Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Wybrzeże
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wybrzeże
Nie dajcie się zwieść, wybrzeże tylko z pozoru wygląda na spokojne. W ciągu chwili mogą powstać fale, szczególnie odczuwalne bliżej brzegu. Piasek miesza się z kamieniami, szczególnie w wodzie, gdzie głazy stają się coraz to większe, pokryte morskimi glonami, co czyni ich niebezpiecznie śliskimi. Nietrudno tutaj o niespodziewane wgłębienia, dlatego lepiej sprawdzać podłoże przy każdym kroku, oczywiście jeśli nie chce się zaliczyć kąpieli w morskiej pianie.
|02.08.1958
Uroczysty obrzęd został zakończony. Wypił miód, zjadł kawałek chleba z wielkiego bochna, który symbolizował szczęście i urodzaj w kolejnych miesiącach. Czy tak rzeczywiście miało być? On sam nie widział tej przyszłości. Nie teraz, bo choć wychodził do ludzi to nadal czasami wydawało mu się, że widzi Florkę w tłumie, wypatrywał jej. Nie raz myślał, że słyszy jej śmiech, ale to było złudzenie, pragnienie jego umysłu.
Nie mógł jednak wiecznie siedzieć na Greengrove Farm i uciekać przed ludźmi. Zawieszenie broni dawało dobrą wymówkę, ale przecież Ptasie Radio samo nie będzie działać, dostawcy nasion nie zawsze mogą udać się aż do Dorset. Musiał ruszyć cztery litery z domowego zacisza.
Mijał roześmianych ludzi, którzy łowili wianki, pary które biegły przed siebie, całe rodziny bawiące się przy namiotach. Nie był sam, a jednak czuł ciążącą samotność.
-Przepraszam… - Strapiony kobiecy głos wyrwał go z zamyślenia. -Czy nie widział pan może młodej dziewczyny, takiego o wzrostu. - Mówiąc to wskazała w połowie wysokości jego ramienia. -Gruby blond warkocz, późno jesienny wianek na głowie, ładna buzia. - Szczerze zatroskane spojrzenie dało mu znać, że było to coś poważnego. Pokręcił głową.
-Przykro mi, ale jak ją spotkam, to przekażę, że jest poszukiwana.
Kobieta podziękowała i poszła dalej pytać o zaginioną. Nie spodziewał się, że ją spotka. W okolicy kręciło się wiele osób, szanse na znalezienie tej jednej graniczyły z cudem. Kroki niosły go ku wybrzeżu. Nie było to daleko, a dzięki temu myśli płynęły swobodnie. Talizman skręcony przez Despenser obijał się na piersi i choć wiedział, że kobieta go wyklina to za jakiś czas gniew jej przejdzie. Przystanął na piaszczystym podłożu, spojrzała w stronę morza. Nigdy nie go nie pociągało choć potrafił docenić urok. Zdecydowanie bardziej wolał wzgórza i góry, ale część duszy zostawił w Amazonii. Kiedy już miał zebrać się do odejścia usłyszał charakterystyczny dźwięk gwałtownego połykania powietrza przy jednoczesnym łkaniu. W pierwszym odruchu chciał się oddalić, ale jego natura nie pozwoliła mu ot tak odejść, bez sprawdzenia czy ktoś nie potrzebuje pomocy. Skierował kroki w stronę skąd dochodził płacz i po chwili zobaczył za wzniesieniem siedzącą kobiecą postać. Gruby warkocz, wianek, ładna buzia. To mogła być poszukiwana osoba. Osoba, którą miał okazję poznać jakiś czas temu.
-Przepraszam. - Odezwał się nie chcąc jej wystraszyć, a jednocześnie dać znać, że jest obok niej. Przeszukał kieszenie i znalazł kawałek materiału, czysty, choć chusteczką tego nazwać nie mógł. Jednak jak mawiają mugole, lepszy rydz niż nic, więc podał zapłakanej kobiecie. -Czy potrzebujesz pomocy?
Uroczysty obrzęd został zakończony. Wypił miód, zjadł kawałek chleba z wielkiego bochna, który symbolizował szczęście i urodzaj w kolejnych miesiącach. Czy tak rzeczywiście miało być? On sam nie widział tej przyszłości. Nie teraz, bo choć wychodził do ludzi to nadal czasami wydawało mu się, że widzi Florkę w tłumie, wypatrywał jej. Nie raz myślał, że słyszy jej śmiech, ale to było złudzenie, pragnienie jego umysłu.
Nie mógł jednak wiecznie siedzieć na Greengrove Farm i uciekać przed ludźmi. Zawieszenie broni dawało dobrą wymówkę, ale przecież Ptasie Radio samo nie będzie działać, dostawcy nasion nie zawsze mogą udać się aż do Dorset. Musiał ruszyć cztery litery z domowego zacisza.
Mijał roześmianych ludzi, którzy łowili wianki, pary które biegły przed siebie, całe rodziny bawiące się przy namiotach. Nie był sam, a jednak czuł ciążącą samotność.
-Przepraszam… - Strapiony kobiecy głos wyrwał go z zamyślenia. -Czy nie widział pan może młodej dziewczyny, takiego o wzrostu. - Mówiąc to wskazała w połowie wysokości jego ramienia. -Gruby blond warkocz, późno jesienny wianek na głowie, ładna buzia. - Szczerze zatroskane spojrzenie dało mu znać, że było to coś poważnego. Pokręcił głową.
-Przykro mi, ale jak ją spotkam, to przekażę, że jest poszukiwana.
Kobieta podziękowała i poszła dalej pytać o zaginioną. Nie spodziewał się, że ją spotka. W okolicy kręciło się wiele osób, szanse na znalezienie tej jednej graniczyły z cudem. Kroki niosły go ku wybrzeżu. Nie było to daleko, a dzięki temu myśli płynęły swobodnie. Talizman skręcony przez Despenser obijał się na piersi i choć wiedział, że kobieta go wyklina to za jakiś czas gniew jej przejdzie. Przystanął na piaszczystym podłożu, spojrzała w stronę morza. Nigdy nie go nie pociągało choć potrafił docenić urok. Zdecydowanie bardziej wolał wzgórza i góry, ale część duszy zostawił w Amazonii. Kiedy już miał zebrać się do odejścia usłyszał charakterystyczny dźwięk gwałtownego połykania powietrza przy jednoczesnym łkaniu. W pierwszym odruchu chciał się oddalić, ale jego natura nie pozwoliła mu ot tak odejść, bez sprawdzenia czy ktoś nie potrzebuje pomocy. Skierował kroki w stronę skąd dochodził płacz i po chwili zobaczył za wzniesieniem siedzącą kobiecą postać. Gruby warkocz, wianek, ładna buzia. To mogła być poszukiwana osoba. Osoba, którą miał okazję poznać jakiś czas temu.
-Przepraszam. - Odezwał się nie chcąc jej wystraszyć, a jednocześnie dać znać, że jest obok niej. Przeszukał kieszenie i znalazł kawałek materiału, czysty, choć chusteczką tego nazwać nie mógł. Jednak jak mawiają mugole, lepszy rydz niż nic, więc podał zapłakanej kobiecie. -Czy potrzebujesz pomocy?
Zły pomysł?Nie ma czegoś takiego jak zły pomysł, tylko złe wykonanie go
Ostatnio zmieniony przez Herbert Grey dnia 10.08.23 20:55, w całości zmieniany 1 raz
Herbert Grey
Zawód : Botanik, podróżnik, awanturnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Podróżowanie to nie jest coś, do czego się nadajesz. To coś, co robisz. Jak oddychanie
OPCM : 18 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2 +1
TRANSMUTACJA : 15 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
And so the morning came
And swept the night away
As I was looking for a way to disappear
And swept the night away
As I was looking for a way to disappear
Nie wiedziała dokładnie, w którą stronę idzie, bo też gdy opuszczała zatłoczoną plażę nie zmierzała w żadnym konkretnym kierunku. Tylko przed siebie, tam, gdzie poniosą ją nogi, bo przecież głównie nogom ufała, kiedy obraz zamazywał jej się od gorących łez, a przepocone włosy wchodziły strąkami w oczy. Musiała minąć całą masę ludzi, odnosiła nawet wrażenie, że parę razy zahaczyła o kogoś ramieniem. Ktoś ją nawoływał, ktoś próbował zatrzymać, ale w takich chwilach przyspieszała do truchtu, jak przerażona sarna, żeby tylko jak najbardziej oddalić się od miejsca, w którym jej serce zostało rozbite na dziesiątki małych kawałeczków. Dramatyzowała? Może. Ale nie miała przecież żadnego pocieszenia, żadnego rozsądnego głosu, który wyrwałby ją z tego koszmaru, który utkała we własnej głowie. Ani Justine ani Michael (Och, Mikey, przecież powinien być już w domu, szykować się do ślubu...) ani nikt z przyjaciół nie próbował jej zatrzymać. Miała w ogóle jakichkolwiek przyjaciół? Nie wiedziała. Nikt nie wyszedł, kiedy James, ten mały Cygan, któremu zaoferowała kiedyś cząstkę własnej serdeczności, bez litości wywrócił wszystkie jej niezagojone smutki i lęki do góry nogami.
Teraz to była jej własna wina. Jej słabość, jej nierozsądek, jej nieodpowiedzialność. Sama się prosiła. Sama zrobiła innym ludziom krzywdę, chociaż wiedziała, że powinna tylko siedzieć w domu i się nie wychylać. To była jej wina, że Thomas odszedł. Bo mu zaufała, ale też bo on jej zaufał. Co jeśli James miał rację, jeśli nie był tylko złośliwy?
A jeśli był tylko złośliwy to dlaczego Justine uznała, że to śmieszne, kiedy jej mała siostra płacze? Zwróciła Jamesowi uwagę pierwsza, ale miała szlachetny powód, a on... on...
I nikt nie zareagował, nikt mu nie powiedział, że nie można tak atakować dziewcząt w publicznym miejscu. Że nie można być podłym. Nawet Argus - i co on w ogóle musiał sobie o niej teraz pomyśleć? Że jest wariatką i histeryczką, i nie warto jej znać ani w ogóle z nią rozmawiać, bo przynosi tylko kłopoty. Ot co.
Jak to jest stracić wszystkich przyjaciół?
- Nie-e wie-em, nigdy żadne-ego nie miała-am - wyłkała sama do siebie jak rasowa wariatka.
W którymś momencie, idąc cały czas wybrzeżem, dotarła do tej części plaży, która była kamienista i wywróciła się na niej. Wokół nie było nikogo, muzykę i ogniska zostawiła daleko za sobą. Widząc krew zbierającą się na otarciach dłoni rozpłakała się jeszcze bardziej i ledwo widząc dotarła do ocienionego zakątka za skarpą. Tam usiadła, oparła głowę na kolanach i dała sobie szansę wypłakać się na dobre. Wianek, taki ładny i staranny, teraz smętnie zwisał jej z warkocza.
Nie usłyszała pierwszego słowa wypowiedzianego przez obcego, ale gdy ciemna sylwetka zamajaczyła przed nią głęboko wciągnęła powietrze, aż się zakrztusiła. Była osmarkana, ale nie mogła przecież wytrzeć przy kimś nosa w sukienkę. Dopiero po chwili skupiła wzrok na tyle, żeby zobaczyć wyciągniętą chusteczkę, po którą niepewnie sięgnęła.
- Dz-dziękuję. - wydukała, przykładając ją do nosa i wycierając go bardziej niż smarkając, bo było jej wstyd zrobić inaczej. - Ja...? - Potrzebowała pomocy? - Nie-e wie-em - załkała i znów zalała się łzami.
Dziewczyna była w opłakanym stanie, nie dało się nie zauważyć opuchniętych oczu od płakania, drżących ust i tego łapczywego łapania powietrza gdy nie ma możliwości uspokojenia się. Pamiętał jak pomagał jej stworzyć ogródek warzywny, od tamtego czasu nie mieli okazji spotkać się ponownie. Nic dziwnego, w czasie wojny Tonksowie zapewne chcieli ukryć j za wszelką cenę. Rodzinę należało chronić i o nią dbać. Mogli się sprzeczać i różnic, ale ostatecznie to właśnie o ich dobro należało się troszczyć. Rozejrzał się czuje, czy gdzieś obok nie dojrzy kogoś z jej bliskich, ale wychodziło na to, że zaszyła się tu skutecznie, nie wiedząc, że postawiła na nogi sporą liczbę osób. Wypominanie jej tego teraz, raczej przyniesie skutek odwrotny od zamierzonego i wzbudzi poczucie winy.
Dziewczyna zalała się na nowo łzami, wskazując tym samym, że szybko raczej się nie uspokoi. Grey westchnął cicho i przeczesał palcami włosy, aż w końcu usiadł obok niej w ciszy. Nie mógł jej zostawić, nie jak była tak roztrzęsiona. Niestety nie posiadał więcej chusteczek, musiała jej wystarczyc ta, którą już otrzymała.
Dopiero teraz dostrzegł zadrapania na kobiecych dłoniach.
-Mogę? - Zapytał wskazująć na nabiegające krwią rany, po czym ujął dłonie dziewczyny wyciągając swoją różdżkę. Przyłożył jej końcówkę skóry i wypowiedział zaklęcie. -Episkey
Nie był medykiem, ale takie drobne uszkodzenia ciała mógł wyleczyć. Bardzo przydatna umiejętność gdy wpadnie się w tarapaty w trakcie samotnych wędrówek. A takowych Herbert przeżył wiele gdy przebywał w Amazonii. Patrzył jak zaklęcie powoli zasklepia rany, jak tamuje krwawienie. Schował różdżkę i zerknął na twarz Kerstin.
-W Amazonii gdy płaczesz zlatują się motyle. Poszukują one soli, a tą zawierają ludzkie łzy. Nim się obejrzysz jest ich pełno wokół ciebie. - Pomyślała, że skupi uwagę blondynki na czymś innym, to mogło sprawić, że się uspokoi i zbierze swojej myśli w całość. Choć podejrzewał,że to będzie dłuższy proces. Musiała być w wielkim stresie, coś musiało ją poważnie i głęboko zranić. Ukryła się w takim miejsce, że gdyby nie szloch to nikt by jej nie znalazł. Nawet morska bryza była zatrzymywana przez wysoki pagórek.
|Udany rzut na Episkey 28 + 3= 31
Dziewczyna zalała się na nowo łzami, wskazując tym samym, że szybko raczej się nie uspokoi. Grey westchnął cicho i przeczesał palcami włosy, aż w końcu usiadł obok niej w ciszy. Nie mógł jej zostawić, nie jak była tak roztrzęsiona. Niestety nie posiadał więcej chusteczek, musiała jej wystarczyc ta, którą już otrzymała.
Dopiero teraz dostrzegł zadrapania na kobiecych dłoniach.
-Mogę? - Zapytał wskazująć na nabiegające krwią rany, po czym ujął dłonie dziewczyny wyciągając swoją różdżkę. Przyłożył jej końcówkę skóry i wypowiedział zaklęcie. -Episkey
Nie był medykiem, ale takie drobne uszkodzenia ciała mógł wyleczyć. Bardzo przydatna umiejętność gdy wpadnie się w tarapaty w trakcie samotnych wędrówek. A takowych Herbert przeżył wiele gdy przebywał w Amazonii. Patrzył jak zaklęcie powoli zasklepia rany, jak tamuje krwawienie. Schował różdżkę i zerknął na twarz Kerstin.
-W Amazonii gdy płaczesz zlatują się motyle. Poszukują one soli, a tą zawierają ludzkie łzy. Nim się obejrzysz jest ich pełno wokół ciebie. - Pomyślała, że skupi uwagę blondynki na czymś innym, to mogło sprawić, że się uspokoi i zbierze swojej myśli w całość. Choć podejrzewał,że to będzie dłuższy proces. Musiała być w wielkim stresie, coś musiało ją poważnie i głęboko zranić. Ukryła się w takim miejsce, że gdyby nie szloch to nikt by jej nie znalazł. Nawet morska bryza była zatrzymywana przez wysoki pagórek.
|Udany rzut na Episkey 28 + 3= 31
Zły pomysł?Nie ma czegoś takiego jak zły pomysł, tylko złe wykonanie go
Herbert Grey
Zawód : Botanik, podróżnik, awanturnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Podróżowanie to nie jest coś, do czego się nadajesz. To coś, co robisz. Jak oddychanie
OPCM : 18 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2 +1
TRANSMUTACJA : 15 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Nie miała pojęcia o tym, że w ogóle ktoś jej szukał; w swoim wybuchu histerii, w tym irracjonalnym zacietrzewieniu, była przekonana, że każdy już ją porzucił i że na pewno nikomu nie zależało na tym gdzie pobiegła. Bo przecież by za nią poszli, prawda? Albo chociaż spróbowali zatrzymać? A jednak sama sobie była winna, że narobiła tyle szumu i pewnie nie powinna do nikogo mieć żadnych pretensji, że zwyczajnie mają jej dość. Pewnie nawet Michael miał. Ostatecznie powinna dzisiaj być dla niego największym wsparciem, a zamiast tego dała się złamać słowom jakiegoś Cygana. Skąd mogła wiedzieć, że jego złość i uraza okażą się szpilami tak precyzyjnie wymierzonymi we wszystkie jej obawy?
Z jednej strony bycie zignorowaną przez najbliższych okropnie ją zabolało, a z drugiej, gdyby wiedziała, ile w istocie zmartwienia wywołała, ile ludzi usłyszało o jej wybuchu i obawiało się o jej bezpieczeństwo - pewnie wiedząc o tym poczułaby się jeszcze gorzej. Nigdy nie była dziewczyną, która chciała być na świeczniku. Nigdy też dotąd nie obnażała swoich uczuć w tak rażący sposób.
Chociaż niespodziewaną obecność jakiegoś mężczyzny i wręczoną chusteczkę przyjęła z ulgą - mogła się wreszcie normalnie wysmarkać i uwierzyć przez sekundę, że kogoś obeszło jej zniknięcie - bardzo szybko odczuła zażenowanie. Nie wiedziała jeszcze właściwie kto to był, bo obawiała się podnieść wzrok, a choć kilka kolejnych urywanych szlochów wyrwało się z jej gardła, głupio jej było tak dławić się cierpieniem w czyimś towarzystwie. Może jednak lepiej jej było samej? A może...?
- He-erbert? Ja... ja prze-epraszam - wydukała z zaskoczenia, gdy w końcu przetarła załzawione oczy i skupiła wzrok na tym, kto obok niej usiadł. Wyciągnięta różdżka początkowo wywołała zupełnie naturalne wzdrygnięcie niepokoju, ale to był przecież pan Grey, znajomy rodziny, ogrodnik i dobry człowiek. Tym bardziej odczuła wstyd, że widzi ją taką; rozczochraną, czerwoną i mokrą. - Och, ja-jasne - Wyciągnęła posłusznie dłonie, choć jej napięcie i niepewność było pewnie widać na pierwszy rzut oka. Nie lubiła rozwiązywać swoich problemów magią, mimo tego, że na co dzień obserwowała jej zbawcze efekty. Czuła się tak jakby niepotrzebnie nadużywała jej tam, gdzie pomoże zwykły plaster i woda utleniona.
No ale woda utleniona bardziej piekła.
Nie była przekonana co do faktu zamknięcia się ran tak ewidentnie brudnych, ale tym mogła zająć się później i sama. Przestać robić problemy, przestać szukać uwagi.
Może naprawdę oczekiwała od Thomasa zbyt wiele?
Nie była w pełni skupiona, łzy pojedynczo nadal napływały pod jej powieki, ale głęboki, uspokajający głos Herberta dotarł do niej i tak. Uśmiechnęła się drżącym, niepewnym uśmiechem, ocierając lepkie policzki grzbietem wciąż obolałych dłoni.
- Tak? I co potem robią? - Nie jąkała się już tak bardzo jak na początku, ale jej głos nadal nie odzyskał dawnej, ciepłej barwy. Brzmiała młodziej, bardziej piskliwie. Cały czas na krawędzi kolejnego załamania. - Przepraszam - powtórzyła znów szeptem.
Z jednej strony bycie zignorowaną przez najbliższych okropnie ją zabolało, a z drugiej, gdyby wiedziała, ile w istocie zmartwienia wywołała, ile ludzi usłyszało o jej wybuchu i obawiało się o jej bezpieczeństwo - pewnie wiedząc o tym poczułaby się jeszcze gorzej. Nigdy nie była dziewczyną, która chciała być na świeczniku. Nigdy też dotąd nie obnażała swoich uczuć w tak rażący sposób.
Chociaż niespodziewaną obecność jakiegoś mężczyzny i wręczoną chusteczkę przyjęła z ulgą - mogła się wreszcie normalnie wysmarkać i uwierzyć przez sekundę, że kogoś obeszło jej zniknięcie - bardzo szybko odczuła zażenowanie. Nie wiedziała jeszcze właściwie kto to był, bo obawiała się podnieść wzrok, a choć kilka kolejnych urywanych szlochów wyrwało się z jej gardła, głupio jej było tak dławić się cierpieniem w czyimś towarzystwie. Może jednak lepiej jej było samej? A może...?
- He-erbert? Ja... ja prze-epraszam - wydukała z zaskoczenia, gdy w końcu przetarła załzawione oczy i skupiła wzrok na tym, kto obok niej usiadł. Wyciągnięta różdżka początkowo wywołała zupełnie naturalne wzdrygnięcie niepokoju, ale to był przecież pan Grey, znajomy rodziny, ogrodnik i dobry człowiek. Tym bardziej odczuła wstyd, że widzi ją taką; rozczochraną, czerwoną i mokrą. - Och, ja-jasne - Wyciągnęła posłusznie dłonie, choć jej napięcie i niepewność było pewnie widać na pierwszy rzut oka. Nie lubiła rozwiązywać swoich problemów magią, mimo tego, że na co dzień obserwowała jej zbawcze efekty. Czuła się tak jakby niepotrzebnie nadużywała jej tam, gdzie pomoże zwykły plaster i woda utleniona.
No ale woda utleniona bardziej piekła.
Nie była przekonana co do faktu zamknięcia się ran tak ewidentnie brudnych, ale tym mogła zająć się później i sama. Przestać robić problemy, przestać szukać uwagi.
Może naprawdę oczekiwała od Thomasa zbyt wiele?
Nie była w pełni skupiona, łzy pojedynczo nadal napływały pod jej powieki, ale głęboki, uspokajający głos Herberta dotarł do niej i tak. Uśmiechnęła się drżącym, niepewnym uśmiechem, ocierając lepkie policzki grzbietem wciąż obolałych dłoni.
- Tak? I co potem robią? - Nie jąkała się już tak bardzo jak na początku, ale jej głos nadal nie odzyskał dawnej, ciepłej barwy. Brzmiała młodziej, bardziej piskliwie. Cały czas na krawędzi kolejnego załamania. - Przepraszam - powtórzyła znów szeptem.
przychodzimy stąd
Hector Vale pomagał Celine, tego chyba się nie spodziewała. Jakie były w ogóle szanse na to, że cichy chłopiec z laboratorium, magipsychiatra z wiankiem z pokrzyw i tajemnicze wsparcie jej drogiej duszki to ta sama osoba? Zerowe chyba. Albo bliskie zeru.
Słowa krewniaczki rzuciły na sylwetkę czarodzieja nieco cieplejsze światło; nie mogłaby długo żywić urazy do kogoś, kto realnie wpływał na przyszłość Celine, w kim znalazła oparcie i niejako bezpieczną przystań, by zwierzyć się ze swoich demonów i traum. Potrzebowała tego ― uznała Prima, niknąc w czeluściach namiotu spodomantki. Zbyt długo już cień Tower kładł się na drobnej sylwetce baletnicy, zbyt długo ciernie przeszłości trzymały tego łabędzia w kolczastych sidłach. Może źle oceniła Hectora? Może to wszystko było jakimś koszmarnym nieporozumieniem?
Czerń namiotu pochłonęła jej sylwetkę, dym stępił zmysły, a słowa czarownicy omamiły umysł. Czas pokaże, przyniesie decyzję. I o tym, co zrobić z Hectorem i o prawdziwości sprezentowanej jej wróżby.
Pod osłoną szeleszczących liści spodziewała się wszystkiego, łącznie z młodzieńczymi słowami buntu, zaprzeczeniem, posępnym podsumowaniem własnych przekonań, a uparte “bo tak jest” ulatujące z ust Celine wywołało u Primy uśmiech ciepły, choć nieco pobłażliwy. Och, jakże doskonale pamiętała własną młodość, tamte przekonania co do własnej osoby, których dziś nie brałaby nawet pod uwagę. Łzy wdzięczności przyjęła z cichutkim “już-już”; ramionami otoczyła smukła sylwetkę Celine i pogładziła jej plecy w uspokajającym geście pełnym niewypowiedzianych słów otuchy.
― Ależ nie ma za co, duszko ― rzekła, odwdzięczając się całusem w czółko. Gest zawsze kojarzył jej się z bezpieczeństwem, z opieką i właśnie to chciała podświadomie umocnić w Celine. Zawsze będzie stać po jej stronie i zawsze postara się jej pomóc, bez względu na wszystko.
Uśmiech, do tej pory bardzo ciepły i przyjazny, zbladł nieco, kiedy wrócił temat wróżki. Prima nie czuła się dobrze z kłamstwem na ustach, w swoim życiu unikała tej taktyki, głównie dla spokoju własnego ducha i dalekiej od konfliktów natury. Czasem jednak, jak teraz, drobne przeinaczenie miało na celu ochronę czegoś ― lub kogoś ― innego. Dość już było wszystkim naokoło zmartwień, nie zamierzała nikogo karmić własnymi, tymi obecnymi, tymi przeszłymi, jak i tymi, które wedle słów spodomantki, miały niebawem nadejść.
― Mam już swoje szczęście rodzinne, właśnie trzyma mnie za ręce ― odparła ze śmiechem, łatwo dając się ponieść teatralnej iskrze wznieconej przez Celine i podniosła się wraz z nią. Czas im było w drogę.
Spacer pokrętnymi ścieżkami festiwalowych zakamarków zaprowadził je w dzikie krzewy późnych malin ― te jednak nie nadawały się jeszcze do zerwania, więc musiały obejść się smakiem. Potem, podążając ścieżką wytyczoną przez zagajnik, wpadły na grupę świętujących młodych ludzi, ale ci, zbyt zaaferowani własnym towarzystwem, nawet nie zwrócili uwagi na przemykające bokiem dwie leśne dusze. Prima, obeznana w drogach nieoczywistych, poprowadziła Celine w stronę wielkiej wody, wybrzeża, które widziała ledwie przez mgnienie czasu, prawie kątem oka, nieuważnie, kiedy parę godzin temu szukała drogi na skróty do Areny.
Zagajnik wypluł je na piaszczystym pograniczu, postawił niemalże przed bezkresem falującej leniwie tafli. Prima przystanęła wpół kroku, porażona do głębi ogromem wody. Błękitne spojrzenie przesuwało się w prawo i w lewo, usiłując objąć wszystko wzrokiem.
― Ale to morze jest… duże… ― wyrwało jej się z cichym westchnieniem, a dłoń mocniej zacisnęła się na tej należącej do Celine. Alchemiczka obejrzała się w jej stronę i dodała z uśmiechem: ― Chciałabym je zabrać do siebie. Dołączyć do rzeki. ― Odwróciła głowę, powiodła spojrzeniem ku niebu usianym gwiazdami, z niezmiennie obecnym, pomarańczowym intruzem jarzącym się wśród strzępów chmur.
― Nów ― szepnęła gorączkowo, z nową siłą. ― Możemy powitać nowy księżyc, poprosić o błogosławieństwo. Może Chors będzie nam sprzyjał w następnym cyklu ― uśmiechnęła się krótko i pociągnęła Celine w stronę plaży. Po drodze zrzuciła buty, stopy zanurzyły się w zimnym piasku, chłodny powiew morskiej bryzy rozwiał włosy. ― Lubi, kiedy mu się tańczy. I śpiewa. A słowa… słowa możesz powtarzać za mną.
Hector Vale pomagał Celine, tego chyba się nie spodziewała. Jakie były w ogóle szanse na to, że cichy chłopiec z laboratorium, magipsychiatra z wiankiem z pokrzyw i tajemnicze wsparcie jej drogiej duszki to ta sama osoba? Zerowe chyba. Albo bliskie zeru.
Słowa krewniaczki rzuciły na sylwetkę czarodzieja nieco cieplejsze światło; nie mogłaby długo żywić urazy do kogoś, kto realnie wpływał na przyszłość Celine, w kim znalazła oparcie i niejako bezpieczną przystań, by zwierzyć się ze swoich demonów i traum. Potrzebowała tego ― uznała Prima, niknąc w czeluściach namiotu spodomantki. Zbyt długo już cień Tower kładł się na drobnej sylwetce baletnicy, zbyt długo ciernie przeszłości trzymały tego łabędzia w kolczastych sidłach. Może źle oceniła Hectora? Może to wszystko było jakimś koszmarnym nieporozumieniem?
Czerń namiotu pochłonęła jej sylwetkę, dym stępił zmysły, a słowa czarownicy omamiły umysł. Czas pokaże, przyniesie decyzję. I o tym, co zrobić z Hectorem i o prawdziwości sprezentowanej jej wróżby.
Pod osłoną szeleszczących liści spodziewała się wszystkiego, łącznie z młodzieńczymi słowami buntu, zaprzeczeniem, posępnym podsumowaniem własnych przekonań, a uparte “bo tak jest” ulatujące z ust Celine wywołało u Primy uśmiech ciepły, choć nieco pobłażliwy. Och, jakże doskonale pamiętała własną młodość, tamte przekonania co do własnej osoby, których dziś nie brałaby nawet pod uwagę. Łzy wdzięczności przyjęła z cichutkim “już-już”; ramionami otoczyła smukła sylwetkę Celine i pogładziła jej plecy w uspokajającym geście pełnym niewypowiedzianych słów otuchy.
― Ależ nie ma za co, duszko ― rzekła, odwdzięczając się całusem w czółko. Gest zawsze kojarzył jej się z bezpieczeństwem, z opieką i właśnie to chciała podświadomie umocnić w Celine. Zawsze będzie stać po jej stronie i zawsze postara się jej pomóc, bez względu na wszystko.
Uśmiech, do tej pory bardzo ciepły i przyjazny, zbladł nieco, kiedy wrócił temat wróżki. Prima nie czuła się dobrze z kłamstwem na ustach, w swoim życiu unikała tej taktyki, głównie dla spokoju własnego ducha i dalekiej od konfliktów natury. Czasem jednak, jak teraz, drobne przeinaczenie miało na celu ochronę czegoś ― lub kogoś ― innego. Dość już było wszystkim naokoło zmartwień, nie zamierzała nikogo karmić własnymi, tymi obecnymi, tymi przeszłymi, jak i tymi, które wedle słów spodomantki, miały niebawem nadejść.
― Mam już swoje szczęście rodzinne, właśnie trzyma mnie za ręce ― odparła ze śmiechem, łatwo dając się ponieść teatralnej iskrze wznieconej przez Celine i podniosła się wraz z nią. Czas im było w drogę.
Spacer pokrętnymi ścieżkami festiwalowych zakamarków zaprowadził je w dzikie krzewy późnych malin ― te jednak nie nadawały się jeszcze do zerwania, więc musiały obejść się smakiem. Potem, podążając ścieżką wytyczoną przez zagajnik, wpadły na grupę świętujących młodych ludzi, ale ci, zbyt zaaferowani własnym towarzystwem, nawet nie zwrócili uwagi na przemykające bokiem dwie leśne dusze. Prima, obeznana w drogach nieoczywistych, poprowadziła Celine w stronę wielkiej wody, wybrzeża, które widziała ledwie przez mgnienie czasu, prawie kątem oka, nieuważnie, kiedy parę godzin temu szukała drogi na skróty do Areny.
Zagajnik wypluł je na piaszczystym pograniczu, postawił niemalże przed bezkresem falującej leniwie tafli. Prima przystanęła wpół kroku, porażona do głębi ogromem wody. Błękitne spojrzenie przesuwało się w prawo i w lewo, usiłując objąć wszystko wzrokiem.
― Ale to morze jest… duże… ― wyrwało jej się z cichym westchnieniem, a dłoń mocniej zacisnęła się na tej należącej do Celine. Alchemiczka obejrzała się w jej stronę i dodała z uśmiechem: ― Chciałabym je zabrać do siebie. Dołączyć do rzeki. ― Odwróciła głowę, powiodła spojrzeniem ku niebu usianym gwiazdami, z niezmiennie obecnym, pomarańczowym intruzem jarzącym się wśród strzępów chmur.
― Nów ― szepnęła gorączkowo, z nową siłą. ― Możemy powitać nowy księżyc, poprosić o błogosławieństwo. Może Chors będzie nam sprzyjał w następnym cyklu ― uśmiechnęła się krótko i pociągnęła Celine w stronę plaży. Po drodze zrzuciła buty, stopy zanurzyły się w zimnym piasku, chłodny powiew morskiej bryzy rozwiał włosy. ― Lubi, kiedy mu się tańczy. I śpiewa. A słowa… słowa możesz powtarzać za mną.
świeć nam żywym, świeć umarłym
Chwila wymienionych z Primą czułości poruszyła ją tak bardzo, że była szczerze wdzięczna za ciszę spaceru ostudzającą czerwień wewnętrznych przeżyć. Wiatr nadciągający znad morza rozwiewał pasma srebrzystych włosów i drażnił poły sukienki, składając na odsłoniętej skórze przyjemnie orzeźwiające pocałunki. Szła obok cioteczki ze splecioną z nią dłonią, rozpamiętując jej słowa, wszystkie i każde z osobna, które usłyszała od niej tego wieczora - dojrzałych, mądrych i przede wszystkim pełnych miłości. W porównaniu do wróżby, która wgryzła się w jej duszę zębiskami zbudowanymi z lodu, cierpliwe nauki Primy były ogniem, który roztopił szron i zwrócił jej wolność. Nawet kojąca pieśń z muszli nie osiągnęła tak zbawiennego efektu, owszem, przytrzymała w ryzach serce Celine do powrotu Howell z namiotu wieszczki, ale ostatecznie to tylko i wyłącznie wsparcie Primy z powrotem przywiodło uśmiech na jej usta. Była jej tak bardzo wdzięczna - jak świeżo wyklute pisklę, które matka otacza skrzydłem i odgania nieznośnie lepiący się do nieopierzonego ciała chłód. Czerpała więc z tego uczucia, z jego płomyków wijących się w piersi, z poczucia bycia kochaną i z odwzajemniania tej miłości, tak jakby wiszące nad ich głowami chmury przepowiedni wcale nie były szare i mętne. Dla Celine na moment przestały się liczyć ten strach i ta niepewność, tak długo, jak miała u swojego boku Primę, mogła o nich nie myśleć.
Tym bardziej, że oczekiwały na nie kwestie znacznie słodsze. Uśmiechnęła się łagodnie, słuchając cichego, zachwyconego westchnienia spływającego z ust cioci, a kiedy ta ścisnęła jej dłoń nieco mocniej, odpowiedziała na to pokrewnym dotykiem.
- Wyobrażasz sobie jakie to uczucie, być gdzieś, gdzie nie widać już lądu? Na łodzi albo na syreniej skale wychylającej się spomiędzy bezkresnych głębin. Widzieć nic, tylko błękit aż po horyzont. I nie wiedzieć, która z fal może ponieść cię z powrotem do domu - szeptała, przyzywając w pamięci mit o zagubionym Odyseuszu, który wbrew boskim przekleństwom próbował odnaleźć drogę do Itaki, gdzie pozostawił żonę, syna i małe królestwo. Nie poddał się mimo upływających lat, wytrwały i zdeterminowany, by wyszarpać szczęście z rąk przeznaczenia. Czy gdyby były na jego miejscu, okazałyby się na tyle silne, żeby dobić do upragnionego brzegu? Spojrzała w oczy Howell, po czym oparła głowę o jej ramię i zapatrzyła się na morze zapraszające je ku sobie szumem wody i kołtunami bieli oblewającymi piasek plaży. - Jest na to sposób - stwierdziła, słysząc jej pragnienie. - Nabierz go trochę do butelki. Przedstaw jego maleńką cząstkę rzece i zobacz, czy je w ogóle polubi - podsunęła miękko, w końcu całe wielkie morze nie zmieściłoby się w korycie potoku bliskiego sercu leśnej czarownicy. Ale to nie znaczyło, że nie należy próbować; że rzeczywistość miała odmówić im choćby okruszka urzeczywistnienia fantazji.
Półwila podniosła wzrok na dysk księżyca, który przywitał je spomiędzy urywanych pręgów chmur. Głos Primy miał w sobie zaskakującą żarliwość, sugerował, że to, o czym mówiła, miało dla niej ogromne znaczenie, a i sama Celine odnajdywała w księżycu inspirację. Towarzysza, kiedy przegnana już bezsenność kładła na niej swe zimne szpony i skazywała na smętne spędzanie cichych godzin. Nigdy jednak nie przyszło jej do głowy, by prosić go o błogosławieństwo, o opiekę. Wyprostowała plecy i przekrzywiła lekko szyję, jak zaciekawione kocię.
- Kim tak właściwie jest Chors? - spytała zaintrygowana. Chyba niewiele miał wspólnego z Horusem, skoro przyszedł Primie na myśl na widok księżyca, a tylko z tym kojarzyło się jej to imię. Z tym i z szeptami okalającymi chatkę czarownicy, w których czasem wybrzmiewało. Ochoczo pognała za przewodnictwem Howell, zrzucając przy okazji własne buty, żeby pozostawić je rozrzucone po piaskowej pierzynie, podczas gdy na jej ustach jaśniał zachwycony i zainspirowany uśmiech. Tańce! Śpiewy! W świetle nowiu! - Naucz mnie! - poprosiła, wbiegając między chłodne fale. Szeroko rozpostarte ręce przypominały skrzydła mające poderwać ją do lotu, lecz jedynym, co poderwało się w powietrze, były błyszczące łezki morza wzburzane z każdym krokiem naprzód; sukienka mokła, lepiąc się do smukłości ciała, które obróciło się wokół własnej osi, i którego plecy wygięły się do tyłu w lekki łuk. - Tańczmy tutaj - zawołała do Primy; tutaj, w rześkich objęciach wody, na piaszczystej scenie przetykanej algami.
zt x2
Tym bardziej, że oczekiwały na nie kwestie znacznie słodsze. Uśmiechnęła się łagodnie, słuchając cichego, zachwyconego westchnienia spływającego z ust cioci, a kiedy ta ścisnęła jej dłoń nieco mocniej, odpowiedziała na to pokrewnym dotykiem.
- Wyobrażasz sobie jakie to uczucie, być gdzieś, gdzie nie widać już lądu? Na łodzi albo na syreniej skale wychylającej się spomiędzy bezkresnych głębin. Widzieć nic, tylko błękit aż po horyzont. I nie wiedzieć, która z fal może ponieść cię z powrotem do domu - szeptała, przyzywając w pamięci mit o zagubionym Odyseuszu, który wbrew boskim przekleństwom próbował odnaleźć drogę do Itaki, gdzie pozostawił żonę, syna i małe królestwo. Nie poddał się mimo upływających lat, wytrwały i zdeterminowany, by wyszarpać szczęście z rąk przeznaczenia. Czy gdyby były na jego miejscu, okazałyby się na tyle silne, żeby dobić do upragnionego brzegu? Spojrzała w oczy Howell, po czym oparła głowę o jej ramię i zapatrzyła się na morze zapraszające je ku sobie szumem wody i kołtunami bieli oblewającymi piasek plaży. - Jest na to sposób - stwierdziła, słysząc jej pragnienie. - Nabierz go trochę do butelki. Przedstaw jego maleńką cząstkę rzece i zobacz, czy je w ogóle polubi - podsunęła miękko, w końcu całe wielkie morze nie zmieściłoby się w korycie potoku bliskiego sercu leśnej czarownicy. Ale to nie znaczyło, że nie należy próbować; że rzeczywistość miała odmówić im choćby okruszka urzeczywistnienia fantazji.
Półwila podniosła wzrok na dysk księżyca, który przywitał je spomiędzy urywanych pręgów chmur. Głos Primy miał w sobie zaskakującą żarliwość, sugerował, że to, o czym mówiła, miało dla niej ogromne znaczenie, a i sama Celine odnajdywała w księżycu inspirację. Towarzysza, kiedy przegnana już bezsenność kładła na niej swe zimne szpony i skazywała na smętne spędzanie cichych godzin. Nigdy jednak nie przyszło jej do głowy, by prosić go o błogosławieństwo, o opiekę. Wyprostowała plecy i przekrzywiła lekko szyję, jak zaciekawione kocię.
- Kim tak właściwie jest Chors? - spytała zaintrygowana. Chyba niewiele miał wspólnego z Horusem, skoro przyszedł Primie na myśl na widok księżyca, a tylko z tym kojarzyło się jej to imię. Z tym i z szeptami okalającymi chatkę czarownicy, w których czasem wybrzmiewało. Ochoczo pognała za przewodnictwem Howell, zrzucając przy okazji własne buty, żeby pozostawić je rozrzucone po piaskowej pierzynie, podczas gdy na jej ustach jaśniał zachwycony i zainspirowany uśmiech. Tańce! Śpiewy! W świetle nowiu! - Naucz mnie! - poprosiła, wbiegając między chłodne fale. Szeroko rozpostarte ręce przypominały skrzydła mające poderwać ją do lotu, lecz jedynym, co poderwało się w powietrze, były błyszczące łezki morza wzburzane z każdym krokiem naprzód; sukienka mokła, lepiąc się do smukłości ciała, które obróciło się wokół własnej osi, i którego plecy wygięły się do tyłu w lekki łuk. - Tańczmy tutaj - zawołała do Primy; tutaj, w rześkich objęciach wody, na piaszczystej scenie przetykanej algami.
zt x2
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Plaże Weymouth nie pustoszały od przeszło tygodnia, choć w ciągu dnia większość czarodziejów świętujących obchody lata wybierało spokój i zacisze w namiotach, w których mogli odsypiać intensywne spędzane noce. Huczne zabawy rozpoczynające się o zmierzchu trwały do samego świtu, rytualnie gromadząc wokół ognisk dziesiątki czarodziejów. Wieczornym tańcom towarzyszyła tradycyjna, celtycka muzyka przygrywana przez wędrujących od skupiska do skupiska grajków. Fermentowany miód lał się od dzbana do kielicha, a piwo ciurkiem spływało po brodach pląsających na wilgotnym piachu ludzi. Stary księżyc w kształcie połyskującego, cienkiego sierpa nie rozświetlał rozległych plaż, czynił to jednak długi warkocz niezmiennie trwającej w miejscu komety i ogniska, których płomienie tańczyły razem z podrygującymi wokół nich ludźmi, śląc ku ciemnemu, rozgwieżdżonemu niebu ciemny dym.
W trakcie tego wyjątkowego czasu dzieci miały przyzwolenie na zabawę pomimo późnej pory. Było krótko przed północą, kiedy sześcioletni chłopiec wraz z grupką dzieci w podobnym wieku oddalili się od dorosłych świętujących festiwal wokół jednego z ognisk. Dziatwa goniła się po plaży kontynuując codzienną batalię na mokre kule piachu, którymi ciskały w siebie wzajemnie. Sześciolatek ubrany w długie, brudne spodnie podwinięte prawie pod kolana i kraciastą, flanelową koszulę pognał do wody, skąd zamierzał zebrać mokry piach. Pech podciął mu nogi, a on runął jak długi twarzą w lodowatą taflę, znikając z zasięgu wzroku wszystkim wkoło, choć nikt nie zauważył nawet jego nieobecności. Wyłonił się z morza przerażony i sparaliżowany; przemoczony do suchej nitki, łapczywie próbując złapać oddech. Dopiero po chwili głośny krzyk i płacz ściągnęły na niego uwagę innych dzieci — ale nie wciąż bawiących się nieopodal rodziców. Solidarna pomoc chłopców i dziewcząt zakończyła zabawę, kiedy zgromadzili się wokół przerażonego i łkającego pacholęcia. Obecność kolegów szybko zmobilizowała malca do urwania płaczu i uspokojenia się, szczególnie kiedy jeden z nich, starszy, na pierwszy rzut oka około dziesięcioletni podrostek, wskazał połyskujący kryształ, który utknął pomiędzy dwoma wystającymi z wody kamieniami — ujawniał się, kiedy fale cofały się do morza, odsłaniając nieco nierównego dna. Uwaga dzieciaków skupiła się na znalezisku, a każdy z chłopców chciał wyciągnąć z wody skarb. Pierwszym, który tego dokonał okazał się być najmniejszy z nich, mokry od stóp do głów sześciolatek, który padł na kolana i chwycił w dłonie iskrzącą kulę, która wyglądała jakby zawarto w jej wnętrzu cały wszechświat.
Jasne, intensywne światło błysnęło od wody roztaczając w powietrzu feerię barw przypominających zorzę polarną, a krzyk i pisk dzieci, które upadły w wodę i piach w końcu zaalarmował dorosłych z dwóch okolicznych ognisk. Wszyscy zwrócili się w tamtą stronę, rodzicę dzieci ruszyli biegiem w stronę morza, by wyciągnąć z niego przerażone dzieci, skupione wokół jednego, które utrzymało się na nogach. Mokry sześciolatek stał w miejscu, nienaturalnie wykrzywiony do tyłu. Jego kręgosłup wygięty był w mocny łuk, a gałki oczne wywrócone w stronę czaszki — bielmo lśniło w ciemności, odbijając od siebie światło wiszącej nad głowami komety. Stał nieruchomo z ręką wyciągniętą przed siebie, a w zamkniętej dłoni ściskał małą kryształową kulę, z której biło chłodne, z każdą chwilą coraz silniejsze światło w każda stronę. Sylwetka chłopca zaczęła blednąć, stawać się cieniem w jaśniejącym źródle światła; zmierzający do morza czarodzieje musieli przysłonić ręce, by cokolwiek zobaczyć — na ułamek sekundy wszystko ucichło: i krzyki dorosłych i płacz dzieci, szum morza, muzyka wokół, trzask ognia, a chłopiec przemówił, lecz nie swoim, a kobiecym, nieco ochrypłym i mocno przejętym głosem:
W nieharmonii Wenus i Jowisza
Gdy chmura przykryje dwa słońca
Gdy jeden drugiemu da olej pszeniczny
Bestie dzikim głodem przepłyną rzeki
Wąż utkany z mroku nasyci się mocą
Dokonując trzęsienia ziemi, morza i krajów
I wtem noc weźmie wszystkie pozostające dni w swe panowanie
A wtedy dokona się i skończy me proroctwo.
Gdy chmura przykryje dwa słońca
Gdy jeden drugiemu da olej pszeniczny
Bestie dzikim głodem przepłyną rzeki
Wąż utkany z mroku nasyci się mocą
Dokonując trzęsienia ziemi, morza i krajów
I wtem noc weźmie wszystkie pozostające dni w swe panowanie
A wtedy dokona się i skończy me proroctwo.
Aura wokół zrobiła się nieprzyjemna, a nawet przerażająca. Strach zalęgł się w każdym, kto był pobliżu — strach o przyszłość, o przetrwanie. Irracjonalna obawa o niedożycie do rana. Światło zgasło momentalnie, a chłopiec upadł w wodę, w ciemność, pomiędzy pozostałe dzieci. Kryształowa kula potoczyła się po ziemi, zatrzymując w grząskim, podmywanym co chwilę piachu. Zatrzymani czarodzieje ruszyli znów do wody. Jeden z nich krzyknął wściekle na swoje dzieci, próbując skarcić je za głupie zabawy i brak dojrzałości, jedna z kobiet złapała w ramiona mokrą dziewczynkę, która zanosiła się płaczem i przytuliła ją mocno do siebie. Skupisko światła i kobiecy głos, który poniósł się wokół nie dotarły do dalszych ognisk, choć zwróciły uwagę reszty uczestników festiwalu. Ci, biorąc ten widok za niegroźny incydent, formę zabawy lub pokazu zaczęli klaskać, śmiać się, aż powrócili do swoich czynności. Dwa pobliskie ogniska nie podzielały dalszych chęci do zabawy. Niepokój w grupce czarodziejów był silny. Ktoś pobiegł po kogoś znajomego, ktoś stał nieruchomo, nie wiedząc co myśleć, a jeszcze ktoś inny ruszył ku dzieciom, próbując rozeznać się — co tak właściwie miało miejsce na wybrzeżu.
Sześcioletni chłopiec leżał nieprzytomny częściowo w wodzie.
Podkład.
Ramsey Mulciber
Północ zbliżała się wielkimi krokami, i choć zwykle byłoby to nie do pomyślenia, to wciąż pozwalałem Jarvisowi na kontynuowanie zabawy w towarzystwie poznanych na plaży dzieciaków; festiwal rządził się swoimi prawami, zaburzał cykl dnia i nocy, a także kusił oderwaniem od rutyny, codzienności – najwidoczniej nie tylko mnie. Mały Sykes często narzekał na brak nowych kolegów i koleżanek, na to ile czasu spędzał zaszyty w sercu lasu, toteż błagalne spojrzenie, którym mnie uraczył, a także powtarzane w kółko „proszę”, przełamały resztki skrupulatnie pielęgnowanego oporu. Nie potrafiłem mu odmówić; przynajmniej nie tego dnia, nie w tej sytuacji. Westchnąłem tylko w ramach kapitulacji, poczochrałem mu włosy i zachęciłem do korzystania z obecności innych młodzików; byle nie oddalał się zbytnio, nie znikał z mojego pola widzenia. Choć z drugiej strony, przecież co takiego mogło mu się tutaj stać? Przy mnie, przy tych wszystkich czarodziejach.
Zerkałem ku niemu raz po raz, gawędząc jednocześnie z zebranymi wokół ogniska dorosłymi; jednych znałem lepiej, innych gorzej, to jednak bez znaczenia. Podczas obchodów Lughnasadh wszyscy odnosili się do siebie z sympatią, zapomnianą z powodu wojennej zawieruchy otwartością. Ja zaś szukałem okazji, by odpocząć, również od siebie samego i gnębiących mnie w najmniej odpowiednich momentach myśli; szukałem pretekstu, by zapalić kolejnego papierosa i wziąć kolejny łyk fermentowanego miodu. I szło mi to całkiem nieźle, szukanie tych pretekstów, folgowanie swym pragnieniom; tu uśmiechnąłem się do jakiejś płomiennowłosej dzierlatki, tam wdałem w dyskusję na temat aetonanów ze starszym jegomościem. Rozbrzmiewająca w nocnej ciszy muzyka tylko zachęcała do porzucenia rozsądku, do zapomnienia się w celtyckim rytmie, w pięknie tej nocy; pięknie jednak upiornym, bo królował nad nami nie księżyc, a pobłyskująca czerwienią kometa.
I na krótką chwilę naprawdę zapomniałem o troskach, o zmartwieniach, tak jak tego sobie życzyłem. Wszystko było dobrze, tak przynajmniej myślałem, aż do mych uszu nie dotarł ten mrożący krew w żyłach dźwięk: pisk dzieci. I to pisk, który nie mieszał się ze śmiechem, z przekomarzaniem się, z oburzeniem na kolejną śmigającą w powietrzu kulę lepkiego piasku. – Kurwa. – Tylko tyle byłem w stanie z siebie wyrzucić; nie widziałem Jarvisa. Nie było go obok, nie było go kilka metrów dalej, nie było go przy mnie. Gdzie moje dziecko. – Kurwa – powtórzyłem, czując jak panika wzbiera, jak nagle trzeźwieję, a policzki zaczynają płonąć żywym ogniem. Nie dbałem o to, co pomyślą sobie o mnie inni, czy zniesmaczą ich kolejne przekleństwa, wszak najważniejszym było, by odnaleźć Jarvisa, już, teraz. Przekonać się, że jest cały i zdrowy.
Rzuciłem się do przodu, w kierunku majaczących w półmroku dzieci, nie myśląc nawet o tym, że buty zostawiłem przy ognisku, że zapadałem się w chłodnym, mokrym piasku. – JARVIS? – ryknąłem, strzelając oczami, próbując wypatrzyć go wśród niewielkich, skupionych w jednym miejscu sylwetek. Co tam się, u licha ciężkiego, wydarzyło. – JARVIS! – powtórzyłem głośno, gniewnie, chcąc go jak najszybciej odszukać, obejrzeć, zabrać do domu; nie byłem zły na niego, a na siebie, na swoją głupotę, idiotyczne pragnienie zapomnienia o całym świecie. Na pokusę, której powinienem być w stanie się oprzeć. – Co do... – przystanąłem w pół kroku, gdy dziwne światło niewiadomego pochodzenia stało się na tyle ostre, jaskrawe, że nie mogłem mu się dłużej przyglądać; przesłoniłem oczy ramieniem, a serce podeszło mi do gardła, gdy od morza, od strony tej światłości, dotarł do mnie głos kobiety. Skąd tam wzięła się kobieta? Nie rozumiałem, co oznaczają te słowa, o ile w ogóle miały one jakieś znaczenie, jakiś sens. Wąż utkany z mroku? Noc weźmie wszystkie pozostające dni w swe panowanie...? Do strachu o syna, o jego zdrowie i życie, dołączył jeszcze lęk o wszystko inne; o to, czy znów świat zatrzęsie się w posadach, niebo przetnie kolejne dziwo, nie padniemy ofiarą wzburzonego żywiołu. Niczego już nie byłem pewien, a po smakującej miodem beztrosce nie został nawet ślad.
Głos przebrzmiał, ucichł równie nagle co się objawił, i znów zaatakowały mnie pozostałe dźwięki; płacz dzieci, krzyki rodziców, szum morza i odległa, wyjęta z innej bajki muzyka. – Jarvis? – powtórzyłem z naciskiem, z lękiem, niemalże nie poznając swego własnego głosu; łamiącego się pod naporem coraz silniejszych emocji. Czy to mógł być on, moje dziecko, tam w wodzie...? Bez zawahania ruszyłem ku maluchowi, który jeszcze przed chwilą jaśniał niczym gwiazda, który wyginał się w nienaturalnej, przerażającej pozie, a teraz leżał bez ruchu, obmywany przez chłodne, nieczułe fale.
Musiałem go stąd zabrać. Kimkolwiek był.[bylobrzydkobedzieladnie]
Zerkałem ku niemu raz po raz, gawędząc jednocześnie z zebranymi wokół ogniska dorosłymi; jednych znałem lepiej, innych gorzej, to jednak bez znaczenia. Podczas obchodów Lughnasadh wszyscy odnosili się do siebie z sympatią, zapomnianą z powodu wojennej zawieruchy otwartością. Ja zaś szukałem okazji, by odpocząć, również od siebie samego i gnębiących mnie w najmniej odpowiednich momentach myśli; szukałem pretekstu, by zapalić kolejnego papierosa i wziąć kolejny łyk fermentowanego miodu. I szło mi to całkiem nieźle, szukanie tych pretekstów, folgowanie swym pragnieniom; tu uśmiechnąłem się do jakiejś płomiennowłosej dzierlatki, tam wdałem w dyskusję na temat aetonanów ze starszym jegomościem. Rozbrzmiewająca w nocnej ciszy muzyka tylko zachęcała do porzucenia rozsądku, do zapomnienia się w celtyckim rytmie, w pięknie tej nocy; pięknie jednak upiornym, bo królował nad nami nie księżyc, a pobłyskująca czerwienią kometa.
I na krótką chwilę naprawdę zapomniałem o troskach, o zmartwieniach, tak jak tego sobie życzyłem. Wszystko było dobrze, tak przynajmniej myślałem, aż do mych uszu nie dotarł ten mrożący krew w żyłach dźwięk: pisk dzieci. I to pisk, który nie mieszał się ze śmiechem, z przekomarzaniem się, z oburzeniem na kolejną śmigającą w powietrzu kulę lepkiego piasku. – Kurwa. – Tylko tyle byłem w stanie z siebie wyrzucić; nie widziałem Jarvisa. Nie było go obok, nie było go kilka metrów dalej, nie było go przy mnie. Gdzie moje dziecko. – Kurwa – powtórzyłem, czując jak panika wzbiera, jak nagle trzeźwieję, a policzki zaczynają płonąć żywym ogniem. Nie dbałem o to, co pomyślą sobie o mnie inni, czy zniesmaczą ich kolejne przekleństwa, wszak najważniejszym było, by odnaleźć Jarvisa, już, teraz. Przekonać się, że jest cały i zdrowy.
Rzuciłem się do przodu, w kierunku majaczących w półmroku dzieci, nie myśląc nawet o tym, że buty zostawiłem przy ognisku, że zapadałem się w chłodnym, mokrym piasku. – JARVIS? – ryknąłem, strzelając oczami, próbując wypatrzyć go wśród niewielkich, skupionych w jednym miejscu sylwetek. Co tam się, u licha ciężkiego, wydarzyło. – JARVIS! – powtórzyłem głośno, gniewnie, chcąc go jak najszybciej odszukać, obejrzeć, zabrać do domu; nie byłem zły na niego, a na siebie, na swoją głupotę, idiotyczne pragnienie zapomnienia o całym świecie. Na pokusę, której powinienem być w stanie się oprzeć. – Co do... – przystanąłem w pół kroku, gdy dziwne światło niewiadomego pochodzenia stało się na tyle ostre, jaskrawe, że nie mogłem mu się dłużej przyglądać; przesłoniłem oczy ramieniem, a serce podeszło mi do gardła, gdy od morza, od strony tej światłości, dotarł do mnie głos kobiety. Skąd tam wzięła się kobieta? Nie rozumiałem, co oznaczają te słowa, o ile w ogóle miały one jakieś znaczenie, jakiś sens. Wąż utkany z mroku? Noc weźmie wszystkie pozostające dni w swe panowanie...? Do strachu o syna, o jego zdrowie i życie, dołączył jeszcze lęk o wszystko inne; o to, czy znów świat zatrzęsie się w posadach, niebo przetnie kolejne dziwo, nie padniemy ofiarą wzburzonego żywiołu. Niczego już nie byłem pewien, a po smakującej miodem beztrosce nie został nawet ślad.
Głos przebrzmiał, ucichł równie nagle co się objawił, i znów zaatakowały mnie pozostałe dźwięki; płacz dzieci, krzyki rodziców, szum morza i odległa, wyjęta z innej bajki muzyka. – Jarvis? – powtórzyłem z naciskiem, z lękiem, niemalże nie poznając swego własnego głosu; łamiącego się pod naporem coraz silniejszych emocji. Czy to mógł być on, moje dziecko, tam w wodzie...? Bez zawahania ruszyłem ku maluchowi, który jeszcze przed chwilą jaśniał niczym gwiazda, który wyginał się w nienaturalnej, przerażającej pozie, a teraz leżał bez ruchu, obmywany przez chłodne, nieczułe fale.
Musiałem go stąd zabrać. Kimkolwiek był.[bylobrzydkobedzieladnie]
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Ostatnio zmieniony przez Everett Sykes dnia 23.10.23 17:26, w całości zmieniany 8 razy
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
9.08
Starał się jak najczęściej przebywać na Festiwalu z Addą, przyjaciółmi i rodziną, łapczywie korzystając z - być może ostatnich - chwil wspólnej zabawy i spokoju. Świadomość kończącego się zawieszenia broni i wiedza o życiu kiełkującym przed sercem żony tym bardziej wzmożyła potrzebę budowania beztroskich wspomnień. Co prawda, nie był już w stanie być beztroski, nie gdy myślał o kończącym się zawieszeniu broni i niebezpieczeństwach czyhających na żonę i siostry i dziecko — ale próbował sprawiać takie wrażenie przy nieco przygaszonej Addzie, wyciągając ją z powrotem na Festiwal po przerwie na spakowanie Gajówki i śledztwo w sprawie Louisa. To, czego dowiedzieli się o jego zajęciach i śmierci, musiało odcisnąć na żonie mocne piętno, ale nie mieli luksusu czasu. Jeśli chcieli zapomnieć się w zabawie, mieli na to tylko kilka ostatnich dni. Korzystając z faktu, że Adda czuła się lepiej — odkąd wiedział o jej objawach, czyli od doby, stał się wręcz nachalny w dopytywaniu o jej samopoczucie — zostali na plaży aż do późna, czasem tańcząc, czasem spacerując, czasem nadganiając towarzyskie zaległości, a czasem po prostu siedząc z jej policzkiem opartym o jego ramię.
-Patrz jak fajnie się bawią. - siedzieli na piasku, patrząc na w fale i gwiazdy, aż Mike dojrzał grupkę szukających czegoś w wodzie dzieci. Chwilę wcześniej wpatrywał się zamyślony w profil żony, umknął mu więc moment, w którym jeden z chłopców potknął się i rozpłakał. Wrócił do nich wzrokiem dopiero, gdy szukały "skarbu" i uśmiechnął się blado, jakby próbując żonie zasygnalizować, że pomimo początkowego szoku oswaja się z myślą o dziecku. Zaraz zapyta, czy Adda aby nie jest już śpiąca, ale chyba chciał przeciągnąć te błogie chwile na plaży...
...aż zmrużył oczy, widząc nienaturalne, niepokojące światło, bijące od chłopięcej sylwetki. Odruchowo sięgnął po różdżkę i zerwał się na nogi, osłaniając własnym ciałem żonę, ale zanim zdążył zareagować - rozbrzmiały upiorne słowa. Zmrużył oczy, ale nigdzie nie widział żadnej kobiety, głos dochodził wprost z ust malca. Nie znał się na przepowiedniach ani na astronomii - tego drugiego żałował, gdy wybrzmiały dziwne słowa. Wenus i Jowisz? Gdyby był spokojniejszy, próbowałby sobie przypomnieć, czy widział je gdzieś w atlasie w powiązaniu z następną pełnią - ale nerwowo obejrzał się najpierw na żonę, potem z powrotem na dziecko. Coś upadło w piach.
-Adda, w porządku? - nachylił się nad nią, pomógł jej wstać. -Chodźmy do domu, tylko... - obejrzał się znów na kulę, nie dawała mu spokoju. -Nie ruszajcie tego! - krzyknął (niezbyt przyjemnie) w stronę dzieci stojących nieopodal. Trzymając żonę za rękę postąpił o kilka kroków bliżej. -Festivo. - mruknął, zaniepokojony, celując w stronę tego czegoś w piasku i chłop....
...gdzie był chłopiec? Musiał patrzeć na Addę pomiędzy momentem, w którym upuszczał coś na ziemię, a tracił przytomność.
-W wodzie. - powiedział na głos, puszczając dłoń Addy. Ktoś już tam biegł, krzyczał głośno, znał ten głos...
-To Sykes? - upewnił się, a lekkie skinięcie jej głowy wystarczyło, by biegł już do wody, za Everettem, gotów mu pomóc.
poświęcam akcję na Festivo w stronę kuli i miejsca w którym stał chłopiec, ale zaraz potem próbuję biec do wody za Everettem!
Starał się jak najczęściej przebywać na Festiwalu z Addą, przyjaciółmi i rodziną, łapczywie korzystając z - być może ostatnich - chwil wspólnej zabawy i spokoju. Świadomość kończącego się zawieszenia broni i wiedza o życiu kiełkującym przed sercem żony tym bardziej wzmożyła potrzebę budowania beztroskich wspomnień. Co prawda, nie był już w stanie być beztroski, nie gdy myślał o kończącym się zawieszeniu broni i niebezpieczeństwach czyhających na żonę i siostry i dziecko — ale próbował sprawiać takie wrażenie przy nieco przygaszonej Addzie, wyciągając ją z powrotem na Festiwal po przerwie na spakowanie Gajówki i śledztwo w sprawie Louisa. To, czego dowiedzieli się o jego zajęciach i śmierci, musiało odcisnąć na żonie mocne piętno, ale nie mieli luksusu czasu. Jeśli chcieli zapomnieć się w zabawie, mieli na to tylko kilka ostatnich dni. Korzystając z faktu, że Adda czuła się lepiej — odkąd wiedział o jej objawach, czyli od doby, stał się wręcz nachalny w dopytywaniu o jej samopoczucie — zostali na plaży aż do późna, czasem tańcząc, czasem spacerując, czasem nadganiając towarzyskie zaległości, a czasem po prostu siedząc z jej policzkiem opartym o jego ramię.
-Patrz jak fajnie się bawią. - siedzieli na piasku, patrząc na w fale i gwiazdy, aż Mike dojrzał grupkę szukających czegoś w wodzie dzieci. Chwilę wcześniej wpatrywał się zamyślony w profil żony, umknął mu więc moment, w którym jeden z chłopców potknął się i rozpłakał. Wrócił do nich wzrokiem dopiero, gdy szukały "skarbu" i uśmiechnął się blado, jakby próbując żonie zasygnalizować, że pomimo początkowego szoku oswaja się z myślą o dziecku. Zaraz zapyta, czy Adda aby nie jest już śpiąca, ale chyba chciał przeciągnąć te błogie chwile na plaży...
...aż zmrużył oczy, widząc nienaturalne, niepokojące światło, bijące od chłopięcej sylwetki. Odruchowo sięgnął po różdżkę i zerwał się na nogi, osłaniając własnym ciałem żonę, ale zanim zdążył zareagować - rozbrzmiały upiorne słowa. Zmrużył oczy, ale nigdzie nie widział żadnej kobiety, głos dochodził wprost z ust malca. Nie znał się na przepowiedniach ani na astronomii - tego drugiego żałował, gdy wybrzmiały dziwne słowa. Wenus i Jowisz? Gdyby był spokojniejszy, próbowałby sobie przypomnieć, czy widział je gdzieś w atlasie w powiązaniu z następną pełnią - ale nerwowo obejrzał się najpierw na żonę, potem z powrotem na dziecko. Coś upadło w piach.
-Adda, w porządku? - nachylił się nad nią, pomógł jej wstać. -Chodźmy do domu, tylko... - obejrzał się znów na kulę, nie dawała mu spokoju. -Nie ruszajcie tego! - krzyknął (niezbyt przyjemnie) w stronę dzieci stojących nieopodal. Trzymając żonę za rękę postąpił o kilka kroków bliżej. -Festivo. - mruknął, zaniepokojony, celując w stronę tego czegoś w piasku i chłop....
...gdzie był chłopiec? Musiał patrzeć na Addę pomiędzy momentem, w którym upuszczał coś na ziemię, a tracił przytomność.
-W wodzie. - powiedział na głos, puszczając dłoń Addy. Ktoś już tam biegł, krzyczał głośno, znał ten głos...
-To Sykes? - upewnił się, a lekkie skinięcie jej głowy wystarczyło, by biegł już do wody, za Everettem, gotów mu pomóc.
poświęcam akcję na Festivo w stronę kuli i miejsca w którym stał chłopiec, ale zaraz potem próbuję biec do wody za Everettem!
Can I not save one
from the pitiless wave?
Ostatnio zmieniony przez Michael Tonks dnia 04.12.23 16:06, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 38
'k100' : 38
Kiedy kończyła zamianę w biurze - ostatnio wolniejszym przez panujące zawieszenie broni - jadła coś w locie kierując się prosto ku Festiwalowi. By odpoczywać? W pewien sposób z pewnością, bardziej jednak wolała być blisko wszystkiego na wszelki wypadek. Opuściła spotkanie w Oazie, nie będąc w stanie pomóc i zareagować, gdy stało się najgorsze. Nie chciała, by sytuacja powtórzyła się ponownie. Choć skłamałaby mówiąc, że w niektóre dni nie pozwalała sobie wypić czarkę miodu więcej, niż normalnie. Alkohol rozluźniał przyjemnie odsuwając na bok troski - zwłaszcza o ponuro lśniącą się na niebie kometę. Dzisiaj zjawiła się późno, było już ciemno - ale festiwalowa zabawa od dni ciągnęła się długo. Zostawiając miotłę w prowizorycznym namiocie który skleciła dla siebie ruszyła w stronę ognisk. Z dłońmi w kieszeniach spodni - nie kłopocząc się tym, by na tą ostatnią chwilę dnia przebrać się w coś bardziej kobiecego ruszyła w stronę ognisk pewna, że kogoś tam znajdzie, że trafi na kogoś z kim zamieni kilka zdań. Zdawało jej się, że dostrzegła przy jednym z ognisk sylwetkę Syksa, ku niej postanawiając skierować swoje kroki. Rozglądając się wokół, na chwilę zawieszając spojrzenie na bawiąc się dzieciaki - nie potrafiąc powstrzymać bólu ściśniętego serca odwróciła spojrzenie.
Nie powinna.
Zdążyła ledwie stanąć obok, ale Sykes zdawał się już w amoku nie dostrzegając jej nawet chyba a rozchodzący się po plaży płacz ściągnął jej uwagę odciągając od klnącego mężczyzny - choć nie potrafiła jasno określić powodów jego niepokoju i złości. Płacz ustał, zdając się jedynie dziecięcą niezgodą.
- Sykes? - zapytała, wracając tęczówkami do mężczyzny, mrużąc lekko oczy. Ale Sykes odchodził, a Just nie goniła za nim, jedynie odprowadzając go spojrzeniem.
Światło które zalało wszystko obiło mocniej sercem Just skupiając jej spojrzenie. Mimowolnie odwracając stopy jako drugiej, pozwalając im iść w ślad za Jaraethem. Kroki mieszały się w nierównym tempie. Przeczucie? Być może. A może to niepokój znajomego ściągnął ją za sobą. Wykrzywiona sylwetka i drżące strachem dziecięce głoski wyciągnęły z niej bieg w czasie którego wysunęła różdżkę z rękawa.
Szlag.
Przemknęło przez myśl szybciej, niż przez usta. Uniosła rękę, żeby osłonić się przed światłem mimowolnie zwalniając. Ale nie przestając się zbliżać. Poczuła jak dreszcz przebiega jej przez kark, kiedy malec się odezwał. Wróżba? Przepowiednia? Szlag na nich znała się tyle co na sukniach - wiedziała że były. Skupiła się jednak na niej. Kurwa - niewybredne słowo rozlało się w jej głowie. Cokolwiek to nie znaczyło, nie znaczyło nic dobrego. Od początku czuła, że pieprzona kometa nie zwiastuje nic dobrego i jak myślała - to ona miała być drugim słońcem z padających słów przepowiedni. Zerknęła na nią, stawiając kolejny krok. Mimo paraliżującego serce niepokoju.
Nie pozwoli.
Stanęła w pobliżu kuli - nie dotykając jej, ale mając ją blisko, odgradzając od każdego wokół pilnując by nikt więcej jej nie dotknął. Przeszukała nerwowym spojrzeniem okolicę. Dzieciak. Dzieciak był priorytetem. Dostrzegła go i zbliżającą się do niego większą sylwetkę. Na razie pomijając harmider który rozległ się wokół, skupiona na dwóch rzeczach - zabezpieczeniu kuli i zdrowiu dziecka. A zaraz drugą. - Mike! - krzyknęła alarmując go o swojej obecności. dostrzegając brata. Wiedział, że zna magię leczniczą.
- Jestem Tonks. - wypowiedziała uznając, że kiedy się przedstawi, obejdzie się zbędna przepychanka o to kto ma rację. - Niech nikt nie dotyka niczego, czego właściwości nie jest pewien. - wydała pierwsze z poleceń. - Czy któreś z dzieci jest ranne?! - zapytała unosząc głos do góry. Czy kula oddziaływała tylko na to, które ją trzymało? Liczyła, że sylwetka, która ruszyła w kierunku chłopca trzymającego kulę pozwolą mu przetrwać najgorsze. Zerknęła na przedmiot, powinna go sprawdzić, ale drażnienie się z nim tutaj, pośród tłumu, kiedy nie wiedzieli z czym mieli do czynienia, było nierozważne. Dlatego uniosła głowę wyżej, stając nad kulą. Zajmą się nią, kiedy opanują sytuację tutaj.
Nie powinna.
Zdążyła ledwie stanąć obok, ale Sykes zdawał się już w amoku nie dostrzegając jej nawet chyba a rozchodzący się po plaży płacz ściągnął jej uwagę odciągając od klnącego mężczyzny - choć nie potrafiła jasno określić powodów jego niepokoju i złości. Płacz ustał, zdając się jedynie dziecięcą niezgodą.
- Sykes? - zapytała, wracając tęczówkami do mężczyzny, mrużąc lekko oczy. Ale Sykes odchodził, a Just nie goniła za nim, jedynie odprowadzając go spojrzeniem.
Światło które zalało wszystko obiło mocniej sercem Just skupiając jej spojrzenie. Mimowolnie odwracając stopy jako drugiej, pozwalając im iść w ślad za Jaraethem. Kroki mieszały się w nierównym tempie. Przeczucie? Być może. A może to niepokój znajomego ściągnął ją za sobą. Wykrzywiona sylwetka i drżące strachem dziecięce głoski wyciągnęły z niej bieg w czasie którego wysunęła różdżkę z rękawa.
Szlag.
Przemknęło przez myśl szybciej, niż przez usta. Uniosła rękę, żeby osłonić się przed światłem mimowolnie zwalniając. Ale nie przestając się zbliżać. Poczuła jak dreszcz przebiega jej przez kark, kiedy malec się odezwał. Wróżba? Przepowiednia? Szlag na nich znała się tyle co na sukniach - wiedziała że były. Skupiła się jednak na niej. Kurwa - niewybredne słowo rozlało się w jej głowie. Cokolwiek to nie znaczyło, nie znaczyło nic dobrego. Od początku czuła, że pieprzona kometa nie zwiastuje nic dobrego i jak myślała - to ona miała być drugim słońcem z padających słów przepowiedni. Zerknęła na nią, stawiając kolejny krok. Mimo paraliżującego serce niepokoju.
Nie pozwoli.
Stanęła w pobliżu kuli - nie dotykając jej, ale mając ją blisko, odgradzając od każdego wokół pilnując by nikt więcej jej nie dotknął. Przeszukała nerwowym spojrzeniem okolicę. Dzieciak. Dzieciak był priorytetem. Dostrzegła go i zbliżającą się do niego większą sylwetkę. Na razie pomijając harmider który rozległ się wokół, skupiona na dwóch rzeczach - zabezpieczeniu kuli i zdrowiu dziecka. A zaraz drugą. - Mike! - krzyknęła alarmując go o swojej obecności. dostrzegając brata. Wiedział, że zna magię leczniczą.
- Jestem Tonks. - wypowiedziała uznając, że kiedy się przedstawi, obejdzie się zbędna przepychanka o to kto ma rację. - Niech nikt nie dotyka niczego, czego właściwości nie jest pewien. - wydała pierwsze z poleceń. - Czy któreś z dzieci jest ranne?! - zapytała unosząc głos do góry. Czy kula oddziaływała tylko na to, które ją trzymało? Liczyła, że sylwetka, która ruszyła w kierunku chłopca trzymającego kulę pozwolą mu przetrwać najgorsze. Zerknęła na przedmiot, powinna go sprawdzić, ale drażnienie się z nim tutaj, pośród tłumu, kiedy nie wiedzieli z czym mieli do czynienia, było nierozważne. Dlatego uniosła głowę wyżej, stając nad kulą. Zajmą się nią, kiedy opanują sytuację tutaj.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Tegoroczny festiwal lata, choć usiłowała bawić się świetnie, nie potrafił przynieść Sue tyle radości, co kiedyś. Miała wrażenie, że ciągle czegoś lub kogoś szuka, z tyłu głowy majaczyło obozowisko nad rzeką Lathkill, do którego zaglądała regularnie, w myśli wkradały się całkiem świeże wieści o śmierci przyjaciela, przeklęta kometa wisiała nad głowami, swoją paskudną aurą nie zwiastując nic dobrego. Lovegood parę razy oddała się tańcom, próbując ruchem odgonić choć część lęków i trosk, te jednak ciągle wracały, jak fale obmywające brzeg. Nie mogła zupełnie odpocząć. Jedna, jedyna noc po rytuale oczyszczenia przyniosła błogi sen, lecz od wtedy minęło już kilka dób i znów zamartwiała się bliskimi - tym razem błądziła w poszukiwaniu rodzeństwa, jak na złość zapadli się pod ziemię, nikt nic nie widział, nikt nic nie słyszał, więc brnęła z determinacją wypisaną na twarzy. I nic. Ani śladu.
Wkrótce dotarła na wybrzeże. Zwolniwszy nieco włóczyła się od ogniska do ogniska, tłumacząc sobie uparcie, że przecież nic się nie dzieje i w końcu na siebie trafią, a ona powinna, wzorem innych uczestników wspaniałego święta, pozwolić sobie na większy luz. Tylko jak? Wdała się w kilka rozmów, łyknęła nawet miodu, symbolicznie dzielonego z nieznajomymi. Ciekawskie ucho wychwyciło temat aetonanów, przysłuchiwała się mężczyznom przez moment, z dwóch kroków próbując rozpoznać całkiem znajomą twarz, której przyglądała się niezbyt dyskretnie spod zmrużonych powiek. Olśniło ją po chwili - lipcowe fatum i biedny lelek, udręczony światłem komety, dzięki panu Sykesowi trafił wtedy do rezerwatu znikaczy. Ciepłym uśmiechem powitała Everetta, rzucając obu mężczyznom uprzejme dobry wieczór, nim wdała się w rozmowę o magicznych stworzeniach, co, jak zwykle, pochłonęło uwagę bez reszty. Do czasu.
Dreszcz przebiegł po plecach, gdy oślepiający rozbłysk oślepiał stojące najbliżej osoby. Groza rozlewała się po ciele, znów ten okropny lęk, wstrzymujący oddech, gdy napierał uparcie na pierś. Sue zmrużyła oczy, próbując dojrzeć coś pomiędzy światłem, a chwilę później nieznajomy głos dotarł do uszu. Próbowała zapamiętać każde słowo, z drżącym sercem, ale co z tym krzyczącym dzieckiem? Popłoch rodziców utrudniał odnalezienie się w sytuacji, a ona, wiedziona instynktami, pokonała parę kroków ku wodzie, mimo strachu gotowa do reakcji. Tego nauczyły ją ostatnie lata i liczne pogrzeby. Różdżka machinalnie wylądowała w dłoni, objęta ciasno dłonią. Słowa przepowiedni - bo czym innym mogła być ta rymowanka? - brzmiały źle, bardzo źle, ciężko i złowróżbnie. Rzuciła się pędem razem z Sykesem, dostrzegając kątem oka znajomą sylwetkę Michaela, z którym zdołała tylko wymienić spojrzenia. Była z nim Adriana, kolejna znajoma twarz, lekka otucha w strasznych okolicznościach. I Justine, zdaje się, rozpoznała jej głos.
- Żyje? - zapytała, bez wahania lądując na kolanach obok nieprzytomnego dziecka. - Uzdrowiciel, potrzebny nam uzdrowiciel - wymamrotała, pochylając się nad chłopcem, chcąc dłonią sprawdzić jego puls i oddech, niewzruszona zimnymi falami przesiąkającymi przez materiał.
| anatomia II
Wkrótce dotarła na wybrzeże. Zwolniwszy nieco włóczyła się od ogniska do ogniska, tłumacząc sobie uparcie, że przecież nic się nie dzieje i w końcu na siebie trafią, a ona powinna, wzorem innych uczestników wspaniałego święta, pozwolić sobie na większy luz. Tylko jak? Wdała się w kilka rozmów, łyknęła nawet miodu, symbolicznie dzielonego z nieznajomymi. Ciekawskie ucho wychwyciło temat aetonanów, przysłuchiwała się mężczyznom przez moment, z dwóch kroków próbując rozpoznać całkiem znajomą twarz, której przyglądała się niezbyt dyskretnie spod zmrużonych powiek. Olśniło ją po chwili - lipcowe fatum i biedny lelek, udręczony światłem komety, dzięki panu Sykesowi trafił wtedy do rezerwatu znikaczy. Ciepłym uśmiechem powitała Everetta, rzucając obu mężczyznom uprzejme dobry wieczór, nim wdała się w rozmowę o magicznych stworzeniach, co, jak zwykle, pochłonęło uwagę bez reszty. Do czasu.
Dreszcz przebiegł po plecach, gdy oślepiający rozbłysk oślepiał stojące najbliżej osoby. Groza rozlewała się po ciele, znów ten okropny lęk, wstrzymujący oddech, gdy napierał uparcie na pierś. Sue zmrużyła oczy, próbując dojrzeć coś pomiędzy światłem, a chwilę później nieznajomy głos dotarł do uszu. Próbowała zapamiętać każde słowo, z drżącym sercem, ale co z tym krzyczącym dzieckiem? Popłoch rodziców utrudniał odnalezienie się w sytuacji, a ona, wiedziona instynktami, pokonała parę kroków ku wodzie, mimo strachu gotowa do reakcji. Tego nauczyły ją ostatnie lata i liczne pogrzeby. Różdżka machinalnie wylądowała w dłoni, objęta ciasno dłonią. Słowa przepowiedni - bo czym innym mogła być ta rymowanka? - brzmiały źle, bardzo źle, ciężko i złowróżbnie. Rzuciła się pędem razem z Sykesem, dostrzegając kątem oka znajomą sylwetkę Michaela, z którym zdołała tylko wymienić spojrzenia. Była z nim Adriana, kolejna znajoma twarz, lekka otucha w strasznych okolicznościach. I Justine, zdaje się, rozpoznała jej głos.
- Żyje? - zapytała, bez wahania lądując na kolanach obok nieprzytomnego dziecka. - Uzdrowiciel, potrzebny nam uzdrowiciel - wymamrotała, pochylając się nad chłopcem, chcąc dłonią sprawdzić jego puls i oddech, niewzruszona zimnymi falami przesiąkającymi przez materiał.
| anatomia II
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
Odkąd wyjaśniła się sprawa Louisa czuła jakiś dziwny spokój podszyty melancholią; wciąż bez trudu wpadała w swój sztandarowy, lekko kokieteryjny nastrój, wciąż bez trudu przychodziło jej nawiązywanie nowych kontaktów, czy też odświeżanie starych. Spędzanie czasu z mężem rzadko przecinał przykry rys rodzinnej przeszłości, poza tym, przy Michaelu jakoś łatwo było zachować dobry humor, łatwo było się cieszyć i śmiać. Sprawa miała się nieco inaczej, gdy zostawali sami; popadała wtedy w lekkie zamyślenie, przywoływała do siebie różne wspomnienia związane z bratem. Jednak nie po to by roztrząsać, ale po to, by się pożegnać.
Festiwal Lata dobiegał końca, a wraz z nim na nowo wzrastała wizja powrotu do wojennej rzeczywistości; Adda cały pozostały czas planowała spędzić u boku męża, czy to na zabawie, czy to na włóczeniu się po okolicy, czy na oglądaniu przypływów i odpływów. Bliskość zawsze pomagała jej się pozbierać, dotyk leczył, podobnie jak opiekuńcze pocałunki w czoło czy czubek głowy.
Chłodny powiew morskiego wiatru rozwiał jej włosy, poruszył materiałem zwiewnej sukienki, wywołując średnio przyjemny dreszcz. Pogoda wciąż była ładna, ale jednak tak późną porą robiło się już chłodno, a ona nie wzięła nawet szala by zarzucić go sobie na ramiona. Błogi moment spokoju trwał w najlepsze, a słowa Michaela przywołały nieśmiały uśmiech na jej wargi i zwabiły spojrzenie w stronę dokazujących dzieci.
― O tej porze powinny już dawno spać ― odparła z cieniem rozbawienia w głosie i spojrzała spod oka w kierunku czarodzieja. Po początkowym szoku nie było już nawet śladu, a w błękitnych oczach dostrzegała jakby coś na kształt akceptacji. Chciała go nawet zapytać, czy swojemu potencjalnemu synowi pozwoliłby ganiać po północy po wybrzeżu, ale Michael alarmująco zmrużył oczy, a cała błogość, spokój i rozleniwienie nagle odpłynęły z jego twarzy, zwiastując kłopoty. Adda momentalnie podążyła za jego spojrzeniem, a jaśniejący kształt w oddali sprawił, że strach ścisnął ją za serce. Wypowiedziane przez malca słowa zakotłowały się w jej głowie, wplątały w myśli i ostatecznie zakotwiczyły w pamięci, wraz z niecodziennym i bardzo niepokojącym obrazkiem.
Natychmiast skorzystała z oferowanej jej dłoni i podciągnęła się, przeskakując spojrzeniem od twarzy zatroskanego męża, do akcji przy brzegu.
― Tak, wszystko w porządku ― potwierdziła szybko, przytomnie. ― Nie, tam… ― dziwna kula przyciągała jej uwagę jak magnes, a wiedziona krukońską ciekawością Adda chciała przekonać się co to takiego i czy da się tego do czegoś użyć; ewentualnie, czy nie sprawia zagrożenia.
Podeszła bliżej, nieco mocniej zaciskając palce na dłoni Michaela. Miała złe przeczucia, potęgowane jeszcze przez głos... Adda strzeliła spojrzeniem gdzieś w bok, doszukując się źródła znajomego dźwięku, a jakby w tym samym momencie Michael też puścił się przed siebie. Bezwiednie potwierdziła jego przypuszczenia względem tożsamości wołającego, dopiero teraz rejestrując, że faktycznie, to musiał być Everett. A tamto ciało na brzegu…
Zbladła i stanęła wpół kroku, jakby zamieniona w lodową statuetkę. Czy to był Jarvis? Czy to mógł być Jarvis? Mały, kochany Jarvis, z którym biła się na poduszki, budowała fort z koców i prześcieradeł? Krew szumiała jej w uszach, głosy rozbijały się o kolejne fale, czas uciekał.
Miała wrażenie, ze zanim się ruszyła, minęła cała wieczność, podczas której pojawili się inni; rozpoznała w tłumie Just, mignęły jej także jasne włosy Susanne, wesołego duszka przeszłości. Wszyscy skupili się na chłopcu i na dziwnej kuli, pozostawiając lukę w postaci niezaopiekowanej, dość przypadkowej i zdezorientowanej publiczności. Adda szybko wślizgnęła się w nową rolę, przywołała na twarz łagodny uśmiech i zwróciła się do zastygłego w bezruchu czarodzieja:
― Proszę zachować spokój ― powiedziała powoli i wyraźnie, choć ton niósł w sobie stanowczą nutę, którą wypracowała na kursach Wiedźmiej Straży w Ministerstwie. Co im wtedy kładziono do głowy? Ach, funkcjonariusz powinien emanować spokojem i nie dać się sprowokować, nie doprowadzić tym samym do paniki tłumu, bo tłum karmi się postawą funkcjonariusza. ― Chłopiec jest w dobrych rękach, na miejscu działają specjaliści w różnych dziedzinach magii. ― Byli w końcu i aurorzy i Susanne, której domeną była transmutacja, jak sama jej kiedyś wspomniała.
― Proszę pozostać na miejscu i zachować spokój ― upomniała stanowczo jedną z osób, która zmierzała w stronę brzegu, kuli i pracujących czarodziejów i czarownic. ― To nie jest pora na samowolne interwencje, proszę dać im pracować. Zaręczam, sprawa znajduje się w doświadczonych rękach i lada moment będzie już coś wiadomo ― zełgała w żywe oczy, wcale nie będąc pewną ostatnich słów; doświadczenie pomogło jej jednak utrzymać nienaganny, łagodny uśmiech, a w ton wpleść nutę, której trudno było nie ufać. ― Jeśli chce pan pomóc, proszę znaleźć koc lub dwa, na pewno trzeba będzie opatulić nimi dzieci ― poleciła miękko, dobrze wiedząc, że w takich momentach zajęcie czymś rąk i myśli bywa na wagę złota.
| perswazja I, kłamstwo III
Festiwal Lata dobiegał końca, a wraz z nim na nowo wzrastała wizja powrotu do wojennej rzeczywistości; Adda cały pozostały czas planowała spędzić u boku męża, czy to na zabawie, czy to na włóczeniu się po okolicy, czy na oglądaniu przypływów i odpływów. Bliskość zawsze pomagała jej się pozbierać, dotyk leczył, podobnie jak opiekuńcze pocałunki w czoło czy czubek głowy.
Chłodny powiew morskiego wiatru rozwiał jej włosy, poruszył materiałem zwiewnej sukienki, wywołując średnio przyjemny dreszcz. Pogoda wciąż była ładna, ale jednak tak późną porą robiło się już chłodno, a ona nie wzięła nawet szala by zarzucić go sobie na ramiona. Błogi moment spokoju trwał w najlepsze, a słowa Michaela przywołały nieśmiały uśmiech na jej wargi i zwabiły spojrzenie w stronę dokazujących dzieci.
― O tej porze powinny już dawno spać ― odparła z cieniem rozbawienia w głosie i spojrzała spod oka w kierunku czarodzieja. Po początkowym szoku nie było już nawet śladu, a w błękitnych oczach dostrzegała jakby coś na kształt akceptacji. Chciała go nawet zapytać, czy swojemu potencjalnemu synowi pozwoliłby ganiać po północy po wybrzeżu, ale Michael alarmująco zmrużył oczy, a cała błogość, spokój i rozleniwienie nagle odpłynęły z jego twarzy, zwiastując kłopoty. Adda momentalnie podążyła za jego spojrzeniem, a jaśniejący kształt w oddali sprawił, że strach ścisnął ją za serce. Wypowiedziane przez malca słowa zakotłowały się w jej głowie, wplątały w myśli i ostatecznie zakotwiczyły w pamięci, wraz z niecodziennym i bardzo niepokojącym obrazkiem.
Natychmiast skorzystała z oferowanej jej dłoni i podciągnęła się, przeskakując spojrzeniem od twarzy zatroskanego męża, do akcji przy brzegu.
― Tak, wszystko w porządku ― potwierdziła szybko, przytomnie. ― Nie, tam… ― dziwna kula przyciągała jej uwagę jak magnes, a wiedziona krukońską ciekawością Adda chciała przekonać się co to takiego i czy da się tego do czegoś użyć; ewentualnie, czy nie sprawia zagrożenia.
Podeszła bliżej, nieco mocniej zaciskając palce na dłoni Michaela. Miała złe przeczucia, potęgowane jeszcze przez głos... Adda strzeliła spojrzeniem gdzieś w bok, doszukując się źródła znajomego dźwięku, a jakby w tym samym momencie Michael też puścił się przed siebie. Bezwiednie potwierdziła jego przypuszczenia względem tożsamości wołającego, dopiero teraz rejestrując, że faktycznie, to musiał być Everett. A tamto ciało na brzegu…
Zbladła i stanęła wpół kroku, jakby zamieniona w lodową statuetkę. Czy to był Jarvis? Czy to mógł być Jarvis? Mały, kochany Jarvis, z którym biła się na poduszki, budowała fort z koców i prześcieradeł? Krew szumiała jej w uszach, głosy rozbijały się o kolejne fale, czas uciekał.
Miała wrażenie, ze zanim się ruszyła, minęła cała wieczność, podczas której pojawili się inni; rozpoznała w tłumie Just, mignęły jej także jasne włosy Susanne, wesołego duszka przeszłości. Wszyscy skupili się na chłopcu i na dziwnej kuli, pozostawiając lukę w postaci niezaopiekowanej, dość przypadkowej i zdezorientowanej publiczności. Adda szybko wślizgnęła się w nową rolę, przywołała na twarz łagodny uśmiech i zwróciła się do zastygłego w bezruchu czarodzieja:
― Proszę zachować spokój ― powiedziała powoli i wyraźnie, choć ton niósł w sobie stanowczą nutę, którą wypracowała na kursach Wiedźmiej Straży w Ministerstwie. Co im wtedy kładziono do głowy? Ach, funkcjonariusz powinien emanować spokojem i nie dać się sprowokować, nie doprowadzić tym samym do paniki tłumu, bo tłum karmi się postawą funkcjonariusza. ― Chłopiec jest w dobrych rękach, na miejscu działają specjaliści w różnych dziedzinach magii. ― Byli w końcu i aurorzy i Susanne, której domeną była transmutacja, jak sama jej kiedyś wspomniała.
― Proszę pozostać na miejscu i zachować spokój ― upomniała stanowczo jedną z osób, która zmierzała w stronę brzegu, kuli i pracujących czarodziejów i czarownic. ― To nie jest pora na samowolne interwencje, proszę dać im pracować. Zaręczam, sprawa znajduje się w doświadczonych rękach i lada moment będzie już coś wiadomo ― zełgała w żywe oczy, wcale nie będąc pewną ostatnich słów; doświadczenie pomogło jej jednak utrzymać nienaganny, łagodny uśmiech, a w ton wpleść nutę, której trudno było nie ufać. ― Jeśli chce pan pomóc, proszę znaleźć koc lub dwa, na pewno trzeba będzie opatulić nimi dzieci ― poleciła miękko, dobrze wiedząc, że w takich momentach zajęcie czymś rąk i myśli bywa na wagę złota.
| perswazja I, kłamstwo III
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Szalony ferwor beztroskiej, letniej zabawy, zatracał rachubę czasu. Gwarne przestrzenie wypełnione różnorodnymi, rozbestwionymi uczestnikami, przyciągały uwagę, stanowiły prawdziwą, świadomą odskocznię: od problemów, od trosk życia codziennego, w których wojna zajmowała to szczególne i wyjątkowe miejsce. Ogrom strzelistego ogniska, buchał w oddali, gdy wolnym krokiem przemierzał wydeptaną, leśną ścieżkę. Dźwięk celtyckiej muzyki rozbrzmiewał pośród granatowej kotary, wzbogaconej kilkoma rozświetlonymi punktami, cieniutkim księżycem, kawałkiem strzępistego ogona rozżarzonej komety, przysłoniętej rozłożystą płachtą szumiących wierzb i zaznajomionych klonów. Rozmyta przestrzeń kusiła wyrazistym zapachem morskiej soli, zmieszanej z intensywną wonią ziół i palonego drewna. Pojedyncze, rozpędzone jednostki, napotkane na krętej drodze, wirowały w rytm muzyki, nie kontrolowały swych ruchów, wpadając na nieznajomego przechodnia – z brakiem rozwagi i czystą bezradnością. Mężczyzna z lekkim niezadowoleniem odsunął ich od siebie, nie słysząc żadnego, kurtuazyjnego przepraszam. Westchnął ciężko, przedostając się na główną polanę. Kobieta o słodkiej twarzy, ubrana w oryginalny, regionalny strój, obdarowała go promienistym uśmiechem, wręczyła glinianą czarkę pełną złocistego miodu. Spoglądając na długie warkocze i brązowe oczy, odmówił uprzejmie, siląc się na grymas wątłego uśmiechu. Poprosił jednak o dokładne określenie czasu, zdając sobie sprawę, iż znalazł się tu bez konkretnego celu, o dość późnej porze. Festiwal rządził się swoimi prawami. Najwytrwalsi korzystali z prezentowanych atrakcji, nie zważając na umykające godziny i nadchodzące, poranne obowiązki. Przez moment, z daleka, przyglądał się ognistym swawolom, jednakże zdecydował przemieścić się bliżej morza, bardziej na brzeg. Kaskada myśli wypłynęła na pierwszy plan, przenosząc w dalekie odmęty przeszłych i przyszłych sytuacji. Kilka z nich analizował dogłębnie, lecz czyjś głos wyrwał go z letargu. Znajomy handlarz machał w oddali, proponując przyłączenie do mniejszego paleniska. Wahając się tylko przez moment, odwzajemnił gest i powolnie, podążył w stronę grupy. Witając się z pozostałymi, zasiadł na ziarnistym piasku, spoglądając na towarzyszy oraz część falującego morza. Różnorodność dźwięków, gromkich głosów, mieszała się na odsłoniętej przestrzeni. Ciemność zniekształcała sylwetki, nie pozwalając dostrzec żadnej, znajomej twarzy. Wydawało mu się, że nieopodal, nieco po prawej stronie mokrego brzegu, dostrzegał większe poruszenie – głośne, dziecięce piski, niekontrolowane krzyki i nawoływanie. Marszcząc brwi, uniósł brodę, podniósł ciało, aby przyjrzeć się niepokojącej sytuacji, jednakże to, co stało się po chwili wstrzymało oddech, zmroziło krew i rozbujałe serce.
Białe światło rozbłysło w okolicy obserwowanego miejsca. Jaskrawe, rażące, drażniło nieprzyzwyczajone tęczówki. Dłoń oparta na czole, próbowała osłonić się od ów jasności. Natychmiast podniósł się do góry, obserwując dynamiczną zmienność zjawiska - szaleńczość różnorodnych barw, wnoszących się do góry, aż do granicy tej piekielnej komety. Dziecięcy krzyk nasilił się dwukrotnie; bez zastanowienia ruszył przed siebie, zatrzymując się gdzieś w połowie drogi, rozglądając się na boki, ignorując powracające nawoływanie. Przepchnął się przez zdezorientowanych i spanikowanych dorosłych. Nauczony wojennym doświadczeniem, umiał zachować zimną krew i pewną powściągliwość. Podświadomość podpowiadała mu, iż powinien znaleźć się jeszcze bliżej, że może być potrzebny. Chłopięce, zdeformowane ciało, przytrzymywało przedziwny przedmiot, generujący oazy niepokojącego światła. Przez moment wszystko zamarło. Świat zatrzymał się w jednej, opustoszałej sekundzie. Dziwny, nieznajomy głos, wydostał się z ust ofiary głosząc złowrogą, przerażającą wieść – przepowiednię, mowę zagłady. Okrutny dreszcz przeszedł mu po plecach, potworne zimno rozniosło się po wszystkich kościach i spiętych mięśniach. Bał się: o swój los, o przetrwanie, o przeżycie kolejnego dnia. Przez moment stał nieruchomo, pogrążony w niemym letargu, zatopiony w resztkach światła, widoku rozłożystej komety. Nie zatrzymywał się tak jak inni - przedarł się przez ściśnięte ramiona, dostrzegając innych, zdeterminowanych pomocników. Dopiero po chwili, zorientował się, iż są to znajome twarze zaangażowane w konflikt. Jasne tęczówki przesunęły się po profilu aurora i jego żony. Przy poszkodowanym chłopcu, klęczała blondwłosa Lovegood; wydawało mu się, iż nieopodal widzi Justine przemawiającą do nadciągającego tłumu, lecz ten obraz puścił mimochodem, kierując się w stronę zdenerwowanego, niespokojnego i niekontaktującego Everetta. Czyżby to jego wołanie słyszał w oddali? Zrozumiał niepokój, zrozumiał zmartwienie, iluzję, która wkradła się do męskiego umysłu. Podbiegł do niego, starając się wyjść mu naprzeciw – aby nie przestraszyć go jeszcze bardziej. Złapał go na samym brzegu, blisko nieruchomego ciała. Dłonie zacisnęły się na ramieniu i przedramieniu, próbując unieruchomić jego zapędy. Czuł, drżące ciało - wiodła nim chęć walki, przeprawy, lecz w takim stanie, nie pomógłby nikomu: – Everett… – zaczął krótko, pewnie, próbując złapać jego głos, przemawiając wprost do niego. – Everett, Sykes, posłuchaj, wróć… Musisz ochłonąć, nie masz przecież pewności, że to dziecko… – to twój syn, że padł ofiarą magicznej, złowrogiej anomalii. Podniósł głos, aby stał się bardziej dobitny i przekonujący, docierający. – Jest w dobrych rękach, są tu uzdrowiciele… – przekonywał dalej, podtrzymując mężczyznę, próbując wymusić na nim opadnięcie na miękki piasek, odczekanie i uspokojenie zszarganych emocji. – Potrzebujesz czegoś? Usiądziesz? – rozejrzał się wokoło kontrolując sytuację. Przymrużył powieki, aby zorientować się co robią pozostali. Świetlista kula leżała w oddali – to ona przyciągnęła jego uwagę. Miał nadzieję, iż nikt nie pokwapił się, aby podejść bliżej, dotknąć jej skażonego oblicza. Chciał ją zbadać, użyć do tego swych dobrze znanych metod. – Zostaniesz? Chciałbym sprawdzić ten świetlisty przedmiot…
Białe światło rozbłysło w okolicy obserwowanego miejsca. Jaskrawe, rażące, drażniło nieprzyzwyczajone tęczówki. Dłoń oparta na czole, próbowała osłonić się od ów jasności. Natychmiast podniósł się do góry, obserwując dynamiczną zmienność zjawiska - szaleńczość różnorodnych barw, wnoszących się do góry, aż do granicy tej piekielnej komety. Dziecięcy krzyk nasilił się dwukrotnie; bez zastanowienia ruszył przed siebie, zatrzymując się gdzieś w połowie drogi, rozglądając się na boki, ignorując powracające nawoływanie. Przepchnął się przez zdezorientowanych i spanikowanych dorosłych. Nauczony wojennym doświadczeniem, umiał zachować zimną krew i pewną powściągliwość. Podświadomość podpowiadała mu, iż powinien znaleźć się jeszcze bliżej, że może być potrzebny. Chłopięce, zdeformowane ciało, przytrzymywało przedziwny przedmiot, generujący oazy niepokojącego światła. Przez moment wszystko zamarło. Świat zatrzymał się w jednej, opustoszałej sekundzie. Dziwny, nieznajomy głos, wydostał się z ust ofiary głosząc złowrogą, przerażającą wieść – przepowiednię, mowę zagłady. Okrutny dreszcz przeszedł mu po plecach, potworne zimno rozniosło się po wszystkich kościach i spiętych mięśniach. Bał się: o swój los, o przetrwanie, o przeżycie kolejnego dnia. Przez moment stał nieruchomo, pogrążony w niemym letargu, zatopiony w resztkach światła, widoku rozłożystej komety. Nie zatrzymywał się tak jak inni - przedarł się przez ściśnięte ramiona, dostrzegając innych, zdeterminowanych pomocników. Dopiero po chwili, zorientował się, iż są to znajome twarze zaangażowane w konflikt. Jasne tęczówki przesunęły się po profilu aurora i jego żony. Przy poszkodowanym chłopcu, klęczała blondwłosa Lovegood; wydawało mu się, iż nieopodal widzi Justine przemawiającą do nadciągającego tłumu, lecz ten obraz puścił mimochodem, kierując się w stronę zdenerwowanego, niespokojnego i niekontaktującego Everetta. Czyżby to jego wołanie słyszał w oddali? Zrozumiał niepokój, zrozumiał zmartwienie, iluzję, która wkradła się do męskiego umysłu. Podbiegł do niego, starając się wyjść mu naprzeciw – aby nie przestraszyć go jeszcze bardziej. Złapał go na samym brzegu, blisko nieruchomego ciała. Dłonie zacisnęły się na ramieniu i przedramieniu, próbując unieruchomić jego zapędy. Czuł, drżące ciało - wiodła nim chęć walki, przeprawy, lecz w takim stanie, nie pomógłby nikomu: – Everett… – zaczął krótko, pewnie, próbując złapać jego głos, przemawiając wprost do niego. – Everett, Sykes, posłuchaj, wróć… Musisz ochłonąć, nie masz przecież pewności, że to dziecko… – to twój syn, że padł ofiarą magicznej, złowrogiej anomalii. Podniósł głos, aby stał się bardziej dobitny i przekonujący, docierający. – Jest w dobrych rękach, są tu uzdrowiciele… – przekonywał dalej, podtrzymując mężczyznę, próbując wymusić na nim opadnięcie na miękki piasek, odczekanie i uspokojenie zszarganych emocji. – Potrzebujesz czegoś? Usiądziesz? – rozejrzał się wokoło kontrolując sytuację. Przymrużył powieki, aby zorientować się co robią pozostali. Świetlista kula leżała w oddali – to ona przyciągnęła jego uwagę. Miał nadzieję, iż nikt nie pokwapił się, aby podejść bliżej, dotknąć jej skażonego oblicza. Chciał ją zbadać, użyć do tego swych dobrze znanych metod. – Zostaniesz? Chciałbym sprawdzić ten świetlisty przedmiot…
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Biegnący w stronę wody Everett przez chwilę, w zamieszaniu i zamęcie wywołanym przy wodzie i zbierającymi się z niej dziećmi, nie widział dobrze kim było leżące w niej, nieprzytomne pacholę. Rodzice lub opiekuni, ale też starsze rodzeństwo, które miało młodocianych na plaży pod opieką prędko znaleźli się przy granicy z morzem, by odnaleźć swoich malutkich bliskich. Sykes, przedzierając się między nimi w końcu mógł dotrzeć do centrum i wśród płaczących dzieci zobaczyć własne. W nieprzytomnym chłopcu rozpoznał bowiem swojego małego, sześcioletniego syna. Leżał na plecach, twarzą obróconą w stronę wody, a fale, które się zbliżały podmywały jej część, poruszając bezwładną głową. Oczy miał zamknięte, małe ciałko było nieruchome. Na pierwszy rzut oka chłopczyk wyglądał jakby nie oddychał, ale uzdrowiciel mógł bez trudu temu zaprzeczyć. Jego serce biło, a na ciele nie sposób było znaleźć jakiekolwiek nietypowe obrażenia. Mimo wszystko chłopiec był nieprzytomny, wątły i niereagujący na wszelkie sposoby przywrócenia mu świadomości. Sue, która opadła na kolana obok nieprzytomnego dziecka była w stanie wyczuć słaby puls. Spokojny, miarowy — jak na dziecko zbyt wolny, ale stabilny. Na dłoni nie wyczuła oddechu, ale myląca mogła być tez subtelna i ledwie wyczuwalna bryza od morza. Do dwójki czarodziejów zbliżył się też Vincent, próbujący zbudować atmosferę spokoju i skupienia.
Krzyk zbliżającego się Michaela zwrócił uwagę i dzieci i rodziców. Żadne z nich nie próbowało sięgnąć do szklanej kuli, zupełnie tak, jakby dzieciaki bawiące się tu przed chwilą zupełnie zapomniały o jej istnieniu. Wzrok niektórych zwrócił się w stronę aurora, wszyscy pokornie zastosowali się do jego nakazu, ale wiele dzieci i rodziców nawet nie zwracało na niego uwagi, wciąż zajęte łapaniem ze sobą kontaktu. Rzucone przez aurora zaklęcie nie podsunęło mu żadnych źródeł czarnej magii w najbliższym otoczeniu, a kula, która utknęła między kamieniami nie wywołała w różdżce drżenia, ani w jej posiadaniu pewności, że mogła być nią skażona. Przybyła z nim Adriana od razu, wchodząc w rolę, przeszła do działania, ściągając na siebie uwagę zgromadzonych — znacznie mniejszą lub zerową czarodziejów w różnym wieku klęczących przed dzieciach, większą wśród ich, którzy z palących się dwóch ognisk podchodzili bliżej, by zorientować się w wydarzeniach. Mężczyzna, któremu Ada zleciał organizowanie koca pokiwał głową i ruszył przez łąkę na wybrzeżu w kierunku namiotów. Nim jednak on sam wrócił, jedna z czarownic zdjęła z ramion długą chustę z frędzlami i podeszła do Ady, by ją przekazać, gdyby trzeba było otulić lub owinąć dziecko.
Justine zjawiła się na miejscu gotowa do działania. Dorośli zgromadzeni przy wodzie zerknęli na nią z powodu jej zalecenia, po chwili zaczynając zadawać dzieciom pytania czy było z nimi w porządku, czy coś im dolegało. Jeden z ojców krzyknął na swojego chłopca karcąc go za głupie zabawy i pociągnął go mocno za ramię, w kierunku ogniska. Krótka wymiana informacji nie dostarczyła Justine bezpośrednich odpowiedzi, ale patrząc po kilkulatkach wokół wszystkie które zdołały odpowiedzieć na pytania kręciły przecząco głowami. Wyglądało na to, że żadnemu z nich nie stało się nic złego. Płacz powoli się uspokajał, dzieci zaczynały kontaktować i reagować na otoczenie.
Kryształowa kula poruszała się lekko podmywana przez morze. Nie wyglądała inaczej, nie zmieniała się z czasem. Kłęby iskrzącego, brokatowego dymu wirowały w jej wnętrzu bardzo powoli.
Mistrz Gry będzie kontynuował rozgrywkę.
Krzyk zbliżającego się Michaela zwrócił uwagę i dzieci i rodziców. Żadne z nich nie próbowało sięgnąć do szklanej kuli, zupełnie tak, jakby dzieciaki bawiące się tu przed chwilą zupełnie zapomniały o jej istnieniu. Wzrok niektórych zwrócił się w stronę aurora, wszyscy pokornie zastosowali się do jego nakazu, ale wiele dzieci i rodziców nawet nie zwracało na niego uwagi, wciąż zajęte łapaniem ze sobą kontaktu. Rzucone przez aurora zaklęcie nie podsunęło mu żadnych źródeł czarnej magii w najbliższym otoczeniu, a kula, która utknęła między kamieniami nie wywołała w różdżce drżenia, ani w jej posiadaniu pewności, że mogła być nią skażona. Przybyła z nim Adriana od razu, wchodząc w rolę, przeszła do działania, ściągając na siebie uwagę zgromadzonych — znacznie mniejszą lub zerową czarodziejów w różnym wieku klęczących przed dzieciach, większą wśród ich, którzy z palących się dwóch ognisk podchodzili bliżej, by zorientować się w wydarzeniach. Mężczyzna, któremu Ada zleciał organizowanie koca pokiwał głową i ruszył przez łąkę na wybrzeżu w kierunku namiotów. Nim jednak on sam wrócił, jedna z czarownic zdjęła z ramion długą chustę z frędzlami i podeszła do Ady, by ją przekazać, gdyby trzeba było otulić lub owinąć dziecko.
Justine zjawiła się na miejscu gotowa do działania. Dorośli zgromadzeni przy wodzie zerknęli na nią z powodu jej zalecenia, po chwili zaczynając zadawać dzieciom pytania czy było z nimi w porządku, czy coś im dolegało. Jeden z ojców krzyknął na swojego chłopca karcąc go za głupie zabawy i pociągnął go mocno za ramię, w kierunku ogniska. Krótka wymiana informacji nie dostarczyła Justine bezpośrednich odpowiedzi, ale patrząc po kilkulatkach wokół wszystkie które zdołały odpowiedzieć na pytania kręciły przecząco głowami. Wyglądało na to, że żadnemu z nich nie stało się nic złego. Płacz powoli się uspokajał, dzieci zaczynały kontaktować i reagować na otoczenie.
Kryształowa kula poruszała się lekko podmywana przez morze. Nie wyglądała inaczej, nie zmieniała się z czasem. Kłęby iskrzącego, brokatowego dymu wirowały w jej wnętrzu bardzo powoli.
Ramsey Mulciber
Wybrzeże
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset