Sklep jubilerski
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Sklep jubilerski A. Blythe
Wytwory jubilerskie rodziny Blythe od pokoleń zachwycają kunsztem i wysoką jakością wykonania. Znajdziesz tutaj zarówno pierścionki zaręczynowe dla ukochanych dam, jak i podarunki na wszelkie okazje; od naszyjników, kolczyków i tiar pełnych szlachetnych kamieni po pierścienie z rodowymi sygnaturami. Właściciel samodzielnie tworzy każde dzieło i na życzenie klienta wprowadza pożądane modyfikacje. Ponadto w tymże sklepie można wykupić usługę wykonania magicznego talizmanu, po dostarczeniu odpowiednich komponentów. Wszystko ma jednak swoją cenę, a zgodnie z wyznawaną zasadą, Blythe nie zwykł się targować.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:26, w całości zmieniany 1 raz
Reakcja nieznajomego mężczyzny wydała się Alex nad wyraz niezwykła. Jej samej nie przeszło nawet przez myśl, by gonić złodzieja. Nawet gdyby zreflektowała się szybkim zaklęciem mającym zapobiec nieznośnemu ślizganiu się na ściągniętych mrozem chodnikach, nie sądziła, by mogła w ogóle dogonić mężczyznę. Tym bardziej zaintrygował ją ten drugi, który, jak jej się zdawało, niemalże bez namysłu ruszył w pogoń za podejrzanym typem. Nie myśląc wiele, Alvey ruszyła za nim, z pewnością nie tak szybko i nie tak spektakularnie, a jednak pospiesznie, nie chcąc stracić go z oczu. Wciąż trzymała różdżkę w pogotowiu. Nie miała w zwyczaju pchania się w boczne uliczki, bez zachowania najmniejszej ostrożności, zaraz za dwójką obcych mężczyzn. Kilka chwil zajęło jej przejście przez tłum i dotarcie do miejsca, w którym ostatni raz dostrzegła przebłysk rudych włosów. Aż w końcu stanęła u wylotu ulicy, patrząc uważnie na efekty tego, co prawdopodobnie działo się tam jeszcze chwilę temu. Złodziej leżał na brzuchu z rozrzuconymi kończynami. Biedaczek, musiał naprawdę mocno oberwać. Alex schowała różdżkę, pewna, że wszelkie niebezpieczeństwo zostało zażegnane, po czym zsunęła z dłoni parę rękawiczek i klasnęła kilka razy.
- Gratuluję sprawności - rzuciła, zbliżając się do obu mężczyzn. - Nie sądziłam, że istnieją ludzie gotowi rzucić się w pogoń za złodziejem, zwłaszcza, gdy się tego od nich nie oczekuje. - Uśmiechnęła się grzecznie do nieznajomego, podchodząc jeszcze bliżej złodzieja, aż znalazła się tuż obok. Kucnęła ostrożnie, podnosząc z ziemi zerwaną z jej ramienia charakterystyczną czerwoną torebkę. Pasek do niczego się już nie nadawał, choć może kilka zaklęć zdoła uratować sytuację. - Być może powinnam nosić coś mniej krzykliwego. Najwyraźniej jaskrawe kolory przyciągają szkodniki - stwierdziła żartobliwie, posyłając mężczyźnie kolejny uśmiech i podnosząc się do pionu. Drgnęła lekko, zauważając, że złodziej próbuje pozbierać się z ziemi. Zdołał jednak tylko usiąść na tyłku i złapać kilka oddechów, więc kobieta nie kwapiła się nawet, by znowu chwycić za różdżkę. - Alexandra Alvey - dodała jeszcze, wyciągając dłoń w kierunku rudzielca, oczekując mocnego, męskiego uścisku. Nie cierpiała wszystkich tych zapędów do całowania kobiecych rąk przez mężczyzn. Nie widziała w tym niczego uroczego, choć niejednokrotnie nasłuchała się zachwytów kobiet nad krótkim zarostem drapiącym lekko wierzch ich dłoni. Na szczęście ona i Lastard byli małżeństwem już dość długo, by dawno mieć za sobą etap niewinnych pocałunków. I wszystkich innych... Co innego Alexandra mogła powiedzieć na temat kobiecych ust układających się w okolicy jej nadgarstków, ale zdecydowanie nie był to moment na takie rozmyślania. - Mogę poznać imię wybawiciela mojej torebki? - zażartowała znowu. Była urocza, gdy chodziło o rozmowy, choć zwykle nijak nie przekładało się to na jej prawdziwe uczucia. Życie nauczyło ją zwyczajnie, że lepiej ukrywać je przez większość czasu pod płaszczykiem grzeczności graniczącej z kokieterią. - Zaproponowałabym chętnie jakieś drobne wynagrodzenie za bohaterstwo, ale chyba powinniśmy najpierw zająć się... tym. - Delikatnym ruchem głowy Alvey wskazała na mężczyznę, który zdecydowanie nie miał się najlepiej. Wyglądał, jakby miał silny problem z ustaleniem, gdzie w ogóle się znajduje. Wprawdzie nie był to problem Alexandry, która, choć nie przepadała za tym słowem, była ofiarą całego zajścia. Z drugiej strony wydawało jej się, że nie jest to również problem nieznajomego. Niemniej, to mógł być materiał na kolejną książkę. Szkoda było z niego rezygnować. - Czy nie powinniśmy skontaktować się ze służbami porządkowymi? - zapytała, nieco rozbawiona tym, w jakim stanie znalazł się złodziej. Być może ktoś inny współczułby mu choć trochę, ale Alvey myślała o czymś zupełnie innym. - Chciałabym wiedzieć, czemu to zrobił - rzuciła, a w jej głosie dało się wyczuć zaciekawienie. Och, tak, to zdecydowanie był dobry materiał.
- Gratuluję sprawności - rzuciła, zbliżając się do obu mężczyzn. - Nie sądziłam, że istnieją ludzie gotowi rzucić się w pogoń za złodziejem, zwłaszcza, gdy się tego od nich nie oczekuje. - Uśmiechnęła się grzecznie do nieznajomego, podchodząc jeszcze bliżej złodzieja, aż znalazła się tuż obok. Kucnęła ostrożnie, podnosząc z ziemi zerwaną z jej ramienia charakterystyczną czerwoną torebkę. Pasek do niczego się już nie nadawał, choć może kilka zaklęć zdoła uratować sytuację. - Być może powinnam nosić coś mniej krzykliwego. Najwyraźniej jaskrawe kolory przyciągają szkodniki - stwierdziła żartobliwie, posyłając mężczyźnie kolejny uśmiech i podnosząc się do pionu. Drgnęła lekko, zauważając, że złodziej próbuje pozbierać się z ziemi. Zdołał jednak tylko usiąść na tyłku i złapać kilka oddechów, więc kobieta nie kwapiła się nawet, by znowu chwycić za różdżkę. - Alexandra Alvey - dodała jeszcze, wyciągając dłoń w kierunku rudzielca, oczekując mocnego, męskiego uścisku. Nie cierpiała wszystkich tych zapędów do całowania kobiecych rąk przez mężczyzn. Nie widziała w tym niczego uroczego, choć niejednokrotnie nasłuchała się zachwytów kobiet nad krótkim zarostem drapiącym lekko wierzch ich dłoni. Na szczęście ona i Lastard byli małżeństwem już dość długo, by dawno mieć za sobą etap niewinnych pocałunków. I wszystkich innych... Co innego Alexandra mogła powiedzieć na temat kobiecych ust układających się w okolicy jej nadgarstków, ale zdecydowanie nie był to moment na takie rozmyślania. - Mogę poznać imię wybawiciela mojej torebki? - zażartowała znowu. Była urocza, gdy chodziło o rozmowy, choć zwykle nijak nie przekładało się to na jej prawdziwe uczucia. Życie nauczyło ją zwyczajnie, że lepiej ukrywać je przez większość czasu pod płaszczykiem grzeczności graniczącej z kokieterią. - Zaproponowałabym chętnie jakieś drobne wynagrodzenie za bohaterstwo, ale chyba powinniśmy najpierw zająć się... tym. - Delikatnym ruchem głowy Alvey wskazała na mężczyznę, który zdecydowanie nie miał się najlepiej. Wyglądał, jakby miał silny problem z ustaleniem, gdzie w ogóle się znajduje. Wprawdzie nie był to problem Alexandry, która, choć nie przepadała za tym słowem, była ofiarą całego zajścia. Z drugiej strony wydawało jej się, że nie jest to również problem nieznajomego. Niemniej, to mógł być materiał na kolejną książkę. Szkoda było z niego rezygnować. - Czy nie powinniśmy skontaktować się ze służbami porządkowymi? - zapytała, nieco rozbawiona tym, w jakim stanie znalazł się złodziej. Być może ktoś inny współczułby mu choć trochę, ale Alvey myślała o czymś zupełnie innym. - Chciałabym wiedzieć, czemu to zrobił - rzuciła, a w jej głosie dało się wyczuć zaciekawienie. Och, tak, to zdecydowanie był dobry materiał.
Gość
Gość
Chyba się udało.
Wykonał nadgarstkiem odpowiedni ruch, coś świsnęło, coś trzasnęło i zaraz złodziejaszek wpadł prosto w imponującą zaspę; być może Garrett rzucił zaklęcie odrobinę zbyt mocne, bo mężczyzna leżał wśród zimowego puchu nieruchomo, nieświadomie, zupełnie jakby kompletnie stracił przytomność lub chociaż nie miał pojęcia, co dzieje się wkoło niego.
Dopiero wtedy Garry się zatrzymał, oddychając dość ciężko po nagłym zrywie do biegu. Nie chował jednak jeszcze różdżki - mocno zaciskał palce na uchwycie z jasnego drewna, choć wiedział, że kontratak nie nastąpi. Wciąż jednak trzymały się go przyzwyczajenia z pracy, dzięki którym pozostał jeszcze przy życiu.
Nie zdążył nawet podejść do mężczyzny, szturchnąć go lekko, wyrwać mu torebkę i odszukać poszkodowaną właścicielkę torby, by oddać jej skradzioną własność, kiedy dźwięk ciszy przerywany wyłącznie trzaskaniem śniegu pod podeszwą butów przecięły miarowe, niespieszne oklaski. Zmarszczył lekko brwi, ze zdziwieniem zerkając przez ramię; wtedy jego oczom ukazała się właśnie ta jasnowłosa kobieta, którą wcześniej ujrzał na Pokątnej.
- Dziękuję - odpowiedział krótko na pochwałę, bo, prawdę mówiąc, nie wiedział, co dodać; nie przywykł do ludzi dziwiących się, że reagował na objawy bezprawia - wszyscy ci, którzy rozpoznawali w nim aurora, takie zrywy uznawali za oczywistość i obowiązek.
Uśmiech odwzajemnił dopiero po chwili - był lekki, uprzejmy, niewymuszony, choć ledwo sięgający oczu.
- Szkodniki przyciąga głównie zawartość torebek, nie ich barwa - ciągnął grę, choć daleko mu było do powagi. Jednocześnie starał się nie spuszczać spojrzenia z leżącego mężczyzny, szczególnie że ten drgnął nagle i poruszył się nieznacznie. Garrett nie wpadł jednak w panikę; wiedział, że po oberwaniu tak silnym Confundusem mężczyzna nie dość, że nie miał pojęcia, gdzie się znajduje, to był jeszcze poturbowany i pewnie czuł się, jakby ktoś wygryzł mu z pamięci poprzednią godzinę.
Zdziwił się, dostrzegając wyciągniętą w swoją stronę rękę. Kobiety spoza arystokracji rzadko kiedy kazały całować się po dłoniach, uznając to raczej za zwyczaj wyświechtany i staromodny; był gotów zignorować własne zaskoczenie, kiedy dostrzegł, że dłoń Alexandry wcale nie była ułożona, jakby oczekiwała pocałunku - wierzch nie był skierowany ku niebu. A to zdziwiło go jeszcze bardziej, bo podczas gdy nie przywykł do muskania ustami dłoni nieszlachcianek, to uściskanie ich palców było jeszcze bardziej niecodzienne.
- Garrett Weasley - przedstawił się, pomimo wszystkich wątpliwości pewnie ściskając jej dłoń. Cóż, świat najwidoczniej szedł na przód, a on nie miał zamiaru zawracać kijem Tamizy; i tak nigdy nie trzymał się zbyt sztywno konserwatywnych obyczajów.
Podążył wzrokiem w kierunku wskazanym przez Alexandrę i ponownie zatrzymał go na złodzieju, patrzącym teraz wkoło z dużą dawką niezrozumienia wbitą w rozbiegane spojrzenie.
- Nie wydaje mi się, żeby zbyt szybko przypomniał sobie, co tu właściwie zaszło - przyznał szczerze, choć w jego głos wkradło się wybuchowe połączenie (wstrząśnięte, niemieszane) rozbawienia i sporej obojętności - nie do końca obchodził go los mężczyzny, który, jego zdaniem, leżał wyłącznie w dłoniach Alexandry. Spełnił swoją powinność; teraz już tylko od niej zależało, co dalej stanie się z tym kieszonkowcem. Bądź bardziej... torebkowcem? - Za prędko też nie wstanie.
Krótko patrzył na niego z zastanowieniem, po czym powrócił spojrzeniem do rozmówczyni.
- Moglibyśmy - rzucił lekko w odpowiedzi, przemilczając fakt, że on sam był poniekąd przedstawicielem służb porządkowych - ale wtedy na pewno nie dowiemy się, co nim kierowało. - Nie był do końca pewien, dlaczego po prostu nie skinął jej głową, nie posłał patronusa do Ministerstwa i nie wyewakuował się z miejsca zdarzenia, jak zrobiłby to każdy zdrowy na umyśle czarodziej niechcący dokładać sobie problemów.
Cóż, może po prostu nie zaliczał się do ich grona.
Wykonał nadgarstkiem odpowiedni ruch, coś świsnęło, coś trzasnęło i zaraz złodziejaszek wpadł prosto w imponującą zaspę; być może Garrett rzucił zaklęcie odrobinę zbyt mocne, bo mężczyzna leżał wśród zimowego puchu nieruchomo, nieświadomie, zupełnie jakby kompletnie stracił przytomność lub chociaż nie miał pojęcia, co dzieje się wkoło niego.
Dopiero wtedy Garry się zatrzymał, oddychając dość ciężko po nagłym zrywie do biegu. Nie chował jednak jeszcze różdżki - mocno zaciskał palce na uchwycie z jasnego drewna, choć wiedział, że kontratak nie nastąpi. Wciąż jednak trzymały się go przyzwyczajenia z pracy, dzięki którym pozostał jeszcze przy życiu.
Nie zdążył nawet podejść do mężczyzny, szturchnąć go lekko, wyrwać mu torebkę i odszukać poszkodowaną właścicielkę torby, by oddać jej skradzioną własność, kiedy dźwięk ciszy przerywany wyłącznie trzaskaniem śniegu pod podeszwą butów przecięły miarowe, niespieszne oklaski. Zmarszczył lekko brwi, ze zdziwieniem zerkając przez ramię; wtedy jego oczom ukazała się właśnie ta jasnowłosa kobieta, którą wcześniej ujrzał na Pokątnej.
- Dziękuję - odpowiedział krótko na pochwałę, bo, prawdę mówiąc, nie wiedział, co dodać; nie przywykł do ludzi dziwiących się, że reagował na objawy bezprawia - wszyscy ci, którzy rozpoznawali w nim aurora, takie zrywy uznawali za oczywistość i obowiązek.
Uśmiech odwzajemnił dopiero po chwili - był lekki, uprzejmy, niewymuszony, choć ledwo sięgający oczu.
- Szkodniki przyciąga głównie zawartość torebek, nie ich barwa - ciągnął grę, choć daleko mu było do powagi. Jednocześnie starał się nie spuszczać spojrzenia z leżącego mężczyzny, szczególnie że ten drgnął nagle i poruszył się nieznacznie. Garrett nie wpadł jednak w panikę; wiedział, że po oberwaniu tak silnym Confundusem mężczyzna nie dość, że nie miał pojęcia, gdzie się znajduje, to był jeszcze poturbowany i pewnie czuł się, jakby ktoś wygryzł mu z pamięci poprzednią godzinę.
Zdziwił się, dostrzegając wyciągniętą w swoją stronę rękę. Kobiety spoza arystokracji rzadko kiedy kazały całować się po dłoniach, uznając to raczej za zwyczaj wyświechtany i staromodny; był gotów zignorować własne zaskoczenie, kiedy dostrzegł, że dłoń Alexandry wcale nie była ułożona, jakby oczekiwała pocałunku - wierzch nie był skierowany ku niebu. A to zdziwiło go jeszcze bardziej, bo podczas gdy nie przywykł do muskania ustami dłoni nieszlachcianek, to uściskanie ich palców było jeszcze bardziej niecodzienne.
- Garrett Weasley - przedstawił się, pomimo wszystkich wątpliwości pewnie ściskając jej dłoń. Cóż, świat najwidoczniej szedł na przód, a on nie miał zamiaru zawracać kijem Tamizy; i tak nigdy nie trzymał się zbyt sztywno konserwatywnych obyczajów.
Podążył wzrokiem w kierunku wskazanym przez Alexandrę i ponownie zatrzymał go na złodzieju, patrzącym teraz wkoło z dużą dawką niezrozumienia wbitą w rozbiegane spojrzenie.
- Nie wydaje mi się, żeby zbyt szybko przypomniał sobie, co tu właściwie zaszło - przyznał szczerze, choć w jego głos wkradło się wybuchowe połączenie (wstrząśnięte, niemieszane) rozbawienia i sporej obojętności - nie do końca obchodził go los mężczyzny, który, jego zdaniem, leżał wyłącznie w dłoniach Alexandry. Spełnił swoją powinność; teraz już tylko od niej zależało, co dalej stanie się z tym kieszonkowcem. Bądź bardziej... torebkowcem? - Za prędko też nie wstanie.
Krótko patrzył na niego z zastanowieniem, po czym powrócił spojrzeniem do rozmówczyni.
- Moglibyśmy - rzucił lekko w odpowiedzi, przemilczając fakt, że on sam był poniekąd przedstawicielem służb porządkowych - ale wtedy na pewno nie dowiemy się, co nim kierowało. - Nie był do końca pewien, dlaczego po prostu nie skinął jej głową, nie posłał patronusa do Ministerstwa i nie wyewakuował się z miejsca zdarzenia, jak zrobiłby to każdy zdrowy na umyśle czarodziej niechcący dokładać sobie problemów.
Cóż, może po prostu nie zaliczał się do ich grona.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
/ 14 stycznia
Lynn naprawdę nie lubiła robić zakupów. Zwykle unikała tego jak ognia. Każde wyjście do sklepu kończyło się wielogodzinną męczarnią w sklepach, w których przecież nic nie chciała kupić. Nikt tego nie rozumiał i zwykle miała wrażenie, że inni patrzą na nią jak na wybryk natury. Arystokratka, która nie lubi zajmować swojego wolnego czasu zakupami? To było przecież nie do pomyślenia. Ona od obrazu arystokratki odstawała pod każdym kątem i całkowicie się do tego przyzwyczaiła. Jednakże od czasu do czasu nawet i jej zdarzało się wyjść z domu. Zwykle nie zapuszczała się zbyt daleko. Pokątna była dla niej przecież wystarczającym miejscem na zakupy. Dzisiejszy dzień jak żaden tej zimy nie przyprawił jej o taki zachwyt. Słońce odbijało się promieniami o drobinki białego puchu, który pod jego wpływem już topniał na ziemi. Mogła wyjść w kapciach i koszuli nocnej gdyby tylko nie przejmowała się tym co będą mówić o niej inni. Od bardzo długiego czasu nie miała aż tak dobrego humoru. Wiedziała, że wszystkie jej troski z wczorajszego dnia wcale nie zniknęły, a jednak jakimś cudem stały się o wiele lżejsze. Na początek swoje kroki skierowała w stronę sklepu z amuletami. Szukała specyficznego. Wybrała ten, który chronił przed urokami. Miała zamiar podarować go Morgo, a właściwie jego matce. Wiedziała, że nie o urok już chodziło, ale jednak nikt nie powiedział, że amulet miał się w ogóle nie przydać. Zadowolona z zakupu wstąpiła do sklepu jubilerskiego. Jak każda kobieta od czasu do czasu lubiła popatrzeć na klejnoty. Tym bardziej gdy odkrywanie przedmiotów staje się pasją. W końcu jedyne co teraz mogła przeglądanie tych wyjątkowych przedmiotów. Nic więcej. W oko wpadła jej zawieszka w kształcie sowy. Niewiele myśląc od razu ją kupiła. Nie mogła ukryć wielkiego zamiłowania jaki miała do sów. W końcu był to także jej patronus. Zapatrzona w nowy dobytek zderzyła się w wejściu z mężczyzną właśnie wchodzącym do pomieszczenia. - Przepraszam najmocniej! - krzyknęła szybko odskakując. W jej głośnie można było usłyszeć prawdziwą skruchę. Uśmiechnęła się szeroko i przeniosła wzrok na twarz mężczyzny. Widząc znajome rysy twarzy, zadziorny uśmiech… miała ochotę krzyknąć. To tak jakby zderzyła się z przeszłością. Nic nie powiedziała całkowicie unieruchomiona. Tylko jej umysł zaczął krzyczeć: rusz się, uciekaj stąd, przestań się na niego gapić!
Lynn naprawdę nie lubiła robić zakupów. Zwykle unikała tego jak ognia. Każde wyjście do sklepu kończyło się wielogodzinną męczarnią w sklepach, w których przecież nic nie chciała kupić. Nikt tego nie rozumiał i zwykle miała wrażenie, że inni patrzą na nią jak na wybryk natury. Arystokratka, która nie lubi zajmować swojego wolnego czasu zakupami? To było przecież nie do pomyślenia. Ona od obrazu arystokratki odstawała pod każdym kątem i całkowicie się do tego przyzwyczaiła. Jednakże od czasu do czasu nawet i jej zdarzało się wyjść z domu. Zwykle nie zapuszczała się zbyt daleko. Pokątna była dla niej przecież wystarczającym miejscem na zakupy. Dzisiejszy dzień jak żaden tej zimy nie przyprawił jej o taki zachwyt. Słońce odbijało się promieniami o drobinki białego puchu, który pod jego wpływem już topniał na ziemi. Mogła wyjść w kapciach i koszuli nocnej gdyby tylko nie przejmowała się tym co będą mówić o niej inni. Od bardzo długiego czasu nie miała aż tak dobrego humoru. Wiedziała, że wszystkie jej troski z wczorajszego dnia wcale nie zniknęły, a jednak jakimś cudem stały się o wiele lżejsze. Na początek swoje kroki skierowała w stronę sklepu z amuletami. Szukała specyficznego. Wybrała ten, który chronił przed urokami. Miała zamiar podarować go Morgo, a właściwie jego matce. Wiedziała, że nie o urok już chodziło, ale jednak nikt nie powiedział, że amulet miał się w ogóle nie przydać. Zadowolona z zakupu wstąpiła do sklepu jubilerskiego. Jak każda kobieta od czasu do czasu lubiła popatrzeć na klejnoty. Tym bardziej gdy odkrywanie przedmiotów staje się pasją. W końcu jedyne co teraz mogła przeglądanie tych wyjątkowych przedmiotów. Nic więcej. W oko wpadła jej zawieszka w kształcie sowy. Niewiele myśląc od razu ją kupiła. Nie mogła ukryć wielkiego zamiłowania jaki miała do sów. W końcu był to także jej patronus. Zapatrzona w nowy dobytek zderzyła się w wejściu z mężczyzną właśnie wchodzącym do pomieszczenia. - Przepraszam najmocniej! - krzyknęła szybko odskakując. W jej głośnie można było usłyszeć prawdziwą skruchę. Uśmiechnęła się szeroko i przeniosła wzrok na twarz mężczyzny. Widząc znajome rysy twarzy, zadziorny uśmiech… miała ochotę krzyknąć. To tak jakby zderzyła się z przeszłością. Nic nie powiedziała całkowicie unieruchomiona. Tylko jej umysł zaczął krzyczeć: rusz się, uciekaj stąd, przestań się na niego gapić!
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Urodziny jego żony zbliżały się nieubłaganie. Co prawda już wcześniej wpadł na pomysł, co sprezentuje jej tego szczególnego dnia, jednak postanowił zajrzeć do sklepu jubilerskiego i dokupić jeszcze jakiś biżuteryjny dodatek. Niemniej najpierw musiał załatwić zgoła inną sprawę, a mianowicie zakup nowej szaty wyjściowej. W najbliższym czasie szykowało się parę oficjalnych wyjść i tym razem Edgar nie mógł się z nich wymigać. Z ciężkim sercem wszedł do znienawidzonego pomieszczenia, rzucając okiem na wiszące suknie i garnitury. Miał szczęście, że pracująca tutaj czarownica już znała jego wymiary, tym samym oszczędziła mu jeszcze bardziej znienawidzonego stania na podeście i poddania się mierzeniu przez magiczną taśmę. Taśma ta zawsze, ale to zawsze, musiała go uszczypnąć albo pstryknąć w nos. Na szczęście tym razem jedynie złożył zamówienie i czym prędzej opuścił z budynek, nie marnując więcej swojego cennego czasu. Wyszedł na główną ulicę i szybkim krokiem ruszył w kierunku jubilera. Nie zwracał uwagi na to, co działo się dookoła niego. Miał dzisiaj jasno wyznaczony cel i zamierzał szybko go wykonywać, nie rozpraszając swojej uwagi niczym innym. Już skręcił do sklepu, już postawił stopę na progu i... zderzył się z wychodzącą kobietą. Spojrzał na nią ze złością i otworzył usta, żeby zwrócić jej uwagę na to rozkojarzenie, kiedy rozpoznał w niej Lynn. Złość momentalnie zelżała i została zastąpiona przez skruchę, jednak nie miał zamiaru jej okazywać. Zamiast tego uśmiechnął się zadziornie. Czas zacząć grę pomyślał. - Lady Selwyn! Nic się nie stało, ale proszę na przyszłość uważać - powiedział, udając miłe rozbawienie. Dobrze widział kątem oka, że sprzedawca im się przygląda. - Chyba nie będziemy tak stać w progu? - Dodał po chwili, wskazując jej ręką, by cofnęła się i weszła do środka. Wszedł zaraz za nią, rzucając okiem na asortyment sklepu. Etykieta nie pozwalała im na zlekceważenie swojej obecności, choć najchętniej właśnie to by zrobił. Minął ją w progu bez żadnego słowa, w końcu nie tak dawno powiedzieli sobie wystarczająco dużo. Od tamtego dnia Edgar łudził się, że już więcej się nie spotkają, ale przecież arystokratyczny świat był taki mały. Ta naiwność powstała z desperacji - po prostu nie chciał jej spotkać. A przynajmniej tak brzmiała jego oficjalna wersja, gdyż właśnie bardzo chciał się z nią zobaczyć i dlatego tym bardziej nie mógł. Żałował wszystkiego, co wcześniej jej powiedział i żałował tego, co dzisiaj padnie z jego ust. Ale tak było prościej. Prościej było się nienawidzić niż trwać w tym zawieszeniu i czekać na to, co przecież nigdy nie nastąpi.
Edgar Burke
Zawód : nestor, B&B, łamacz klątw
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Gdybym był babą, rozpłakałbym się rzewnie nad swym losem, ale jestem Burkiem, więc trzymam fason.
OPCM : 25 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +1
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 9
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Po ich ostatnim spotkaniu naprawdę miała nadzieje, że już więcej się nie spotkają. Nadzieja jednak nie przykrywała jej zdrowego rozsądku i bardzo dobrze wiedziała, że jest to kompletnie niemożliwe. Oczywiście zwykle starała się blokować napływające do niej obrazy jego osoby, ale kiedy jednak jej się to nie udawało to starała się jakkolwiek przygotować na to, że go spotka. Zwykle polegało to na wkładaniu sobie w głowę słów: już mi na nim nie zależy, nienawidzę go, już nigdy więcej nie będę taka głupia. Wszystko działało, ale tylko w teorii. Kiedy przychodziła praktyka nie do końca wiedziała od czego ma zacząć. Domyśliła się, że nie odpuści jej tego. W końcu czego się spodziewała? Dobrze wiedziała co o niej myślał i jakie miał o niej zdanie. Na samą myśl robiło jej się niedobrze. Parodia. Jedyne słowo tak doskonale opisujące ich relacje. A przynajmniej jej zachowanie względem niego. Właściwie chciała go minąć całkowicie zapominając o jakiejkolwiek etykiecie. Zatrzymały ją jego słowa. Na jaką przyszłość? Czy on naprawdę myślał, że ona miała zamiar jeszcze kiedykolwiek na niego wpaść? Chyba otoczona folią ochronną i z kolcami na łokciach i kolanach. Było jej tak po prostu lepiej. Nie mogła dopuścić do siebie innych myśli. Nie potrafiłaby wtedy funkcjonować. Coś ją tknęło. Skoro on bez skrupułów z nią pogrywał to dlaczego ona miała pozostawać mu dłużna? Patrzeć na to ze spokojem? Spojrzała kątem okna na przyglądającą się im ekspedientkę, która najwyraźniej nie miała nic lepszego do roboty. - Postaram się zapamiętać. - odpowiedziała, a na jej ustach pojawił się uśmiech. Ciężko było patrząc się na niego wykrzesać cokolwiek, ale nie miała zamiaru teraz tak zwyczajnie tego zostawić. Cofnęła się o dwa kroki wchodząc w głąb pomieszczenia. - Co za niespodziewane spotkanie, lordzie Burke – zaczęła i podeszła bliżej do mężczyzny. - Szuka Pan czegoś konkretnego? - zapytała. - Kobiece oko zawsze lepiej doradzi. - dodała i choć na jej twarzy malował się uśmiech to w oczach był smutek, żal, a przede wszystkim złość. Co ją podkusiło, żeby w ogóle zaczynać? Trzeba było wyjść. Ale przecież kiedy powiedziało się A to trzeba powiedzieć B.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Jej fałszywy uśmiech zmył jego własny, nie mniej sztuczny. Przez chwilę wydawało mu się, że Lynn wciąż próbuję się poskładać po ich ostatniej rozmowie. Jej mina w połączeniu z wypowiedzianymi słowami, kazały mu zmienić zdanie. Poszła dalej albo ukrywała się tak dobrze jak on - w każdym razie oboje sprawiali wrażenie osób, które nałożyły z rana gruby pancerz. - Świat to jest mały, prawda? - Odpowiedział rozbawiony, choć to rozbawienie przyszło mu z trudem. Najchętniej zawróciłby się na pięcie i wyszedł, jeszcze chętniej rozpocząłby z nią szczerą rozmowę. Ta gadka-szmatka dopiero się zaczęła, a już nie miał na nią siły. - Tak, szukam prezentu dla żony - powiedział, zmuszając się na przyjazny uśmiech. Czuł, że zamiast tego uśmiechu, wyszedł mu jakiś grymas, więc spoważniał. - Byłbym wdzięczny za jakąś radę - dodał, doskonale wiedząc, że tą prośbą tylko się pogrąża, ale przecież o to mu chodziło. Już tyle razy zaprzątał sobie głowę tą samą myślą, dlaczego ona wciąż do niego powracała? Wszystko, co kiedyś między nimi było, skończyło się bezpowrotnie. Tak musiało być, a pozytywne relacje niczego by im nie ułatwiały. Edgar celowo zachowywał się w ten sposób, chcąc doprowadzić między nimi do chronicznej nienawiści. Cały czas uważał, że tak będzie prościej to znieść. Tą niesprawiedliwość, że wyszło tak jak wyszło i nie mogło być inaczej. Może gdyby poznali się parę lat wcześniej? Ale tylko może. Zaczął powoli przyglądać się dostępnemu asortymentowi. Srebro, złoto, diamenty, rubiny, szafiry. Małe, duże, skromne albo wyjątkowo wystawne. Można było dostać od tego wszystkiego bólu głowy. Szczególnie, że przyszedł do tego sklepu wybrać prezent dla żony, a stała nad nim jego była kochanka. - Ale nie skupiajmy się tylko na mnie - zaczął po chwili, przyglądając się jednemu z naszyjników. - Co się u Lady działo przez ten czas, kiedy się nie widzieliśmy? - Zapytał, przenosząc wzrok obok na bogato zdobioną kolię. Zbyt zdobioną, wyglądała wręcz tandetnie. Edgar był pewien, że jego żonie nie przypadłaby do gustu. Oderwał wzrok od biżuterii, spoglądając na Lynn.
Edgar Burke
Zawód : nestor, B&B, łamacz klątw
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Gdybym był babą, rozpłakałbym się rzewnie nad swym losem, ale jestem Burkiem, więc trzymam fason.
OPCM : 25 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +1
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 9
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ty najlepiej powinieneś wiedzieć jak wielki jest świat – pomyślała, a jej wewnętrzny grymas uwidocznił się jeszcze bardziej. Wiedziała, że się tego nie spodziewał. Była osobą, która nie broniła się przed napływającymi emocjami i zawsze mówiła o wszystkim szczerze nie bawiąc się w udawanie kogoś innego. Choć w jej rodzinie powszechnością jest nakładanie na własną twarz maski to ona zwykle nie bawiła się w takie rzeczy, a już na pewno nie w jego obecności. Niestety po ich ostatniej rozmowie… nie była gotowa pokazać mu prawdziwej siebie. W końcu żyła w przekonaniu, że nic go ona nie obchodzi. Była na siebie teraz zła. Nie wkłada się kija w mrowisko, kiedy nie jest się przygotowanym na konfrontacje z mrówkami. Myślała, że jest w stanie bez większego problemu prowadzić z nim naturalną konwersację, ale prawda była dość brutalna. Nie mogła nawet na niego normalnie patrzeć. Nie bez palpitacji serca. - Dla żony? - powtórzyła. I choć bardzo chciała ukryć nutę zaskoczenia w swoim głosie to niezbyt jej się to udało. Nadal nie mogła się przyzwyczaić do tego, że jest żonaty. Nadal nie mogła się przyzwyczaić do tego, że była tak naiwna. Szybko złapała wcześniejszą „równowagę” i podchwyciła temat. - Czy to jakaś szczególna okazja? - zapytała przenosząc wzrok na gablotę przed nimi. Sama nie przepadała za wymyślną biżuterią w końcu nie była drzewkiem świątecznym bo owijać się łańcuchami i świecącymi kulami. Uważała, że szlachetność jest w skromności, ale przecież ona zawsze odstawała od wszystkich innych arystokratek. Może gdyby była taka jak one nie dałaby się tak łatwo omamić? - Mogłaby nam Pani pokazać tę kolię? - zapytała wskazując na delikatną kolię z czerwonymi rubinami. Właściwie nigdy nie wyobrażała sobie żony Edgara choć pewnie już nie raz spotykały się obie na salonach. - Czerwień to kolor namiętności, pokusy, miłości… a rubin to kamień dodający witalności, zdrowia, a przede wszystkim wzmacniający moc uczuć. - powiedziała jakby recytując regułkę z książki. - Oczywiście to tylko moja mała sugestia. Lord na pewno dobrze o tym wie. - dodała wiedząc, że doskonale ją zrozumie. Podczas jednej z ich wypraw do Australii natknęli na sporych rozmiarów ów kamień szlachetny. Powiedział jej wtedy praktycznie to samo, a ona nie mogła tego teraz nie wykorzystać. Przeniosła wzrok z mężczyzny na kolię. Słysząc jego pytanie uniosła kącik ust w grymasie. - Naprawdę dużo. Ku mojemu całkowitemu zdziwieniu w Londynie jest wiele spraw, którymi muszę się teraz zająć. Oczywiście napawa mnie to jednocześnie dużym smutkiem ponieważ przez długi czas nie będę mogła wyruszyć w jakąkolwiek podróż, ale w końcu czego się nie robi dla rodziny prawda? - odparła unosząc brew. Ekspedientka zajęta czyszczeniem kamieni szlachetnych nawet nie zwróciła na to uwagi.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
- Tak, dla żony - powtórzył. Przyglądał się jej i zastanawiał nad tym, w jaki sposób zakończyć ich znajomość. Mogliby po prostu o sobie zapomnieć i wrócić do wcześniejszego porządku. Dlaczego los tak bardzo lubił komplikować ludziom życie? Dlaczego musiał postawić Lynn na jego drodze? Jeżeli naprawdę musiał, to dlaczego nie zrobił tego wcześniej? - Owszem, niedługo ma urodziny - odpowiedział, po czym sam skupił wzrok na gablocie. Obecność Lynn skutecznie zniszczyła jego nastrój do robienia zakupów. Czuł się fatalnie. Czuł się jak człowiek cierpiący na dwubiegunowość. Nie chciał jej krzywdzić, a uparcie cały czas to robił. Zachowywał się nie tak, mówił nie tak. Robił wszystko wbrew swojej osobie, ale sobie wmawiał, że tak będzie lepiej. O ile pomiędzy nimi kiedykolwiek miało być dobrze. Skupił wzrok na wyjmowanej kolii i po chwili już doskonale wiedział skąd ten wybór. - To prawda, słyszałem już o tym. Natomiast nie wiedziałem, że pani tak dobrze zna się na kamieniach szlachetnych. Skąd ta wiedza? - Zapytał, spoglądając na ekspedientkę, zajmującą się czyszczeniem wyjętej kolii. Oczywiście od razu pomyślał o ich wspólnym wyjeździe do Australii, ale nie zamierzał się z tym zdradzać. Już nie powinien przypominać sobie czasów, kiedy byli razem. Uśmiechnął się na jej słowa. - Doskonale rozumiem, lady Selwyn. Rodzinę powinno się stawiać ponad wszystko inne - powiedział, tym samym stając się jeszcze większym hipokrytą. Sam z chęcią wyjeżdżał z Wielkiej Brytanii, zostawiając wszystko za sobą. Zerknął na ekspedientkę, która wciąż zajmowała się czyszczeniem koliii. - Sam również w najbliższym czasie nie wybieram się na żadną wyprawę. Kto wie, może znowu gdzieś na siebie wpadniemy? - Zaśmiał się, bo w końcu świat jest taki mały. A arystokratyczny świat jest jeszcze mniejszy i Edgar dałby sobie uciąć rękę, że niedługo spotkają się na chociażby jednej z planowanych uroczystości. Wtedy podeszła do nich sprzedawczyni. - Piękna - powiedział, przyglądając się migocącym rubinom. - Proszę na razie odłożyć tą kolię, zastanowię się nad zakupem - powiedział i zaczął powoli iść wzdłuż gabloty. Pod koniec zauważył zawieszkę w kształcie sowy z oczami wysadzanymi szmaragdami. - To również ładne, prawda? - Powiedział, spoglądając na nią porozumiewawczo, po czym zrobił kolejny krok i zaczął przyglądać się również szmaragdowej kolii. Pamiętał o jej zamiłowaniu do sów. Prawdę mówiąc, pamiętał o wszystkim.
Edgar Burke
Zawód : nestor, B&B, łamacz klątw
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Gdybym był babą, rozpłakałbym się rzewnie nad swym losem, ale jestem Burkiem, więc trzymam fason.
OPCM : 25 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +1
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 9
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie sam fakt, że ma żonę sprawił, że poczuła się jakby grunt usuwał jej się spod nóg. Nie sam fakt, że mówił jej o tym teraz tak otwarcie, a przez całą ich znajomość nawet nie wspomniał o niej słowem. To wszystko było teraz tylko wiadomością utrwalaną w jej pamięci tak silnie by nigdy więcej o tym nie zapomnieć. Najbardziej zabolało to jak pewnie wymawiał to słowo. Bez krępacji. W końcu nie miał powodów. To ona zawsze była tą pierwszą. To ona zawsze czekała na niego w ich wspólnym domu, opiekowała się jego dziećmi, była dla niego gdy wracał do normalności. Gdy wracał od głupiej i naiwnej dziewczyny pewnej jego miłości. W tym samym momencie w jej głowie rozbrzmiały ostatnie jego słowa. Żałował tylko jednego w ich znajomości i choć w głębi duszy dziękowała, że do tego nie doszło to karciła się w myślach za to, że byłaby do tego zdolna. Nie mogła przechodzić obojętnie obok tego co się działo na wszystkich wspólnych wyprawach. Jakim trzeba być człowiekiem by bez mrugnięcia okiem tak kogoś okłamywać i tak kimś manipulować. Szybko wróciła myślami do rzeczywistości. Ciągłe rozpamiętywanie tego wszystkiego wcale jej nie pomoże przejść przez ich dzisiejsze spotkanie. Ostatnio pozwoliła sobie na słabość. Na pokazanie jak bardzo ją zranił. Dzisiaj chciała stąd wyjść z podniesionym czołem. Marzyła o tym jak o niczym innym. - Nic nie przychodzi samo. - zaczęła cicho by ukryć drżenie głosu. - Doświadczenie i dobry nauczyciel to dwie rzeczy, które mogą zagwarantować rezultaty. - zawsze był dla niej wzorem pod względem zawodowym. Miał ogromną wiedzę, a ona wdzięcznie przyjmowała ją od niego. Nie mogła mu pod tym względem niczego zarzucić choć najchętniej rzuciłaby mu tą wiedzą w twarz. - Na szczęście miałam i jedno i drugie. - dodała uśmiechając się lekko. Rodzina była świętością i najważniejszą wartością. Zawsze jej to wpajano choć ich relacje rodzinne raczej odbiegają od idealnych. W sytuacjach kryzysowych każdy stanie za każdym murem, ale na co dzień nie potrzebują swojej ciągłej obecności. Pewnie by się wszyscy pozabijali. Słysząc jego kolejne słowa od razu stanął jej przed oczami obraz ostatniego spotkania z Quentinem. - Mam wrażenie, że niestety nie będzie to takie proste. Chociaż cóż mogę powiedzieć… mam szczęście do spotykania Pana jak i Pańskiego brata w dość nietypowych miejscach. - odparła nie będąc do końca pewną czy powinna o tym mówić. Ale z drugiej strony przecież nic ich nie łączyło. Nic prócz żalu i smutku. Nic prócz wszystkiego. Wiedziała, ze prędzej czy później się spotkają. Choć naprawdę nie była na to jeszcze gotowa. Prawdopodobnie nigdy nie będzie. Widząc jak wskazuje zawieszkę w kształcie sowy uśmiech zszedł jej na chwile z ust. Szybko jednak złapała równowagę i z uśmiechem powiedziała. - Oh… co za przypadek. Właśnie dokonałam zakupu takiej samej. Może to przypadek? A może Pańska żona tak jak ja umiłowała sobie te zwierzęta? Jak łatwo jest znaleźć podobieństwa w różnych osobach, zgadza się Pan ze mną, Lordzie Burke? - uniosła brew.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
- W takim razie miała pani szczęście - stwierdził, uśmiechając się pogodnie, jednak zaraz potem mina mu wyraźnie zrzedła. Spojrzał na nią zaskoczony, chcąc się upewnić, że mówi prawdę. A po co miałaby kłamać? Powtórne nałożenie pogodnego uśmiechu kosztowało go wiele wysiłku. Przez głowę przelatywało mu mnóstwo myśli, a główna z nich to pytanie czy on o wszystkim wie. Ostatnio, kiedy się widzieli, nic na to nie wskazywało, chociaż akurat ich niedawnemu spotkaniu daleko było do normalności. Zaraz potem zaczął się zastanawiać nad tym skąd Quentin miałby o wszystkim wiedzieć, skoro nikt nigdy nie miał szansy ich zobaczyć. Ale czy na pewno? W tym momencie Edgar niczego nie był pewny i już teraz wiedział, że będzie musiał się z nim spotkać i poważnie porozmawiać. Choć naiwnie sądził, że nigdy do tego nie dojdzie. - Nie wiedziałem, że zna pani mojego brata - powiedział, niemalże świdrując ją wzrokiem. Jeżeli teraz nie zdradzi mu żadnych szczegółów, zmusi ją do jeszcze jednego spotkania. W nietypowych miejscach? Co to w ogóle miało oznaczać? - Gdzie go pani poznała? Z chęcią usłyszałbym tą historię - powiedział i tylko na pozór lekko przeszło mu to przez gardło. Ich znajomość nigdy nie miała ujrzeć światła dziennego, a teraz Edgar się dowiaduje, że jego własny rodzony brat ją zna? Którego z nich poznała najpierw? Ile mu zdradziła? Burke nie cierpiał tego typu niewiedzy. Najlepiej się czuł twardo stąpając po ziemi, a w tym momencie czuł się tak, jakby jednak grunt usuwał mu się spod nóg. Pomału, ale nieustannie. Niechętnie przeszedł do następnego tematu. - Naprawdę? - Zaśmiał się cicho z tego przezabawnego zbiegu okoliczności. - Cóż, akurat moja żona nie jest miłośniczką sów - odpowiedział, skupiając wzrok na innej zawieszce. Już nie tak ładnej. Tak naprawdę jego żona nigdy nie przypominała mu Lynn. Wydawało mu się, że o wiele więcej ich dzieli niż łączy, ale może się mylił? Może na siłę szukał tych różnic? Nie potrafił jednoznacznie stwierdzić. Wtedy zauważył niewielkie zawieszki w kształcie psidwaka i uśmiechnął się lekko, zastanawiając się, jakim cudem mógł zapomnieć o drobnym upominku dla swoich córek. Uczucia, którymi darzył swoją żonę, mogły być nie do końca pewne, ale córki z pewnością rządziły jego światem; nawet wtedy, kiedy zachowywały się gorzej od chmary chochlików kornwalijskich. Wyprostował się i cofnął parę kroków w miejsce, gdzie widział delikatniejszą biżuterię. Cóż, nie miał zamiaru kupować pięciolatkom wielkich kolii, choć znając życie najbardziej ucieszyłyby się z takiej samej jak dostanie ich matka. - Muszę jeszcze coś wybrać córkom. Nie dadzą mi spokoju jeżeli nic im nie przywiozę - powiedział cicho i to chyba była dotychczas jego jedyna szczera wypowiedź, choć mówienie o nich przy Lynn było dla niego nienaturalne. - Mam nadzieję, że u rodziny wszystko w porządku - dodał, spoglądając na nią z ciekawością. Każdy wiedział, co wydarzyło się na Sabacie. Edgar był ciekawy czy Lucinda brała w nim udział, czy tak jak on wypięła się na to arystokratyczne zgromadzenie. Co tym razem wyszło mu na dobre.
Edgar Burke
Zawód : nestor, B&B, łamacz klątw
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Gdybym był babą, rozpłakałbym się rzewnie nad swym losem, ale jestem Burkiem, więc trzymam fason.
OPCM : 25 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +1
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 9
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Reakcja Edgara całkowicie ją zaskoczyła. Nie spodziewała się, że będzie to dla niego obojętne, ale też nie spodziewała się widzieć u niego takie emocje. Nie mógł tego ukryć. Zdążyła go poznać bardzo dobrze by wiedzieć, kiedy jest zirytowany. Widziała już podobny wzrok pod koniec grudnia, w jej mieszkaniu. Oczywiście od razu w jej głowie pojawiła się myśl, że mężczyzna boi się iż ktoś się o nich dowie. Nie rozumiała tylko dlaczego. W końcu to dla niej był wstyd, a nie dla niego. Nierówność płci i dyskryminacja u szlachetnie urodzonych była powszechnością. Mężczyzna mógł mieć milion kochanek, pań do towarzystwa, a żona miała i tak czekać na niego w ich wspólnej posiadłości. U kobiet sprawa ta równała się ze wstydem i ona nawet jakby nie była szlachetnie urodzona nie potrafiłaby rozbić rodziny własną osobą. Wyrzuty sumienia by ją zjadły. Właściwie to nie wiedziała jakie kontakty mają bracia Burke. Edgar mało mówił o swoim młodszym bracie, a Lynn nie pytała. Jednakże nic w ich ostatnim spotkaniu nie świadczyło o tym, że mężczyzna może znać tajemnice starszego brata. Nie mogła pokazać, że sama jest tym teraz zaintrygowana więc ponownie założyła na twarz maskę złożoną z obojętności i lekkiej dezorientacji. Zaśmiała się chcąc jego twarde słowa zamienić w żart. Ekspedientka zaczęła im się przyglądać z większym skupieniem. - To długa historia, a Pan Lordzie Burke jeszcze wielu rzeczy o mojej osobie nie wie. -skwitowała posyłając w jego stronę uśmiech, który w pewien sposób był prawdziwy. - Tak to już jest z kobietami. - dodała przenosząc wzrok na stojącą za ladą kobietę. Skończyła temat. Nie miała zamiaru mu się z niczego tłumaczyć, a już na pewno nie, kiedy jakaś kobieta rejestruje każdy ich ruch. Nie jest miłośniczką sów? Jakoś jej ulżyło. Lynn uwielbiała sowy. W końcu nawet jej patronusem była sowa. Wiedzieli o tym wszyscy, którzy dobrze ją znali. Chyba nie zniosłaby świadomości, że rzecz, która w jej mniemaniu jest unikalna łączy ją z żoną Edgara. - A szkoda – odparła choć wcale przecież szkoda jej nie było. Kiedy wspomniał o dzieciach znowu wielki kamień utknął jej w gardle. Czemu jej to mówił? Żeby czuła się jeszcze gorzej? I dlatego właśnie powinni to zakończyć. Nie zniosłaby spotkań z nim i świadomością, że gdzieś tam w posiadłości czekają na ojca dzieci domagające się bajki na dobranoc. Ona miała pełną rodzinę, ale jej rodzice i tak większość czasu poświęcali sobie niż dzieciom. Wiedziała więc jak to jest być ignorowanym. Musiała stąd wyjść. Teraz. Tego było o wiele za dużo jak na jeden dzień. - Tak, oczywiście. Z moimi krewnymi wszystko w porządku. Mam nadzieje, że z Pańską rodziną także. - powiedziała, ale jej słowa były przytłumione wyrzutami sumienia. Spojrzała na wiszący zegar. - Naprawdę przemiła konwersacja, ale niestety za chwile mam bardzo ważne spotkanie. Miło było Pana spotkać, lordzie Burke. Proszę pozdrowić… żonę i dzieci. - powiedziała i już zaczęła wychodzić, kiedy coś jej się przypomniało. - A dla córek proszę wybrać coś w podobnym kolorze jak prezent dla ich mamy. Każda mała dziewczynka chce być jak jej matka. Cierpiałam, kiedy mój ojciec kupował mi przedmioty w innym kolorze niż matce. To wielki cios dla małej damy. - dodała i szepnęła jeszcze ciche „żegnam” w stronę ekspedientki.
z.t
z.t
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Edgar zaczynał żałować, że dopuścił do tej sytuacji. Od samego początku wiedział, że między nimi nigdy niczego nie będzie, a jednak ciągnął tą znajomość i ciągnął i ciągnął... Zupełnie niepotrzebnie. Podobało mu się prowadzenie podwójnego życia. Cieszyła go możliwość własnych wyborów, nie mających wielkich konsekwencji, czyli oczywiście szkody dla rodu. W końcu to rodzina była nadrzędną wartością i trzeba było dbać o jej dobrobyt. A co mu ta znajomość z Lynn dała? Chyba tylko zszarpane nerwy, bo nawet dziesiątki pozytywnych wspomnień w tym momencie jedynie go męczyły. Zamiast cieszyć przypominały o rzeczywistości. A jak wyglądała ta rzeczywistość? To były ciągłe uniki, żeby przypadkiem się nie spotkać, a każde spotkanie... Każde spotkanie kończyło się kłótnią, przykrymi słowami, ranieniem siebie nawzajem. Czy musiało tak być? Nie, mogli być sobie zupełnie obojętni. Mogli być po prostu lordem i lady, którzy spotykają się od czasu do czasu na spotkaniach z wyższych sfer. Byłoby o wiele prościej, nie trzeba by było tyle kłamać i oszukiwać siebie oraz innych. - Dziękuję, wszystko u nich w porządku - odpowiedział machinalnie. - Rozumiem, nie będę pani dłużej zatrzymywał - dodał, podejrzewając, że to ważne spotkanie było tylko przykrywką od jak najszybszego wyjścia z tego lokalu. I między innymi właśnie tego mógł uniknąć. - Dziękuję za pomoc - powiedział jeszcze, zdziwiwszy się jej szczerą poradą. Kiedy tylko wyszła, sam zapragnął już opuścić to miejsce, więc kupił odłożoną wcześniej kolię i dwa niewielkie naszyjniki w tym samym kolorze. Owinął się ciaśniej szalem i wyszedł z lokalu, teleportując się prosto do swojej posiadłości w Durham. Musiał już zapomnieć o wszystkim, co się wydarzyło. Rozpatrywanie przeszłości nie prowadziło do niczego dobrego, nie tym razem.
/zt
/zt
Edgar Burke
Zawód : nestor, B&B, łamacz klątw
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Gdybym był babą, rozpłakałbym się rzewnie nad swym losem, ale jestem Burkiem, więc trzymam fason.
OPCM : 25 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +1
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 9
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Spóźniła się. Tego była pewna. Serce łomotało jej szaleńczo, a nogo drżały od zbyt długiego biegu. I zdecydowanie zbierało jej się na płacz. Czemu znowu musiała robić za posłańca? Czemu na brodę Merlina, za każdym razem wysyłali ją w najbardziej oddalone od zielarskiego sklepu miejsca?
Wbiegła w uliczkę, niemal przewracając na ziemię młodszą czarownicę, ale tym co ją zaskoczyło, a właściwie kto ją zaskoczył, był mężczyzna, który - jak jej się zdawało w ostatnim przebłysku świadomości - śpieszył się jeszcze bardziej niż ona. I może, gdyby spróbowała skupić się na otaczającej ją rzeczywistości, usłyszałaby inkantację zaklęcia, tuż za rogiem, w który zmierzała.
Kilka sekund wystarczyło, by dwie sylwetki z impetem zderzyły się ze sobą, ale Luna, jako kobieta i to w dodatku drobna kobieta, została potraktowana większym rozmachem. Szarpnęło jej ciałem, by odbić się od obiektu i runąć na ziemię. Nie wiedziała co się działo, czując pulsujący ból głowy, a potem ciężar ciała obok siebie. Ktoś obok niej jęknął, a jasnowłosa dziewczyna, zdezorientowana, zamroczona i z cisnącymi się pod powieki łzami - podniosła się do pozycji siedzącej. Bolała ją głowa, ale to co w pierwszej chwili przerażała ją bardziej, to siedzący obok niej - skonfundowany mężczyzna, zaciskający kurczowo zawiniątko w dłoniach. Luna nie rozumiała co się wydarzyło i co się nadal działo. I jak nieprzychylny los rzucił ją wprost (dosłownie) w ramiona uciekającego złodzieja.
- Prze...przepraszam pana - mrugała rozpaczliwie, próbując zatamować potok łez, który krętą ścieżką spływał po jej policzkach. Dopiero kilka uderzeń serca, gdy mroczki przed oczami przestały szaleńczo mieszać się z łzami, dostrzegła rudowłosego mężczyznę z wyciągniętą przed siebie różdżką. Podniosła zadrapaną podczas upadku dłoń, wycierając z twarzy pasma włosów - Ja...ja nic nie zrobiłam - głos jej drżał, a ona sama miała nieodparte wrażenie, że za chwilę po prostu zemdleje. Złapała za ramię mężczyzny obok, który wciąż wydawał się dużo bardziej nieprzytomny (spojrzeniem) niż ona sama - Ja nie chciałam...
Wbiegła w uliczkę, niemal przewracając na ziemię młodszą czarownicę, ale tym co ją zaskoczyło, a właściwie kto ją zaskoczył, był mężczyzna, który - jak jej się zdawało w ostatnim przebłysku świadomości - śpieszył się jeszcze bardziej niż ona. I może, gdyby spróbowała skupić się na otaczającej ją rzeczywistości, usłyszałaby inkantację zaklęcia, tuż za rogiem, w który zmierzała.
Kilka sekund wystarczyło, by dwie sylwetki z impetem zderzyły się ze sobą, ale Luna, jako kobieta i to w dodatku drobna kobieta, została potraktowana większym rozmachem. Szarpnęło jej ciałem, by odbić się od obiektu i runąć na ziemię. Nie wiedziała co się działo, czując pulsujący ból głowy, a potem ciężar ciała obok siebie. Ktoś obok niej jęknął, a jasnowłosa dziewczyna, zdezorientowana, zamroczona i z cisnącymi się pod powieki łzami - podniosła się do pozycji siedzącej. Bolała ją głowa, ale to co w pierwszej chwili przerażała ją bardziej, to siedzący obok niej - skonfundowany mężczyzna, zaciskający kurczowo zawiniątko w dłoniach. Luna nie rozumiała co się wydarzyło i co się nadal działo. I jak nieprzychylny los rzucił ją wprost (dosłownie) w ramiona uciekającego złodzieja.
- Prze...przepraszam pana - mrugała rozpaczliwie, próbując zatamować potok łez, który krętą ścieżką spływał po jej policzkach. Dopiero kilka uderzeń serca, gdy mroczki przed oczami przestały szaleńczo mieszać się z łzami, dostrzegła rudowłosego mężczyznę z wyciągniętą przed siebie różdżką. Podniosła zadrapaną podczas upadku dłoń, wycierając z twarzy pasma włosów - Ja...ja nic nie zrobiłam - głos jej drżał, a ona sama miała nieodparte wrażenie, że za chwilę po prostu zemdleje. Złapała za ramię mężczyzny obok, który wciąż wydawał się dużo bardziej nieprzytomny (spojrzeniem) niż ona sama - Ja nie chciałam...
I show not your face but your heart's desire
Jakby niespodziewanych zdarzeń było dzisiaj za mało, wkrótce zza rogu wypadła mknąca w bliżej nieokreślonym kierunku, jasnowłosa kobieta; zdawała się kompletnie nie patrzeć przed siebie, biegła na oślep, chaotycznie, ale wszystko działo się za szybko, żeby Garrett mógł zareagować - pozostało mu tylko patrzeć, jak nieszczęsna nieznajoma spotyka się z brukowaną uliczką po zderzeniu z półprzytomnym złodziejem.
Nie opuszczał różdżki, być może dlatego, że zapomniał to zrobić, być może dlatego, że nie pozwoliła mu na to nadwrażliwa ostrożność; przez krótką chwilę ze zdezorientowaniem przypatrywał się zaistniałej scenie, podążając spojrzeniem od przybyłej czarownicy do mocno skonfundowanego zaklęciem czarodzieja. Miał tak nieobecne spojrzenie i wiotkie mięśnie, nad którymi najpewniej wcale nie panował, że Garrettowi aż przeszło przez myśl, że nie potraktował go zbyt... łagodnie. Złodziej jakoś lżej zaciskał palce na materiale torebki, która wysuwała mu się z dłoni, ale nikt jeszcze po nią nie ruszył.
- Kim pani jest? - spytał nieznajomą, dopiero teraz dostrzegając, że od kilku przedłużających się sekund wskazuje na nią końcem różdżki. Opuścił nieco dłoń, spoglądając na kobietę z lekko przepraszającą iskrą błyszczącą w tęczówkach, choć wciąż był przygotowany do ewentualnej reakcji - istniała przecież możliwość, że nie był to koniec, że kieszonkowiec (torebkowiec?) zaraz zerwie się z ziemi i pomknie ku zawijającym się na wzór labiryntu uliczkom Śmiertelnego Nokturnu.
Kątem oka dostrzegł, że złodziej jakoś niebezpiecznie się poruszył - w najpewniej mimowolnym geście podkurczył lekko nogi. Niezależnie od jego intencji, Garrett wolał dmuchać na zimne; machnął w dopracowanym geście różdżką, a mężczyznę trafiło niewerbalnie rzucone zaklęcie Colloshoo. Podeszwy jego butów przywarły do bruku, uniemożliwiając mu ucieczkę nawet wtedy, gdyby bardzo tego pragnął.
Lub gdyby miał na to jakąkolwiek siłę.
Pozostawała jeszcze kwestia nieznajomej kobiety, która pojawiła się tu znikąd - czy jej przybycie było jedynie wyjątkowo niefortunnym zbiegiem okoliczności? A może w jakiś skomplikowany sposób miała coś wspólnego osobnikiem podkradającym kobiece torebki i przybyła mu z odsieczą?
Nie opuszczał różdżki, być może dlatego, że zapomniał to zrobić, być może dlatego, że nie pozwoliła mu na to nadwrażliwa ostrożność; przez krótką chwilę ze zdezorientowaniem przypatrywał się zaistniałej scenie, podążając spojrzeniem od przybyłej czarownicy do mocno skonfundowanego zaklęciem czarodzieja. Miał tak nieobecne spojrzenie i wiotkie mięśnie, nad którymi najpewniej wcale nie panował, że Garrettowi aż przeszło przez myśl, że nie potraktował go zbyt... łagodnie. Złodziej jakoś lżej zaciskał palce na materiale torebki, która wysuwała mu się z dłoni, ale nikt jeszcze po nią nie ruszył.
- Kim pani jest? - spytał nieznajomą, dopiero teraz dostrzegając, że od kilku przedłużających się sekund wskazuje na nią końcem różdżki. Opuścił nieco dłoń, spoglądając na kobietę z lekko przepraszającą iskrą błyszczącą w tęczówkach, choć wciąż był przygotowany do ewentualnej reakcji - istniała przecież możliwość, że nie był to koniec, że kieszonkowiec (torebkowiec?) zaraz zerwie się z ziemi i pomknie ku zawijającym się na wzór labiryntu uliczkom Śmiertelnego Nokturnu.
Kątem oka dostrzegł, że złodziej jakoś niebezpiecznie się poruszył - w najpewniej mimowolnym geście podkurczył lekko nogi. Niezależnie od jego intencji, Garrett wolał dmuchać na zimne; machnął w dopracowanym geście różdżką, a mężczyznę trafiło niewerbalnie rzucone zaklęcie Colloshoo. Podeszwy jego butów przywarły do bruku, uniemożliwiając mu ucieczkę nawet wtedy, gdyby bardzo tego pragnął.
Lub gdyby miał na to jakąkolwiek siłę.
Pozostawała jeszcze kwestia nieznajomej kobiety, która pojawiła się tu znikąd - czy jej przybycie było jedynie wyjątkowo niefortunnym zbiegiem okoliczności? A może w jakiś skomplikowany sposób miała coś wspólnego osobnikiem podkradającym kobiece torebki i przybyła mu z odsieczą?
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Czas musiał tańczyć. Musiał, bo to działo się przed jej oczami, musiało być zwariowanym błędem czarodzieja, któremu zaklęcie wymknęło się poza kontrolę. Tylko dlaczego Luna musiała trafić w sam jej środek? czemu nie mogła wrócić do swoich ziół, zamknięta w maleńkiej pracowni z kociołkiem, dlaczego nie mógł ją owiać ostry zapach mandragory i czemu..musiała w ogóle wychodzić ze sklepu?
Luna nigdy nie należała do odważnych osób, nie lubiła się wychylać i była szczęśliwa, mogąc odgrodzić się od ludzi swoimi kociołkami i ziołowymi zapachami. I dlatego z rozmazanymi łzami na zaczerwienionych policzkach, patrzyła to na wciąż skonfundowanego mężczyznę, to...na drugiego, który celował w nią różdżką. zacisnęła chude palce na materiale cienkiego płaszcza, jakby odkryła tam magiczną tarczę, w której mogła się schować. Tylko tym razem nie działała zasada 'ja nie widzę, to mnie nie widzą'.
- Lu..na, pracuję ...w zielarskim...sklepie - dziewczyna próbowała uspokoić głos, ale miała wrażenie, że im bardziej się stara, tym bardziej wypełza na wierzch jej strach. czego się bała? łatwiej zapytać, czego się nie bała, a ograniczało się to do jej małego mieszkania, trzymanego w domu szczura i małej, zielarskiej pracowni, w której pracowała. A patrząc na...aurora? magicznego policjanta? marzyła o tym, by dziwnym trafem dostała teleportacyjnej czkawki.
Na Pokątnej używanie czarów było zabronione - nawet ona o tym wiedziała. A używać ich mogły tylko...ministerialne służby - Ja..nic nie zrobiłam - spojrzała wyraźniej na mężczyznę obok, akurat w momencie, gdy rudowłosy rzucił kolejne zaklęcie. odsunęła się gwałtownie, podkulając nogi pod siebie, jakby urok miał przeskoczyć na nią przez najlżejszy dotyk.
-Przepraszamtakbardzomprzepraszam - słowa wypuściła jednym tchem i nie była pewna, czy była już bardziej przestraszona sytuacją, czy faktem, że mogłaby trafić do Tower. nawet jeśli nie wiedziała za co. Teraz było tak niespokojnie na ulicach, że jej fatalizm tylko potwierdzał swe żądania - Nie chciałam nic popsuć..przepraszam - chciała wrócić do siebie, zamknąć się w pracowni i zapomnieć o wszystkim. Chciała zniknąć i wierzyć, że dzisiejszy dzień nie miał miejsca i nie wpadła w sam środek...czegoś, czego nie rozumiała. I nawet nie chciała pojąć.
Luna nigdy nie należała do odważnych osób, nie lubiła się wychylać i była szczęśliwa, mogąc odgrodzić się od ludzi swoimi kociołkami i ziołowymi zapachami. I dlatego z rozmazanymi łzami na zaczerwienionych policzkach, patrzyła to na wciąż skonfundowanego mężczyznę, to...na drugiego, który celował w nią różdżką. zacisnęła chude palce na materiale cienkiego płaszcza, jakby odkryła tam magiczną tarczę, w której mogła się schować. Tylko tym razem nie działała zasada 'ja nie widzę, to mnie nie widzą'.
- Lu..na, pracuję ...w zielarskim...sklepie - dziewczyna próbowała uspokoić głos, ale miała wrażenie, że im bardziej się stara, tym bardziej wypełza na wierzch jej strach. czego się bała? łatwiej zapytać, czego się nie bała, a ograniczało się to do jej małego mieszkania, trzymanego w domu szczura i małej, zielarskiej pracowni, w której pracowała. A patrząc na...aurora? magicznego policjanta? marzyła o tym, by dziwnym trafem dostała teleportacyjnej czkawki.
Na Pokątnej używanie czarów było zabronione - nawet ona o tym wiedziała. A używać ich mogły tylko...ministerialne służby - Ja..nic nie zrobiłam - spojrzała wyraźniej na mężczyznę obok, akurat w momencie, gdy rudowłosy rzucił kolejne zaklęcie. odsunęła się gwałtownie, podkulając nogi pod siebie, jakby urok miał przeskoczyć na nią przez najlżejszy dotyk.
-Przepraszamtakbardzomprzepraszam - słowa wypuściła jednym tchem i nie była pewna, czy była już bardziej przestraszona sytuacją, czy faktem, że mogłaby trafić do Tower. nawet jeśli nie wiedziała za co. Teraz było tak niespokojnie na ulicach, że jej fatalizm tylko potwierdzał swe żądania - Nie chciałam nic popsuć..przepraszam - chciała wrócić do siebie, zamknąć się w pracowni i zapomnieć o wszystkim. Chciała zniknąć i wierzyć, że dzisiejszy dzień nie miał miejsca i nie wpadła w sam środek...czegoś, czego nie rozumiała. I nawet nie chciała pojąć.
I show not your face but your heart's desire
Sklep jubilerski
Szybka odpowiedź