Leonard Mastrangelo
Nazwisko matki: Banks
Miejsce zamieszkania: Londyn, Wielka Brytania
Czystość krwi: półkrwi
Status majątkowy: średniozamożny
Zawód: były bokser, malarz, członek Brygady Likwidującej Wilkołaki
Wzrost: 190 centymetrów
Waga: 91 kilogramów
Kolor włosów: brązowe
Kolor oczu: zielone
Znaki szczególne: krzywy po złamaniu nos, duża blizna po lewej stronie pleców
15 cali, całkiem sztywna, tamaryszek i Włos trzminorka
Gryffindor
gepard
kobietę podrzynającą mi ze śmiechem gardło
farbami akwarelowymi, tuszem i rześkim, nocnym powietrzem
splecioną w miłosnym uścisku parę pod kopułą nocnego nieba
astronomią, mugolskim boksem, czarodziejskimi pojedynkami
Jastrzębie z Falmouth
boksuję, maluję, oglądam nocne niebo
ciężkich brzmień
Henrik Fallenius
Leonard zawsze trochę odstawał. Nawet, jeśli utrzymywano przekonanie, że to ja ze względu na słaby stan zdrowia jestem tym na uboczu. Jednak to ja zazwyczaj biegałem z Mario i Gabrielle do utraty tchu, a nie on. Leo potrafił stanąć w środku zabawy koło rabatki starej zołzy jak nazywaliśmy sąsiadkę z parteru i zapatrzyć się na kolorowe płatki petunii. Często przegrywał w berka, obrywał piłką, gdy graliśmy w zbijaka, chociaż miał najlepszy refleks z nas wszystkich.
Ojciec go uwielbiał. Był taki podobny do matki, ale pozbawiony tego jej pierwiastka delikatności. Od małego wydawał się duży. Początkowo był chudy i wysoki, przypominał pająka, który nie do końca radzi sobie ze swoimi długimi kończynami. Wzięty w obroty przez tatę, który jako emerytowany bokser i weteran wojenny był świetnym trenerem, prędko nabrał odpowiednich gabarytów. Dzięki temu swojemu niepojętemu umysłowi przyswoił techniki ciosów oraz walki niespodziewanie szybko. Nie mogłem trenować, astma sprawiała, że zbyt szybko się męczyłem. Przychodziłem jednak na zatęchła salę gimnastyczną, gdzie dziesięcioletni Leo wylewał siódme poty. Widziałem chyba każdy jego sparing. Jeśli przeciwnik przewyższał go wagą czy szybkością to on zawsze powalał go swoją wyobraźnią, ruchem, którego nikt się nie spodziewał, nie potrafił przewidzieć. Dlatego Mario go nienawidził. Pierworodny stracił atencję i przychylność ojca w dniu, gdy przegrał jedną jedyną walkę z młodszym o siedem lat bratem. Chyba nigdy nie pogodził się z tą druzgocącą porażką.
Dlatego cieszył się. Mario śmiał się radośnie w dniu, kiedy podczas urodzin Leonarda na parapecie zasiadła sowa. Wszyscy byliśmy zaszokowani, ale mama pobladła. Nie zapomnę przerażania w jej oczach, gdy spojrzała na ptaka, a potem na Leo. Chyba widziałem wtedy tę magiczną więź, która łączyła ich od zawsze. Nikt nie mówił o niej głośno, ale chociaż matka spędzała z nim właśnie najmniej czasu to patrzyła na niego z największą miłością. To ona idealnie zinterpretowała tę delikatną inność, która go cechowała, a której ja nie mogłem rozgryźć. Podsunięcie mu kiedyś pod ręce czystej kartki papieru i kredek było przejawem geniuszu z jej strony. Widocznie tylko instynkt macierzyński potrafi podpowiedzieć takie rzeczy. Przechowywała wszystkie rysunki, jakie wyszły spod jego ręki, chowając je przed ojcem, bo Roberto uważałby takie zajęcie za absurdalnie niemęskie. Tak samo jak to, które sprawiło, że Leonard stał się moim przyjacielem. Bowiem więzy krwi nigdy nie determinują dobrych relacji z rodziną. Na samym początku drogi, chociaż dzielił nas rok różnicy to byliśmy praktycznie sobie obcy. On był trochę wycofany, ale według ojca z wielkim potencjałem. Mnie było wszędzie pełno, ale zdrowie cofało mnie ze wszystkiego. Często płakałem, że nie mogę się bawić z innymi dziećmi, robić tego, co one. Mocząc poduszkę rzewnymi łzami odkryłem, że gdy wszyscy śpią on tego nie robi. Wykrada się gdzieś. Wykradłem się wtedy za nim.
- Co tutaj robisz Franco?
- A ty, Leonard?
Cisza przecięła chłodne, nocne powietrze na dachu starej, rozpadającej się kamienicy. Dwóch chłopców toczyło walkę na spojrzenia. Młodszy był o głowę wyższy. Miał wyraźnie zarysowane mięśnie i zaciśnięte pięści jakby w obronnym geście. Starszy był o wiele drobniejszy. W półmroku nocy rozświetlanej jedynie pełnią księżyca nie można było dostrzec jego zaczerwienionych oczu, ale na pewno lśniące od wilgoci łez policzki. Przytulał poduszkę, chociaż miał już osiem lat.
- Oglądam gwiazdy.
- Mogę z tobą?
- Nie.
Obaj usiedli na starym, wystrzępionym kocu, który Leonard przed chwilą wyciągnął ze swojego tajnego schowka i rozłożył na ziemi. Na jego kolanach leżała wypożyczona z biblioteki książka, otwarta na mapie nocnego nieba.
- Spójrz Franco, tam jest Wielka Niedźwiedzica.
Tamtego dnia, kiedy Leo skończył jedenastą wiosnę wszystko się zmieniło. Dla każdego z nas. Radość Mario była chwilowa, bo tamten moment przekreślił także i jego życie. Okazało się, że nie bez powodu nasz młodszy braciszek wyróżnia się z naszej radosnej gromady. Słowa listu głosiły jasno i wyraźnie, że Leonard Thomas Mastrangelo urodzony piętnastego kwietnia w roku tysiąc dziewięćset dwudziestym pierwszym jest czarodziejem. Nie takim magikiem, który wyciąga z kapelusza króliki, ale człowiekiem, w którego żyłach płynie magia. Niemożliwe. Przecież coś takiego nie istnieje. Jak to możliwe? Przecież wszyscy byliśmy normalni. Mama, tata, Mario, Gabriele, ja, nawet mała Julianna. Wtedy prawda wyszła na jaw i zmieniła bieg naszej historii. Los naszej prostej rodziny zmienił swój bieg. Nie przez Leonarda jak ubzdurało to sobie moje rodzeństwo. Jakim niby cudem? Przecież to nie on prosił matkę o wdanie się w romans z pewnym czarującym mężczyzną, gdy krótko po poronieniu ojciec spakował manatki i uciekł z powrotem do Włoch. Może i wrócił z frontu bez nogi, ale widocznie zostawił tam także honor. Jaki mężczyzna miał czelność zostawić swoją żonę, której z brzucha wyciągnięto martwy płód zaledwie kilka miesięcy po porodzie poprzedniego? W dodatku z trójką małych dzieci. Mario nie zrozumiał znaczenia słów zalanej łzami matki, był kropka w kropkę taki sam jak ojciec, który chociaż stał wtedy przed nią to nie zrozumiał ani słowa. Leonard zrozumiał wszystko.
Wyjechał więc mimo wszystko do tej dziwnej szkoły, do Hogwartu. Chociaż bardzo tego nie chciał. Wszystko w jego postawie mówiło, że robi to tylko dla matki. Nigdy nie widziałem, żeby chodził z tak zwieszonymi ramionami. Do wyjazdu przygotował go prawdziwy ojciec, pan Fawley, który jak się okazało doskonale wiedział, że ma syna. Jednak jego szlachecki rodowód w żaden sposób nie pozwalał mu się przyznać do dziecka poczętego z mugolką. Mugolką, którą podobno kochał, ale nie przeszkodziło mu to w odejściu, gdy jej brzuch się zaokrąglił. Leo znienawidził go od pierwszej chwili. Bunt płonął w jego oczach od chwili, gdy przedostatniego dnia sierpnia ten człowiek stanął w naszych drzwiach. Ojciec akurat pił gdzieś poza domem jak zwykł robić to od tamtego dnia niemal codziennie. Matka wezwała tego człowieka, aby pokierował Leonardem, przygotował na zderzenie z nieznanym.
Nic to nie dało. Jedyną przydatną rzeczą była sowa, jaką Fawley kupił, abyśmy mogli się komunikować. Chociaż mój brat w rozmowach zwykł być raczej oszczędnym w słowa to listy, które pisał były długie i pełne emocji. Oraz rysunków. Dzięki temu widziałem wszystko to, co on. Herb Gryffindoru, domu, do którego go przydzielono, pokój wspólny, sypialnię, niekończące się błonia, ścianę Zakazanego Lasu czy nawet twarze nauczycieli, których podobizny bazgrał na lekcjach. Magia średnio go interesowała. Nie poczuł tego dreszczyku podniecenia, jedynie żal, że jej pojawienie się zmieniło jego dotychczasowe, spokojne życie. Otaczający go ludzie, zwłaszcza ci z jego domu byli dla niego za głośni, za radośni, za pomocni. Przytłoczyli go, nawet, jeśli później utrzymywał, że już do tego przywykł i przestał szukać sposobności do ucieczek w samotność. Cieszyłem się każdym listem, jaki otrzymywałem i każdym, jakim wysyłałem. Do czasu aż nadszedł grudzień.
Muszę Ci to powiedzieć Leo, muszę. Chociaż tak bardzo nie chcę to nie mogę pozwolić, abyś dowiedział się od kogoś innego, przypadkowego. Kto nie zna ciebie, kto nie zna nas.
Stało się Leo. Czułem, że to tak się skończy. To od początku była sytuacja bez wyjścia. Wszyscy to wiedzieliśmy i wszyscy baliśmy się powiedzieć to na głos.
Wrócił pijany jak nigdy, wściekły jak szerszeń, miał podbite oko. Leo, słyszałem ich nawet z dachu. Słyszałem wszystko. Jestem takim tchórzem, mogłem tam zejść, ale nie potrafiłem. Zwłaszcza po pierwszym strzale. Minęło pół godziny i padł kolejny strzał. Oni oboje nie żyją, Leo, mama i tata. On ją zabił, a przecież nie mógł, nie umiał bez niej żyć.
Franco.
Do wakacji nie otrzymałem od niego ani słowa. Jedynie rysunki. Wszystkie przedstawiały Wieżę Astrologiczną, azyl, odpowiednik naszego dachu albo różne konstelacje gwiazd. Nie potrzebowałem więcej, zrozumiałem przekaz, bo rozumiałem, czym było dla niego niebo. Inni nie rozumieli. Ani tego, ani samego Leonarda. Bez żadnego wysiłku uczynili sobie z niego kozła ofiarnego, zrzucili na niego wszystkie grzechy. Przecież gdyby się nie urodził to nic by się nie zmieniło. Tego samego zdania była ciotka Mary, siostra mamy, która przygarnęła nas po tym wszystkim. Razem ze swoim mężem Tomem stanowili przykład idealnego małżeństwa z małego, szkockiego, ultrakatolickiego miasteczka. Nie lubili żadnego dziecka z naszego rodzeństwa. Wszyscy byliśmy plugawym potomstwem puszczalskiej i mordercy samobójcy, które zniszczyło ich nieposzlakowaną opinię oraz sielankowe życie. Najgorszy był jednak Leo, wszak był dzieckiem z nieprawego łoża. W dodatku chodził do szkoły z internatem, bo sprawiał problemy wychowawcze. O jego inności nikt nie rozmawiał. Wszyscy domownicy oprócz mnie obchodzili go z milczeniem, traktowali jakby nie istniał albo miał trąd. Jedynie mnie wszystko opowiadał, w końcu się otwierał. Nie dla wszystkiego umiał znaleźć ujście poprzez słowa. Ojciec stworzył w nim podwaliny na prawdziwego boksera, otworzył pokłady siły, które go rozsadzały od środka. Dlatego stary, materiałowy worek wypełniliśmy sianem, a Leonard zaczął okładać go pięściami. Chyba widział w nim twarz ojca i Fawleya.
Energii było jednak za dużo, a worka, w odróżnieniu do rękawic, nie mógł zabrać ze sobą. Dlatego w kolejnych latach przysyłał mi w listach wiele sprawozdań z bójek, w jakie się wdał. Powody były różne, ale cel zawsze ten sam – wyładować się. Był za młody, żeby dobrze to kontrolować. Okres dojrzewania jest zdradziecki. Chociaż udało mu się dostać do szkolnej drużyny Quidditcha to i tak nie zagrzał w niej miejsca na długo. Miał wszystkie przymiotny potrzebne dla pozycji pałkarza, a najbardziej odznaczała się na tym tle jego siła. Po dodaniu do tego jego pokładów nierozładowanej frustracji wychodziło nieprzyjemne równanie. O dwa słowa za dużo sprawiły, że pałka nie trafiła w tłuczek, a w plecy napuszonego ślizgona. Ten faul wykluczył go ze szkolnej drużyny i zamknął drzwi do kariery zawodowego gracza. Otworzył za to zgoła inne. Która dziewczyna potrafiła oprzeć się urodzie wysokiego, przystojnego młodzieńca od tamtego czasu spędzającego każdy mecz ze szkicownikiem na szkolnych błoniach?
To był jego sposób. Tak radził sobie z emocjami, bo wcześniej nikt nie nauczył go jak to się robi. Żadnej nie chciał ranić, ale uwielbiał je malować i nic nie mógł poradzić na fakt, że często zmieniał swoje modelki. Zgoła inaczej sytuacja wyglądała z rówieśnikami jego płci. Jak gdyby miał do nich pewne uprzedzenie, którego nie potrafił zwalczyć. Potrafił z nimi rozmawiać, ale nie dopuścić do siebie tak blisko jak dopuścił mnie. Wyjątek jednak potwierdza regułę, tak napisał mi w liście, chyba w piątej czy szóstej klasie. Poznał, a raczej przyłapał drugoklasistę na ćmieniu po kątach mugolskich papierosów, które my regularnie popalaliśmy w wakacje. Leo zawsze pieklił się, że nie powinienem robić tego ze względu na astmę, a ja zawsze mu odpowiadałem, że na coś trzeba umrzeć. Tym razem ten niezdrowy nałóg okazał się przydatny, bo pozwolił mu poznać Benjamina i pokazać, jak się powinno palić.
Na paleniu powinno się skończyć, ale nie skończyło. Skończyła się natomiast szkoła. Leonard opuścił jej mury z wcale nie najgorszym stopniami. Prawdę mówiąc sam nie wiedział, dlaczego został do Owutemów. Do nauki nie przykładał się za bardzo, tak przynajmniej pisał w listach, które w ostatnim roku jego nauki sowa nie przynosiła do domu wujostwa, ale mojego malutkiego mieszkanka w Londynie. Mario też już tam pracował i mimo wszystko pomógł mi. Leo się to nie podobało, ale nie kwestionował mojej decyzji. Zwłaszcza, że po zdaniu astronomii na Wybitny, a zaklęć na Powyżej oczekiwań nie miał gdzie się podziać, więc wylądował na mojej kanapie. Druga Wojna Światowa nie sprzyjała nikomu oprócz Leonardowi, który dosłownie spędzał czas siedząc lub leżąc na mojej kanapie. Nie miał absolutnie żadnej ochoty na paranie się magią więcej niż to było konieczne. Walczyć za ojczyznę też nie miał zamiaru, bo doskonale pamiętał jak wpłynęło to na ojca. Pogrążył się więc w marazmie, którego nawet ja nie potrafiłem z niego wyplenić. Dwa lata. Tyle czasu spędził szlajając się po podejrzanych barach i spelunach, wracając nad ranem w stanie wskazującym. Walczył za pieniądze na pięści czy na różdżki, abyśmy mieli, za co jeść. Pisał wiele listów, widocznie nie odcinając się od owego Benjamina, który reprezentował sobą cały ten magiczny świat. Leo zaczął też malować więcej, podchodzić do tego poważniej. Zmienił kartki i kredki na farby i płótna. Udawałem, że wcale nie widzę, że niektóre jego obraz się ruszają.
Potem coś się zmieniło. Nagle. Leonard poznał w jednym z barów mężczyznę, który przedstawił mu niecodzienną ofertę pracy. Dwa dni i nagle zniknął na rok. Wiedziałem, że jedzie opiekować się smokami i tyle go widziałem. Gdybym nie poznał w tym czasie swojej żony to oszalałbym z niepokoju. Na szczęście oszalałem jedynie, gdy ten wrócił z jedną, ale za to wielką blizną na plecach. Powiedział, że wyjechał do rezerwatu, w którym pracował tamten człowiek. Kojarzyli się ze szkoły, był sporo starszy, ale widział kilka jego popisów. Leo podsumował swój wyjazd stwierdzeniem, że szkolenie było bardziej mordercze od tych zwierząt. Radził sobie z trudem i gdy zdobył tę pamiątkę stwierdził, że to nie dla niego. Chociaż zastrzyk nowej adrenaliny był ożywiający to mimo wszystko całkiem lubił żyć. Poza tym zmienił się niewiele. Na twarzy rosła mu gęsta broda, a usta po raz pierwszy od dłuższego czasu wyginał mu uśmiech. Ucieszył się, że w końcu kogoś sobie znalazłem, chociaż on nie kwapił się do tego. Jedynym stałym elementem w jego życiu była obecność Wrighta, który widocznie z młodszego kolegi awansował na przyjaciela. Oprócz brody i równie wielkiej postury różniło ich chyba wszystko. Byłem mu jednak wdzięczny, bo gdy ten wsiadł na miotłę, jako zawodowiec to Leonard w końcu ubrał rękawice bokserskie na poważnie.
Mógł zarzekać się ile chciał, że wykluczył magię ze swojego życia, ale było to kłamstwo. Wszędzie chodził ze swoją różdżką, nawet, jeśli wśród widzów jego walk znajdowali się tylko i wyłącznie mugole. Zrobił prawo jazdy, ba, po wojnie kupił nawet samochód, ale widziałem, że wciąż wolał się teleportować, gdzie tylko może. Z dziecięcym entuzjazmem chodził na wszystkie mecze swojego przyjaciela, a przecież to też była magia. Nic mu jednak nie mówiłem tylko cieszyłem się jego radością. Miał ładne mieszkanie, w miarę stabilne życie, nawet trochę sławy, niektóre mugolskie gazety przeprowadzały z nim wywiady. Robił to, co kochał, mimo, że przed każdą walką przed oczami stawał mu ojciec. Walczył więc nie tylko z przeciwnikiem, ale też ze swoją słabością i przeszłością. Mógł udawać silnego, ale w środku wciąż był pokiereszowany. Miał kontrolę nad całym swoim życiem, rutyna była jego remedium, ale to była przykrywka dla panującego w nim chaosu. Dlatego malował. W swoim mieszkaniu stworzył pracownię, która była odpowiednikiem nocnego nieba w ciągu dnia. Ukrywał się tam przed całym światem i przelewał swoje wnętrze na płótna. Wciąż jednak najbardziej intrygowały go kobiety. Uwielbiał je malować, odkrywać ich piękno w pozornie typowej urodzie. Nie było kobiety, którą znał, a której nie postawił przed sztalugą. To go zniszczyło.
Boks jest sportem z datą ważności. Mimo trzydziestki na karku stopniowo wypierali go przypływający ciągle nowi sportowcy. Nie przejął się tym jednak, bo malowanie wypełniało coraz większą część jego czasu. Udało mu się nawet po wielu trudach zorganizować wystawy w kilku mugolskich galeriach, co pchnęło jego nazwisko do przodu. Na tyle, że pewnego dnia jego aktami zainteresował się pewien mecenas sztuki, czarodziej o czystej krwi, ale bez uprzedzeń. Leonard nie nawykł do chwalenia się swoimi dziełami, jednak mimo wszystko zachłannie chłonął wszystkie opinie, więc i tym razem nie mógł przepuść ku temu okazji. Wernisaż odbił się echem, przynosząc mu popularność. Zaczął częściej przebywać w galerii i tam poznał ją. Córkę mecenasa. Była jak grom z jasnego nieba. Coś, czego nigdy nie poczuł. Nagle znów był tym małym, wycofanym chłopcem, który ucieka na dach przed rodzicami. Patrzył na nią tak jak wcześniej patrzył jedynie w górę. Stała się jego niebem.
I na rok tam zamieszkał. Prawdziwy raj na ziemi. Oczywiście nie od razu. Zaczęło się od niewinnej prośby o pozowanie. Nigdy wcześniej podczas malowania aktu nie spoglądał na modelkę z pożądaniem. Dopóki to ona nie stanęła przed nim. To nigdy nie było do końca cielesne. Od pierwszego razu, gdy jej dotknął, wielbił ją. Stała się jego boginią, jego religią. Za każdym razem, gdy go spotykałem to miałem wrażenie, że myślami wciąż jest z nią. W czasie skromnej uroczystości zaślubin praktycznie cały czas jej dotykał i prawie non stop uśmiechał. Przecież prawie pękły mu policzki. Nawet Benjamin wciśnięty w garnitur świadka się z niego podśmiewał, ale on nic sobie z tego nie robił. Wariat, myślałem ze śmiechem. Zakochany wariat. Teraz cieszę się, że naprawdę nie oszalał.
- Co?
- Co, co? Głuchy jesteś?
- Kochanie..
- Przestań Leonard. Nie słyszysz, co do ciebie mówię? Zabawa się skończyła. Było miło, a teraz do widzenia. Jesteś biedny, twoje mugolskie banknoty są nic nie warte, zupełnie jak ty. Nie będę cię utrzymywać. Nie chcę tak żyć. Idź unieszczęśliwiać inną kobietę. Powinieneś się cieszyć, że tak to się kończy. Mogłam poderżnąć ci gardło, byłby mniejszy problem.
Nigdy go takim nie widziałem. To tak jakbym spotkał człowieka, którego dusza umarła, ale skorupa wciąż żyje. Jego oczy były tak przeraźliwie puste, że nawet moja żona drżała, gdy na nią spoglądała. Byłem zupełnie bezradny, wszyscy byli. Można było tylko patrzyć jak Leo próbuje przeżyć kolejne godziny. Całe dni spał, a w nocy patrzył w niebo. Wydawało się, że tylko ono utrzymuje go przy życiu. Niezmienne, stałe, od tylu lat wciąż koiło jego zmysły. W środku jednak kipiał, emocje wrzały, a nawet boks nie przynosił ukojenia. Malowanie nie wchodziło w ogóle w grę, więc postawił na coś innego.
Ten pomysł wyrwał go z otępienia. Sprawił, że zaczął stopniowo wracać do normalności. Te półtora roku kursu otrzeźwiło go. Znalazł nowe źródło wyładowania swoich emocji, coś, czemu mógł poświęcić się bez reszty, a nie przywoływało złych wspomnień. Nie spodziewał się, że uda mu się za pierwszym razem, ale przyjęli go, został brygadzistą. W dodatku otworzył się na ludzi, na innych brygadzistów, którzy nie wyobcowali go ze swojego towarzystwa jako nowicjusza. Współpracował z Bastianem, Bastianem, jak mu tam? Ach tak, Nott. I jeszcze Lestrange. Podobno się lubią, chociaż mają inny status krwi. Podobno Leo tak jak Scarlett ma brudną. Caspian mimo wszystko pęka teraz z dumy i chwali się wszystkim w Hogwarcie, kim jest jego wujek. Mam nadzieję, że mimo wszystko kiedyś sprawi mojemu synowi kuzynostwo. Z odpowiednią kobietą.
- Franco, rusz się tutaj. Co ty tam piszesz?
- Pamiętnik, Leonard. Taki zeszyt, w którym stawia się literki.
- Haha, bardzo śmieszne. Rusz tyłek, Scarlett czeka z obiadem.
- Już idę.
- I wiesz, ja też mam pamiętnik. Obrazy to pamiętniki. Ostatnio nawet zacząłem jeden.
Statystyki i biegłości | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 5 | +3 (pierścień zakonu) |
Zaklęcia i uroki: | 15 | +4 (różdżka) |
Czarna Magia: | 0 | Brak |
Magia lecznicza: | 0 | Brak |
Transmutacja: | 0 | Brak |
Eliksiry: | 1 | +1 (różdżka) |
Sprawność: | 8 | Brak |
Biegłość | Wartość | Wydane punkty |
Język ojczysty: angielski | II | 0 |
Astronomia | III | 7 |
Mugoloznawstwo | I | 1 |
ONMS | IV | 13 |
Malarstwo | IV | 13 |
Latanie na miotle | II | 3 |
Instynkt przetrwania | I | 1 |
Koncentracja | III | 7 |
Mocna głowa | II | 3 |
Silna wola | IV | 13 |
Spostrzegawczość | III | 7 |
Ukrywanie się | III | 7 |
Reszta: 0 |
różdżka, sowa, wykres gwiazd, 11 punktów statystyk
Ostatnio zmieniony przez Leonard Mastrangelo dnia 12.12.15 21:33, w całości zmieniany 3 razy
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
Witamy wśród Morsów
alone in the wind and the rain you left me
it's getting dark darling, too dark to see