Sklep jubilerski
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Sklep jubilerski A. Blythe
Wytwory jubilerskie rodziny Blythe od pokoleń zachwycają kunsztem i wysoką jakością wykonania. Znajdziesz tutaj zarówno pierścionki zaręczynowe dla ukochanych dam, jak i podarunki na wszelkie okazje; od naszyjników, kolczyków i tiar pełnych szlachetnych kamieni po pierścienie z rodowymi sygnaturami. Właściciel samodzielnie tworzy każde dzieło i na życzenie klienta wprowadza pożądane modyfikacje. Ponadto w tymże sklepie można wykupić usługę wykonania magicznego talizmanu, po dostarczeniu odpowiednich komponentów. Wszystko ma jednak swoją cenę, a zgodnie z wyznawaną zasadą, Blythe nie zwykł się targować.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:26, w całości zmieniany 1 raz
Może coś było w tym, że bał się nieznajomych. Trochę takie czasy, a trochę rzeczywiście kwestia wychowania; dorastając nie mógł wiedzieć, czego się spodziewać od swojego otoczenia. Chudy, patykowaty blondasek, który nijak nie pasował do Durmstrang, nie był za bardzo zainteresowany wszystkimi tymi ich podziałami i najchętniej spędzałby cały swój czas w odosobnieniu, z kartką papieru, z daleka od całego tego jazgotu. Oczywiście, że oberwał nie raz. Pewnie, że ludzie byli złośliwy bez powodu. Nie pamiętał już, czy kiedyś starał się to rozumieć, po prostu zaakceptował taki stan rzeczy i do większości nieznajomych podchodził ostrożnie. Gdyby miał opisać mężczyznę przed nim, pewnie powiedziałby, że biło od niego ciepło. Tak po prostu, wydawał mu się turbo kulturalny, uprzejmy, smutny, a przede wszystkim ciepły. Upewniał się w tym przekonaniu za każdym razem, kiedy podnosił spojrzenie, by zerknąć na jego przystojną twarz; jego uśmiech był bardzo przyjemny, ciemne oczy dawały poczucie spokoju, mimo niektórych nerwowych ruchów. Nie czuł się zagrożony, ba, był prawie pewny, że należał do tego grona ludzi, którym mógłby opowiadać wszystko i czuć się z tym bardzo swobodnie. Wszystko o, jak odbierał nieznajomego mężczyznę wzmagało w nim tylko naturalną potrzebę bycia idiotycznie szczerym. Wielu ludzi, których w swoim życiu spotkał uważało szczerość za coś, co powinno się dozować z głową, ale.. Nie, Ull zdecydowanie tak nie uważał. Szczerość była najlepsza, nawet jeśli sprawiała, że dostawał po uszach.
Naprawdę starał się nie roześmiać, ale słysząc jego komentarz na temat szyi właścicielki kolii i tak wydał z siebie ciche parsknięcie.
- Przepraszam. - i kolejne przepraszam zaliczone. Podniósł na niego mocno rozbawione spojrzenie, próbując zapanować nad głupim uśmiechem. -Rozbawiło mnie to za bardzo. - wytłumaczył się, chociaż właściwie nie tłumaczyło to niczego, więc po prostu postanowił zdławić swoje rozbawienie, znów pochylając się nad błyskotką. Akurat skupienie uwagi na pracy przychodziło mu z zaskakującą łatwością.
Podniósł na niego, po raz kolejny, przepraszające spojrzenie, kiedy poprosił go o wycenę. Już nawet sam się zaczął orientować, że nadużywa słowa przepraszam w całej tej konwersacji, ale chyba nie potrafił go obejść. Nie znał się na cenach, nie obchodziły go one i wiedział doskonale, że dostanie w przyszłości za to nie raz po głowie od kuzynów, kiedy przyjdzie czas na obsługę klientów. Średni taki sprzedawca, któremu nie zależy na pieniądzach, nie?
- Naprawdę nie jestem w stanie powiedzieć, sir. - nawet wyszło bez używania magicznego słówka na "p", ale za to znów użył grzecznościowego "pana". Coś za coś. Przekorna uprzejmość albo przepraszanie wykraczające poza skalę.. Był denerwującym gówniarzem i naprawdę nie wiedział, dlaczego ten prze-uprzejmy pan jeszcze to znosił. - Zakładam, że są dużo warte przez swój kolor właśnie, który świadczy w przypadku szmaragdów o pochodzeniu. Kolumbijskie szmaragdy są cenne dla rzemieślników w złotnictwie, ponieważ każdy z nich jest specyficzny w przekroju. Może nie aż tak, jak odcisk palca, bardziej jak.. Jak tęczówki. Najcenniejsze są te, które w przekroju posiadają wzór układający się w gwiazdę, coś, czego nie dałoby się w żaden sposób odtworzyć sztucznie. - wytłumaczył, uspokojony zainteresowaniem rozmówcy. Mówił, tak czy siak, podczas mierzenia i nakładania wszystkiego na swój roboczy szkic, żeby nie zabierać mu dodatkowo czasu. Mógł go dopiero poznać, pewnie, ale mimo to czuł do niego szacunek, a ludzi których się szanuje nie zatrzymuje się z byle powodu, kiedy ci się spieszyli, tak? No tak.
Słysząc ofertę, którą przed nim składał, musiał mocno się powstrzymać, by nie podskoczyć w miejscu.
- Tak-! Przepraszam. Tak, z przyjemnością się tym zajmę, już mam nawet pomysł.. - spojrzał na niego krótko, wyraźnie podekscytowanym, roziskrzonym spojrzeniem, ale zaraz znów pochylił się nad kartką, nanosząc formę kolczyków, które zobaczył oczyma wyobraźni, kiedy tylko o nich wspomnieli. Były wiszące, zaczynające się drobnym elementem przypominającym pięciolistny kwiat, spływały w dół, przez trzy małe, okrągłe elementy, aż w końcu dochodziły do łezek, w których umieścił szmaragdy. - Ull. - odpowiedział krótko, bardziej skupiony na bawieniem się w małe szczegóły na swoim szkicu, niż na podawaniu swojego imienia i nazwiska; było w gruncie rzeczy nieistotne. Był w sklepie codziennie, był równocześnie pewny, że rozpozna głos nieznajomego, nawet gdyby akurat coś robił z tyłu.. A poza tym, brat mu przecież mówił, żeby uważał z podawaniem swoich danych, tak? Nie, żeby na co dzień o tym pamiętał, ale w tym konkretnym przypadku po prostu projekt go zajął i nie miał głowy przejmować się tego typu kurtuazjami jak przedstawianie się.
- Jestem tutaj właściwie codziennie, cały dzień. Proszę pomyśleć nad tym, jak by pan chciał, żeby te kolczyki wyglądały, dobrze? Ale jeśli pan nie wymyśli, to jestem pewny, że znajdzie się w sklepie dużo dobrych inspiracji, lepszych niż to, co mi się pomyślało. - odłożył ołóweczek, znów otarł dłonie i uśmiechnął się do niego skromnie, ale wdzięcznie. Uprzejmość była rzadkością, którą naprawdę doceniał.. A dawanie szansy młodym czeladnikom stanowiło trochę taki mały skarb, którego trzeba było szukać ze świeczką.
Naprawdę starał się nie roześmiać, ale słysząc jego komentarz na temat szyi właścicielki kolii i tak wydał z siebie ciche parsknięcie.
- Przepraszam. - i kolejne przepraszam zaliczone. Podniósł na niego mocno rozbawione spojrzenie, próbując zapanować nad głupim uśmiechem. -Rozbawiło mnie to za bardzo. - wytłumaczył się, chociaż właściwie nie tłumaczyło to niczego, więc po prostu postanowił zdławić swoje rozbawienie, znów pochylając się nad błyskotką. Akurat skupienie uwagi na pracy przychodziło mu z zaskakującą łatwością.
Podniósł na niego, po raz kolejny, przepraszające spojrzenie, kiedy poprosił go o wycenę. Już nawet sam się zaczął orientować, że nadużywa słowa przepraszam w całej tej konwersacji, ale chyba nie potrafił go obejść. Nie znał się na cenach, nie obchodziły go one i wiedział doskonale, że dostanie w przyszłości za to nie raz po głowie od kuzynów, kiedy przyjdzie czas na obsługę klientów. Średni taki sprzedawca, któremu nie zależy na pieniądzach, nie?
- Naprawdę nie jestem w stanie powiedzieć, sir. - nawet wyszło bez używania magicznego słówka na "p", ale za to znów użył grzecznościowego "pana". Coś za coś. Przekorna uprzejmość albo przepraszanie wykraczające poza skalę.. Był denerwującym gówniarzem i naprawdę nie wiedział, dlaczego ten prze-uprzejmy pan jeszcze to znosił. - Zakładam, że są dużo warte przez swój kolor właśnie, który świadczy w przypadku szmaragdów o pochodzeniu. Kolumbijskie szmaragdy są cenne dla rzemieślników w złotnictwie, ponieważ każdy z nich jest specyficzny w przekroju. Może nie aż tak, jak odcisk palca, bardziej jak.. Jak tęczówki. Najcenniejsze są te, które w przekroju posiadają wzór układający się w gwiazdę, coś, czego nie dałoby się w żaden sposób odtworzyć sztucznie. - wytłumaczył, uspokojony zainteresowaniem rozmówcy. Mówił, tak czy siak, podczas mierzenia i nakładania wszystkiego na swój roboczy szkic, żeby nie zabierać mu dodatkowo czasu. Mógł go dopiero poznać, pewnie, ale mimo to czuł do niego szacunek, a ludzi których się szanuje nie zatrzymuje się z byle powodu, kiedy ci się spieszyli, tak? No tak.
Słysząc ofertę, którą przed nim składał, musiał mocno się powstrzymać, by nie podskoczyć w miejscu.
- Tak-! Przepraszam. Tak, z przyjemnością się tym zajmę, już mam nawet pomysł.. - spojrzał na niego krótko, wyraźnie podekscytowanym, roziskrzonym spojrzeniem, ale zaraz znów pochylił się nad kartką, nanosząc formę kolczyków, które zobaczył oczyma wyobraźni, kiedy tylko o nich wspomnieli. Były wiszące, zaczynające się drobnym elementem przypominającym pięciolistny kwiat, spływały w dół, przez trzy małe, okrągłe elementy, aż w końcu dochodziły do łezek, w których umieścił szmaragdy. - Ull. - odpowiedział krótko, bardziej skupiony na bawieniem się w małe szczegóły na swoim szkicu, niż na podawaniu swojego imienia i nazwiska; było w gruncie rzeczy nieistotne. Był w sklepie codziennie, był równocześnie pewny, że rozpozna głos nieznajomego, nawet gdyby akurat coś robił z tyłu.. A poza tym, brat mu przecież mówił, żeby uważał z podawaniem swoich danych, tak? Nie, żeby na co dzień o tym pamiętał, ale w tym konkretnym przypadku po prostu projekt go zajął i nie miał głowy przejmować się tego typu kurtuazjami jak przedstawianie się.
- Jestem tutaj właściwie codziennie, cały dzień. Proszę pomyśleć nad tym, jak by pan chciał, żeby te kolczyki wyglądały, dobrze? Ale jeśli pan nie wymyśli, to jestem pewny, że znajdzie się w sklepie dużo dobrych inspiracji, lepszych niż to, co mi się pomyślało. - odłożył ołóweczek, znów otarł dłonie i uśmiechnął się do niego skromnie, ale wdzięcznie. Uprzejmość była rzadkością, którą naprawdę doceniał.. A dawanie szansy młodym czeladnikom stanowiło trochę taki mały skarb, którego trzeba było szukać ze świeczką.
Gdyby nie błysk w oczach rozprawiającego o biżuterii młodzieńca, pewnie nawet nie pomyślałby, że mogą mieć ze sobą cokolwiek wspólnego - w wieku Ulla Hector był zamknięty w sobie i nieśmiały, najchętniej spędzając czas w bibliotece, z dala od jazgotu i niejednokrotnie okrutnych rówieśników. Większość pełnosprawnych chłopców z dobrych domów miała jednak inne doświadczenia, a lęku zasiewanego przez niektórych rodziców nie dało się przecież zobaczyć gołym okiem.
Ale może dało się go wyczuć, w tej nieśmiałej nici porozumienia, w zbyt częstych przeprosinach, przenikliwych spojrzeniach i nieco podobnych gestach. Hector chciał czasem wierzyć, że w jego umiejętnej obserwacji ludzi kryje się nutka geniuszu, ale to przecież nie była prawda - to strach kazał mu obserwować i przewidywać reakcje ojca i brata, w spowitej kłamstwami rodzinie, której mottem była szczerość. Szczerość, którą tak cenił u swoich pacjentów i w gabinecie, a która zdarzała się tak rzadko, której nie mógł praktykować nawet we własnym życiu, zmuszony do odgrywania roli zrozpaczonego wdowca. Lepszej roli niż ta prawdziwa, zdradzanego męża, który ani nie kochał własnej żony, ani nie umiał jej zdyscyplinować. M ó g ł b y, wiedział jak, obserwował ojca wystarczająco długo, ale potrafił się na to zdobyć i za to też się nienawidził. A rozpracowawszy reakcje i gesty we własnej rodzinie, zaczął używać lęku do obserwacji każdego - bojąc się, że jest inny, obcy, zbyt zimny by zbliżyć się do kogokolwiek.
Było już zdecydowanie lepiej, niektórzy ludzie leczą dawne rany, narodziny syna pomogły Hectorowi przewartościować sporo kwestii, ale w wieku Ulla był dużo posępniejszy - i chyba nie potrafił się uśmiechać z taką łatwością, nie do nieznajomych.
Ani śmiać. Z takich rzeczy. Zamrugał, zaskoczony - delikatność i szyja Beatrice kojarzyły mu się tylko z tłuczonymi talerzami i własnymi masochistycznymi wyobrażeniami o obcych dłoniach, które ciągnęły ją za rude włosy i darowane przez siebie kolię. Ale bez kontekstu - ta uwaga faktycznie mogła być zabawna.
-Nie szkodzi. - zdobył się na blady uśmiech, właściwie ulżyło mu, że ten młody człowiek nie szuka w jego słowach drugiego dna ani nie wie, jak ohydne rzeczy miał na myśli, że dla niego to tylko niewinny żart. Spotkania ze wspólnymi znajomymi żony (a w szczególności z teściami) były na tyle wyczerpujące, że nawet trzymając w rękach jej biżuterię obawiał się podświadomie, że znowu będzie musiał grać i uważać na każde słowo.
A przecież nie musiał. Ten blondyn go nie znał, ani jej.
Mógłby po prostu... cieszyć się tym popołudniem. I cennym prezentem, łatwym zarobkiem. Myśląc o pieniądzach, odruchowo zignorował formę grzecznościową - pacjenci mówili do niego od pana, poprzez "wy", do "ty" (choć nigdy sir), nie przywiązywał do tego wielkiej wagi. -A te - mają wzór gwiazdy? - zaciekawił się, obiecując sobie, że wyciśnie z romansów Beatrice jak najwięcej, do ostatniego sykla.
-Doskonale. - skwitował z satysfakcją, zadowolony, że może załatwić to bezpośrednio z młodym czeladnikiem. Ullem, zanotował w myślach, wiedząc już o kogo pytać. Nachylił się nad szkicem z łagodnym uśmiechem, ale ten przybladł nieco, gdy zobaczył formę kolczyków. Były śliczne, ale... -Piękny projekt. - jak każdy ojciec i magipsychiatra, zaczynał pod pochwał. -Ale obawiam się, że mogą być nieco za długie. Osoba, której chcę jej podarować ma małe dziecko, nie chciałbym żeby za nie pociągnęło. - nawet Orestes, grzeczny syn Hectora, był żywym srebrem gdy miał dwa lata. A Orpheus, jego siostrzeniec, był w porównaniu z synem żywym srebrem. -Na przykład... wpasować szmaragdy w ten kwiat? Czy wtedy będą za ciężkie? - nie lubił hamować cudzej kreatywności, ale swojej praktycznej siostrze wolał podarować coś subtelniejszego. -Resztę stopu wtedy sprzedam. - dodał trzeźwo, wiedząc, że właśnie okroił formę projektu.
Mimowolnie odwzajemnił uśmiech, entuzjazm tego młodego człowieka był zaraźliwy - a Vale'owi naprawdę ulżyło, że załatwił sprawę naszyjnika bez zbędnych komplikacji ani niezręczności.
-Hector Vale. - przedstawił się. -Proszę przesłać mi projekt, pańska sowa powinna znaleźć mój gabinet magipsychiatryczny. - nie rozgłaszał wszystkim, że przylega do jego domu, osobny gabinet brzmiał jakoś bardziej profesjonalnie. Kilka lat temu prowadził zresztą gabinet na Pokątnej, niedaleko od sklepu Blythe'ów.
Może gdyby Beatrice więcej czasu spędzała nad opieką nad dzieckiem, a mniej na swoich potrzebach nie musiałby go zamknąć, by być przy rodzinie w trakcie szalejących anomalii. Kolejna niezabliźniona rana.
-Do widzenia. Miło się robi z panem interesy. - ukłonił się lekko, cały czas traktując czeladnika jak dorosłego. Zdawał się zresztą doroślejszy od dzisiejszego pacjenta, mężczyzny w średnim wieku, który nie potrafił wziąć odpowiedzialności za nic - wizyta będzie żmudna, jak zawsze, ale dobrze płatna, a Hector był już w dobrym humorze.
/zt
Ale może dało się go wyczuć, w tej nieśmiałej nici porozumienia, w zbyt częstych przeprosinach, przenikliwych spojrzeniach i nieco podobnych gestach. Hector chciał czasem wierzyć, że w jego umiejętnej obserwacji ludzi kryje się nutka geniuszu, ale to przecież nie była prawda - to strach kazał mu obserwować i przewidywać reakcje ojca i brata, w spowitej kłamstwami rodzinie, której mottem była szczerość. Szczerość, którą tak cenił u swoich pacjentów i w gabinecie, a która zdarzała się tak rzadko, której nie mógł praktykować nawet we własnym życiu, zmuszony do odgrywania roli zrozpaczonego wdowca. Lepszej roli niż ta prawdziwa, zdradzanego męża, który ani nie kochał własnej żony, ani nie umiał jej zdyscyplinować. M ó g ł b y, wiedział jak, obserwował ojca wystarczająco długo, ale potrafił się na to zdobyć i za to też się nienawidził. A rozpracowawszy reakcje i gesty we własnej rodzinie, zaczął używać lęku do obserwacji każdego - bojąc się, że jest inny, obcy, zbyt zimny by zbliżyć się do kogokolwiek.
Było już zdecydowanie lepiej, niektórzy ludzie leczą dawne rany, narodziny syna pomogły Hectorowi przewartościować sporo kwestii, ale w wieku Ulla był dużo posępniejszy - i chyba nie potrafił się uśmiechać z taką łatwością, nie do nieznajomych.
Ani śmiać. Z takich rzeczy. Zamrugał, zaskoczony - delikatność i szyja Beatrice kojarzyły mu się tylko z tłuczonymi talerzami i własnymi masochistycznymi wyobrażeniami o obcych dłoniach, które ciągnęły ją za rude włosy i darowane przez siebie kolię. Ale bez kontekstu - ta uwaga faktycznie mogła być zabawna.
-Nie szkodzi. - zdobył się na blady uśmiech, właściwie ulżyło mu, że ten młody człowiek nie szuka w jego słowach drugiego dna ani nie wie, jak ohydne rzeczy miał na myśli, że dla niego to tylko niewinny żart. Spotkania ze wspólnymi znajomymi żony (a w szczególności z teściami) były na tyle wyczerpujące, że nawet trzymając w rękach jej biżuterię obawiał się podświadomie, że znowu będzie musiał grać i uważać na każde słowo.
A przecież nie musiał. Ten blondyn go nie znał, ani jej.
Mógłby po prostu... cieszyć się tym popołudniem. I cennym prezentem, łatwym zarobkiem. Myśląc o pieniądzach, odruchowo zignorował formę grzecznościową - pacjenci mówili do niego od pana, poprzez "wy", do "ty" (choć nigdy sir), nie przywiązywał do tego wielkiej wagi. -A te - mają wzór gwiazdy? - zaciekawił się, obiecując sobie, że wyciśnie z romansów Beatrice jak najwięcej, do ostatniego sykla.
-Doskonale. - skwitował z satysfakcją, zadowolony, że może załatwić to bezpośrednio z młodym czeladnikiem. Ullem, zanotował w myślach, wiedząc już o kogo pytać. Nachylił się nad szkicem z łagodnym uśmiechem, ale ten przybladł nieco, gdy zobaczył formę kolczyków. Były śliczne, ale... -Piękny projekt. - jak każdy ojciec i magipsychiatra, zaczynał pod pochwał. -Ale obawiam się, że mogą być nieco za długie. Osoba, której chcę jej podarować ma małe dziecko, nie chciałbym żeby za nie pociągnęło. - nawet Orestes, grzeczny syn Hectora, był żywym srebrem gdy miał dwa lata. A Orpheus, jego siostrzeniec, był w porównaniu z synem żywym srebrem. -Na przykład... wpasować szmaragdy w ten kwiat? Czy wtedy będą za ciężkie? - nie lubił hamować cudzej kreatywności, ale swojej praktycznej siostrze wolał podarować coś subtelniejszego. -Resztę stopu wtedy sprzedam. - dodał trzeźwo, wiedząc, że właśnie okroił formę projektu.
Mimowolnie odwzajemnił uśmiech, entuzjazm tego młodego człowieka był zaraźliwy - a Vale'owi naprawdę ulżyło, że załatwił sprawę naszyjnika bez zbędnych komplikacji ani niezręczności.
-Hector Vale. - przedstawił się. -Proszę przesłać mi projekt, pańska sowa powinna znaleźć mój gabinet magipsychiatryczny. - nie rozgłaszał wszystkim, że przylega do jego domu, osobny gabinet brzmiał jakoś bardziej profesjonalnie. Kilka lat temu prowadził zresztą gabinet na Pokątnej, niedaleko od sklepu Blythe'ów.
Może gdyby Beatrice więcej czasu spędzała nad opieką nad dzieckiem, a mniej na swoich potrzebach nie musiałby go zamknąć, by być przy rodzinie w trakcie szalejących anomalii. Kolejna niezabliźniona rana.
-Do widzenia. Miło się robi z panem interesy. - ukłonił się lekko, cały czas traktując czeladnika jak dorosłego. Zdawał się zresztą doroślejszy od dzisiejszego pacjenta, mężczyzny w średnim wieku, który nie potrafił wziąć odpowiedzialności za nic - wizyta będzie żmudna, jak zawsze, ale dobrze płatna, a Hector był już w dobrym humorze.
/zt
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
15 lipca 1958
HEP!
Ten dzień miał się zacząć zupełnie inaczej. Specjalnie wstał wcześniej, przygotował się do pracy, nawet uczesał włosy (!) tylko po to, by przed prawdziwym rozpoczęciem działalności sklepu przyjrzeć się trochę swoim zapasom. Od czasu ich popsucia w dniu pojawienia się superbolidu na niebie (nie mógł nazywać tego zjawiska dłużej kometą, wszak pragnął być jak najbardziej poprawny z punktu widzenia nauki) popadł w pewien rodzaj paranoi. Wciąż jeszcze nie zbadał działania komety na jego rzemiosło. To raz wychodziło zupełnie poprawnie, innym razem brakowało jakiejś niewielkiej cząstki magii, tajemniczego elementu. Nie mógł rozgryźć tej zagadki, przynajmniej jeszcze nie.
Zjawił się w Bursztynowym Świerzopie zaskakująco wcześnie, nawet jak na niego. Otworzył drzwi sklepu tak, jak zawsze i tak jak zawsze przywitał go znajomy zapach suszonych ziół i środków, którymi wczorajszego wieczoru szorował blat kontuaru, teraz pięknie odbijający promienie wschodzącego dopiero słońca.
Ziewnął donośnie, nie zasłaniając przy tym ust. Był w końcu sam, mógł pozwolić sobie na taki drobny brak manier. Co innego, gdyby byli z nim klienci — wtedy dbał o swój wizerunek, za każdym razem pragnąc prezentować się jako radosny, energiczny i uprzejmy młody człowiek. Chyba dlatego tak bardzo uwielbiały go okoliczne starsze panie, którym najczęściej nie sprzedawał talizmanów, a wszelkiego rodzaju maści mające pomóc im żyć ze starczymi dolegliwościami.
Po trochę ponad zeszłotygodniowej awarii gabloty również nie było śladu. Wszystkie talizmany, jak zawsze, spoczywały za szkłem, było to przecież przyzwyczajenie, które wyniósł z czasów odbywania terminu w sklepie jubilerskim Atticusa Blythe. Czasami wracał myślami do tego miejsca, zastanawiając się, jak mogłaby potoczyć się jego kariera, gdyby w pewnym momencie nie poznał starszego od siebie aurora o smutnych oczach, gdyby jego surdut nie został oblany kremowym piwem na pewnym meczu Quidditcha.
Nie żałował swoich wyborów; miał wrażenie, że powrót do Londynu, do sklepu na Pokątnej oznaczałby jakąś porażkę, jego osobistą porażkę, to, że nie dał rady. Ale przecież dawał sobie radę, dawał całkiem nieźle, potrafił się utrzymać, kochał to, co robił i żył na dobrym poziomie. Czerpał satysfakcję z pomocy innym, choć robił to zdecydowanie bardziej subtelnie niż pozostali Zakonnicy. Ale talizmany miały przecież szczególną moc, moc, którą potrafił z nich wydobyć, połączyć z magią, która płynęła w żyłach każdego czarodzieja. A jednak czasami, w ciemne, bezsenne noce znowu miał dwadzieścia dwa lata, był mentalnym dzieciakiem, który postawiony w coraz to bardziej eskalującej rzeczywistości wojennej nie wiedział, co robić. W tamtym czasie potrzebował przewodnika, nie było co do tego wątpliwości. Ale teraz coraz poważniej myślał o tym, by przyjąć jakiegoś młodego człowieka do terminu.
Tak, przydałyby mu się jakieś dodatkowe ręce do pomocy.
Ręka spoczęła już na klamce drzwi prowadzących do pracowni talizmaniarskiej, gdy poczuł dziwne, niemalże złowieszcze szarpnięcie w okolicy pępka. Nie byłoby w nim nic dziwnego i złego, gdyby właśnie planował teleportację — bo właśnie z tym skojarzyło mu się owo wrażenie — ale nic takiego nie miał w zamiarze.
Nie zdążył nawet nacisnąć klamki ni otworzyć ust, aby chociaż wyrazić swój sprzeciw względem tego, co nieuniknione. Nieuniknione bowiem było znacznie od niego szybsze.
Gdy przymykał oczy, był jeszcze w Dolinie Godryka, w Bursztynowym Świerzopie.
Gdy je otworzył, znalazł się w równie dobrze znanym miejscu.
Błyszczący kontuar znalazł się pod palcami w miejscu klamki, gdy Oliver Summers zachwiał się na nogach i poleciał do tyłu, ratując się przed całkowitym upadkiem przez oparcie o regał za sobą.
— Merlinie— — zduszony jęk uciekł spomiędzy jego ust, gdy zaczął panicznie rozglądać się wokół. Jedno było pewne — był w środku sam, tylko on, przewlekła cisza i jubilerskie cacka z dodatkiem magii wokół.
Nie powinno go tu być. Nie, nie, nie.
Co jeżeli ktoś go zobaczy?
Wiedział, że z perspektywy ulicy nie widać było tego, co dzieje się za kontuarem. Ukucnął więc zaraz pod kasą, próbując uspokoić kołaczące z nerwów serce. Co właściwie się stało? Czy padł ofiarą jakiegoś żartu, a może nałożone przez Steffena pułapki postanowiły obrócić się przeciw niemu?
Czkawka teleportacyjna — choć najbardziej logiczna, wydawała mu się być zbyt pospolitym rozwiązaniem.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Na komplikacje była gotowa od samego początku; zlecenia tego typu miały to do siebie, że lubiły spalić rykoszetem w najmniej odpowiednim momencie. Cholerne drogie sklepiki, buticzki, perfumerie i antykwariaty pełne dzieł sztuki i innego badziewa. Aż ciężko było uwierzyć, że ludzie naprawdę są skłonni dać tyle złota za garść jakichś błyszczących kamieni. Ani to było użyteczne ani nie pchało życia do przodu. Przynajmniej ich, bo sama zarabiała właśnie na tych jeleniach, którzy mieli dość pieniędzy, by móc je marnować. To oni nakręcali popyt i handel, którego naturalną konsekwencją było pojawienie się grupy tych, którzy mieć chcieli, ale płacić nie zamierzali. Jedno z drugim było nierozerwalne, nie ważne, czy rozchodziło się o diament w pierścionku czy o piękną kobietę w burdelu. Taki los.
Samej siebie Kina nie postrzegała w kategoriach przeciętnej złodziejki; była najemniczką, zdobywała towary na zlecenie, bez względu na prawa, jakie musiała złamać. Dla siebie kradła tylko od czasu do czasu i to zwykle rzeczy realnie potrzebne, jak tytoń.
Tu, wśród połysków szlachetnych kamieni i polerowanych metali nie widziała niczego co by się jej mogło przydać. Zatrzymała wzrok na dłużej tylko na brosze z czarnym wężem o szmaragdowym oku, może żmii, bo wzbudziła ona nieprzyjemne mrowienie w świeżych bliznach poniżej kolan. Z niemym prychnięciem odpuściła sobie przyglądanie się gablotom. Wiele wysiłku włożyła w to, żeby dostać się do środka zaraz przed godzinami otwarcia; wtedy, kiedy włamu spodziewano się najmniej. Żadni pracownicy nie pojawią się tu w przeciągu najbliższych trzydziestu minut, dość czasu, by znaleźć tę jedną malutką rzecz, którą życzył sobie mieć klient - spolerowany czerwony rubin dla wybrednej ukochanej.
Cóż, z pewnością kosztował więcej niż wynajęcie włamywaczki, która go ukradnie. Przy okazji mogła skorzystać i zakosić nieco monet; na biżuterii i szlachetnych kamieniach nie zależało jej aż tak, wiedziała, że im cenniejszy będzie jej łup tym większa szansa, że sprawa się rozniesie. Za jednym rubinem i paroma galeonami nie wysyłało się takiego pościgu jak za kufrem diamentów.
Z podobnego powodu przetrzepać zamierzała najpierw magazyn. Były to kolejne zabezpieczone drzwi, z którymi musiała sobie poradzić, ale była dość pewna, że wcale nie będzie potrzebować magii, aby się z nimi uporać; wystarczyło nieco sprytu i zręczna ręka.
I spokój. To by się też, kurwa, przydało.
Trzask teleportacji momentalnie posłał ją na poziom podłogi. To był instynkt i przyzwyczajenie, w kuckach była mniej widoczna i miała szansę się rozejrzeć. Tu się podobno nie da teleportować, do jasnej cholery. Ugryzła się w język, żeby nie przekląć na głos, a potem wysunęła z buta sztylet, łapiąc skórzaną rękojeść mocno i pewnie.
Szybko go wyczaiła, chłopca, który próbował się schować za kontuarem. Miał pecha, bo była za jego plecami i jeszcze jej nie zobaczył. Nie namyślała się długo, tylko wyskoczyła, odbijając od posadzki, by paść mu z zaskoczenia na grzbiet i wysunąć sztylet na gardło. Chłód metalu na skórze był bardziej przejawem jej krańcowej irytacji niż próbą przesłuchania, ale może coś tam z siebie chłopina wydusi.
- Stul pysk. - Albo i nie. Jeszcze nie. Najpierw powinna nasłuchiwać, czy trzask teleportacji nikogo nie zaalarmował. Cholerny idiota. - Sam jesteś? - szepnęła mu prosto do ucha, opierając policzek na jego policzku, tą stroną po której miała oko.
Sporny na sprawność (k100 + 2S)? Łapię Castorka od tyłu i przykładam mu sztylet z ekwipunku do gardła.
Samej siebie Kina nie postrzegała w kategoriach przeciętnej złodziejki; była najemniczką, zdobywała towary na zlecenie, bez względu na prawa, jakie musiała złamać. Dla siebie kradła tylko od czasu do czasu i to zwykle rzeczy realnie potrzebne, jak tytoń.
Tu, wśród połysków szlachetnych kamieni i polerowanych metali nie widziała niczego co by się jej mogło przydać. Zatrzymała wzrok na dłużej tylko na brosze z czarnym wężem o szmaragdowym oku, może żmii, bo wzbudziła ona nieprzyjemne mrowienie w świeżych bliznach poniżej kolan. Z niemym prychnięciem odpuściła sobie przyglądanie się gablotom. Wiele wysiłku włożyła w to, żeby dostać się do środka zaraz przed godzinami otwarcia; wtedy, kiedy włamu spodziewano się najmniej. Żadni pracownicy nie pojawią się tu w przeciągu najbliższych trzydziestu minut, dość czasu, by znaleźć tę jedną malutką rzecz, którą życzył sobie mieć klient - spolerowany czerwony rubin dla wybrednej ukochanej.
Cóż, z pewnością kosztował więcej niż wynajęcie włamywaczki, która go ukradnie. Przy okazji mogła skorzystać i zakosić nieco monet; na biżuterii i szlachetnych kamieniach nie zależało jej aż tak, wiedziała, że im cenniejszy będzie jej łup tym większa szansa, że sprawa się rozniesie. Za jednym rubinem i paroma galeonami nie wysyłało się takiego pościgu jak za kufrem diamentów.
Z podobnego powodu przetrzepać zamierzała najpierw magazyn. Były to kolejne zabezpieczone drzwi, z którymi musiała sobie poradzić, ale była dość pewna, że wcale nie będzie potrzebować magii, aby się z nimi uporać; wystarczyło nieco sprytu i zręczna ręka.
I spokój. To by się też, kurwa, przydało.
Trzask teleportacji momentalnie posłał ją na poziom podłogi. To był instynkt i przyzwyczajenie, w kuckach była mniej widoczna i miała szansę się rozejrzeć. Tu się podobno nie da teleportować, do jasnej cholery. Ugryzła się w język, żeby nie przekląć na głos, a potem wysunęła z buta sztylet, łapiąc skórzaną rękojeść mocno i pewnie.
Szybko go wyczaiła, chłopca, który próbował się schować za kontuarem. Miał pecha, bo była za jego plecami i jeszcze jej nie zobaczył. Nie namyślała się długo, tylko wyskoczyła, odbijając od posadzki, by paść mu z zaskoczenia na grzbiet i wysunąć sztylet na gardło. Chłód metalu na skórze był bardziej przejawem jej krańcowej irytacji niż próbą przesłuchania, ale może coś tam z siebie chłopina wydusi.
- Stul pysk. - Albo i nie. Jeszcze nie. Najpierw powinna nasłuchiwać, czy trzask teleportacji nikogo nie zaalarmował. Cholerny idiota. - Sam jesteś? - szepnęła mu prosto do ucha, opierając policzek na jego policzku, tą stroną po której miała oko.
Sporny na sprawność (k100 + 2S)? Łapię Castorka od tyłu i przykładam mu sztylet z ekwipunku do gardła.
do not be afraid to bare your teeth
you were not brought into this world
covered in blood to become a gentle
tamed thing
you were not brought into this world
covered in blood to become a gentle
tamed thing
The member 'Kina Huxley' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 32
'k100' : 32
Ile by dał, żeby dalej myśleć, że jest sam. Stwierdzenie to znajdowało się gdzieś na granicy banału, zwłaszcza w Londynie, zwłaszcza w miejscu i towarzystwie takim jak to, w którym znalazł się dzisiaj. Tutaj bowiem wszystko było na sprzedaż — pierścionki z oczkiem z kolorowego kamienia, usługa sprzedawcy, ciało złodzieja. Gdy po tak długim czasie powracało się do samej paszczy pieniężnego lwa, można było doznać potężnego szoku. W szczególności, gdy przez ostatni rok pracowało się na swój własny rachunek, często nawet nie za pieniądze, ale za coś, co można było zjeść lub wymienić się z kimś innym. Chcąc nie chcąc, w głowie pojawiły się myśli, których nieco się bał, których chciał się pozbyć — co by było, gdyby latem poprzedniego roku nie zrobiłby tego, co zrobił? Czy mógłby nazywać się tym samym człowiekiem? Czy byłby w stanie spojrzeć w lustro bez obrzydzenia? Czy w ogóle by żył, a jeżeli tak, to w jakich warunkach? W jaki sposób? Co zyskałby lub co stracił? Czy wszystko, co uczynił do tej pory, było warte tego, kim się stał? Co sobą reprezentował?
Nie dane było mu zastanawiać się nad tym szczególnie długo. Wciąż zanurzony w szoku realizacji swej przypadłości nie słyszał kroków nadchodzących od tyłu, w ogóle nie spodziewał się tego, że mógł pojawić się w sklepie ktoś jeszcze. Wyglądał on bowiem na zamknięty, więc nie mógł to być pan Atticus, biorący go za złodzieja. Zresztą, on chyba nigdy nie przystanąłby tak blisko niego, właściwie klejąc się do pleców Summersa. A z całą pewnością przystawiłby mu do gardła — bądź głowy — różdżkę, nie coś zimnego, nie coś ostrego, nie...
Nóż?
Natychmiast wstrzymał oddech, czując, jak wszystkie mięśnie napinają się boleśnie, gotowe do ucieczki. Problem w tym, że oczywistej drogi ucieczki nie miał. Miał za to towarzystwo, wyjątkowo dotykalskie zresztą, a przy tym — co chyba najtragiczniejsze — bez dobrych zamiarów. Zaklął prędko w myślach wiedząc, że nie powinien szczególnie pyskować, że właśnie znajdował się na czyjejś łasce lub niełasce.
— Dzień dobry pani, nie musi pani aż tak się bronić, bo nie zamierzam nic zrobić — kiedyś usłyszał od któregoś z aurorów, czy Zakonników (nie potrafił już przywołać do siebie konkretnej twarzy, wspomnienie rozmyło się w uzasadnionym strachu, pozostawiając wyłącznie słowa), że powinien jasno określić swoje zamiary i możliwie unieść ręce, aby pokazać swoje dobre zamiary. Zrobił więc to, ostrożnie podnosząc je w górę, aż do momentu, gdy od opuszków jego palców do ramienia Kiny nie zostało więcej niż kilka milimetrów. — Jestem sam i to naprawdę przypadek. Czkawka teleportacyjna, pani rozumie — kontynuował, starając się brzmieć na jak najbardziej spokojnego, jednak drżenie głosu zdradzało go niemalże natychmiast, podobnie jak płytki, przyspieszony oddech. Kina nie mogła jednak uważać tego za nietypowe objawy. Chłopak po prostu się bał, co było raczej oczekiwanym odruchem, gdy przystawiano mu nóż do gardła. Tak samo jak to, że zadrżał wyraźnie, gdy jej policzek przyległ do jego własnego. Nie lubił przesadnej, niezapowiedzianej bliskości, poczuł się więc tym bardziej niekomfortowo. Chociaż mogłoby być gorzej, gdyby wreszcie zauważył, że kobieta nie ma oka. Ale na to przyjdzie czas.
Musiał zebrać się w sobie i jakoś zareagować. Może robił głupio, a może tylko tak mógł uratować swoją skórę? Nie czuł jeszcze tego charakterystycznego ciągnięcia w dół brzucha, które zwiastowałoby przyszłą teleportację (choć dla odmiany wiele by dał, gdyby nastała teraz). Jedno było pewne — nie poczuje go, jeżeli zaraz ktoś podetnie mu gardło.
Dlatego też zaparwszy się w miejscu, chwycił mocno rękę Kiny, tę trzymającą nóż i wykręcił ją w drugą stronę tak, aby ostrze znajdowało się po przeciwnej stronie od jego gardła.
— To nieporozumienie, także nie mam tego pani za złe, ale proszę mnie puścić — kontynuował, kątem oka zerkając na twarz swej... oprawczyni? Przynajmniej na tyle, na ile mógł ją dostrzec.
| rzut sporny na sprawność, wynik 57
Nie dane było mu zastanawiać się nad tym szczególnie długo. Wciąż zanurzony w szoku realizacji swej przypadłości nie słyszał kroków nadchodzących od tyłu, w ogóle nie spodziewał się tego, że mógł pojawić się w sklepie ktoś jeszcze. Wyglądał on bowiem na zamknięty, więc nie mógł to być pan Atticus, biorący go za złodzieja. Zresztą, on chyba nigdy nie przystanąłby tak blisko niego, właściwie klejąc się do pleców Summersa. A z całą pewnością przystawiłby mu do gardła — bądź głowy — różdżkę, nie coś zimnego, nie coś ostrego, nie...
Nóż?
Natychmiast wstrzymał oddech, czując, jak wszystkie mięśnie napinają się boleśnie, gotowe do ucieczki. Problem w tym, że oczywistej drogi ucieczki nie miał. Miał za to towarzystwo, wyjątkowo dotykalskie zresztą, a przy tym — co chyba najtragiczniejsze — bez dobrych zamiarów. Zaklął prędko w myślach wiedząc, że nie powinien szczególnie pyskować, że właśnie znajdował się na czyjejś łasce lub niełasce.
— Dzień dobry pani, nie musi pani aż tak się bronić, bo nie zamierzam nic zrobić — kiedyś usłyszał od któregoś z aurorów, czy Zakonników (nie potrafił już przywołać do siebie konkretnej twarzy, wspomnienie rozmyło się w uzasadnionym strachu, pozostawiając wyłącznie słowa), że powinien jasno określić swoje zamiary i możliwie unieść ręce, aby pokazać swoje dobre zamiary. Zrobił więc to, ostrożnie podnosząc je w górę, aż do momentu, gdy od opuszków jego palców do ramienia Kiny nie zostało więcej niż kilka milimetrów. — Jestem sam i to naprawdę przypadek. Czkawka teleportacyjna, pani rozumie — kontynuował, starając się brzmieć na jak najbardziej spokojnego, jednak drżenie głosu zdradzało go niemalże natychmiast, podobnie jak płytki, przyspieszony oddech. Kina nie mogła jednak uważać tego za nietypowe objawy. Chłopak po prostu się bał, co było raczej oczekiwanym odruchem, gdy przystawiano mu nóż do gardła. Tak samo jak to, że zadrżał wyraźnie, gdy jej policzek przyległ do jego własnego. Nie lubił przesadnej, niezapowiedzianej bliskości, poczuł się więc tym bardziej niekomfortowo. Chociaż mogłoby być gorzej, gdyby wreszcie zauważył, że kobieta nie ma oka. Ale na to przyjdzie czas.
Musiał zebrać się w sobie i jakoś zareagować. Może robił głupio, a może tylko tak mógł uratować swoją skórę? Nie czuł jeszcze tego charakterystycznego ciągnięcia w dół brzucha, które zwiastowałoby przyszłą teleportację (choć dla odmiany wiele by dał, gdyby nastała teraz). Jedno było pewne — nie poczuje go, jeżeli zaraz ktoś podetnie mu gardło.
Dlatego też zaparwszy się w miejscu, chwycił mocno rękę Kiny, tę trzymającą nóż i wykręcił ją w drugą stronę tak, aby ostrze znajdowało się po przeciwnej stronie od jego gardła.
— To nieporozumienie, także nie mam tego pani za złe, ale proszę mnie puścić — kontynuował, kątem oka zerkając na twarz swej... oprawczyni? Przynajmniej na tyle, na ile mógł ją dostrzec.
| rzut sporny na sprawność, wynik 57
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Nie zamierzała go wcale zabijać, to byłoby skrajnie głupie w sytuacji, w której mogła dostać porządną zapłatę za proste zlecenie; nie wiedziała nawet kim ten człowiek jest, czy tutaj pracuje, czy jest jakimś synem lub bratem właściciela, że udało mu się złamać blokady teleportacyjne. O niektórych trupach zapominano tak szybko jak tylko znalazły się na mulistym dnie Tamizy, za innymi posyłano pościgi. Minęło już parę miesięcy odkąd ostatni raz wylądowała w Tower i - cholera - nie będzie się tam dzisiaj wpraszać. Teraz, bez jednego oka, pewnie byłaby tam traktowana nawet gorzej niż wcześniej. A gdyby jeszcze okazała się mordercą! Nigdy nikogo nie zabiła, nie naprawdę, może co najwyżej przyczyniała się do niektórych śmierci. A skoro wcześniej, za kradzieże i prostytucję, była przez strażników gwałcona, to Merlin jeden wiedział co by jej zrobili teraz.
Musiała tylko wynieść ten jebany rubin i sprawić, żeby chłopak nie puścił pary z gęby. Cóż, plus taki, że dopóki miała go przed sobą, jeszcze nie zobaczył jej twarzy.
- Bronić? Włamałeś mi się tu i teraz mówisz, że nie muszę się bronić? - wycedziła z niesmakiem, jakby to ona była tutaj właścicielką. Nie była jeszcze pewna, czy wierzy mu w tę przyjemną bajeczkę o czkawce teleportacyjnej, ale to by na pewno wiele ułatwiało. - Daj mi jeden powód, żebym nie wezwała teraz Czarodziejskiej Policji, hmm? Choć jeden. Dla takich małych cwaniaków z lepkimi rączkami na pewno mają niejedną celę w Azkabanie.
Właściwie dobrze, że podsunął jej tę wersję; zamierzała teraz trzymać się jej kurczowo, bo dopóki nie pojawili się jeszcze prawdziwi właściciele przybytku, nie miał żadnych podstaw do tego, by sądzić, że Kina nie mówi prawdy. W końcu była tu od początku, a on wpadł z impetem teleportacji.
Jeśli dołączy do nich ktoś trzeci, kto spali cały jej plan - cóż, tym będzie się przejmowała później.
- Nie ruszaj się - syknęła, gdy wyciągnął dłonie. Nie ważne, czy był to gest kapitulacji; nieruchomy i wystraszony był łatwiejszy do przytrzymania w miejscu. Może i nie należała do najsłabszych, ale on był młody i miał dwoje oczu. - Jak się nazywasz? Gadaj... - Mogła się spodziewać, że chłopak będzie próbował sztuczek. Nie zdołała powstrzymać sapnięcia bólu, kiedy mocno wykręcił jej rękę, niemal wytrącając nóż z palców; pluła sobie w brodę, że w ogóle pozwoliła mu na to, by chwycił ją za nadgarstek. - Osz ty kurwa... - Zaczęła wyrywać rękę z jego uścisku i zamiast noża przycisnęła mu teraz do szyi własne ramię, żeby pociągnąć go za sobą na ziemię. Zrobiła to z brutalnością niecharakterystyczną dla kobiet, popychając go na zimną podłogę i przerzucając udo przez jego brzuch, żeby zyskać w ten sposób nieco przewagi. Był znacznie wyższy, ale ona była zwinna. Miała doświadczenie. - Przestań pierdolić i gadaj coś za jeden, ja nie mam całego dnia - Czarna opaska obsunęła jej się nieco, odsłaniając fragment zrujnowanego oczodołu. Drugie oko połyskiwało ciemnym gniewem, jej długie włosy opadły mu na twarz i łaskotały go po policzkach. Przyciskała mu do ziemi jeden nadgarstek, ale w drugiej ręce wciąż miała nóż.
Tyle z niezobaczenia twarzy, ale sam był sobie winien.
sporny na sprawność, rzuciłam 95, jak dasz więcej to mnie zrzucisz
Musiała tylko wynieść ten jebany rubin i sprawić, żeby chłopak nie puścił pary z gęby. Cóż, plus taki, że dopóki miała go przed sobą, jeszcze nie zobaczył jej twarzy.
- Bronić? Włamałeś mi się tu i teraz mówisz, że nie muszę się bronić? - wycedziła z niesmakiem, jakby to ona była tutaj właścicielką. Nie była jeszcze pewna, czy wierzy mu w tę przyjemną bajeczkę o czkawce teleportacyjnej, ale to by na pewno wiele ułatwiało. - Daj mi jeden powód, żebym nie wezwała teraz Czarodziejskiej Policji, hmm? Choć jeden. Dla takich małych cwaniaków z lepkimi rączkami na pewno mają niejedną celę w Azkabanie.
Właściwie dobrze, że podsunął jej tę wersję; zamierzała teraz trzymać się jej kurczowo, bo dopóki nie pojawili się jeszcze prawdziwi właściciele przybytku, nie miał żadnych podstaw do tego, by sądzić, że Kina nie mówi prawdy. W końcu była tu od początku, a on wpadł z impetem teleportacji.
Jeśli dołączy do nich ktoś trzeci, kto spali cały jej plan - cóż, tym będzie się przejmowała później.
- Nie ruszaj się - syknęła, gdy wyciągnął dłonie. Nie ważne, czy był to gest kapitulacji; nieruchomy i wystraszony był łatwiejszy do przytrzymania w miejscu. Może i nie należała do najsłabszych, ale on był młody i miał dwoje oczu. - Jak się nazywasz? Gadaj... - Mogła się spodziewać, że chłopak będzie próbował sztuczek. Nie zdołała powstrzymać sapnięcia bólu, kiedy mocno wykręcił jej rękę, niemal wytrącając nóż z palców; pluła sobie w brodę, że w ogóle pozwoliła mu na to, by chwycił ją za nadgarstek. - Osz ty kurwa... - Zaczęła wyrywać rękę z jego uścisku i zamiast noża przycisnęła mu teraz do szyi własne ramię, żeby pociągnąć go za sobą na ziemię. Zrobiła to z brutalnością niecharakterystyczną dla kobiet, popychając go na zimną podłogę i przerzucając udo przez jego brzuch, żeby zyskać w ten sposób nieco przewagi. Był znacznie wyższy, ale ona była zwinna. Miała doświadczenie. - Przestań pierdolić i gadaj coś za jeden, ja nie mam całego dnia - Czarna opaska obsunęła jej się nieco, odsłaniając fragment zrujnowanego oczodołu. Drugie oko połyskiwało ciemnym gniewem, jej długie włosy opadły mu na twarz i łaskotały go po policzkach. Przyciskała mu do ziemi jeden nadgarstek, ale w drugiej ręce wciąż miała nóż.
Tyle z niezobaczenia twarzy, ale sam był sobie winien.
sporny na sprawność, rzuciłam 95, jak dasz więcej to mnie zrzucisz
do not be afraid to bare your teeth
you were not brought into this world
covered in blood to become a gentle
tamed thing
you were not brought into this world
covered in blood to become a gentle
tamed thing
Zamrugał kilkukrotnie, słysząc oskarżenie, wypowiedziane niemalże tak, jakby faktycznie było prawdą. Ale nie było! Przecież już raz włamywał się do pewnego miejsca, strategicznie istotnego w dodatku, potrafił więc odróżnić przypadkowe znalezienie się w jakimś miejscu bez owej intencji (jak miało to miejsce dzisiaj) od włamania — umyślnego naruszenia miru domowego (lub też sklepowego). I o tyle, o ile płomień gniewu, wzmocniony dodatkowymi językami ognia zaprzeczenia rozpalił się w jego klatce piersiowej, zmuszając serce do jeszcze szybszego bicia, próbował dalej zachować spokój, przynajmniej na zewnątrz.
Musiał udawać. Tak bardzo nie lubił kłamać, ale teraz była to kwestia życia i śmierci. Może dla innego człowieka, nienaznaczonego tak poważnie wojną, klątwami, rebelią, wybory nie przedstawiałyby się aż tak tragicznie, aż tak skrajnie. Ale był sobą, wyłącznie sobą. Jak zawsze. Teraz jednak musiał przykryć swe oczywiste słabostki, pokazać tej kobiecie, że nie będzie w stanie złamać jego ducha. Że wiedział od niej więcej, że to on jeszcze wyjdzie z tego spotkania obronną ręką.
— Choć jeden? Co powiesz na to, że jeżeli wezwiesz tu służby, zamkną również ciebie? — zmusił się do uśmiechu, przebiegłego i zawadiackiego. Chciał zasiać w sercu nieznajomej ziarno zwątpienia, potrząsnąć fundamentami jej pewności siebie. Nie wiedział, czy była w stanie widzieć tę iskrę, która pojawiła się w jego oku, a która bez użycia słów mówiła, że cokolwiek się wydarzy, będą w tym razem. Postanowił już. Nie pozwoli, aby jakiekolwiek konsekwencje spadły wyłącznie na niego. Choćby miał trafić do tego cholernego Azkabanu (pominął w swych rozmyślaniach fakt, że złodzieje trafiali do Tower, o tym wiedział), nie pójdzie tam sam. I nie bez walki.
Zignorował jej syknięcie, zamiast tego zamierzając podarować tej kobiecie odrobinę goryczy, którą sama go karmiła. Jeżeli nie potrafił przezwyciężyć jej możliwościami siłowymi, spróbuje zrobić to przy pomocy słów. Rozzłoszczony przeciwnik popełniał więcej błędów, działał bardziej chaotycznie. A jakakolwiek przewaga, którą mógł nad nią mieć, była dobrą przewagą.
— Cronus Malfoy — odpowiedział bez zająknięcia, podnosząc wyżej podbródek, zupełnie tak, jakby naprawdę był kimś o błękitnej krwi, kimś, kogo nazwisko znaczyło cokolwiek. Właściwie to miał jasne włosy i oczy, gdyby nie zbyt skromne ubranie, może by mu się udało... Przy założeniu, że jego rozmówczyni nie grzeszyła intelektem.
Nie miał jednak czasu pławić się w dumie ze swego — jak mu się wydawało — przedniego fortelu z przedstawianiem. Kobieta nie zamierzała odpuścić, zaczęła szarpać za nadgarstek, ruszać się w sposób, względem którego Oliver nie miał możliwości wielkiego sprzeciwu. Wciągnął głośno powietrze, przez ten krótki moment, gdy nie miał przy szyi ani noża, ani jej ramienia. I bardzo dobrze, ponieważ gdy łupnęli wspólnie na podłogę, czuł jakby całe to powietrze wyleciało z niego, ledwo pozostawiając mu tyle tlenu, aby jeszcze nie stracił przytomności.
Bierz się w garść, przypomniał sobie. Przedstawienie jeszcze się nie skończyło. Ba, dopiero wchodziło w decydującą fazę.
Pozwolił jej usadowić się na sobie, dokładnie tak, jak chciała. Nie sprawiał jej większego problemu; przyglądał się jej bowiem z uwagą, ze wciąż nieznikającym z ust uśmiechem. Zauważył, że miała opaskę na oku, a pod opaską... Wydawało się, że pusty oczodół.
Szach mat.
Wsparł się na drugim, wolnym łokciu, podnosząc się powoli — milimetr po milimetrze, nie odwracając wzroku od jej twarzy, nie tracąc udawanego animuszu nawet na chwilę. Serce biło mu zdecydowanie zbyt prędko, szyja wystawiała się na ostrze noża. Skóra napierała na metal, chyba była już na skraju przecięcia. Łagodnie przesunął się tak, aby ostrze napierało na przestrzeń pomiędzy tchawicą a aortą — wiedza anatomiczna przydawała się w niespodziewanych sytuacjach, na przykład teraz.
— Nie powiem ci, kim jestem — aby ukryć swój dyskomfort, obniżył rejestr głosu. Teraz przemawiał do niej niskim, ciepłym półszeptem. Niemalże intymnym, zupełnie tak, jakby znali się przez lata, gdyby podobne spotkania były częścią ich rytuałów. — Ale powiem ci, kim ty nie jesteś — teraz był już pewny, gdy przysunął twarz do jej twarzy, ostrze wreszcie przebiło się przez skórę, pierwsza krew. Wilkołacze zmysły wyczulone były na jej woń, poznałby ją wszędzie.
Zamiast zareagować sykiem, zagryzieniem dolnej wargi, chwycił zębami opuszczoną na jej policzek przepaskę. Odsunął się od ostrza na tyle, ile się dało, zsuwając ją w dół, pragnąc odsłonić cały pusty oczodół.
— Nie jesteś Blythe. Po pierwsze, nigdy cię tutaj nie widziałem, a pracowałem tu trochę czasu — czy to prawda, czy blef? Zależało od oceny Kiny. — Gdybyś jednak była Blythe i straciła oko w wyniku nieszczęśliwego wypadku, nie nosiłabyś przepaski jak byle obszczymur. Jeżeli nie proteza, miałabyś w tym miejscu jakiś kamień. Perłę. Rubin. Ametyst. — wyliczał dalej, uśmiech rozciągał się coraz bardziej. — A może tygrysie oko? Pasowałoby odcieniem — skonkludował, odsłaniając przed nieznajomą następny powód, dla którego mogłaby zaufać w wersję, że pracował w tym miejscu wcześniej. Skąd inaczej znałby rodzaje kamieni szlachetnych? Byle biedak mógł oczywiście znać złoto, srebro, perłę. Ale reszta?
— Więc teraz ty przedstaw mi jeden powód, żebym nie wezwał Czarodziejskiej Policji.
| nie rzucam na sporny, baw się dobrze Kina
Musiał udawać. Tak bardzo nie lubił kłamać, ale teraz była to kwestia życia i śmierci. Może dla innego człowieka, nienaznaczonego tak poważnie wojną, klątwami, rebelią, wybory nie przedstawiałyby się aż tak tragicznie, aż tak skrajnie. Ale był sobą, wyłącznie sobą. Jak zawsze. Teraz jednak musiał przykryć swe oczywiste słabostki, pokazać tej kobiecie, że nie będzie w stanie złamać jego ducha. Że wiedział od niej więcej, że to on jeszcze wyjdzie z tego spotkania obronną ręką.
— Choć jeden? Co powiesz na to, że jeżeli wezwiesz tu służby, zamkną również ciebie? — zmusił się do uśmiechu, przebiegłego i zawadiackiego. Chciał zasiać w sercu nieznajomej ziarno zwątpienia, potrząsnąć fundamentami jej pewności siebie. Nie wiedział, czy była w stanie widzieć tę iskrę, która pojawiła się w jego oku, a która bez użycia słów mówiła, że cokolwiek się wydarzy, będą w tym razem. Postanowił już. Nie pozwoli, aby jakiekolwiek konsekwencje spadły wyłącznie na niego. Choćby miał trafić do tego cholernego Azkabanu (pominął w swych rozmyślaniach fakt, że złodzieje trafiali do Tower, o tym wiedział), nie pójdzie tam sam. I nie bez walki.
Zignorował jej syknięcie, zamiast tego zamierzając podarować tej kobiecie odrobinę goryczy, którą sama go karmiła. Jeżeli nie potrafił przezwyciężyć jej możliwościami siłowymi, spróbuje zrobić to przy pomocy słów. Rozzłoszczony przeciwnik popełniał więcej błędów, działał bardziej chaotycznie. A jakakolwiek przewaga, którą mógł nad nią mieć, była dobrą przewagą.
— Cronus Malfoy — odpowiedział bez zająknięcia, podnosząc wyżej podbródek, zupełnie tak, jakby naprawdę był kimś o błękitnej krwi, kimś, kogo nazwisko znaczyło cokolwiek. Właściwie to miał jasne włosy i oczy, gdyby nie zbyt skromne ubranie, może by mu się udało... Przy założeniu, że jego rozmówczyni nie grzeszyła intelektem.
Nie miał jednak czasu pławić się w dumie ze swego — jak mu się wydawało — przedniego fortelu z przedstawianiem. Kobieta nie zamierzała odpuścić, zaczęła szarpać za nadgarstek, ruszać się w sposób, względem którego Oliver nie miał możliwości wielkiego sprzeciwu. Wciągnął głośno powietrze, przez ten krótki moment, gdy nie miał przy szyi ani noża, ani jej ramienia. I bardzo dobrze, ponieważ gdy łupnęli wspólnie na podłogę, czuł jakby całe to powietrze wyleciało z niego, ledwo pozostawiając mu tyle tlenu, aby jeszcze nie stracił przytomności.
Bierz się w garść, przypomniał sobie. Przedstawienie jeszcze się nie skończyło. Ba, dopiero wchodziło w decydującą fazę.
Pozwolił jej usadowić się na sobie, dokładnie tak, jak chciała. Nie sprawiał jej większego problemu; przyglądał się jej bowiem z uwagą, ze wciąż nieznikającym z ust uśmiechem. Zauważył, że miała opaskę na oku, a pod opaską... Wydawało się, że pusty oczodół.
Szach mat.
Wsparł się na drugim, wolnym łokciu, podnosząc się powoli — milimetr po milimetrze, nie odwracając wzroku od jej twarzy, nie tracąc udawanego animuszu nawet na chwilę. Serce biło mu zdecydowanie zbyt prędko, szyja wystawiała się na ostrze noża. Skóra napierała na metal, chyba była już na skraju przecięcia. Łagodnie przesunął się tak, aby ostrze napierało na przestrzeń pomiędzy tchawicą a aortą — wiedza anatomiczna przydawała się w niespodziewanych sytuacjach, na przykład teraz.
— Nie powiem ci, kim jestem — aby ukryć swój dyskomfort, obniżył rejestr głosu. Teraz przemawiał do niej niskim, ciepłym półszeptem. Niemalże intymnym, zupełnie tak, jakby znali się przez lata, gdyby podobne spotkania były częścią ich rytuałów. — Ale powiem ci, kim ty nie jesteś — teraz był już pewny, gdy przysunął twarz do jej twarzy, ostrze wreszcie przebiło się przez skórę, pierwsza krew. Wilkołacze zmysły wyczulone były na jej woń, poznałby ją wszędzie.
Zamiast zareagować sykiem, zagryzieniem dolnej wargi, chwycił zębami opuszczoną na jej policzek przepaskę. Odsunął się od ostrza na tyle, ile się dało, zsuwając ją w dół, pragnąc odsłonić cały pusty oczodół.
— Nie jesteś Blythe. Po pierwsze, nigdy cię tutaj nie widziałem, a pracowałem tu trochę czasu — czy to prawda, czy blef? Zależało od oceny Kiny. — Gdybyś jednak była Blythe i straciła oko w wyniku nieszczęśliwego wypadku, nie nosiłabyś przepaski jak byle obszczymur. Jeżeli nie proteza, miałabyś w tym miejscu jakiś kamień. Perłę. Rubin. Ametyst. — wyliczał dalej, uśmiech rozciągał się coraz bardziej. — A może tygrysie oko? Pasowałoby odcieniem — skonkludował, odsłaniając przed nieznajomą następny powód, dla którego mogłaby zaufać w wersję, że pracował w tym miejscu wcześniej. Skąd inaczej znałby rodzaje kamieni szlachetnych? Byle biedak mógł oczywiście znać złoto, srebro, perłę. Ale reszta?
— Więc teraz ty przedstaw mi jeden powód, żebym nie wezwał Czarodziejskiej Policji.
| nie rzucam na sporny, baw się dobrze Kina
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Też była kilkukrotną bywalczynią Tower, nie bez powodu więc pozwoliła, by język popłynął jej w kierunku bzdur i domysłów. Azkaban. Zwykły, praworządny obywatel nie musiał się orientować jak dokładnie działa ten spierdolony system więziennictwa, w którym każdy złapany, choćby z głodu ukradł chleb, przechodził przez katusze upokorzeń i oskarżeń o zdradę stanu, donosicielstwo albo kolaboracje z wrogiem. Ot, taka wojenna rzeczywistość. Kina dobrze ją znała, ale równie łatwo było jej wchodzić w role - wymagała tego zarówna pozycja prostytutki jak i jej obecna; szanowanej w półświatku złodziejki, włamywaczki i - już prawie - szmalcowniczki. Nie kolaborowała jeszcze z nikim poważnie, miała swoje zasady. Ale im dłużej trwał konflikt, tym ciężej ich się było trzymać, a koniec końców Kinie i tak było wszystko jedno kto wygra. I ci i tamci mieli ją za takie samo nic. I w poprzednim i w nowym ładzie byłaby dnem społeczeństwa.
Plusem bycia na dnie pozostawała prostota wyboru. Szedłeś za tym kto ci więcej zaoferował.
- Mnie? Chyba żartujesz? Nie bądź taki cwany, bo ci dorzucę do zarzutów jeszcze próbę gwałtu. Myślisz, że komu uwierzą? Pannie z dobrego domu czy włamywaczowi? - Szeptała mu do ucha. Potrafiła sobie wyobrazić jego cwany uśmieszek choć nie widziała jego twarzy. Też ci kombinator. Wiedziała, że jej słowa stoją w olbrzymiej sprzeczności z działaniami; z tym sztyletem przytkniętym do gardła i głosem zachrypniętym od taniego tytoniu i całej zimy spędzonej w permanentnym przeziębieniu. Ale jeśli zdoła go wystarczająco skołować, to tyle jej wystarczy.
Kiedy przedstawił jej swoje fałszywe imię, wydała z siebie dźwięk pośredni między syknięciem a parsknięciem. Paskudnie sobie z niej kpił jak na kogoś ze sztychem przy gardle, bo jeśli próbował w ten sposób naprawdę ją oszukać, to musiał być tępy jak koniec kija. Żaden włamywacz, nawet początkujący, nie brał sobie za fałszywe nazwisko nazwiska z pierwszych stron gazet
- A ja jestem Deirdre Mericourt. Merlinie, co za debil - powiedziała cicho, ciężko stwierdzić, czy do niego czy do siebie. Zdołał na krótką chwilę wybić ją z rytmu, oswobodzić się i wygiąć jej rękę; chociaż szczupły i kościsty, był skurwysyn silny. Ona jednak miała wprawę, miała też plus bycia kobietą, a do kobiet w pierwszej chwili zawsze podchodziło się z luzem, z większą pewnością siebie.
Ostatecznie udało jej się go powalić i usiąść na nim okrakiem. Ściskając go za jeden z nadgarstków do bólu, nasłuchiwała przez chwilę, czy ktoś się zbliża. Nie usłyszała jednak żadnych kroków, żadnych szmerów, tylko odległe, jakby ze strychu, pohukiwanie sów. Lepiej dla niej, gorzej dla niego.
Uspokoiwszy oddech, uśmiechnęła się pokrętnie i przyłożyła nóż z powrotem tam gdzie jego miejsce; do szyi młodego.
- To co... - urwała. Nie była pewna co zaskoczyło ją bardziej; to jak bez strachu naparł na sztych, żeby się unieść, czy ta twarz, która z jakiegoś powodu wydawała jej się cholernie znajoma. - Alfred? - palnęła bez namysłu, a potem zacisnęła wściekle zęby i pokręciła głową. Był za młody, dużo za młody. Sapnęła, kiedy zębami zdjął i tak poluzowaną opaskę, ale pozwoliła mu na to. Brzydko wygojona rana, ziejąca bordową, wilgotną pustką, mogła go przerazić. Z jakiegoś powodu jednak, kurwa, nie przeraziła. Tak, czuła pod palcami pędzące z kopyta tętno, widziała, że choć starał się uporczywie wyrównać oddech, ciągle chwytał powietrze jakby brakowało mu tlenu. Był też zarumieniony, ale ciężko stwierdzić, czy to rzeczywiście ze strachu, czy... - Ty chory pojebie. - powiedziała Kina cicho, wchodząc mu w słowo, gdy uznał, że nie jest Blythe. Wreszcie to zauważyła, ten cień dziwnego podniecenia, jakiejś pierwotnej i zwierzęcej chuci, którą ciężko jej było nazwać. On jednak gadał dalej jak najęty, o jakichś szlachetnych kamieniach i innych bzdurach, z minuty na minutę wkurwiając ją coraz bardziej. Zauważyła cienką czerwoną ranę, nie głębszą niż pół milimetra, na jego szyi, a potem powoli, sensualnie przesunęła nóż na jego policzek. Pochyliła się przy tym, aż ich oddechy zmieszały się w jeden, gorący i mokry.
- Bla, bla, bla, skończ pierdolić... - szepnęła, specjalnie muskając językiem jego usta. Znała dobrze te rozszerzone źrenice, znała dobrze tajniki męskiego ciała leżącego pod nią. Była dziwką przez niemal osiem lat. - Chcesz powód? Proszę bardzo. Jeśli wezwiesz Policję, to zabiję cię zanim tu przylecą - zaakcentowała każde swoje słowo zmysłowym ruchem bioder, starym jak świat, ocierając się o chłopaka przez kilka warstw ubrań. Tyle mogło wystarczyć. Kto wie. Dla niej przypomnienie sobie tych sztuczek było kwestią ułamków sekund. - Najpierw cię pozbawię oka, żebyśmy byli na równej stopie. Potem może pozwolę ci się pojedynkować. Jestem czarnoksiężniczką i chętnie się z tobą pobawię - Kłamstwo i kłamstwo, i kłamstwo. Gówno wiedziała o czarnej magii, dużo jednak wiedziała o strachu; kiedy przytknęła mu ostry koniuszek noża do dolnej powieki, odczuła go całym ciałem, czule i ściśle przylegającym do ciała chłopaka. - Jak będzie? - wymruczała mu w usta, i gdy tym razem poruszyła nadgarstkiem, zostawiła na jego policzku kolejną cienką i długą szramę
ok
Plusem bycia na dnie pozostawała prostota wyboru. Szedłeś za tym kto ci więcej zaoferował.
- Mnie? Chyba żartujesz? Nie bądź taki cwany, bo ci dorzucę do zarzutów jeszcze próbę gwałtu. Myślisz, że komu uwierzą? Pannie z dobrego domu czy włamywaczowi? - Szeptała mu do ucha. Potrafiła sobie wyobrazić jego cwany uśmieszek choć nie widziała jego twarzy. Też ci kombinator. Wiedziała, że jej słowa stoją w olbrzymiej sprzeczności z działaniami; z tym sztyletem przytkniętym do gardła i głosem zachrypniętym od taniego tytoniu i całej zimy spędzonej w permanentnym przeziębieniu. Ale jeśli zdoła go wystarczająco skołować, to tyle jej wystarczy.
Kiedy przedstawił jej swoje fałszywe imię, wydała z siebie dźwięk pośredni między syknięciem a parsknięciem. Paskudnie sobie z niej kpił jak na kogoś ze sztychem przy gardle, bo jeśli próbował w ten sposób naprawdę ją oszukać, to musiał być tępy jak koniec kija. Żaden włamywacz, nawet początkujący, nie brał sobie za fałszywe nazwisko nazwiska z pierwszych stron gazet
- A ja jestem Deirdre Mericourt. Merlinie, co za debil - powiedziała cicho, ciężko stwierdzić, czy do niego czy do siebie. Zdołał na krótką chwilę wybić ją z rytmu, oswobodzić się i wygiąć jej rękę; chociaż szczupły i kościsty, był skurwysyn silny. Ona jednak miała wprawę, miała też plus bycia kobietą, a do kobiet w pierwszej chwili zawsze podchodziło się z luzem, z większą pewnością siebie.
Ostatecznie udało jej się go powalić i usiąść na nim okrakiem. Ściskając go za jeden z nadgarstków do bólu, nasłuchiwała przez chwilę, czy ktoś się zbliża. Nie usłyszała jednak żadnych kroków, żadnych szmerów, tylko odległe, jakby ze strychu, pohukiwanie sów. Lepiej dla niej, gorzej dla niego.
Uspokoiwszy oddech, uśmiechnęła się pokrętnie i przyłożyła nóż z powrotem tam gdzie jego miejsce; do szyi młodego.
- To co... - urwała. Nie była pewna co zaskoczyło ją bardziej; to jak bez strachu naparł na sztych, żeby się unieść, czy ta twarz, która z jakiegoś powodu wydawała jej się cholernie znajoma. - Alfred? - palnęła bez namysłu, a potem zacisnęła wściekle zęby i pokręciła głową. Był za młody, dużo za młody. Sapnęła, kiedy zębami zdjął i tak poluzowaną opaskę, ale pozwoliła mu na to. Brzydko wygojona rana, ziejąca bordową, wilgotną pustką, mogła go przerazić. Z jakiegoś powodu jednak, kurwa, nie przeraziła. Tak, czuła pod palcami pędzące z kopyta tętno, widziała, że choć starał się uporczywie wyrównać oddech, ciągle chwytał powietrze jakby brakowało mu tlenu. Był też zarumieniony, ale ciężko stwierdzić, czy to rzeczywiście ze strachu, czy... - Ty chory pojebie. - powiedziała Kina cicho, wchodząc mu w słowo, gdy uznał, że nie jest Blythe. Wreszcie to zauważyła, ten cień dziwnego podniecenia, jakiejś pierwotnej i zwierzęcej chuci, którą ciężko jej było nazwać. On jednak gadał dalej jak najęty, o jakichś szlachetnych kamieniach i innych bzdurach, z minuty na minutę wkurwiając ją coraz bardziej. Zauważyła cienką czerwoną ranę, nie głębszą niż pół milimetra, na jego szyi, a potem powoli, sensualnie przesunęła nóż na jego policzek. Pochyliła się przy tym, aż ich oddechy zmieszały się w jeden, gorący i mokry.
- Bla, bla, bla, skończ pierdolić... - szepnęła, specjalnie muskając językiem jego usta. Znała dobrze te rozszerzone źrenice, znała dobrze tajniki męskiego ciała leżącego pod nią. Była dziwką przez niemal osiem lat. - Chcesz powód? Proszę bardzo. Jeśli wezwiesz Policję, to zabiję cię zanim tu przylecą - zaakcentowała każde swoje słowo zmysłowym ruchem bioder, starym jak świat, ocierając się o chłopaka przez kilka warstw ubrań. Tyle mogło wystarczyć. Kto wie. Dla niej przypomnienie sobie tych sztuczek było kwestią ułamków sekund. - Najpierw cię pozbawię oka, żebyśmy byli na równej stopie. Potem może pozwolę ci się pojedynkować. Jestem czarnoksiężniczką i chętnie się z tobą pobawię - Kłamstwo i kłamstwo, i kłamstwo. Gówno wiedziała o czarnej magii, dużo jednak wiedziała o strachu; kiedy przytknęła mu ostry koniuszek noża do dolnej powieki, odczuła go całym ciałem, czule i ściśle przylegającym do ciała chłopaka. - Jak będzie? - wymruczała mu w usta, i gdy tym razem poruszyła nadgarstkiem, zostawiła na jego policzku kolejną cienką i długą szramę
ok
do not be afraid to bare your teeth
you were not brought into this world
covered in blood to become a gentle
tamed thing
you were not brought into this world
covered in blood to become a gentle
tamed thing
Nie mógł powstrzymać się od parsknięcia — swoją drogą bardzo ostentacyjnego — śmiechem, kiedy nazwała się panną z dobrego domu. Najchętniej posłałby jej wyraźnie powątpiewające spojrzenie, jednakże w pozycji, w jakiej się znajdowali, nie było na to możliwości, nie bez zadania sobie kolejnego bólu i nacięcia skóry w kolejnym miejscu.
Pozostały mu więc wyłącznie słowa.
— Nie rozśmieszaj mnie. Za bardzo śmierdzisz rynsztokiem, żeby ktokolwiek ci uwierzył — im dłużej trwali w tym specyficznym uścisku, tym więcej cierpliwości tracił i tym bardziej zyskiwał na ciętości języka. Zresztą, niedaleko było mu do pyskowania, gdy czuł się przynajmniej odrobinę zirytowany, częstując swym jadem także aurorów, czemu więc miałby mieć jakiekolwiek opory przed jakąś agresywną obcą babą? Przewrócił wymownie oczami, gdzieś w środku czując jednak żal, że nie mogła tego widzieć. I że on sam nie mógł widzieć jej reakcji na to, z pewnością bawiłby się świetnie. Właściwie gdyby nie to, jak bardzo nalegała na wciśnięcie go w ramy nieprawdziwych zarzutów, chyba byłby skłonny jej uwierzyć, spokornieć trochę pod naporem gróźb. Jednak w trakcie swojej krótkiej jeszcze rebelianckiej przygody zdołał nauczyć się, że im więcej gadania i mniej czynów, tym mniejsza motywacja danego złoczyńcy. Tym bardziej drżała im ręka przed wyprowadzeniem ciosów.
Nie zamierzał jej okłamywać — nie z intencją, aby szczerze mu uwierzyła. Gdyby miał na myśli to drugie, oczywiście, że wybrałby jakieś bardziej wiarygodne dane. Connor Multon był na wyciągnięcie ręki, w Warwick okazał się dobrą wymówką, bo cholerny ślizgon zarejestrował sobie różdżkę i widniał w jakimś rządowym spisie. A tamci, którzy wtedy go nakryli już nie żyli. Więc ta jedna przykrywka dalej pozostawała nienaruszona. Pamiętał co prawda szereg innych czystokrwistych nazwisk. Cholera, mógłby nawet powiedzieć, że nazywał się Ansel Blythe, przecież kilka miesięcy pod skrzydłami Atticusa dały mu tyle informacji, że przy odrobinie szczęścia mógłby odegrać tę rolę wiarygodnie.
Na całe szczęście nieznajoma, choć chyba zirytowana, weszła w jego grę, ciągnęła ją dalej.
— Bardzo miło mi poznać, pani namiestnik. Chociaż zdecydowanie milej byłoby porozmawiać o problemach miasta przy herbacie i cieście — ironiczne syknięcie było ostatnim, co opuściło jego usta przed niemalże karkołomnym manewrem, który zapewnił mu przynajmniej chwilę wolności od noża. Niemal czuł słodki smak triumfu na swych wargach, ale ta okazała się być niespodziewanie silna. Pozwolił (chociaż tak naprawdę nie miał na to większego wpływu i nie wiązało się to z jakąkolwiek zgodą przez niego wyrażoną) się powalić, nawet usiąść na sobie. I znów przyłożyć nóż do gardła.
Teraz przynajmniej mógł wyraźnie pokazać, że wyraźnie mu się takie położenie nie podoba. Zmarszczony nos, zaciśnięte w gniewie szczęki, rozszerzone nozdrza, którymi łapczywie łapał i wypuszczał powietrze.
Do czasu aż usłyszał imię brata. Wiedział, że byli do siebie niezwykle podobni, wszyscy Summersi mówili, że wyglądał jak najstarszy brat, tylko że dekadę temu. Skąd ona mogła go znać? W co on dał się wplątać? Myśli nagle zboczyły z raz obranego kursu, pobladł wyraźnie, lecz zamiast zadać jakiekolwiek rozsądne pytanie, powtórzył tylko po niej:
— Alfred? — powtórzył więc po niej, mając nadzieję, że złapie haczyk. Że powie coś więcej, gdy sam wpatrywał się w ranę, w chyba najgorzej wyglądającą tkankę żywego organizmu, jaką miał póki co okazję dojrzeć. Nawet świeża rana od zaklęcia czy odcięte palce wydawały się być przy tym czymś... Dziwnie pięknym, niemal estetycznym. Z trudem powstrzymał się przed dreszczem, który pragnął przejść przez jego ciało. Dzięki niemu udało mu się pominąć milczeniem kolejną obelgę, wszak ilość impulsów fizycznych wreszcie zaczęła go przygniatać.
Nie chciał jej. Nie tak blisko. Dziura w miejscu oka nie dodawała jej urody, nie była zupełnie w jego typie i wciąż mu groziła — śmiercią albo śmiercią, tylko w areszcie. A teraz jeszcze niemal kładła się na nim, czuł jej oddech na swoich wargach i nóż na policzku, i dziękował sobie tylko, że wciąż miał na nosie okulary, jedyną przeszkodę, która uniemożliwiała jej prędkie pozbawienie go oka. A jednak ciało, cholerne ciało reagowało tak, jak zostało do tego stworzone. Zacisnął mocno wargi i powieki, gdy tylko musnęła językiem jego usta.
Osiągnęła przecież swój cel — zamilkł, skupiając całą swoją siłę na wyobrażaniu sobie rzeczy najbardziej groteskowych, na które tylko mógł sobie pozwolić. Zaczęło się od Dippeta w stroju klauna, przeszło przez dźgnięcie igłą sztucznie napompowanego wyobraźnią rzeźbiarza popiersia Malfoya tak, że sflaczało zupełnie, dotarło jeszcze do kilku mniej wyraźnych wizji, gdy groźba pozbawienia oka sprawiła, że — jak na ironię — otworzył jedno z nich, łypiąc z wyraźną złością na czarownicę. Czy widziała, jak mocno zaciskał pięść? Że knykcie zupełnie mu zbielały?
— Wystarczy, że zdejmę okulary i będę widział jeszcze gorzej niż ty — burknął z trudem, sącząc słowa przez zaciśnięte zęby. Myśl o brzydocie, myśl o głupotach. — Aż tak się boisz, że potrzebujesz jeszcze większej przewagi?
Pozostały mu więc wyłącznie słowa.
— Nie rozśmieszaj mnie. Za bardzo śmierdzisz rynsztokiem, żeby ktokolwiek ci uwierzył — im dłużej trwali w tym specyficznym uścisku, tym więcej cierpliwości tracił i tym bardziej zyskiwał na ciętości języka. Zresztą, niedaleko było mu do pyskowania, gdy czuł się przynajmniej odrobinę zirytowany, częstując swym jadem także aurorów, czemu więc miałby mieć jakiekolwiek opory przed jakąś agresywną obcą babą? Przewrócił wymownie oczami, gdzieś w środku czując jednak żal, że nie mogła tego widzieć. I że on sam nie mógł widzieć jej reakcji na to, z pewnością bawiłby się świetnie. Właściwie gdyby nie to, jak bardzo nalegała na wciśnięcie go w ramy nieprawdziwych zarzutów, chyba byłby skłonny jej uwierzyć, spokornieć trochę pod naporem gróźb. Jednak w trakcie swojej krótkiej jeszcze rebelianckiej przygody zdołał nauczyć się, że im więcej gadania i mniej czynów, tym mniejsza motywacja danego złoczyńcy. Tym bardziej drżała im ręka przed wyprowadzeniem ciosów.
Nie zamierzał jej okłamywać — nie z intencją, aby szczerze mu uwierzyła. Gdyby miał na myśli to drugie, oczywiście, że wybrałby jakieś bardziej wiarygodne dane. Connor Multon był na wyciągnięcie ręki, w Warwick okazał się dobrą wymówką, bo cholerny ślizgon zarejestrował sobie różdżkę i widniał w jakimś rządowym spisie. A tamci, którzy wtedy go nakryli już nie żyli. Więc ta jedna przykrywka dalej pozostawała nienaruszona. Pamiętał co prawda szereg innych czystokrwistych nazwisk. Cholera, mógłby nawet powiedzieć, że nazywał się Ansel Blythe, przecież kilka miesięcy pod skrzydłami Atticusa dały mu tyle informacji, że przy odrobinie szczęścia mógłby odegrać tę rolę wiarygodnie.
Na całe szczęście nieznajoma, choć chyba zirytowana, weszła w jego grę, ciągnęła ją dalej.
— Bardzo miło mi poznać, pani namiestnik. Chociaż zdecydowanie milej byłoby porozmawiać o problemach miasta przy herbacie i cieście — ironiczne syknięcie było ostatnim, co opuściło jego usta przed niemalże karkołomnym manewrem, który zapewnił mu przynajmniej chwilę wolności od noża. Niemal czuł słodki smak triumfu na swych wargach, ale ta okazała się być niespodziewanie silna. Pozwolił (chociaż tak naprawdę nie miał na to większego wpływu i nie wiązało się to z jakąkolwiek zgodą przez niego wyrażoną) się powalić, nawet usiąść na sobie. I znów przyłożyć nóż do gardła.
Teraz przynajmniej mógł wyraźnie pokazać, że wyraźnie mu się takie położenie nie podoba. Zmarszczony nos, zaciśnięte w gniewie szczęki, rozszerzone nozdrza, którymi łapczywie łapał i wypuszczał powietrze.
Do czasu aż usłyszał imię brata. Wiedział, że byli do siebie niezwykle podobni, wszyscy Summersi mówili, że wyglądał jak najstarszy brat, tylko że dekadę temu. Skąd ona mogła go znać? W co on dał się wplątać? Myśli nagle zboczyły z raz obranego kursu, pobladł wyraźnie, lecz zamiast zadać jakiekolwiek rozsądne pytanie, powtórzył tylko po niej:
— Alfred? — powtórzył więc po niej, mając nadzieję, że złapie haczyk. Że powie coś więcej, gdy sam wpatrywał się w ranę, w chyba najgorzej wyglądającą tkankę żywego organizmu, jaką miał póki co okazję dojrzeć. Nawet świeża rana od zaklęcia czy odcięte palce wydawały się być przy tym czymś... Dziwnie pięknym, niemal estetycznym. Z trudem powstrzymał się przed dreszczem, który pragnął przejść przez jego ciało. Dzięki niemu udało mu się pominąć milczeniem kolejną obelgę, wszak ilość impulsów fizycznych wreszcie zaczęła go przygniatać.
Nie chciał jej. Nie tak blisko. Dziura w miejscu oka nie dodawała jej urody, nie była zupełnie w jego typie i wciąż mu groziła — śmiercią albo śmiercią, tylko w areszcie. A teraz jeszcze niemal kładła się na nim, czuł jej oddech na swoich wargach i nóż na policzku, i dziękował sobie tylko, że wciąż miał na nosie okulary, jedyną przeszkodę, która uniemożliwiała jej prędkie pozbawienie go oka. A jednak ciało, cholerne ciało reagowało tak, jak zostało do tego stworzone. Zacisnął mocno wargi i powieki, gdy tylko musnęła językiem jego usta.
Osiągnęła przecież swój cel — zamilkł, skupiając całą swoją siłę na wyobrażaniu sobie rzeczy najbardziej groteskowych, na które tylko mógł sobie pozwolić. Zaczęło się od Dippeta w stroju klauna, przeszło przez dźgnięcie igłą sztucznie napompowanego wyobraźnią rzeźbiarza popiersia Malfoya tak, że sflaczało zupełnie, dotarło jeszcze do kilku mniej wyraźnych wizji, gdy groźba pozbawienia oka sprawiła, że — jak na ironię — otworzył jedno z nich, łypiąc z wyraźną złością na czarownicę. Czy widziała, jak mocno zaciskał pięść? Że knykcie zupełnie mu zbielały?
— Wystarczy, że zdejmę okulary i będę widział jeszcze gorzej niż ty — burknął z trudem, sącząc słowa przez zaciśnięte zęby. Myśl o brzydocie, myśl o głupotach. — Aż tak się boisz, że potrzebujesz jeszcze większej przewagi?
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Syknęła z niezadowoleniem wprost do ucha swojej małej niedogodności, swojego przypadkowego chłopca, kiedy ten ośmielił się jeszcze raczyć ją obelgami. Przycisnęła policzek do jego policzka, potem musnęła go wargami aż bez wątpienia poczuł wewnątrz własnych ust jej przyspieszony, gorący oddech. Nie była wcale zestresowana, nie kimś takim jak on, ale jej mięśnie pozostawały w ciągłym napięciu, bo obawiała się, że jeżeli nie będzie nad nimi utrzymywać pełnej kontroli to po prostu go zabije - przypadkiem - a przecież nadal nie wiedziała kim tak naprawdę jest i jakie mogłyby być tego konsekwencje. Ale to byłoby przecież tak cholernie, obrzydliwie proste. Szarpnąć dłonią raz a porządnie, otworzyć naczynia i rzężącą tchawicę. Albo zrobić to powoli, bezlitośnie, każąc mu pogodzić się z ulotną myślą, że wkrótce umrze. Mogłaby zrobić obie te rzeczy, ale jej rąk nigdy jeszcze nie splamiła prawdziwa krew, nie dosłownie, to zawsze były różdżki i palce innych ludzi dzięki jej informacjom, jej zleceniom, jej donosom... obezwładniający metaliczny zapach kojarzył jej się czasem ze posmakiem przygryzionego języka w ustach, kiedy klienci bili ją po twarzy. Mogłaby się porzygać.
- Jesteś zabawny. Myślisz, że nie czuję jak bardzo się boisz? - Mogłaby się roześmiać. Czuła wszak jego puls pod palcami, chłonęła każdy oddech całą powierzchnią dociśniętego do jego pleców ciała. Mógł sobie pieprzyć o tym, że śmierdzi, ale jeżeli śmierdziała to tylko tanim tytoniem i szarym mydłem. Nigdy nie była brudaską, nie ona. - Zamknij jadaczkę i się nie ruszaj, a nie stanie ci się... - krzywda.
Tak by powiedziała, ale to on sam zmusił ich do tarzania się po podłodze, do tego, żeby zaciekłą przemocą, gwałtownością nabytą podczas lat spędzonych na Crimson Street, zdołała znowu przycisnąć go do ziemi i nachylić się nad nim z przerażającym pewnie grymasem złości na twarzy. Miała serdecznie dość jego arogancji; nie mogłaby jednak nie zawahać się, gdy zauważyła, że on sam wydaje się dokładnie tak samo wściekły jak ona. Te zaciskające się mięśnie szczęki i zwężone źrenice spłoszyłyby ją pewnie w głębinach portu - a jeśli nawet nie spłoszyły, to zmusiły do ostrożności. Ale tu, na chłodnej posadzce zamkniętego sklepu jubilerskiego, mogła co najwyżej uśmiechnąć się i przesunąć językiem po zębach. W świetle padającym z magicznych lamp widziała wszak doskonale, że jest nie tylko bardzo zły - że jest też przede wszystkim młody, miękki, łatwy. Jego rysy w ogóle wydawały się znajome i bezpieczne, potrzebowała jednak chwili, by je rozszyfrować i sama była zirytowana tym, że pozwoliła sobie palnąć to imię na głos.
- Stul pysk - wycedziła, kiedy po niej powtórzył, ale było coś niezwykle fascynującego w tym jak jego zaczerwienione policzki stały się wpierw różowe, a później blade, jak szybko małe źrenice stały się wielkie jak spodki - Znasz Alfreda Summersa? - spytała ostrzej, i może to jakaś część żalu, żalu i upokorzenia, które wciąż odczuwała po ich ostatnim spotkaniu, popchnęły ją do wypowiedzenia kolejnych słów. - Powiedz, że jego dawna... - dziwka. - ...kochanka pozdrawia. Znalazł już rodzinę? A może... może zrobiłam to przed nim? - Nachyliła się nad nim jeszcze bardziej. Irytował ją, prowokował, ciągle i ciągle, a teraz odnosiła też wrażenie, że z niej kpi. Z jej dawnych uczuć, z jej naiwności. To nie miało sensu, ale czy w gniewie cokolwiek go miało? Ściągnął jej opaskę zębami, więc ona uderzeniem dłoni strząsnęła mu okulary. Przynajmniej jedno szkiełko musiało się potłuc, gdy przeleciały kilka stóp po podłodze.
Jakie to było zabawne, obserwować jak zaciska zęby, powieki i pięści, jak próbuje udawać, że nie jest dokładnie taki sam jak wszyscy inni mężczyźni przed nim i po nim.
- I co, rzeczywiście widzisz gorzej? - spytała z rozbawieniem, kiedy już pozbawiła go okularów; nie mając dobrego wzroku łatwiej mu będzie czuć. Jej dotyk, jej oddech, jej zapach; z wiecznie obecnym akcentem dymu, ale jednak tak bardzo kobiecy. - Boję? Skąd. Nie potrzebuję większej przewagi niż ta, którą i tak mam. - Docisnęła sztylet do jego drugiego policzka, żeby zrobić mu kolejną płytką, ale symetryczną szramę. Obserwowanie maleńkich kropelek czerwieni było zadziwiająco przyjemne. Może dlatego, że raniła go, ale nie mordowała. - I co? - Drugą dłonią szarpnęła za klamrę jego paska, za rozporek jego spodni. Potrafiła to zrobić jedną ręką, w ciemności i na oślep. - Dalej jesteś taki... - Nie dała mu nawet czasu zaprotestować, zareagować. Wcisnęła palce pod jego bieliznę. Doskonale wiedziała co tam znajdzie. - ...pewny siebie? - Zacisnęła na nim palce, niemal boleśnie. Z mdlącą wprawą.
Oczywiście, że był taki sam.
Oni wszyscy byli. Że też kiedykolwiek dała się złapać na ten tani chwyt - na myśl, choćby małą, że Alfred - że on był inny.
- Jesteś zabawny. Myślisz, że nie czuję jak bardzo się boisz? - Mogłaby się roześmiać. Czuła wszak jego puls pod palcami, chłonęła każdy oddech całą powierzchnią dociśniętego do jego pleców ciała. Mógł sobie pieprzyć o tym, że śmierdzi, ale jeżeli śmierdziała to tylko tanim tytoniem i szarym mydłem. Nigdy nie była brudaską, nie ona. - Zamknij jadaczkę i się nie ruszaj, a nie stanie ci się... - krzywda.
Tak by powiedziała, ale to on sam zmusił ich do tarzania się po podłodze, do tego, żeby zaciekłą przemocą, gwałtownością nabytą podczas lat spędzonych na Crimson Street, zdołała znowu przycisnąć go do ziemi i nachylić się nad nim z przerażającym pewnie grymasem złości na twarzy. Miała serdecznie dość jego arogancji; nie mogłaby jednak nie zawahać się, gdy zauważyła, że on sam wydaje się dokładnie tak samo wściekły jak ona. Te zaciskające się mięśnie szczęki i zwężone źrenice spłoszyłyby ją pewnie w głębinach portu - a jeśli nawet nie spłoszyły, to zmusiły do ostrożności. Ale tu, na chłodnej posadzce zamkniętego sklepu jubilerskiego, mogła co najwyżej uśmiechnąć się i przesunąć językiem po zębach. W świetle padającym z magicznych lamp widziała wszak doskonale, że jest nie tylko bardzo zły - że jest też przede wszystkim młody, miękki, łatwy. Jego rysy w ogóle wydawały się znajome i bezpieczne, potrzebowała jednak chwili, by je rozszyfrować i sama była zirytowana tym, że pozwoliła sobie palnąć to imię na głos.
- Stul pysk - wycedziła, kiedy po niej powtórzył, ale było coś niezwykle fascynującego w tym jak jego zaczerwienione policzki stały się wpierw różowe, a później blade, jak szybko małe źrenice stały się wielkie jak spodki - Znasz Alfreda Summersa? - spytała ostrzej, i może to jakaś część żalu, żalu i upokorzenia, które wciąż odczuwała po ich ostatnim spotkaniu, popchnęły ją do wypowiedzenia kolejnych słów. - Powiedz, że jego dawna... - dziwka. - ...kochanka pozdrawia. Znalazł już rodzinę? A może... może zrobiłam to przed nim? - Nachyliła się nad nim jeszcze bardziej. Irytował ją, prowokował, ciągle i ciągle, a teraz odnosiła też wrażenie, że z niej kpi. Z jej dawnych uczuć, z jej naiwności. To nie miało sensu, ale czy w gniewie cokolwiek go miało? Ściągnął jej opaskę zębami, więc ona uderzeniem dłoni strząsnęła mu okulary. Przynajmniej jedno szkiełko musiało się potłuc, gdy przeleciały kilka stóp po podłodze.
Jakie to było zabawne, obserwować jak zaciska zęby, powieki i pięści, jak próbuje udawać, że nie jest dokładnie taki sam jak wszyscy inni mężczyźni przed nim i po nim.
- I co, rzeczywiście widzisz gorzej? - spytała z rozbawieniem, kiedy już pozbawiła go okularów; nie mając dobrego wzroku łatwiej mu będzie czuć. Jej dotyk, jej oddech, jej zapach; z wiecznie obecnym akcentem dymu, ale jednak tak bardzo kobiecy. - Boję? Skąd. Nie potrzebuję większej przewagi niż ta, którą i tak mam. - Docisnęła sztylet do jego drugiego policzka, żeby zrobić mu kolejną płytką, ale symetryczną szramę. Obserwowanie maleńkich kropelek czerwieni było zadziwiająco przyjemne. Może dlatego, że raniła go, ale nie mordowała. - I co? - Drugą dłonią szarpnęła za klamrę jego paska, za rozporek jego spodni. Potrafiła to zrobić jedną ręką, w ciemności i na oślep. - Dalej jesteś taki... - Nie dała mu nawet czasu zaprotestować, zareagować. Wcisnęła palce pod jego bieliznę. Doskonale wiedziała co tam znajdzie. - ...pewny siebie? - Zacisnęła na nim palce, niemal boleśnie. Z mdlącą wprawą.
Oczywiście, że był taki sam.
Oni wszyscy byli. Że też kiedykolwiek dała się złapać na ten tani chwyt - na myśl, choćby małą, że Alfred - że on był inny.
do not be afraid to bare your teeth
you were not brought into this world
covered in blood to become a gentle
tamed thing
you were not brought into this world
covered in blood to become a gentle
tamed thing
Sklep jubilerski
Szybka odpowiedź