszych od tego jej, wiedziałam, że tak. A jednak nawet tak miło było, że ktoś docenił pracę, którą włożyłam. Znów z drugiej strony nie wiedziałam, czy miłym próbował być, czy wianek rzeczywiście mu się spodobał. Ale tam, nie zamierzałam się tym zadręczać. Odchyliłam głowę i spojrzała na niebo patrząc jak chmury przenikają po niebie.
- Hm? - zapytałam znów zwracając spojrzenie na swojego towarzysza. Może rzeczywiście coś w nim było o czym oboje nie wiedzieli. Zmarszczyła brwi jakby zastanawiając się nad tymi słowami. W końcu jej uwagę przyciągnęły jego dłonie. Złapałam je więc. - Nie zaszkodzi spróbować. - powiedziałam w końcu podnosząc się z lekkim podskoczeniem do pionu. Przecież, próbowanie nic nie kosztowało.
- Och, było przecudnie! - odpowiedziałam klaszcząc lekko w dłonie, bo rzeczywiście właśnie tak było. Każdy moment który można było spędzić z dobrymi duszami był cenny. Zwłaszcza, gdy ostatnio wszyscy jakby mocniej przygnębieni chodzili. - A ty, Hiacynt, co teraz porabiasz? - zapytałam wiedząc, że Sprout co chwila się czymś zajmuje. Trochę ciekawa byłam, czy coś nowego przyciągnęło jego uwagę.
Westchnęłam, lekko rozczarowana, gdy potwierdził, że to już-już, bo właściwie to już, nie przyniosło niczego. Tak wszyscy zachwycali się wiankami, takie chodziły historie o znajdowaniu na nich prawdziwej miłości, ale Sprout, był dalej Sproutem, nic się w nim nie zmieniło, nie zmieniło się też to, jak go postrzegałam. Pokręciłam głową przecząco sama marszcząc brwi.
- Nie chce cię rozczarować, ale nie poczułam nic. - wyznałam, wzdychając ponownie. Wzruszyłam też ramionami trochę przepraszająco, przepraszającą też przyjmując minę, bo w sumie jakaś taka zawiedziona się czułam i było mi przykro, że i Hiacynt taki zawiedziony będzie. Kolejne jego słowa jednak sprawiają, że oczy mi się rozszerzają w zdumieniu a ciepło wpływa na twarz.
- Co też ty pleciesz, Hiacynt. Wianek jak wiele innych. - mruknęłam więc spoglądając na wodę z jego boku na której nadal unosiły się kwieciste korony. Wiele z nich było ładniejszych od tego jej, wiedziałam, że tak. A jednak nawet tak miło było, że ktoś docenił pracę, którą włożyłam. Znów z drugiej strony nie wiedziałam, czy miłym próbował być, czy wianek rzeczywiście mu się spodobał. Ale tam, nie zamierzałam się tym zadręczać. Odchyliłam głowę i spojrzała na niebo patrząc jak chmury przenikają po niebie.
- Hm? - zapytałam znów zwracając spojrzenie na swojego towarzysza. Może rzeczywiście coś w nim było o czym oboje nie wiedzieli. Zmarszczyła brwi jakby zastanawiając się nad tymi słowami. W końcu jej uwagę przyciągnęły jego dłonie. Złapałam je więc. - Nie zaszkodzi spróbować. - powiedziałam w końcu podnosząc się z lekkim podskoczeniem do pionu. Przecież, próbowanie nic nie kosztowało.
- Och, było przecudnie! - odpowiedziałam klaszcząc lekko w dłonie, bo rzeczywiście właśnie tak było. Każdy moment który można było spędzić z dobrymi duszami był cenny. Zwłaszcza, gdy ostatnio wszyscy jakby mocniej przygnębieni chodzili. - A ty, Hiacynt, co teraz porabiasz? - zapytałam wiedząc, że Sprout co chwila się czymś zajmuje. Trochę ciekawa byłam, czy coś nowego przyciągnęło jego uwagę.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie potrafił nie zaśmiać się, obserwując jej reakcję na wspomnienie o pracy za biurkiem – był w stanie bez trudu utożsamić się z jej zbolałym spojrzeniem, on sam niejednokrotnie wzdychał nad absurdami kryjącymi się za koniecznością skrupulatnego wypełniania szczegółowych dokumentacji i niekończących się raportów, które nie raz i nie dwa zdarzyło mu się ze złością zrzucić z dębowego blatu w swoim gabinecie (bezsensownie – sam musiał później na nowo porządkować teczki i szukać brakujących stron pod szafkami). Do tej pory nie zastanawiał się nad tym, że nie tylko za smoczymi wyprawami chowały się całe rolki sprawozdań, ale w gruncie rzeczy było to przecież oczywiste; ministerstwo uwielbiało dokumentować wszystko, co tylko się dało, i choć na pewnym poziomie rozumiał tę potrzebę – sam często sięgał do starszych dokumentów w poszukiwaniu informacji – to zdecydowanie nie był powołany do ich tworzenia. – To prawda – przytaknął, bezwiednie wznosząc oczy ku niebu. – Trudno mi wyobrazić sobie mniej satysfakcjonujące zajęcie. Nieistotne, ile czasu nie spędziłoby się nad tymi wszystkimi formularzami i rubryczkami, zawsze coś się nie zgadzało. I zawsze przybywało nowych. – Ewentualnie to on zbytnio nie przykładał się do postawionego przed nim zadania, nie potrafiąc odnaleźć w sobie ani krztyny pasji do tworzenia dokładnych zapisków; zerknął z zainteresowaniem na Sigrun, być może rzeczywiście mieli ze sobą więcej wspólnego niż mogło wydawać się na pierwszy rzut oka – i może oboje ostatecznie wyjdą lepiej na opuszczeniu przytłaczających murów (teraz już tylko metaforycznych, trudno było nazwać murami rząd namiotów rozstawionych przy ścianie Zakazanego Lasu) Ministerstwa Magii.
Nie umknęło mu jej zaciekawienie tematem, dlatego już bez skrępowania go podjął, nie przejmując się, że zanudzi swoją towarzyszkę na śmierć. Czasami niestety mu się to zdarzało, pomijając wszystkie bolączki związane z formalnościami, więcej niż lubił swoją pracę – i gdy zaczynał o niej mówić, mimowolnie odrobinę obojętniał na płynące z drugiej strony oznaki zniecierpliwienia, orientując się w nim dopiero, gdy jego rozmówcy wymykało się niepowstrzymane ziewnięcie. – Niektórzy rzeczywiście właśnie w ten sposób kończą – powiedział z lekką mściwością – z natury nie życzył nikomu źle, ale nie miał w sobie zbyt wiele współczucia dla pozbawionych wyobraźni ignorantów, którzy ignorując prawo i zdrowy rozsądek, sami pchali się w paszczę smoka. W tym przypadku, dosyć dosłownie. – Niestety wtedy zazwyczaj i tak obwinia się smoki, i trzeba naprawdę mieć szczęście, żeby udało się uratować taki okaz przed toporem kata – dodał nieco gorzko, krzywiąc się przy tym lekko; to, że niektórym z magicznych stworzeń udawało się wyrwać z klatek i uciec własnym oprawcom, nie oznaczało, że były krwiożerczymi i bezmyślnymi bestiami – tak, jak wszyscy inni, walczyły po prostu o przetrwanie.
Uśmiechnął się w odpowiedzi na padającą z jej ust pochwałę, kiwając nieznacznie głową w podziękowaniu. Nie tylko w imieniu swoim, schwytanie wyspiarki stanowiło sukces więcej niż jednej osoby – ale nie widział potrzeby w zalewaniu Sigrun słowami wypełnionymi fałszywą skromnością. Był dumny z wyniku wyprawy, a chociaż często patrzył na własne dokonania zbyt krytycznie, to akurat w tym jednym przypadku nie uważał, by miał sobie coś do zarzucenia. – Są na to duże szanse – odpowiedział, wierzył w powodzenie podjętego się przez rezerwat zadania – i wierzył też, że wyspiarka znajdowała się w dobrych rękach.
Panująca przy ogniskach atmosfera była nieco upajająca i odprężająca – a chociaż melodyjne dźwięki lutni i ciężki zapach kwiatów nie miały zdolności do wymazywania wspomnień, to w ich otoczeniu całkiem łatwo było zignorować na moment istnienie świata poza; trudno było wyobrazić sobie, by coś poza wnoszącymi się ponad muzykę krzykami rozradowanych czarodziejów czy przypadkowym potknięciem, było w stanie zakłócić zabawę. Wyjątkowo nie snuł zresztą w głowie czarnych scenariuszy, gdy wyciągał dłonie w kierunku swojej towarzyszki, wyciągając ją do pozbawionego specjalnego układu kroków tańca. Nie istniał chyba żaden, który potrafiliby wykonać oboje, ale w tamtym momencie było to mało istotne; ani on, ani nikt z pozostałych tańczących, zdawał się nie przejmować poprawnością postawy czy pełną płynnością ruchów, pozwalając po prostu muzyce na podyktowanie tych właściwych. – Uwierz mi – odpowiedział, nawet nie zdając sobie sprawy z tego, że przez cały czas uśmiechał się szeroko, obserwując, jak Sigrun obraca się dookoła własnej osi, starając się nie zgubić przy tym uplecionego własnoręcznie wianka – zanudziłabyś się na tych balach – ostrzegł lekko, tonem, z którego dawno wyparowała już powaga, przyciągając ją z powrotem do siebie, gdy zakończyła już imponujący piruet i starając się pomóc jej w utrzymaniu równowagi. Na ogół nie przepadał za tańcem – ale w jej towarzystwie bawił się zaskakująco dobrze, pozwalając sobie nawet na niemyślenie o tym, że najprawdopodobniej mijał właśnie jeden z jego ostatnich, beztroskich wieczorów.
| zt x2
Nie umknęło mu jej zaciekawienie tematem, dlatego już bez skrępowania go podjął, nie przejmując się, że zanudzi swoją towarzyszkę na śmierć. Czasami niestety mu się to zdarzało, pomijając wszystkie bolączki związane z formalnościami, więcej niż lubił swoją pracę – i gdy zaczynał o niej mówić, mimowolnie odrobinę obojętniał na płynące z drugiej strony oznaki zniecierpliwienia, orientując się w nim dopiero, gdy jego rozmówcy wymykało się niepowstrzymane ziewnięcie. – Niektórzy rzeczywiście właśnie w ten sposób kończą – powiedział z lekką mściwością – z natury nie życzył nikomu źle, ale nie miał w sobie zbyt wiele współczucia dla pozbawionych wyobraźni ignorantów, którzy ignorując prawo i zdrowy rozsądek, sami pchali się w paszczę smoka. W tym przypadku, dosyć dosłownie. – Niestety wtedy zazwyczaj i tak obwinia się smoki, i trzeba naprawdę mieć szczęście, żeby udało się uratować taki okaz przed toporem kata – dodał nieco gorzko, krzywiąc się przy tym lekko; to, że niektórym z magicznych stworzeń udawało się wyrwać z klatek i uciec własnym oprawcom, nie oznaczało, że były krwiożerczymi i bezmyślnymi bestiami – tak, jak wszyscy inni, walczyły po prostu o przetrwanie.
Uśmiechnął się w odpowiedzi na padającą z jej ust pochwałę, kiwając nieznacznie głową w podziękowaniu. Nie tylko w imieniu swoim, schwytanie wyspiarki stanowiło sukces więcej niż jednej osoby – ale nie widział potrzeby w zalewaniu Sigrun słowami wypełnionymi fałszywą skromnością. Był dumny z wyniku wyprawy, a chociaż często patrzył na własne dokonania zbyt krytycznie, to akurat w tym jednym przypadku nie uważał, by miał sobie coś do zarzucenia. – Są na to duże szanse – odpowiedział, wierzył w powodzenie podjętego się przez rezerwat zadania – i wierzył też, że wyspiarka znajdowała się w dobrych rękach.
Panująca przy ogniskach atmosfera była nieco upajająca i odprężająca – a chociaż melodyjne dźwięki lutni i ciężki zapach kwiatów nie miały zdolności do wymazywania wspomnień, to w ich otoczeniu całkiem łatwo było zignorować na moment istnienie świata poza; trudno było wyobrazić sobie, by coś poza wnoszącymi się ponad muzykę krzykami rozradowanych czarodziejów czy przypadkowym potknięciem, było w stanie zakłócić zabawę. Wyjątkowo nie snuł zresztą w głowie czarnych scenariuszy, gdy wyciągał dłonie w kierunku swojej towarzyszki, wyciągając ją do pozbawionego specjalnego układu kroków tańca. Nie istniał chyba żaden, który potrafiliby wykonać oboje, ale w tamtym momencie było to mało istotne; ani on, ani nikt z pozostałych tańczących, zdawał się nie przejmować poprawnością postawy czy pełną płynnością ruchów, pozwalając po prostu muzyce na podyktowanie tych właściwych. – Uwierz mi – odpowiedział, nawet nie zdając sobie sprawy z tego, że przez cały czas uśmiechał się szeroko, obserwując, jak Sigrun obraca się dookoła własnej osi, starając się nie zgubić przy tym uplecionego własnoręcznie wianka – zanudziłabyś się na tych balach – ostrzegł lekko, tonem, z którego dawno wyparowała już powaga, przyciągając ją z powrotem do siebie, gdy zakończyła już imponujący piruet i starając się pomóc jej w utrzymaniu równowagi. Na ogół nie przepadał za tańcem – ale w jej towarzystwie bawił się zaskakująco dobrze, pozwalając sobie nawet na niemyślenie o tym, że najprawdopodobniej mijał właśnie jeden z jego ostatnich, beztroskich wieczorów.
| zt x2
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Żadna z dam nie zasługiwała na bierne, długie oczekiwanie na otrzymanie należnych im przywilejów. Dzisiejszego dnia kobietom należała się cała uwaga mężczyzn, ich adoracja, zaborczość oraz oczywiście pochwycony bohatersko wianek, o który w głównej mierze mieli stoczyć zaciekły bój. Czy to z konkurentem, czy ze zdradliwym żywiołem wody; nie spodziewałem się, że wokół jakiejkolwiek z Róż nie urośnie cały wianuszek zainteresowanych lordów; tak naprawdę byłem jedynie zdziwiony, że wygrałem konkurencję stając w szranki z tylko jednym z kawalerów. Szokujące. Może każdy inny zamierzał złapać kwiecistą koronę nadobnej lady jak najszybciej, przez co musieli później obejść się smakiem, posiadając już partnerkę na ten wieczór? Nie miałem pojęcia. Niewiele interesowali mnie inni, kiedy miałem przed sobą Fantine. Uosobienie wdzięku, piękna i powabu, jakich to przymiotów czarownice powinny się od niej uczyć. Tylko czy zechciałaby spojrzeć na nie łaskawie i zdradzić swój sekret? Z pewnością nie, skoro mogła mieć uwagę wszystkich na wyłączność, choć podejrzewałem, że na darmo byłoby szukać dla niej konkurencji. W tamtej chwili uważałem, że nikt nie mógł się równać z artystyczną duszą wyrośniętą na piaszczystych ziemiach urokliwego Kent.
Uśmiechnąłem się lekko, choć wydawało mi się, że nie przestawałem robić tego wcale. Towarzystwo lady Rosier służyło mojemu dobremu samopoczuciu, czułem się przy niej po prostu dobrze. Może nie do końca swobodnie, w końcu nadal obowiązywała nas etykieta… nawet pomimo motłochu otaczającego nas ze wszystkich stron, znacząco urągającemu pięknu całego Weymouth.
- Oczywiście, pisane są nam same zwycięstwa – przytaknąłem z lekkim ukłonem w stronę kobiety. Miała niezaprzeczalną rację, nie zamierzaliśmy spoczywać na laurach, a ja miałem nawet mocne postanowienie nauczyć się jazdy na łyżwach. To nic, że najprawdopodobniej już nigdy nie napotkamy na taką konkurencję podczas przyjęć, ale warto się rozwijać. By w razie czego być gotowym do zmiażdżenia ewentualnych rywali podczas kolejnej próby sił.
- Muszę się z tobą zgodzić, lady – stwierdziłem ugodowo. Nie dlatego, że nie lubiłem zapachu róż, wręcz przeciwnie. Jednak lojalność względem rodu nakazywała mi chwalenie prawdziwie śnieżnobiałych, zachwycających lilii, ale o tym nie zamierzałem wspominać. Nie wiedzieć dlaczego kwiaty te były utożsamiane z pogrzebem, a to zbyt smutne skojarzenie jak na Festiwal Lata. Miłości. Rozkwitającej romansem i płonnym uczuciem, nie zimną śmiercią.
Jednak niektórym przydałaby się właśnie śmierć, na przykład Longbottomowi bezczelnie odzywającym się do mojej siostry. Starałem się jednak o tym nie myśleć, odnotowując, że musiałem porozmawiać z Alix. W domu, w cztery oczy, nie przy świadkach. Dziś miała liczyć się tylko dobra zabawa w doborowym towarzystwie. Któremu podałem swoje ramię, byśmy mogli ruszyć plażą w stronę majaczącego na horyzoncie ogniska. – Pewnie każdego roku twój wianek łowi ktoś inny, lady? – zagadnąłem, nie będąc zazdrosnym. Ot ciekawość. – Ciężko wśród nich wybrać tego jedynego, ale podejrzewam, że twój przyszły mąż, pani, będzie musiał wsławić się czymś więcej niż tylko pochwyceniem umykającego przed falami splotu polnych kwiatów – uznałem całkiem poważnie. Z drugiej strony wszystko i tak leżało w rękach nestorów, choć znając megalomanię zdecydowanej większości szlacheckich rodów to właśnie moje słowa okażą się prorocze. – Zechcesz ze mną zatańczyć, lady Rosier? – spytałem, kiedy spacer dobiegł końca. Poczułem na skórze przyjemne muśnięcia ciepła buchającego z ogniska, ale nie zwracałem na niej uwagi. Ukłon, wyciągnięcie ręki; zupełnie, jakbyśmy byli na sali balowej.
Uśmiechnąłem się lekko, choć wydawało mi się, że nie przestawałem robić tego wcale. Towarzystwo lady Rosier służyło mojemu dobremu samopoczuciu, czułem się przy niej po prostu dobrze. Może nie do końca swobodnie, w końcu nadal obowiązywała nas etykieta… nawet pomimo motłochu otaczającego nas ze wszystkich stron, znacząco urągającemu pięknu całego Weymouth.
- Oczywiście, pisane są nam same zwycięstwa – przytaknąłem z lekkim ukłonem w stronę kobiety. Miała niezaprzeczalną rację, nie zamierzaliśmy spoczywać na laurach, a ja miałem nawet mocne postanowienie nauczyć się jazdy na łyżwach. To nic, że najprawdopodobniej już nigdy nie napotkamy na taką konkurencję podczas przyjęć, ale warto się rozwijać. By w razie czego być gotowym do zmiażdżenia ewentualnych rywali podczas kolejnej próby sił.
- Muszę się z tobą zgodzić, lady – stwierdziłem ugodowo. Nie dlatego, że nie lubiłem zapachu róż, wręcz przeciwnie. Jednak lojalność względem rodu nakazywała mi chwalenie prawdziwie śnieżnobiałych, zachwycających lilii, ale o tym nie zamierzałem wspominać. Nie wiedzieć dlaczego kwiaty te były utożsamiane z pogrzebem, a to zbyt smutne skojarzenie jak na Festiwal Lata. Miłości. Rozkwitającej romansem i płonnym uczuciem, nie zimną śmiercią.
Jednak niektórym przydałaby się właśnie śmierć, na przykład Longbottomowi bezczelnie odzywającym się do mojej siostry. Starałem się jednak o tym nie myśleć, odnotowując, że musiałem porozmawiać z Alix. W domu, w cztery oczy, nie przy świadkach. Dziś miała liczyć się tylko dobra zabawa w doborowym towarzystwie. Któremu podałem swoje ramię, byśmy mogli ruszyć plażą w stronę majaczącego na horyzoncie ogniska. – Pewnie każdego roku twój wianek łowi ktoś inny, lady? – zagadnąłem, nie będąc zazdrosnym. Ot ciekawość. – Ciężko wśród nich wybrać tego jedynego, ale podejrzewam, że twój przyszły mąż, pani, będzie musiał wsławić się czymś więcej niż tylko pochwyceniem umykającego przed falami splotu polnych kwiatów – uznałem całkiem poważnie. Z drugiej strony wszystko i tak leżało w rękach nestorów, choć znając megalomanię zdecydowanej większości szlacheckich rodów to właśnie moje słowa okażą się prorocze. – Zechcesz ze mną zatańczyć, lady Rosier? – spytałem, kiedy spacer dobiegł końca. Poczułem na skórze przyjemne muśnięcia ciepła buchającego z ogniska, ale nie zwracałem na niej uwagi. Ukłon, wyciągnięcie ręki; zupełnie, jakbyśmy byli na sali balowej.
na brzeg
wpływają rozpienione treny
w morzu płaczą syreny,
bo morze jest gorzkie
w morzu płaczą syreny,
bo morze jest gorzkie
Flavien Lestrange
Zawód : pomocnik dyrektora artystycznego rodowej opery
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
De la musique avant toute chose,
Te pour cela préfère l’Impair.
Te pour cela préfère l’Impair.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przyjęła elegancko podane jej ramię, wsuwając pod nie swą drobną rączkę; obdarzyła jednak z ukosa twarz Flaviena badawczym spojrzeniem. - Być może - odparła enigmatycznie, niezbyt rada, że porusza podobny temat; to nie przystało, by wspominać to co było - czy mógł być zazdrosny? Tak sądziła, dlatego tym bardziej nie zamierzała odsłaniać przed nim tajemnic przeszłości, pozostawiając pole do popisu dla męskiej wyobraźni. - Nie biorę udziału w Festiwalu Lata od tak dawna, niedawno, tak po prawdzie, zadebiutowałam w towarzystwie - stwierdziła od niechcenia; miała rzeczywiście zaledwie dwadzieścia jeden lat, lecz jej towarzystwo na brytyjskich salonach czarodziejskiej arystokracji było tak naturalne, że nie można było oprzeć się wrażeniu, iż funkcjonuje na nich od zawsze. - Z pewnością. Wuj i brat nie podarują wszak mej ręki czarodziejowi bez odwagi i licznych talentów, nie sądzisz? Przypuszczam, że mój przyszły małżonek będzie musiał pokonać smoki i wykonać jedenaście inszych zadań - przekomarzała się figlarnym tonem, nie potrafiąc sobie odmówić żartobliwych uwag; miała nadzieję, że lord Lestrange poza bystrym umysłem, ogromną wiedzą o muzyce, wyróżnia się także poczuciem humoru. Uśmiechnęła się zagadkowo, kącikiem ust, drocząc się nieco z mężczyzną, choć nie chciała go rozgniewać, czy rozdrażnić. Wbrew pozorom męskie ego bywało wyjątkowo delikatne, a matka pouczała ją, by dawać mężczyźnie poczucie, że to właśnie on panuje nad sytuacją.
Dotarli do jednego z ognisk, przy którym licznie zgromadziły się szlachetne damy i lordowie, połączeni w pary wiekową, piękną tradycją. Muzykanci przygrywali na lutni i harfie radosne melodie, a lord Lestrange skłonił się elegancko - jak gdyby byli na balu, a nie piaszczystym brzegu Dorset. Odwzajemniła się tym samym, lekko i z wdziękiem, tańce balowe nie miały przed nią tajemnic; ćwiczyła je od dawna, wytrwale i z cierpliwością, nader często. Gorąco pragnęła lśnić najjaśniej podczas Sabatów, przyćmiewać swym tańcem inne kobiety i ich czar, choćby i nienaturalny.
- Z najwyższą radością podaruję panu walca, lordzie Lestrange - wyrzekła łagodnym tonem, uśmiechając się przy tym promiennie. Poprawiwszy koronę z bzów podała dłonie Flavienowi, pozwalając, aby porwał ją do tańca. Spędzili w swym towarzystwie rozkoszne popołudnie i wieczór, gdy Dorset objął ciepły zmierzch, a nad ich głowami zalśniły gwiazdy - o nich mogła opowiadać w nieskończoność.
| zt Fantine i Flavien
Dotarli do jednego z ognisk, przy którym licznie zgromadziły się szlachetne damy i lordowie, połączeni w pary wiekową, piękną tradycją. Muzykanci przygrywali na lutni i harfie radosne melodie, a lord Lestrange skłonił się elegancko - jak gdyby byli na balu, a nie piaszczystym brzegu Dorset. Odwzajemniła się tym samym, lekko i z wdziękiem, tańce balowe nie miały przed nią tajemnic; ćwiczyła je od dawna, wytrwale i z cierpliwością, nader często. Gorąco pragnęła lśnić najjaśniej podczas Sabatów, przyćmiewać swym tańcem inne kobiety i ich czar, choćby i nienaturalny.
- Z najwyższą radością podaruję panu walca, lordzie Lestrange - wyrzekła łagodnym tonem, uśmiechając się przy tym promiennie. Poprawiwszy koronę z bzów podała dłonie Flavienowi, pozwalając, aby porwał ją do tańca. Spędzili w swym towarzystwie rozkoszne popołudnie i wieczór, gdy Dorset objął ciepły zmierzch, a nad ich głowami zalśniły gwiazdy - o nich mogła opowiadać w nieskończoność.
| zt Fantine i Flavien
Była także pewna chwila, której nie zapomnę. Był raz wieczór rozmarzony i nadzieje płonne przez dziewczynę z końca sali podobną do Róży, której taniec w sercu moim święty spokój zburzył.
Fantine Rosier
Zawód : Arystokratka
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
emanowała namiętnością skroploną winem
wiem, że pachniała jak Paryż choć nigdy tam nie byłem
wiem, że pachniała jak Paryż choć nigdy tam nie byłem
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Kiedy stanęła na równych nogach, to przyciągnął ją lekko do siebie, układając dziewczęcą rękę wokół własnego pasa i sam zresztą otulił Nealę podobnym uściskiem.
- Co ja teraz porabiam... - powtórzył, spoglądając w górę, na pierzaste obłoki z wolna sunące po nieskończonym błękicie... Błękicie mąconym strumieniami różowo-szkarłatnych refleksów słońca. I ten właśnie widok przypomniał mu o ostatnio napisanej fraszce. Kolejne skojarzenia przyszły falowo; wierszyk przywołał wspomnienie rodzinnego domu, ten od razu przygnał stadko sióstr, a te z kolei kojarzyły się kolejno z zielarstwem, jedzeniem i Quidditchem. Ach! Tyle miał ostatnio rzeczy na głowie!
- Czego ja nie robię, Neala! Ty wiesz, że jutro wezmę udział w konkursie kulinarnym? Będziesz trzymać za mnie kciuki? Wyobraź sobie, że od tygodnia nie wychodzę z kuchni! Mama jest w niebo wzięta, bo odwalam śniadania, obiady, kolacje i nawet desery! Ale właśnie, jako, że przecież siedzę w domu, to i tak ciągle mnie gania do zwierząt. Tata z kolei każe ucierać maści i różne takie... Trochę przechadzam się z nim po zawiłych ścieżkach labiryntów ziołolecznictwa, a trochę po prostu odwalam brudną robotę. To znaczy zielarstwo zawsze sprawiało mi radość, więc nie narzekam, ale szczerze powiedziawszy wolałbym zająć się swoimi roślinami... Ach! No i przecież! - w tym momencie milknie na chwilę, spoglądając na pannę Weasley z niejaką dumą czającą się w kącikach hiacyntowych oczu - Nie wiem czy już dotarła do ciebie ta wiadomość, ale przed końcem roku zostałem kapitanem puchońskiej drużyny, więc od początku wakacji obmyślam nam nową strategię. I jak dalej będzie mi szło tak jak do tej pory to wejdziemy w sezon jak gorący nóż w masło, rozgromimy wszystkich jak leci, mówię ci. A w tym całym natłoku obowiązków muszę jeszcze znaleźć czas na odwiedzanie sióstr i poezję, oczywiście. - zakończył, wzdychając ciężko, bo przecież to tyle zawirowań, a on był ledwie nastolatkiem - Jak tobie idą nauki? I co słychać w domu? - pyta, a gdy zbliżają się do ogniska, gdy oczy uderza feeria barw, wirujących w skocznych tańcach, a uszy pieszczą radosne melodie, przystaje w miejscu i wyciąga ku Neali dłoń, zginając się w lekkim ukłonie.
- Czy mogę panią prosić? - niechaj uprzejmości stanie się za dość.
- Co ja teraz porabiam... - powtórzył, spoglądając w górę, na pierzaste obłoki z wolna sunące po nieskończonym błękicie... Błękicie mąconym strumieniami różowo-szkarłatnych refleksów słońca. I ten właśnie widok przypomniał mu o ostatnio napisanej fraszce. Kolejne skojarzenia przyszły falowo; wierszyk przywołał wspomnienie rodzinnego domu, ten od razu przygnał stadko sióstr, a te z kolei kojarzyły się kolejno z zielarstwem, jedzeniem i Quidditchem. Ach! Tyle miał ostatnio rzeczy na głowie!
- Czego ja nie robię, Neala! Ty wiesz, że jutro wezmę udział w konkursie kulinarnym? Będziesz trzymać za mnie kciuki? Wyobraź sobie, że od tygodnia nie wychodzę z kuchni! Mama jest w niebo wzięta, bo odwalam śniadania, obiady, kolacje i nawet desery! Ale właśnie, jako, że przecież siedzę w domu, to i tak ciągle mnie gania do zwierząt. Tata z kolei każe ucierać maści i różne takie... Trochę przechadzam się z nim po zawiłych ścieżkach labiryntów ziołolecznictwa, a trochę po prostu odwalam brudną robotę. To znaczy zielarstwo zawsze sprawiało mi radość, więc nie narzekam, ale szczerze powiedziawszy wolałbym zająć się swoimi roślinami... Ach! No i przecież! - w tym momencie milknie na chwilę, spoglądając na pannę Weasley z niejaką dumą czającą się w kącikach hiacyntowych oczu - Nie wiem czy już dotarła do ciebie ta wiadomość, ale przed końcem roku zostałem kapitanem puchońskiej drużyny, więc od początku wakacji obmyślam nam nową strategię. I jak dalej będzie mi szło tak jak do tej pory to wejdziemy w sezon jak gorący nóż w masło, rozgromimy wszystkich jak leci, mówię ci. A w tym całym natłoku obowiązków muszę jeszcze znaleźć czas na odwiedzanie sióstr i poezję, oczywiście. - zakończył, wzdychając ciężko, bo przecież to tyle zawirowań, a on był ledwie nastolatkiem - Jak tobie idą nauki? I co słychać w domu? - pyta, a gdy zbliżają się do ogniska, gdy oczy uderza feeria barw, wirujących w skocznych tańcach, a uszy pieszczą radosne melodie, przystaje w miejscu i wyciąga ku Neali dłoń, zginając się w lekkim ukłonie.
- Czy mogę panią prosić? - niechaj uprzejmości stanie się za dość.
Wybrzeże
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset