Richard Vladimir Barrie
Nazwisko matki: Barrie
Miejsce zamieszkania: Nokturn
Czystość krwi: czysta
Zawód: płatnerz - nieoficjalnie szmugler, nożownik
Wzrost: 173 cm
Waga: 77 kg
Kolor włosów: czarne
Kolor oczu: piwne
Znaki szczególne: Poza tym, że wszędzie nosi ze sobą zestaw brzytew, to przeciętny z niego mężczyzna
Tamaryszek, jad śmierciotuli, 12 cali, sztywna. Lekko wyszczerbiona na rękojeści.
Ravenclaw
Nie potrafię go wyczarować
Nią
Spirytusem do odkażania brzytew, mokrą trawą
Małą chatkę blisko morza, z której słychać radosny śmiech gromadki dzieci
rzeźbiarstwem, mugolskim kinem (zwłaszcza Bergmana), twórczością Nabokova
Osom
wszczynanie awantur o trzeciej nad ranem, bijatyki,pojedynki, jazda konna
rock&rolla
Kit Harington
Kiedy byłam mała, lubiłam spacerować po naszym ogrodzie. Wydawał mi się wyjątkowo piękny, przesycony magią, co nie miało absolutnie nic wspólnego z tym, że urodziłam się czarodziejką. Każdy jego zakątek był niezmiernie urokliwy, a prócz olśniewających zapachem i wyglądem kwiatów, drzew rodzących najsłodsze owoce oraz roślin o rzadkich właściwościach i żywopłotowych labiryntów, znajdowały się tam rzeźby, wykonane z wyciętych krzewów. Niektóre ożywione, inne nieruchome statuy, posiadające jednak w sobie identyczne tchnięcie uosabiającego artyzmu. Tworzyła je pani, która zajmowała się naszym ogrodem. Była zielarką i często leczyła też tatusia, ale przede wszystkim pielęgnowała rozległe, zielone tereny otaczające nasza rezydencję. Mieszkała we wschodnim skrzydle naszego dworu razem ze swoim synkiem. Richie był tylko trochę starszy ode mnie, ale nie mogłam się z nim bawić. Mama nie lubiła, kiedy ktoś ze służby się ze mną spoufalał. Tata był bardziej wyrozumiały, myślę, że czuł sympatię do pani Barrie i Richarda. Czasami widywałam, jak rozgorączkowany schodził ze schodów, prowadzących do ich kwater, a także, jak okazywał jej względy i pobłażliwość, której inni słudzy nigdy z jego strony nie doświadczyli.
Często obserwowałam Richiego i jego mamę. Siadywałam przy oknie w salonie, szyjąc oraz haftując, a tak naprawdę przyglądałam się ich pracy w ogrodzie. Richie nie odstępował pani Barrie ani na krok. Prawie zawsze byli razem i troszkę mu tego zazdrościłam. Wspólnych zabaw z matką, jakim zachłannie przyglądałam się zza szklanej szyby, bajek, które mu czytała, poświęconego mu czasu. Wiedziałam, że się kochali, ponieważ okazywali to sobie w sposób, jakiego pragnęłam, a dla mnie był zupełnie nieosiągalny. Zamiast podejmować próby zbliżenia się do własnych rodziców, nauczyłam się czerpać radość z obserwowania ich szczęścia. Nieśmiało zaczęłam wymykać się do części rezydencji przeznaczonej dla służby, nigdy jednak nie nawiązując bliższej znajomości z Richardem. Ukrywałam się za kotarami, słuchając dźwięków śmiechu, odgłosów wygłupów, śpiewania piosenek. I marzyłam o podobnym dzieciństwie – pozbawionym trosk, obowiązków, nauki umiejętności, które podobno przydawały się w dorosłym życiu każdej szlachciance. Gdy on latem wypuszczał się na długie spacery, znikał na kilka godzin, jeździł konno na oklep i wraz ze swoją matką przycinał drzewa w niesamowite figury, ja siedziałam zamknięta w domu, chroniona przed słońcem, które mogłoby opalić alabastrową skórę i uczyłam się ceremonialnych ukłonów oraz etykiety.
Byliśmy ze sobą związani w dość nietypowy sposób. Gdy mijaliśmy się przelotem, on zawsze posyłał mi uśmiech, zadziorny, szelmowski, a ja jedynie dumnie unosiłam podbródek, ignorując tę próbę nawiązania kontaktu. Zawsze jednak odwracałam głowę, a kiedy spotykałam jego wzrok, płonęłam zdradliwym rumieńcem. Nie mogłam rozmawiać z chłopcem o takim statusie krwi tuż pod czujnym okiem mej matki.
Ona jednak musiała znać prawdę i teraz nie mam co do tego żadnych wątpliwości. K a ż d y domownik wiedział o niewierności mego ojca oraz o jego uporze, by zatrzymać przy sobie swego pierworodnego syna. Nie mógł go uznać, więc zadecydował, że chłopiec przynajmniej powinien wychowywać się blisko niego. I nikt, nawet moja matka, groźbami oraz płaczem nie zdołała skłonić go do zmiany zdania.
W Hogwarcie przydzielono mnie do Ravenclawu, gdzie trafił również Richie. Los dał nam cudowną szansę, abyśmy nareszcie stali się przyjaciółmi, jednak ja nie potrafiłam jej wykorzystać. On chyba także nie był zainteresowany… Miał swoją grupę przyjaciół i rzadko ze sobą rozmawialiśmy, choć zdarzało się, że przyłapywałam go, kiedy spoglądał na mnie ponad czyimś ramieniem. Obserwowałam go zatem, dokładnie tak samo, jak czyniłam to przed pójściem do szkoły. W miarę upływu lat zauważyłam, iż wcale nie jest takim pracowitym i świętoszkowatym, za jakiego go uważałam. Prawie nigdy nie zauważałam, żeby się uczył – książek używał prędzej jako podpórek pod kiwające się krzesło niż źródła wiedzy. Częściej wylegiwał się w fotelu w Pokoju Wspólnym, drzemiąc w fotelu lub grając z innymi Krukonami w eksplodującego durnia i gargulki, aniżeli spędzając czas na doskonaleniu umiejętności magicznych. Nie chodził na lekcje – zdarzało się, iż widywałam jego klasę, wchodzącą do sali wraz z nauczycielem, po czym natykałam się na Richiego, który bez celu wałęsał się po zamkowych błoniach. Był leserem, choć niewątpliwie uroczym, nieszkodliwym rozrabiaką, który wzbudzał sympatię nawet tych nauczycieli, jakich zajęcia notorycznie opuszczał. A ja miałam na jego punkcie jakąś niezdrową obsesję, bo nawet siedząc w dusznej klasie transmutacji, spoglądałam w okno, licząc, iż zobaczę jego samotną postać, przechadzającą się wzdłuż nierównych brzegów hogwarckiego jeziora. Mogłam godzinami patrzeć, jak niewielkim nożykiem struga z drewnianych kołków figurki szachowe albo wróży swoim kolegom z dłoni, jakby w plątaninie żyłek rzeczywiście dostrzegał przyszłość. Moja zaś rozpłynęła się w czerni, kiedy Richie rzucił Hogwart. Nie podszedł do Owutemów i wyniósł się z naszego domu, gdy tylko dowiedział się o nagłej i niespodziewanej śmierci pani Barrie. Podobno ją otruto. Nie chcę ferować wyroków, ale podejrzewam o to moją matkę. Zarówno o jej zgon, jak i zniszczenie mej szansy na szczęśliwe życie z Richardem.
Nigdy nie chciałem robić kariery w Ministerstwie i tylko czekałam na stosowną okazję, aby wyrwać się z tej szkoły. Hogwart… męczył mnie. Nie nadawałem się do ślęczenia nad książkami, do wkuwania bzdurnych informacji, pochodzących z drugiej ręki, zasłyszanych, opowiedzianych po raz wtóry, przeinaczonych. Wiesz przecież, że nie byłem wybitny w żadnej dziedzinie. Radziłem sobie na eliksirach, ale nie na tyle, by próbować swych sił w alchemii. Miałem rękę do roślin, lecz zdecydowanie za mało determinacji, by pochylać się nad grządkami i grzebać w ziemi od rana do nocy. Smykałka do wróżbiarstwa również nie stanowiła podstaw pod przyszłą, świetlaną karierę. Słowem – Hogwart nie był mi potrzebny i ja również nie byłem potrzebny tam. Nie chciałem także wracać do domu. To miejsce, domem czyniła moja matka. Bez niej czułbym się tam obcy, osaczony i… napiętnowany. Przykro mi, że mówię to Ci to w ten sposób.
W miarę jak dorastałem, słyszałem coraz więcej szeptów dookoła mnie. Miewałem złe przeczucia – szósty zmysł, który nigdy nie zawodził. Idąc po schodach, wiedziałem, że muszę ominąć jeden ze stopni, ponieważ przegnił. Czułem jakiś ciepły powiew powietrza, który podpowiadał mi, że obluzowana dachówka za kilka sekund spadnie w miejsce, w jakim stoję i roztrzaska mi głowę. Zgadywałem, że jeśli wypiję zostawione w kuchni piwo kremowe, nabawię się ciężkich dolegliwości. Przewidywałem drobne wypadki, od jakich mogłem się ustrzec, jednakże dar bywał kapryśny i nie zawsze mi się to udawało. Wyczuwałem wszakże złą aurę tego miejsca. I nie zamierzałem już nigdy postawić tam swej stopy.
Parałem się różnymi zajęciami. Młody człowiek bez ukończonej szkoły wcale nie pozostaje bez perspektyw. A może to ja po prostu jestem mało ambitny.
Robiłem wszystko, zajmując się nawet kuglarstwem na mugolskich ulicach. Pokazywałem „magiczne sztuczki”, grałem w trzy karty na rogach najczęściej uczęszczanych alejek. To był chyba najbardziej beztroski okres mojego życia. Albo ten, w którym upadłem najniżej.
Nadal lubiłem bawić się nożami i często wycinałem coś z drewna. Miniaturowe rzeźby, przypominające mi dzieciństwo. Właśnie dzięki nim (przez nie?) trafiłem pod skrzydła swego mecenasa. Kobiety, która zainteresowała się moją sztuką, zaoferowała mi mieszkanie i całkiem niezłą sumę pieniędzy za każdą ukończoną rzeźbę. Przyjąłem jej propozycję bez wahania, ignorując przy tym podszepty instynktu. Który i tym razem nie zawiódł, próbując ostrzec mnie przed przyszłą katastrofą. Ta kobieta była pierwszą osobą, jaką skrzywdziłem. Oczekiwała ode mnie… czegoś więcej niż pracy moich rąk. Protestowałem, dawałem jej do zrozumienia, że tego nie chcę, ale ona była bardzo zdeterminowana. Dotykała mnie w sposób, jaki dla ledwo siedemnastoletniego młodzieńca nie miał nic wspólnego z przyjemnością. Kiedy posunęła się za daleko, obroniłem się. Uciekłem od niej, ale wspomnienia pozostały. Brudne, lepkie, ohydne i obrzydzające mi każdą kobietę. Których się boję? Nie, to chyba zbyt mocne słowo. Czuję jednak odrętwienie, wstręt i za każdym razem, nawet przy przelotnym dotyku, przed oczami staje mi ona. Pewnie dlatego wciąż się nie kochałem.
Moje dalsze losy były dość awanturnicze. Fizyczna praca powinna mnie wyniszczyć, ale o dziwo, pozostawałem pełny energii, jaką spożytkowywałem w burdach oraz ustawkach. Magicznych, mugolskich, wszystko jedno. Miałem doświadczenie w obchodzeniu się nożami. Podczas kolejnych kilkunastu lat zdobyłem nowe. Potrafiłem łupić nimi nie tylko w drewnie, ale również w ludzkim ciele. Odkryłem również, że brzytwy mogą służyć do czegoś więcej, niż do golenia. Nie byłem sadystą. Robiłem to wyłącznie w samoobronie. Czasem w zamian za złoto. I nigdy nie podpadłem.
Gdy uzbierałem (ukradłem?) wystarczająco dużą sumę pieniędzy otworzyłem na Nokturnie zakład płatnerski. Rzecz jasna nie dorównuję w tej sztuce goblinom, lecz przez kilka lat rzekomego próżniactwa, zdążyłem posiąść tajniki obróbki metalu. Zręczne palce, wyćwiczone w rzeźbiarstwie znacznie ułatwiły mi początki nauki. Teraz w małej, niepozornej klitce oferuję różnego rodzaju klingi. Miecze, szable, sztylety. Dekoracyjne oraz takie z zatrutymi ostrzami. Brzeszczoty służące do walki i do ozdoby. Straszaki lub prawdziwą, śmiercionośną broń. I trucizny eliksiry spod lady.
Sam jestem sobie panem i podoba mi się takie życie. Mój szósty zmysł nie pozwala na to, bym zginął od byle pchnięcia nożem czy rzuceniem morderczego zaklęcia w tył głowy. Nadal miewam swoje przeczucia. Zazwyczaj pojawiające się chwilę wcześniej w postaci zupełnie błahej. Przewiduję, co będzie za zamkniętymi drzwiami. Gdzie w pobliżu mnie niespodziewanie wybuchnie pożar. Delikatne podszepty instynktu, bywały naprawdę pomocne. Kilka razy nawet uratowały mi życie.
Egzystuję na pograniczu dwóch światów – jestem ich łącznikiem. Brudnego Nokturnu, pełnego najróżniejszego robactwa oraz eleganckiego środowiska arystokratów. Czy to najpodlejszy oprych, czy błękitnokrwisty szlachcic - każdy z nich potrzebuje miecza.
PS Wydaje mi się, że powinienem Cię przeprosić. Za to, że nie zwracałem na Ciebie uwagi.
15 | |
transmutacji | |
obrony przed czarną magią | |
5 | |
leczenia | |
czarnej magii | |
10 |
11 punktów statystyk, teleportacja, różdżka
Ostatnio zmieniony przez Richard Barrie dnia 06.12.15 10:04, w całości zmieniany 3 razy