Czy boisz się burzy?
AutorWiadomość
Raz
dwa
trzy
Myśli, zostawione wolno, odlatują, puszczając wodze fantazji. Krok za krokiem, stopień za stopniem, powodują dziwne uczucie zadowolenia i poniekąd strachu - zwykłego, dziecięcego, przed nieznanym, kiedy wędruje się przez półciemny system labiryntów, z bijącym szybko sercem i czujnymi jak u zwierzęcia zmysłami. Udało się. Satysfakcja siłą rzeczy skłoniła usta chłopca do wygięcia się na kształt uśmiechu. Odsłoniła białe zęby, które odbijały skąpe promienie światła, sączące się przez niewielkie szpary w zasłonach. Był wolny.
Drobna sylwetka wiła się, majacząc niczym pozorny, uwity ze skłębionego dymu twór o nieregularnych kształtach. Chude nogi, dość jasna cera, brązowe włosy, które gdzieniegdzie wpadały w rudy odcień. I oczy. Intensywnie niebieskie, wpatrujące się z uwagą, jakby chciały pochłonąć całą lustrowaną przez siebie przestrzeń. Dziecięca uwaga, dziecięca ciekawość - dziecięca naiwność, która popycha wciąż do przodu, kierując tym samym do wykonywania działań. Wątłej postawy chłopiec idzie powoli, a w ręce trzyma niemal tak dużą jak on książkę. Zawsze lubił czytać, choć teraz jego oczy były zmęczone i nie potrafiły rozróżniać płynnie wyrazów. Dodatkowo, chybotliwej konstrukcji, usnuty przezeń plan, mógł w każdej chwili legnąć w gruzach. Nie chciał wracać z powrotem do pokoju. Czuł, że może dostać za to karę, jednak cały czyn, jakże w dziecięcej prostocie przemyślany, był w pewnym sensie siłą wyższą. Został pozostawiony w sytuacji bez wyjścia. Ot co.
Mamy nie było.
Nie było więc jedynej osoby, która naprawdę mogła mu umilić tę chwilę. Westchnął, starając się uczynić to możliwie najbardziej bezgłośnie, by nie zakłócić w żaden sposób reakcji na jakiekolwiek poruszenia. Ojciec pewnie by się zezłościł - już widział jego surową twarz i chłodne, pełne dezaprobaty spojrzenie. Ale rodzice gdzieś poszli, pozostawiając jego i brata na pastwę opiekunek. Nie chciał jeść, nie chciał iść spać, nie chciał spoglądać na widok z okna, za którym zaczynało zbierać się na burzę. Okrutne grzmoty przeszywały powietrze, z towarzyszącym im niemal co chwilę błyskom. Bał się? Poniekąd na pewno. Drobne ciało przeszył dreszcz, a sztywniejące powoli mięśnie jakby niemo nawoływały do odwrotu. Nie mógł jednak się wycofać, nie teraz. Pani Müller poszła na moment coś sprawdzić i jest pewnie święcie przekonana, że mały Daniel śpi od dawna i nie będzie jej sprawiał więcej kłopotów. Pani Müller, mimo swojego uśmiechu, wydawała się jakoś za nim nie przepadać. Ignorowała jego pytania i ciągle się zastanawiała, czy nie trzeba mu podać jakiejś mikstury. Ale przecież był zdrowy, uzdrowiciele potwierdzali. Najgorsze było to, że kazała mu iść spać - a przecież jeszcze noc nie nadeszła, a już tym bardziej w takich warunkach. Nie da się, po prostu nie da.
Pełen desperacji i przekonania, że zwyczajnie nie ma się gdzie podziać, skierował swoje kroki ku pokoju brata. Ernst był teraz jedyną osobą, w której mógł znaleźć oparcie - ojciec zawsze stawiał go za wzór do naśladowania, że powinien być dokładnie taki, jak on. Wierzył, że kiedyś mu się uda, choć póki co miał w głowie inne rzeczy i nie zawsze cieszyły one rodziców. Żył jednak na tym etapie nieświadomości, że wielu spraw do siebie zwyczajnie nie dopuszczał. Z chwili na chwilę, na razie niestrudzony, zmierzał ku ustalonemu przez siebie miejscu. Pociągnął za klamkę; drzwi ustąpiły z głuchym jęknięciem, a niedługo potem zza framugi wyłoniła się głowa i następnie reszta sylwetki chłopca. Twarz skrywała niemal zupełną nieświadomość, kiedy przez moment wpatrywał się w znajdującą się przed nim przestrzeń.
- Braciszkuuu - zaczął, rozglądając się początkowo po pokoju. Utkwił w nim swoje spojrzenie i nie pytając nawet o zgodę, wkroczył powoli do środka. Książkę trzymał pod pachą, by było mu wygodniej, choć wciąż zdawało się, jakby miał się pod jej ciężarem przewrócić. Położył ją na podłodze i starał się nieudolnie zamknąć za sobą drzwi, przez co ostatecznie zostały one uchylone.
- Poczytasz mi? - dodał nieco przytłumionym głosem, jakby bał się, że odrobinę głośniejszy ton, sprowadzi na nich uwagę - choćby, rzecz biorąc, opiekunki.
dwa
trzy
Myśli, zostawione wolno, odlatują, puszczając wodze fantazji. Krok za krokiem, stopień za stopniem, powodują dziwne uczucie zadowolenia i poniekąd strachu - zwykłego, dziecięcego, przed nieznanym, kiedy wędruje się przez półciemny system labiryntów, z bijącym szybko sercem i czujnymi jak u zwierzęcia zmysłami. Udało się. Satysfakcja siłą rzeczy skłoniła usta chłopca do wygięcia się na kształt uśmiechu. Odsłoniła białe zęby, które odbijały skąpe promienie światła, sączące się przez niewielkie szpary w zasłonach. Był wolny.
Drobna sylwetka wiła się, majacząc niczym pozorny, uwity ze skłębionego dymu twór o nieregularnych kształtach. Chude nogi, dość jasna cera, brązowe włosy, które gdzieniegdzie wpadały w rudy odcień. I oczy. Intensywnie niebieskie, wpatrujące się z uwagą, jakby chciały pochłonąć całą lustrowaną przez siebie przestrzeń. Dziecięca uwaga, dziecięca ciekawość - dziecięca naiwność, która popycha wciąż do przodu, kierując tym samym do wykonywania działań. Wątłej postawy chłopiec idzie powoli, a w ręce trzyma niemal tak dużą jak on książkę. Zawsze lubił czytać, choć teraz jego oczy były zmęczone i nie potrafiły rozróżniać płynnie wyrazów. Dodatkowo, chybotliwej konstrukcji, usnuty przezeń plan, mógł w każdej chwili legnąć w gruzach. Nie chciał wracać z powrotem do pokoju. Czuł, że może dostać za to karę, jednak cały czyn, jakże w dziecięcej prostocie przemyślany, był w pewnym sensie siłą wyższą. Został pozostawiony w sytuacji bez wyjścia. Ot co.
Mamy nie było.
Nie było więc jedynej osoby, która naprawdę mogła mu umilić tę chwilę. Westchnął, starając się uczynić to możliwie najbardziej bezgłośnie, by nie zakłócić w żaden sposób reakcji na jakiekolwiek poruszenia. Ojciec pewnie by się zezłościł - już widział jego surową twarz i chłodne, pełne dezaprobaty spojrzenie. Ale rodzice gdzieś poszli, pozostawiając jego i brata na pastwę opiekunek. Nie chciał jeść, nie chciał iść spać, nie chciał spoglądać na widok z okna, za którym zaczynało zbierać się na burzę. Okrutne grzmoty przeszywały powietrze, z towarzyszącym im niemal co chwilę błyskom. Bał się? Poniekąd na pewno. Drobne ciało przeszył dreszcz, a sztywniejące powoli mięśnie jakby niemo nawoływały do odwrotu. Nie mógł jednak się wycofać, nie teraz. Pani Müller poszła na moment coś sprawdzić i jest pewnie święcie przekonana, że mały Daniel śpi od dawna i nie będzie jej sprawiał więcej kłopotów. Pani Müller, mimo swojego uśmiechu, wydawała się jakoś za nim nie przepadać. Ignorowała jego pytania i ciągle się zastanawiała, czy nie trzeba mu podać jakiejś mikstury. Ale przecież był zdrowy, uzdrowiciele potwierdzali. Najgorsze było to, że kazała mu iść spać - a przecież jeszcze noc nie nadeszła, a już tym bardziej w takich warunkach. Nie da się, po prostu nie da.
Pełen desperacji i przekonania, że zwyczajnie nie ma się gdzie podziać, skierował swoje kroki ku pokoju brata. Ernst był teraz jedyną osobą, w której mógł znaleźć oparcie - ojciec zawsze stawiał go za wzór do naśladowania, że powinien być dokładnie taki, jak on. Wierzył, że kiedyś mu się uda, choć póki co miał w głowie inne rzeczy i nie zawsze cieszyły one rodziców. Żył jednak na tym etapie nieświadomości, że wielu spraw do siebie zwyczajnie nie dopuszczał. Z chwili na chwilę, na razie niestrudzony, zmierzał ku ustalonemu przez siebie miejscu. Pociągnął za klamkę; drzwi ustąpiły z głuchym jęknięciem, a niedługo potem zza framugi wyłoniła się głowa i następnie reszta sylwetki chłopca. Twarz skrywała niemal zupełną nieświadomość, kiedy przez moment wpatrywał się w znajdującą się przed nim przestrzeń.
- Braciszkuuu - zaczął, rozglądając się początkowo po pokoju. Utkwił w nim swoje spojrzenie i nie pytając nawet o zgodę, wkroczył powoli do środka. Książkę trzymał pod pachą, by było mu wygodniej, choć wciąż zdawało się, jakby miał się pod jej ciężarem przewrócić. Położył ją na podłodze i starał się nieudolnie zamknąć za sobą drzwi, przez co ostatecznie zostały one uchylone.
- Poczytasz mi? - dodał nieco przytłumionym głosem, jakby bał się, że odrobinę głośniejszy ton, sprowadzi na nich uwagę - choćby, rzecz biorąc, opiekunki.
I'll hit the bottom
hit the bottom and escape
escape
Daniel Krueger
Zawód : Dziennikarz Proroka Codziennego
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
po drugiej stronie
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nagły błysk światła przeszył błyskawicą stalowoszare niebo. Gromki trzask, który nastąpił zaraz po nim oznajmiał, że burza zbliżała się wielkimi krokami niosąc brzemienne od deszczu chmury. Chłopiec przypatrywał się napływającym znad horyzontu kłębiastym obłokom przypominającym wydęte wiatrem żagle powietrznego okrętu. Co prawda, nigdy żadnego nie widział na własne oczy, ale właśnie tak wyobrażał sobie ten widok. Dziecięcy umysł nie przejmuje się rzeczywistością, lecz żyje we własnym świecie. Niestety, Ernst nie miał zbyt wielu okazji aby korzystać z tego prawa.
Ojciec cały czas go pilnował. Musiał bezwzględnie się stosować do jego rozkazów, bo inaczej tata bardzo się denerwował i zaczynał krzyczeć. Wtedy był naprawdę STRASZNY i ZŁY. Najgorsze było jednak jego pełne gniewu spojrzenie, jakby zamrażające samym wzrokiem. Chłopiec bał się go, a mama prawie nigdy nie wstawiała się za synkiem. Wolał więc siedzieć cichutko w pokoiku i nie przeszkadzać swoją obecnością nikomu z domowników. Musiał się uczyć, nawet jeśli jeszcze nie chodził do szkoły, więc właśnie to robił przez większość swojego czasu. Gdyby tylko ojciec zobaczył, że Ernst zajmuje się czymś innym…
Ale dzisiaj rodzice gdzieś wyszli. Ojciec i mama poprosili panią Müller aby zaopiekowała się ich pociechami, a sami gdzieś przepadli. To była jedna z niewielu okazji, aby chłopiec mógł zrobić to, na co tylko miał ochotę.
Miał ochotę marzyć. Leżąc na łóżku wpatrywał się w okno, gdzie płynące statki chmur toczyły między sobą huczącą piorunami batalię i rozmyślał. Chciał wziąć kartkę papieru i ołówek, naszkicować ten obraz i schować do szuflady. Ojciec wyśmiałby go za nawet próby zajmowania się czymś tak nieistotnym jak rysunki. Matka nawet nie przejęłaby się tą próbą artystycznego uchwycenia niesamowitego widoku za oknem przez starszego syna, przecież całą jej uwagę pochłaniał Danielek. To jego obrazki zbierała, jemu opowiadała bajki, przytulała go, gdy coś mu się stało albo został ukarany. Ona mnie już nie kocha. Nigdy nie kochała. Nawet jak go nie było nie zajmowała się mną aż tak jak nim.
Westchnął ciężko walcząc z własnymi myślami. Nie potrafił zdecydować. Z jednej strony nie widział najmniejszego sensu robienia czegokolwiek, co mogłoby rozgniewać ojca, ponieważ zaraz zwróciłoby się to przeciw niemu. Jednak perspektywa naszkicowania burzowego krajobrazu była kusząca... Tak dawno nie rysował, choć nie potrafił wyobrazić sobie bez tego życia. Tęsknił za kreśleniem delikatnych ołówkowych linii i tworzeniu dzięki nim całych pejzaży lub postaci, oddając każdy szczegół jak najdokładniej. Lecz to było zakazane. Ojciec zawsze surowo go karał za takie trwonienie czasu.
Na szczęście nie było go w domu.
Szuranie krzesła o podłogę wkomponowało się w przeciągłe grzmoty powietrznych armat rozsadzających niebo nagłymi błyskami. Ustawiając je pod wysokim oknem Ernst zabrał ze sobą kilka ołówków i lśniącą czystą bielą kartkę. Gdy tylko usiadł wygodnie przy szerokim parapecie rozłożył wszystkie swoje przybory na tak zaimprowizowanym biurku i spojrzał na roztaczający się za szybą spektakl. Stąd miał najlepszy widok na to, co teraz działo się ze światem. Dostrzegał wszelkie detale ulewnego krajobrazu: targane przez wicher zielone drzewa, obciążone szarością kolorowe kwiaty, rosnące z każdą kroplą deszczu kałuże. I chmury. Smagające strugami wody wszystko dokoła, dumne, wirujące i układające się w fantastyczne kształty, jakby były dymem wydobywającym się z paszczy wielkiego jak góra smoka. Jego ognisty oddech parzył rzeczywistość błyskawicami, ryk w postaci grzmotów terroryzował całe istnienie.
Chłopiec pragnął uchwycić tą chwilę na zawsze. Zatrzymać czas na papierze poprzez szary węgielek w ołówku, skraść burzy choć odrobinkę jej siły i majestatu. A później schować do szafki, tak aby tata nie mógł jej podrzeć i uwolnić zamkniętej na kartce sekundy zachwytu. Pochwycić ją tylko dla siebie i podziwiać od czasu do czasu tę wyjątkową letnią nawałnicę naszkicowaną dziecięcą ręką.
Wtem drzwi otworzyły się. Minimalnie, ledwie skrzypnęły wpuszczając do wnętrza cieniutką smużkę światła z korytarza. Siedząca przy oknie postać obróciła się z zaniepokojeniem. Czy to możliwe, żeby rodzice już wrócili?
Nie. Przez niewielką szparę, która utworzyła się przy framudze do pokoju wśliznęła czyjaś drobniutka sylwetka. Coś trzymała –prostokątny przedmiot, wielki niemal jak ona sama. Ernst przez chwilę przyglądał się młodszemu bratu, jak ten mocuje się z ciężkimi drzwiami starając się zamknąć je na nowo. Nie udało mu się, pomiędzy nimi a ramą wciąż pozostawało trochę miejsca.
- Idź stąd! – nie miał najmniejszej ochoty spędzać czasu z Danielem. Ani tym bardziej czytać mu jakichkolwiek bajek. Jemu nikt nie czyta, więc czemu on miałby wyświadczyć tą przysługę komukolwiek? Maluch znowu wszystko psuł. Przychodził bez pytania, zakłócając swoją obecnością tą słodką chwilę samotności. Wkradał się nieproszony i rozbijał ciszę pomiędzy burzowymi grzmotami swoją nieznośną, samolubną zachcianka najwidoczniej sądząc, że brat ulegnie prośbie.
- Nie! Jestem teraz zajęty! Idź sobie! – nie mógł znieść jego obecności w swoim pokoju. Rozpraszał go, irytował samym istnieniem i uporczywym pytaniem, które cieniutkim głosikiem zdążyło wwiercić się w jego umysł. Chciał pobyć sam! Jeszcze zobaczy rysunek i doniesie ojcu.
Zeskoczył z krzesła i podszedł do położonej przez Danielka na podłodze książki. Znał ją. Wszystkie opowieści zawarte w niej potrafił sam powtórzyć z pamięci, bezbłędnie przywołując każdą z zawartych tam opowieści. To była jego ulubiona. Dlaczego musiał przytargać właśnie ją?
Ojciec cały czas go pilnował. Musiał bezwzględnie się stosować do jego rozkazów, bo inaczej tata bardzo się denerwował i zaczynał krzyczeć. Wtedy był naprawdę STRASZNY i ZŁY. Najgorsze było jednak jego pełne gniewu spojrzenie, jakby zamrażające samym wzrokiem. Chłopiec bał się go, a mama prawie nigdy nie wstawiała się za synkiem. Wolał więc siedzieć cichutko w pokoiku i nie przeszkadzać swoją obecnością nikomu z domowników. Musiał się uczyć, nawet jeśli jeszcze nie chodził do szkoły, więc właśnie to robił przez większość swojego czasu. Gdyby tylko ojciec zobaczył, że Ernst zajmuje się czymś innym…
Ale dzisiaj rodzice gdzieś wyszli. Ojciec i mama poprosili panią Müller aby zaopiekowała się ich pociechami, a sami gdzieś przepadli. To była jedna z niewielu okazji, aby chłopiec mógł zrobić to, na co tylko miał ochotę.
Miał ochotę marzyć. Leżąc na łóżku wpatrywał się w okno, gdzie płynące statki chmur toczyły między sobą huczącą piorunami batalię i rozmyślał. Chciał wziąć kartkę papieru i ołówek, naszkicować ten obraz i schować do szuflady. Ojciec wyśmiałby go za nawet próby zajmowania się czymś tak nieistotnym jak rysunki. Matka nawet nie przejęłaby się tą próbą artystycznego uchwycenia niesamowitego widoku za oknem przez starszego syna, przecież całą jej uwagę pochłaniał Danielek. To jego obrazki zbierała, jemu opowiadała bajki, przytulała go, gdy coś mu się stało albo został ukarany. Ona mnie już nie kocha. Nigdy nie kochała. Nawet jak go nie było nie zajmowała się mną aż tak jak nim.
Westchnął ciężko walcząc z własnymi myślami. Nie potrafił zdecydować. Z jednej strony nie widział najmniejszego sensu robienia czegokolwiek, co mogłoby rozgniewać ojca, ponieważ zaraz zwróciłoby się to przeciw niemu. Jednak perspektywa naszkicowania burzowego krajobrazu była kusząca... Tak dawno nie rysował, choć nie potrafił wyobrazić sobie bez tego życia. Tęsknił za kreśleniem delikatnych ołówkowych linii i tworzeniu dzięki nim całych pejzaży lub postaci, oddając każdy szczegół jak najdokładniej. Lecz to było zakazane. Ojciec zawsze surowo go karał za takie trwonienie czasu.
Na szczęście nie było go w domu.
Szuranie krzesła o podłogę wkomponowało się w przeciągłe grzmoty powietrznych armat rozsadzających niebo nagłymi błyskami. Ustawiając je pod wysokim oknem Ernst zabrał ze sobą kilka ołówków i lśniącą czystą bielą kartkę. Gdy tylko usiadł wygodnie przy szerokim parapecie rozłożył wszystkie swoje przybory na tak zaimprowizowanym biurku i spojrzał na roztaczający się za szybą spektakl. Stąd miał najlepszy widok na to, co teraz działo się ze światem. Dostrzegał wszelkie detale ulewnego krajobrazu: targane przez wicher zielone drzewa, obciążone szarością kolorowe kwiaty, rosnące z każdą kroplą deszczu kałuże. I chmury. Smagające strugami wody wszystko dokoła, dumne, wirujące i układające się w fantastyczne kształty, jakby były dymem wydobywającym się z paszczy wielkiego jak góra smoka. Jego ognisty oddech parzył rzeczywistość błyskawicami, ryk w postaci grzmotów terroryzował całe istnienie.
Chłopiec pragnął uchwycić tą chwilę na zawsze. Zatrzymać czas na papierze poprzez szary węgielek w ołówku, skraść burzy choć odrobinkę jej siły i majestatu. A później schować do szafki, tak aby tata nie mógł jej podrzeć i uwolnić zamkniętej na kartce sekundy zachwytu. Pochwycić ją tylko dla siebie i podziwiać od czasu do czasu tę wyjątkową letnią nawałnicę naszkicowaną dziecięcą ręką.
Wtem drzwi otworzyły się. Minimalnie, ledwie skrzypnęły wpuszczając do wnętrza cieniutką smużkę światła z korytarza. Siedząca przy oknie postać obróciła się z zaniepokojeniem. Czy to możliwe, żeby rodzice już wrócili?
Nie. Przez niewielką szparę, która utworzyła się przy framudze do pokoju wśliznęła czyjaś drobniutka sylwetka. Coś trzymała –prostokątny przedmiot, wielki niemal jak ona sama. Ernst przez chwilę przyglądał się młodszemu bratu, jak ten mocuje się z ciężkimi drzwiami starając się zamknąć je na nowo. Nie udało mu się, pomiędzy nimi a ramą wciąż pozostawało trochę miejsca.
- Idź stąd! – nie miał najmniejszej ochoty spędzać czasu z Danielem. Ani tym bardziej czytać mu jakichkolwiek bajek. Jemu nikt nie czyta, więc czemu on miałby wyświadczyć tą przysługę komukolwiek? Maluch znowu wszystko psuł. Przychodził bez pytania, zakłócając swoją obecnością tą słodką chwilę samotności. Wkradał się nieproszony i rozbijał ciszę pomiędzy burzowymi grzmotami swoją nieznośną, samolubną zachcianka najwidoczniej sądząc, że brat ulegnie prośbie.
- Nie! Jestem teraz zajęty! Idź sobie! – nie mógł znieść jego obecności w swoim pokoju. Rozpraszał go, irytował samym istnieniem i uporczywym pytaniem, które cieniutkim głosikiem zdążyło wwiercić się w jego umysł. Chciał pobyć sam! Jeszcze zobaczy rysunek i doniesie ojcu.
Zeskoczył z krzesła i podszedł do położonej przez Danielka na podłodze książki. Znał ją. Wszystkie opowieści zawarte w niej potrafił sam powtórzyć z pamięci, bezbłędnie przywołując każdą z zawartych tam opowieści. To była jego ulubiona. Dlaczego musiał przytargać właśnie ją?
Gość
Gość
Cisza. W przypadku burzy była jedynie wytchnieniem, przerywnikiem symfonii trzasków, przypominających kruszenie ogromnych, skalnych odłamów; gruchotanie kości olbrzyma - jedna po drugiej, wciąż i nieprzerwanie wydłużając dochodzące do uszu męki. Atlas zdawał się chwiać w swojej niezłomnej postawie, kiedy nad niebem szalała kłębiasta nawałnica, spowijając kopułę ciemną i niemal nieprzeniknioną warstwą ociężałych od kropel obłoków. Bezgłos; jakże ułudne marzenie, kiedy przychodzi starcie różnych sił natury, gdy wszystko w granicy horyzontu puchnie od zszarzałych chmur, gromadzących się tłocznie, okalając, a następnie całkowicie przysłaniając słońce. Ciężkie krople deszczu leją się niczym półprzezroczysta posoka, odbijają od parapetu i rozpadają na coraz mniejsze części. Spływają po szybie, malując płaczliwe szlaki, nachodząc jedna na drugie w swoim jakże ulotnym istnieniu. A później przychodzą kolejne. I jeszcze kolejne. Całemu cyklowi zdaje się nie mieć końca, kiedy uporczywe bębnienie co chwila wdziera się do uszu, rozprasza i mąci myśli, swoim powtarzalnym, rytmicznym stukotem. Daniel jednak nie zwracał na niego uwagi, nie - teraz, wpatrując się w oblicze swojego brata niby w namalowany obrazek, swoimi dziecięcymi oczami, w których zdawało się być zamknięte wspomnienie jeszcze niedawno modrego nieba. Stał i nie poruszył się nawet o milimetr, wyłącznie otwierając nieznacznie usta. Spojrzenie miał bezwiedne, zupełnie nieświadome i pełne zwyczajnej, dziecięcej ciekawości. Pytań okraszonych dozą pogrążenia we własnym świecie i zupełnie własnej, niczym nieograniczonej interpretacji. Jedna noga chłopca nie potrafiła wytrzymać i wciąż wierciła się, próbując domknąć drzwi, których uchylona szpara kryła za sobą spowite ciemnością wnętrza dalszych pomieszczeń. Niewinnie i znów nieporadnie, bo przecież kopać drzwi nie wolno, a zamykanie w ten sposób było z kopaniem równoznaczne. On tylko chciał je domknąć. Niezauważenie. Nikt nie dostrzegł, prawda? Światła z innych części nie było widać; pani Müller zapewne znajdowała się gdzieś daleko. Był sam na sam z bratem, który jednak kazał mu się wynosić.
Dłoń chciała odruchowo skierować się ku ustom, lecz zatrzymała się w połowie drogi; Daniel zmrużył przez chwilę oczy, jakby usilnie się nad czymś zastanawiał. Dziecięcy rozum nie pojmował jeszcze wszystkiego, wciąż nie dopuszczał do siebie szeregu informacji - jakby blokując i chcąc przedłużyć ten podobno najbardziej radosny okres, gdzie nie istniały zmartwienia i żyło się w świecie nieustannych, posyłanych serdecznie uśmiechów. Dla niego liczyły się książki, rysunek, który mógł pokazać mamusi - wpajane zasady były dopiero na dalszym miejscu. Ojciec interesował się przede wszystkim Ernstem. Wiedział, że brat już się uczy, że osiąga wyniki, że jest bardzo mądry i pewnie zostanie wielkim czarodziejem na miarę całego rodu. Chciał być taki jak on. Często patrzył w lustrze, czy zdołał już go przerosnąć (bywało, że trochę oszukiwał i stawał na palcach lub próbował nastroszyć bardziej włosy), jednak bezskutecznie. Chciał się przed bratem pochwalić, ale nie za bardzo wiedział, czym. Powiedzieć mu coś, lecz znowu w głowie miał pustkę. Ernst kazał mu iść, ale to była ostatnia rzecz, na jaką Daniel miał teraz ochotę. Jego słowa tylko rozbudziły zainteresowanie młodszego Kruegera, który odstawił przytachaną książkę i uczynił kilka kroków w głąb pomieszczenia.
- Cicho, braciszku, bo pani Müller usłyszy - powiedział szeptem, wyraźnie przy tym zaniepokojony. Nie chciał, by ta jędza tu przyszła. Pewnie wsadziłaby go siłą do łóżka i wygadała wszystko rodzicom! - Mama mówi, że dla rodziny zawsze ma się czas - oznajmił tym razem poważnym tonem. Nie krył w sobie dumy, gdy wypowiadał te słowa, jakby chcąc pokazać, że on również zna się na poważnych regułkach. Przecież to było bardzo istotne. A on bratu przypomniał.
- Co robisz? - zmniejszył dystans i już niemal znajdował się w pobliżu Ernsta, idąc powoli i nadal rozglądając się, ni to z niepokojem, ni to z ciekawością, po pomieszczeniu. Chciał spojrzeć przez jego ramię, jednak nie zdołałby się wdrapać na aktualne legowisko Ernsta; mógł jedynie patrzeć na niego z dołu, wydymając usta w lekko idącą ku dołowi podkówkę.
Kiedy brat zeskoczył z krzesła, ruszył za nim, sunąc się wraz z każdym stawianym przez niego krokiem. Na moment jednak zamarł; zatrzymał się w miejscu, śledząc dostrzegnięte nagle poruszenie. Półmrok. Błysk. Kontrast niemal natychmiastowy, bardzo rozbieżny - wdzierający się przez rozwarte światła źrenic, siejący grozę i przyspieszający bicie drobnego serca. Błyskawica mignęła na tle nieba niczym powyginana, iskrząca się jasnością włócznia, rzucona z niezwykłą siłą w nieograniczoną, szarogranatową przestrzeń. Na miejsce wszystkich dotychczasowych myśli, rozgonionych nagle, wkroczyły wzburzone fale strachu. Zagnieżdżał on się powoli, wychodził naprzeciw, jakby zapowiadając nadejście czegoś złego. Wzrok Daniela zmętniał i został utkwiony w podłodze; chłopiec milczał przez chwilę, stojąc z drgającą nieznacznie wargą.
- Boję się... - wymamrotał po chwili, usiłując odnaleźć w twarzy brata spokój, którego teraz bardzo mu brakowało.
Dłoń chciała odruchowo skierować się ku ustom, lecz zatrzymała się w połowie drogi; Daniel zmrużył przez chwilę oczy, jakby usilnie się nad czymś zastanawiał. Dziecięcy rozum nie pojmował jeszcze wszystkiego, wciąż nie dopuszczał do siebie szeregu informacji - jakby blokując i chcąc przedłużyć ten podobno najbardziej radosny okres, gdzie nie istniały zmartwienia i żyło się w świecie nieustannych, posyłanych serdecznie uśmiechów. Dla niego liczyły się książki, rysunek, który mógł pokazać mamusi - wpajane zasady były dopiero na dalszym miejscu. Ojciec interesował się przede wszystkim Ernstem. Wiedział, że brat już się uczy, że osiąga wyniki, że jest bardzo mądry i pewnie zostanie wielkim czarodziejem na miarę całego rodu. Chciał być taki jak on. Często patrzył w lustrze, czy zdołał już go przerosnąć (bywało, że trochę oszukiwał i stawał na palcach lub próbował nastroszyć bardziej włosy), jednak bezskutecznie. Chciał się przed bratem pochwalić, ale nie za bardzo wiedział, czym. Powiedzieć mu coś, lecz znowu w głowie miał pustkę. Ernst kazał mu iść, ale to była ostatnia rzecz, na jaką Daniel miał teraz ochotę. Jego słowa tylko rozbudziły zainteresowanie młodszego Kruegera, który odstawił przytachaną książkę i uczynił kilka kroków w głąb pomieszczenia.
- Cicho, braciszku, bo pani Müller usłyszy - powiedział szeptem, wyraźnie przy tym zaniepokojony. Nie chciał, by ta jędza tu przyszła. Pewnie wsadziłaby go siłą do łóżka i wygadała wszystko rodzicom! - Mama mówi, że dla rodziny zawsze ma się czas - oznajmił tym razem poważnym tonem. Nie krył w sobie dumy, gdy wypowiadał te słowa, jakby chcąc pokazać, że on również zna się na poważnych regułkach. Przecież to było bardzo istotne. A on bratu przypomniał.
- Co robisz? - zmniejszył dystans i już niemal znajdował się w pobliżu Ernsta, idąc powoli i nadal rozglądając się, ni to z niepokojem, ni to z ciekawością, po pomieszczeniu. Chciał spojrzeć przez jego ramię, jednak nie zdołałby się wdrapać na aktualne legowisko Ernsta; mógł jedynie patrzeć na niego z dołu, wydymając usta w lekko idącą ku dołowi podkówkę.
Kiedy brat zeskoczył z krzesła, ruszył za nim, sunąc się wraz z każdym stawianym przez niego krokiem. Na moment jednak zamarł; zatrzymał się w miejscu, śledząc dostrzegnięte nagle poruszenie. Półmrok. Błysk. Kontrast niemal natychmiastowy, bardzo rozbieżny - wdzierający się przez rozwarte światła źrenic, siejący grozę i przyspieszający bicie drobnego serca. Błyskawica mignęła na tle nieba niczym powyginana, iskrząca się jasnością włócznia, rzucona z niezwykłą siłą w nieograniczoną, szarogranatową przestrzeń. Na miejsce wszystkich dotychczasowych myśli, rozgonionych nagle, wkroczyły wzburzone fale strachu. Zagnieżdżał on się powoli, wychodził naprzeciw, jakby zapowiadając nadejście czegoś złego. Wzrok Daniela zmętniał i został utkwiony w podłodze; chłopiec milczał przez chwilę, stojąc z drgającą nieznacznie wargą.
- Boję się... - wymamrotał po chwili, usiłując odnaleźć w twarzy brata spokój, którego teraz bardzo mu brakowało.
I'll hit the bottom
hit the bottom and escape
escape
Daniel Krueger
Zawód : Dziennikarz Proroka Codziennego
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
po drugiej stronie
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Uporczywy dźwięk wywoływany przez nerwowe uderzenia dziecięcej stópki o drzwi rozpraszał Ernsta, odwracając uwagę nawet od grzmotów i szumu spadających z nieba kropel deszczu. Było to jeszcze bardziej nachalne od gniewu nieprzejednanej burzy, tysiąckrotnie od niego głośne i przeszkadzające. Nie przynoszące efektów kopanie drewnianej powierzchni wydawało się być niemiarowym tykaniem zegara, który zagubił swój rytm na przestrzeni wieków. Teraz, wciąż zepsuty, wprawiał w dezorientację chłopca, który usilnie starał się ignorować ten chaotyczny rozdźwięk i skupić się ponownie na rysunku. Bezskutecznie, albowiem zbłąkane w czasie wskazówki nadal nie odnalazły swojej zatraconej harmonii.
Daniel cały czas kopał te drzwi!
- I dobrze, niech przyjdzie! Może cię stąd weźmie! – prawie wykrzyczał, lecz zaraz zreflektował się, że jednak nie jest to najlepsze rozwiązanie. Co jeśli opiekunka zobaczy czym się zajmuje i powie rodzicom, gdy ci wrócą? Choć bardziej prawdopodobne było, że ta twarda kobieta po prostu odebrałaby mu wszystkie przyrządy do rysowania i wysłała do łóżka. Brat wróciłby do swojego pokoju, ale on sam by ucierpiał. Nie, to bez sensu. Pani Müller tylko by jeszcze bardziej pogorszyła sytuację. Ernst ściszył więc głos, sięgając niemalże szeptu.
Mama mówi, że dla rodziny zawsze ma się czas. Dlaczego więc nie miała czasu dla swojego starszego synka? Prawie z nim nie rozmawiała, a jeśli już to tylko pytała o postępy w nauce i o to, czy ojciec jest z nich zadowolony. Nie przychodziła ucałować go na dobranoc ani przytulić o poranku, budząc troskliwym uściskiem i witając pełnym uczucia szeptem „dzień dobry kochany, co chciałbyś na śniadanie?”. Czasami tylko się uśmiechała, ale jakoś tak smutno, jakby coś straciła… Chłopiec był pewien, że to przez to, że ją zawodził cały czas, choć nie znał tego przyczyny. Wolałby, żeby nakrzyczała na niego albo nawet uderzyła, tylko żeby nie zachowywał się wobec niego tak strasznie cicha. To była cisza, obojętna i zacierająca wszelkie emocje. Pozostawiała tylko żal i zazdrość. Bo przecież Daniel aż się pławił w potoku jej słodkich słów i czułości, jakby cała troska przynależna starszemu z rodzeństwa została przelana właśnie na młodszego braciszka. Życie było niesprawiedliwe. Co takiego robił, że mama przestawała go kochać? Starał się cały czas, zabiegał o jej uwagę, lecz ona go odrzucała. Dlaczego?
- Nic nie robię. Czytam. – pokryta szarymi liniami kartka została gwałtownie zakryta przez chudziutkie ramiona chłopca, gdy tylko Daniel zaczął się zbliżać do okna przy którym pracował Ernst. Nie chciał, aby wyszło na jaw czym się zajmuje. Bał się, że nawet przelotne spojrzenie brata jest w stanie zniszczyć całą jego dotychczasową pracę. Grafitowa burza nie przetrwałaby spotkania z lśniącym błękitem radosnego poranka, który skrzył się w jego oczach. Nie mógł do tego dopuścić. To było tylko jego! Nikt nie mógł na to patrzeć!
Musiał go jakoś przegonić. Zszedł ze swojego podwyższenia, tylko po to aby zaciągnąć braciszka ku niedomkniętym drzwiom i wypchnąć go z pomieszczenia, po cichu, aby nie usłyszała opiekunka. Nie, nawet nie musiał go chwytać – młodszy chłopiec sam poszedł w jego ślady razem z nim kierując się ku wyjściu.
Błysk. Nagły, wypalający świetlistą bielą szarość spomiędzy nawet najdalszych zakamarków, lecz zostawiający po sobie jedynie czerń na spopielonej jasnością siatkówce oka niebiański płomień. Rozwidlony język błyskawicy przeciął świat chmur i połączył się z ziemią w paraliżującej światłem chwili. Okrutny dźwięk rozszedł się po świecie. Straszliwy grzmot Zeusowego gniewu nie ustępował grozie swojej poprzedniczki, która wprawiła wszelkie życie w osłupienie.
Chłopiec zatrzymał się w połowie ruchu, próbując przywołać zmysły do dawnego stanu. Ogłuszony i oślepiony przez szalejącą burzę nie rozpoznawał swojego pokoju, jakby nagle przeniósł się do innej rzeczywistości zawieszonej między bielą a czernią, gdzie panowało wyłącznie przerażenie potęgą natury. Wyrwał go stamtąd głosik brata – przestraszony, jakby dochodzący z głębi pustej studni. Szept, który niósł przepełnione trwogą słowa.
Czuł na sobie jego wzrok. Dręczący niewypowiedzianą prośbą o pomoc, błaganiem o ratunek dla spłoszonego zwierzątka zastygłego w przestrachu wobec gromów nawałnicy. On sam się nie bał, lecz Danielek naprawdę wyglądał, jakby cała jego dziecięca odwaga rozwiała się jak dym. Ernst spojrzał na leżącą u jego stóp książkę. Ukryte za brązową okładką opowieści chciały wydostać się na ten nękany przez ulewę i błyskawice świat aby przynieść choć na chwilę zapomnienie.
Egoistyczna samotność przytrzymywała karty księgi przed wtargnięciem fantastycznej rzeczywistości, lecz jej uścisk stawał się coraz słabszy. Przejmująca groza burzy, zimna szarość sączącego się przez okiennice światła, niespokojny wzrok Daniela odbierały jej moc czyniąc ją bezsilną wobec drobnej dziecięcej dłoni.
- Jeśli nic nie będziesz mówić możesz tu zostać. – schylając się po książkę wypowiedział te wielkoduszne słowa i ze zdziwieniem stwierdził, że poczuł ulgę. Czy on też potrzebował towarzystwa? – Ale masz być naprawdę cicho i mi nie przeszkadzać. Jak będziesz grzeczny to może nawet ci poczytam.
Znowu usiadł na przystawionym do parapetu krześle kładąc obok siebie tomiszcze i spojrzał na rysunek. Kartka zmięła się, gdy przed chwilą gwałtownie zakrywał ją przed Danielem. Linie zostały wypaczone przez zagięcia powierzchni a węglowe linie rozmazały się. Majestatyczny krajobraz stał się nierówną bazgraniną. W oczach chłopca zebrały się łzy.
Daniel cały czas kopał te drzwi!
- I dobrze, niech przyjdzie! Może cię stąd weźmie! – prawie wykrzyczał, lecz zaraz zreflektował się, że jednak nie jest to najlepsze rozwiązanie. Co jeśli opiekunka zobaczy czym się zajmuje i powie rodzicom, gdy ci wrócą? Choć bardziej prawdopodobne było, że ta twarda kobieta po prostu odebrałaby mu wszystkie przyrządy do rysowania i wysłała do łóżka. Brat wróciłby do swojego pokoju, ale on sam by ucierpiał. Nie, to bez sensu. Pani Müller tylko by jeszcze bardziej pogorszyła sytuację. Ernst ściszył więc głos, sięgając niemalże szeptu.
Mama mówi, że dla rodziny zawsze ma się czas. Dlaczego więc nie miała czasu dla swojego starszego synka? Prawie z nim nie rozmawiała, a jeśli już to tylko pytała o postępy w nauce i o to, czy ojciec jest z nich zadowolony. Nie przychodziła ucałować go na dobranoc ani przytulić o poranku, budząc troskliwym uściskiem i witając pełnym uczucia szeptem „dzień dobry kochany, co chciałbyś na śniadanie?”. Czasami tylko się uśmiechała, ale jakoś tak smutno, jakby coś straciła… Chłopiec był pewien, że to przez to, że ją zawodził cały czas, choć nie znał tego przyczyny. Wolałby, żeby nakrzyczała na niego albo nawet uderzyła, tylko żeby nie zachowywał się wobec niego tak strasznie cicha. To była cisza, obojętna i zacierająca wszelkie emocje. Pozostawiała tylko żal i zazdrość. Bo przecież Daniel aż się pławił w potoku jej słodkich słów i czułości, jakby cała troska przynależna starszemu z rodzeństwa została przelana właśnie na młodszego braciszka. Życie było niesprawiedliwe. Co takiego robił, że mama przestawała go kochać? Starał się cały czas, zabiegał o jej uwagę, lecz ona go odrzucała. Dlaczego?
- Nic nie robię. Czytam. – pokryta szarymi liniami kartka została gwałtownie zakryta przez chudziutkie ramiona chłopca, gdy tylko Daniel zaczął się zbliżać do okna przy którym pracował Ernst. Nie chciał, aby wyszło na jaw czym się zajmuje. Bał się, że nawet przelotne spojrzenie brata jest w stanie zniszczyć całą jego dotychczasową pracę. Grafitowa burza nie przetrwałaby spotkania z lśniącym błękitem radosnego poranka, który skrzył się w jego oczach. Nie mógł do tego dopuścić. To było tylko jego! Nikt nie mógł na to patrzeć!
Musiał go jakoś przegonić. Zszedł ze swojego podwyższenia, tylko po to aby zaciągnąć braciszka ku niedomkniętym drzwiom i wypchnąć go z pomieszczenia, po cichu, aby nie usłyszała opiekunka. Nie, nawet nie musiał go chwytać – młodszy chłopiec sam poszedł w jego ślady razem z nim kierując się ku wyjściu.
Błysk. Nagły, wypalający świetlistą bielą szarość spomiędzy nawet najdalszych zakamarków, lecz zostawiający po sobie jedynie czerń na spopielonej jasnością siatkówce oka niebiański płomień. Rozwidlony język błyskawicy przeciął świat chmur i połączył się z ziemią w paraliżującej światłem chwili. Okrutny dźwięk rozszedł się po świecie. Straszliwy grzmot Zeusowego gniewu nie ustępował grozie swojej poprzedniczki, która wprawiła wszelkie życie w osłupienie.
Chłopiec zatrzymał się w połowie ruchu, próbując przywołać zmysły do dawnego stanu. Ogłuszony i oślepiony przez szalejącą burzę nie rozpoznawał swojego pokoju, jakby nagle przeniósł się do innej rzeczywistości zawieszonej między bielą a czernią, gdzie panowało wyłącznie przerażenie potęgą natury. Wyrwał go stamtąd głosik brata – przestraszony, jakby dochodzący z głębi pustej studni. Szept, który niósł przepełnione trwogą słowa.
Czuł na sobie jego wzrok. Dręczący niewypowiedzianą prośbą o pomoc, błaganiem o ratunek dla spłoszonego zwierzątka zastygłego w przestrachu wobec gromów nawałnicy. On sam się nie bał, lecz Danielek naprawdę wyglądał, jakby cała jego dziecięca odwaga rozwiała się jak dym. Ernst spojrzał na leżącą u jego stóp książkę. Ukryte za brązową okładką opowieści chciały wydostać się na ten nękany przez ulewę i błyskawice świat aby przynieść choć na chwilę zapomnienie.
Egoistyczna samotność przytrzymywała karty księgi przed wtargnięciem fantastycznej rzeczywistości, lecz jej uścisk stawał się coraz słabszy. Przejmująca groza burzy, zimna szarość sączącego się przez okiennice światła, niespokojny wzrok Daniela odbierały jej moc czyniąc ją bezsilną wobec drobnej dziecięcej dłoni.
- Jeśli nic nie będziesz mówić możesz tu zostać. – schylając się po książkę wypowiedział te wielkoduszne słowa i ze zdziwieniem stwierdził, że poczuł ulgę. Czy on też potrzebował towarzystwa? – Ale masz być naprawdę cicho i mi nie przeszkadzać. Jak będziesz grzeczny to może nawet ci poczytam.
Znowu usiadł na przystawionym do parapetu krześle kładąc obok siebie tomiszcze i spojrzał na rysunek. Kartka zmięła się, gdy przed chwilą gwałtownie zakrywał ją przed Danielem. Linie zostały wypaczone przez zagięcia powierzchni a węglowe linie rozmazały się. Majestatyczny krajobraz stał się nierówną bazgraniną. W oczach chłopca zebrały się łzy.
Gość
Gość
Był zagubiony. Zastygł w bezruchu, po raz kolejny - drobna sylwetka odbijała na ścianie cieniste widmo, rozlewające się niczym intensywna, czarna plama na tle osaczonego przez szarość widoku. Cała obserwowana przezeń przestrzeń, wiła się w półmrocznych majakach; raz spowita gęstą połacią czerni, raz z kolei tłumiona przez oślepiający blask tnącej eter błyskawicy. Piorunów, które spadały jeden za drugim, pojawiając się równie szybko, co niknąc - nieuchwytne i niszczycielskie, spajające na moment niebo i ziemię w swoim rażącym, rozgałęzionym uścisku. Burza zdawała się nie mieć końca; nie traciła na sile, wręcz przeciwnie, ciągle przybierała, zasypując podłoże gradem ciężkich kropel, które z każdą chwilę wzmagały swój koncert, jeszcze intensywniej, jeszcze częściej, jeszcze g ł o ś n i e j bębniąc o powierzchnię parapetu.
Burza była wewnątrz niego samego.
Narodziła się z ciszy, w małym, chłopięcym sercu tłamsząc wszystkie obawy i lęki. Nie dało się je obrócić w żarty, skryć za goszczącym na twarzy uśmiechem, nie dało się wyśmiać, zapomnieć, w jakikolwiek sposób zaprzeczyć ich egzystencji. Po prostu były. Istniały. Czaiły się, podsycając przestrach i niepewność. Krzyk Ernsta zdawał się być na tyle głośny, by rozerwać ciągłość bębenków - rozchodził się w głowie brata jeszcze przez chwilę, odbijając systematycznym echem, które wałkowało w powtarzalnym rytmie znaczenie wypowiedzianych przedtem wyrazów. Nie tyle ton raził, co również sam przekaz; jakże okrutny, zsyłający brzemię, pod którym uginał się niemal całkowicie. Daniel skulił się, zaszył w kąt, nagle zupełnie onieśmielony - lecz nadal nie spuszczając wzroku z siedzącego przy oknie brata. Usłyszy czy nie usłyszy? Myśli skręcały się w rozpaczliwych konwulsjach, zmysły próbowały zarejestrować odgłos kroków, które w tym przypadku miałyby znaczenie jak ogłoszony, niemożliwy do odwołania sądny wyrok. Na pewno dostałby za to karę. Rodzice byliby źli, ponieważ zachowałby się niegrzecznie.
O nie...
Pani Müller jednak nie nadeszła, a brat zdawał się uspokoić (czy to w wyniku błagalnego spojrzenia, jakim go właśnie obdarzył?) i przystać na jego prośbę. Dotychczas blada i poważna twarz Daniela, rozpogodziła się niemal od razu, a w oczach zatańczyły przebłyski radości.
- Super. - Wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Będę grzeczny, zobaczysz.
Całość negatywnych emocji ustąpiła, odchodząc w zapomnienie, zupełnie zastąpiona przez nagłą radość. ON miałby nie być grzeczny? Przecież to oczywiste, że wcale nie miał zamiaru przeszkadzać. Niemal czuł tę niemą konspirację - pani Müller nadal żyła w przekonaniu, że oboje śpią grzecznie w swoich pokojach (!). I niech żyje do czasu, kiedy wrócą rodzice - nikt się nie dowie i wszyscy będą szczęśliwi. Daniel potrzebował Ernsta; potrzebował go, kiedy nie było mamy, kiedy grzmoty co rusz przerywały ciszę, przywołując idące wzdłuż kręgosłupa dreszcze. Chłód ogarniał dziecięce ciałko, ciepło wychodziło niemal od razu, a mięśnie rąk naprężały się, jakby właśnie teraz chciały się czegoś kurczowo chwycić. Mimo tego nie poruszył się ani o krok, nadal zachowując dystans; zupełnie podświadomie. Starszy brat był dla niego oparciem, jedyną ostoją - tym, czego nie mogła mu dać opiekunka, nawet mimo swoich wielu lat doświadczenia. Łączyła ich k r e w i choć Daniel nie zdawał sobie z tego sprawy, kierując się zwyczajnym, dziecięcym instynktem, istnienie Ernsta w swoich myślach tworzyło swoisty fundament, nieskalany jeszcze poczuciem odrzucenia. Zazdrościł mu, lecz była to pozytywna zazdrość, która miała go motywować do działań, stawiając brata na honorowym określeniu wzoru. I tak, właściwie przypominało to swoistą ironię - wydawałoby się, że najmłodsze pokolenie Kruegerów zupełnie się od siebie różni, lecz gdzieś w głębi duszy łączyło ich znacznie więcej, niż kiedykolwiek mogliby przypuszczać. Nieważne, czy jako dzieci, czy później, dorośli, starzejący się... A jednak. Byli braćmi. I nie chodziło tu bynajmniej o dwie pary jasnych, niebieskich oczu, które przypominały drobne kawałki lodu; szafirowe kryształy lśniące wewnątrz obręczy tęczówek. Bliźniaczych oczu, identycznych jak u ich ojca, jak u wielu osób noszących to nazwisko.
Daniel był szczęśliwy. Beztroski. Nieskażony przez świat, ale czy można powiedzieć, że w tym wszystkim poniekąd głupi? Niewinność stworzyła go taką, nadając wszystkiemu iście dziecięcy wymiar, niewykraczający poza horyzonty, nie burzący żadnego stanu rzeczy ponad określoną miarę. Życie było na pozór poukładane, rodzina szczęśliwa, nawet jeśli wymagania ojca zaczynały powoli rosnąć. Na nowo ośmielony, ruszył szybkim, niemal skocznym krokiem przez wnętrze pokoju. Tym razem próbował stanąć na palcach, zadzierając możliwie najbardziej głowę, chcąc wypatrzyć, jakie konkretne zajęcie pochłonęło jego brata. Nie udało mu się, mimo że wzrok wytężał i mrużył swoje dziecięce oczy, jakby usiłując dopatrzeć się czegoś więcej. Dopiero po chwili w jego głowie zaświtał pomysł; początkowo niepewnie i chwiejnie, wdrapał się na obecne w pobliżu łóżko. Wstał. Sprawdził. Materac lekko drgnął pod jego niewielkim ciężarem, lecz nadal pozostał stabilny - co wyłącznie zachęciło Daniela do podjęcia dalszych działań. Chłopiec stał na swoim prowizorycznym podwyższeniu, tym razem widząc już dokładnie wszystko. Nachylił się delikatnie i spojrzał przez ramię brata.
- Piękne... - odrzekł po chwili, cicho i niby z obawą, że może tym jednym słowem popsuć cały nastrój. Odczekał przez moment, a następnie dodał: - Dlaczego to pomiąłeś? - Był zdziwiony. Obrazek go zachwycił; a zobaczenie pokrytej warstwą grafitu kartki, sprawiało, że sam chciał chwycić ołówek w swoje ręce. Nie rozumiał, dlaczego niegdyś gładka struktura papieru, była obecnie zniszczona przez harmonijne wygięcia, przedzierające się nieregularnymi, wąskimi pasami, rozmazujące tu i ówdzie napoczęte kreski. Nie rozumiał i poniekąd nie zdawał sobie sprawy.
- Chciałbym być taki jak ty. - Spojrzał na niego uważnie. Pragnął atencji brata, który wielokrotnie wydawał się być nieobecny. A teraz, kiedy oboje stali tuż przy oknie, osłonięci czterema ścianami od szalejącej na zewnątrz nawałnicy, mieli okazję wreszcie porozmawiać.
- Zobacz, jeszcze trochę i będę równie wysoki! - wykrzyknął radośnie, chcąc jakoś rozładować napięcie. Ernst wydawał się być zamyślony, dlaczego na niego nie patrzył? Chłopiec wyprostował się możliwie najbardziej, darzył uważnym wzrokiem brata, lecz ten nadal nie otrząsnął się z pogrążenia. - ...Braciszku? - wyszeptał już zdezorientowany, bezskutecznie usiłując połączyć wszystkie dostrzegane fakty. Coś jednak było nie tak, czuł to w swoim wnętrzu. Atmosfera zagęszczała się powoli, wnikając między dwie, znajdujące się obok siebie sylwetki, zaklęte w półmroku; widoczne - lecz zarazem równie niewyraźne.
Burza była wewnątrz niego samego.
Narodziła się z ciszy, w małym, chłopięcym sercu tłamsząc wszystkie obawy i lęki. Nie dało się je obrócić w żarty, skryć za goszczącym na twarzy uśmiechem, nie dało się wyśmiać, zapomnieć, w jakikolwiek sposób zaprzeczyć ich egzystencji. Po prostu były. Istniały. Czaiły się, podsycając przestrach i niepewność. Krzyk Ernsta zdawał się być na tyle głośny, by rozerwać ciągłość bębenków - rozchodził się w głowie brata jeszcze przez chwilę, odbijając systematycznym echem, które wałkowało w powtarzalnym rytmie znaczenie wypowiedzianych przedtem wyrazów. Nie tyle ton raził, co również sam przekaz; jakże okrutny, zsyłający brzemię, pod którym uginał się niemal całkowicie. Daniel skulił się, zaszył w kąt, nagle zupełnie onieśmielony - lecz nadal nie spuszczając wzroku z siedzącego przy oknie brata. Usłyszy czy nie usłyszy? Myśli skręcały się w rozpaczliwych konwulsjach, zmysły próbowały zarejestrować odgłos kroków, które w tym przypadku miałyby znaczenie jak ogłoszony, niemożliwy do odwołania sądny wyrok. Na pewno dostałby za to karę. Rodzice byliby źli, ponieważ zachowałby się niegrzecznie.
O nie...
Pani Müller jednak nie nadeszła, a brat zdawał się uspokoić (czy to w wyniku błagalnego spojrzenia, jakim go właśnie obdarzył?) i przystać na jego prośbę. Dotychczas blada i poważna twarz Daniela, rozpogodziła się niemal od razu, a w oczach zatańczyły przebłyski radości.
- Super. - Wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Będę grzeczny, zobaczysz.
Całość negatywnych emocji ustąpiła, odchodząc w zapomnienie, zupełnie zastąpiona przez nagłą radość. ON miałby nie być grzeczny? Przecież to oczywiste, że wcale nie miał zamiaru przeszkadzać. Niemal czuł tę niemą konspirację - pani Müller nadal żyła w przekonaniu, że oboje śpią grzecznie w swoich pokojach (!). I niech żyje do czasu, kiedy wrócą rodzice - nikt się nie dowie i wszyscy będą szczęśliwi. Daniel potrzebował Ernsta; potrzebował go, kiedy nie było mamy, kiedy grzmoty co rusz przerywały ciszę, przywołując idące wzdłuż kręgosłupa dreszcze. Chłód ogarniał dziecięce ciałko, ciepło wychodziło niemal od razu, a mięśnie rąk naprężały się, jakby właśnie teraz chciały się czegoś kurczowo chwycić. Mimo tego nie poruszył się ani o krok, nadal zachowując dystans; zupełnie podświadomie. Starszy brat był dla niego oparciem, jedyną ostoją - tym, czego nie mogła mu dać opiekunka, nawet mimo swoich wielu lat doświadczenia. Łączyła ich k r e w i choć Daniel nie zdawał sobie z tego sprawy, kierując się zwyczajnym, dziecięcym instynktem, istnienie Ernsta w swoich myślach tworzyło swoisty fundament, nieskalany jeszcze poczuciem odrzucenia. Zazdrościł mu, lecz była to pozytywna zazdrość, która miała go motywować do działań, stawiając brata na honorowym określeniu wzoru. I tak, właściwie przypominało to swoistą ironię - wydawałoby się, że najmłodsze pokolenie Kruegerów zupełnie się od siebie różni, lecz gdzieś w głębi duszy łączyło ich znacznie więcej, niż kiedykolwiek mogliby przypuszczać. Nieważne, czy jako dzieci, czy później, dorośli, starzejący się... A jednak. Byli braćmi. I nie chodziło tu bynajmniej o dwie pary jasnych, niebieskich oczu, które przypominały drobne kawałki lodu; szafirowe kryształy lśniące wewnątrz obręczy tęczówek. Bliźniaczych oczu, identycznych jak u ich ojca, jak u wielu osób noszących to nazwisko.
Daniel był szczęśliwy. Beztroski. Nieskażony przez świat, ale czy można powiedzieć, że w tym wszystkim poniekąd głupi? Niewinność stworzyła go taką, nadając wszystkiemu iście dziecięcy wymiar, niewykraczający poza horyzonty, nie burzący żadnego stanu rzeczy ponad określoną miarę. Życie było na pozór poukładane, rodzina szczęśliwa, nawet jeśli wymagania ojca zaczynały powoli rosnąć. Na nowo ośmielony, ruszył szybkim, niemal skocznym krokiem przez wnętrze pokoju. Tym razem próbował stanąć na palcach, zadzierając możliwie najbardziej głowę, chcąc wypatrzyć, jakie konkretne zajęcie pochłonęło jego brata. Nie udało mu się, mimo że wzrok wytężał i mrużył swoje dziecięce oczy, jakby usiłując dopatrzeć się czegoś więcej. Dopiero po chwili w jego głowie zaświtał pomysł; początkowo niepewnie i chwiejnie, wdrapał się na obecne w pobliżu łóżko. Wstał. Sprawdził. Materac lekko drgnął pod jego niewielkim ciężarem, lecz nadal pozostał stabilny - co wyłącznie zachęciło Daniela do podjęcia dalszych działań. Chłopiec stał na swoim prowizorycznym podwyższeniu, tym razem widząc już dokładnie wszystko. Nachylił się delikatnie i spojrzał przez ramię brata.
- Piękne... - odrzekł po chwili, cicho i niby z obawą, że może tym jednym słowem popsuć cały nastrój. Odczekał przez moment, a następnie dodał: - Dlaczego to pomiąłeś? - Był zdziwiony. Obrazek go zachwycił; a zobaczenie pokrytej warstwą grafitu kartki, sprawiało, że sam chciał chwycić ołówek w swoje ręce. Nie rozumiał, dlaczego niegdyś gładka struktura papieru, była obecnie zniszczona przez harmonijne wygięcia, przedzierające się nieregularnymi, wąskimi pasami, rozmazujące tu i ówdzie napoczęte kreski. Nie rozumiał i poniekąd nie zdawał sobie sprawy.
- Chciałbym być taki jak ty. - Spojrzał na niego uważnie. Pragnął atencji brata, który wielokrotnie wydawał się być nieobecny. A teraz, kiedy oboje stali tuż przy oknie, osłonięci czterema ścianami od szalejącej na zewnątrz nawałnicy, mieli okazję wreszcie porozmawiać.
- Zobacz, jeszcze trochę i będę równie wysoki! - wykrzyknął radośnie, chcąc jakoś rozładować napięcie. Ernst wydawał się być zamyślony, dlaczego na niego nie patrzył? Chłopiec wyprostował się możliwie najbardziej, darzył uważnym wzrokiem brata, lecz ten nadal nie otrząsnął się z pogrążenia. - ...Braciszku? - wyszeptał już zdezorientowany, bezskutecznie usiłując połączyć wszystkie dostrzegane fakty. Coś jednak było nie tak, czuł to w swoim wnętrzu. Atmosfera zagęszczała się powoli, wnikając między dwie, znajdujące się obok siebie sylwetki, zaklęte w półmroku; widoczne - lecz zarazem równie niewyraźne.
I'll hit the bottom
hit the bottom and escape
escape
Daniel Krueger
Zawód : Dziennikarz Proroka Codziennego
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
po drugiej stronie
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przepełniona burzą cisza szeptała wśród przerywanej co chwila jaskrawymi błyskami szarości. Wyjące wichurą cienie prowadziły półgłosem monolog nieistnienia, a zwabione samotnością demony wyglądały ze swych kryjówek. Wypełzały z niedomkniętych szaf, szpar w drewnianej podłogi, skrytych w mroku zakamarków. Otaczały chłopca, zaglądając mu przez ramię i obserwując jego poczynania. Pokraczne kreatury Piekieł prześcigały się w pocieszaniu dziecka tym bardziej pogłębiając dotkliwy smutek. Po prostu nie potrafiły – dobrymi chęciami wybrukowana ich kraina, więc jakimże sposobem z ich pobudek mogłoby powstać coś dobrego? Mimo to próbowały, powoli wypełniając panującą w pokoju pustkę. Stopniowo przemieniały słodką z początku samotność w pełną wrzawy myśli udrękę.
Szare trawy kłaniają się pod ciężarem deszczu. Dlaczego ojciec tak wiele ode mnie wymaga i nigdy mnie nie docenia? Szargane wichurą węglowe korony drzew gubią nakreślone na papierze liście, są jak olbrzymie dmuchawce. Dlaczego mama zajmuje się tylko Danielem? Chmury uczynione z miękkich linii dryfują poprzez bezmiar ograniczonego powierzchnią kartki nieba niosąc ze sobą całe oceany łez. Dlaczego nikt mnie nie kocha?
Błyskawica. Gniewna postrzępiona linia przecinająca niby miecz dwa światy: prawdziwy i rysunkowy. Ten pełen przestrzeni, jak i ten dwuwymiarowy, jedynie naśladujący pierwowzór.
Burza nie była jedynie krajobrazem, lecz również ilustracją chłopięcej duszy. Przytłaczająca i depresyjna zakrywała cudowne promienie letniego Słońca szczęścia chmurami samotności – upragnionej czy niechcianej? Nieważne. Ołowiane obłoki przynosiły ze sobą deszcz, nieważne czy oczekiwane czy nie. Nie powstrzymasz nawałnicy.
Miał być silny. Ojciec zawsze tak powtarzał. Prawdziwi mężczyźni nie ukazują słabości, a łzy właśnie nią są. Ale Ernst był przecież tylko chłopcem… Nie potrafił odegnać narastającego w nim smutku i towarzyszącego mu płaczu. Przelewał więc je na papier porównując swoje wnętrze do otaczającej go rzeczywistości. Zestawiał obok siebie gniew natury i dziecięcą rozpacz aż nie okazały się być tym samym przygnębiającym zjawiskiem. Tak więc rysował. Pejzaż i autoportret zarazem. Upiory samotności, dręczące karykaturalnym współczuciem zmory przemieniane w grafitowe rysy bladły, oddając swą czerń szarości węgielka oprawionego w drewno. Koszmary znikały zamykane w więzieniu piekielnej nawałnicy szkicowanej dziecięcą ręką. Papier wchłaniał cały żal i ból zatrzymując je w białych okowach. Niby kompres wchłaniający toczącą zanieczyszczoną ranę ropę i spijający wszelkie zło tworzonego przez własne myśli ohydztwa.
Pojedyncza kropla deszczu upadła na rozmazane ołówkowe smugi będące jeszcze przed chwilą wyraźnymi liniami naśladującymi prawdziwy widok za oknem. Powyginane kraty papierowej celi nie mogły w dalszym ciągu stawiać oporu burzy. Naruszone przez niefortunny wypadek były teraz bezlitośnie wyłamywane przez rozpędzony huragan niosący ulewę. Rzeka nieprzelanych łez zamknięta w rysunku przerwała cienką jak kartka tamę i teraz zaczynała zatapiać to, co znajdowało się po drugiej stronie przeszkody. Przerażone utratą sensu swojego bytu przez przybyłego przed chwilą Daniela diabły porzucenia wydostawały się ze zniszczonego nieprzemyślanym czynem obrazu umykając z powrotem do Otchłani zostawiając na pożegnanie jeden podarunek – dezorientację.
Przecież sam zniszczył ten rysunek. Jeszcze jakby to było coś wartościowego ale nie, to był tylko obrazek. Pobazgrany skrawek papieru, nic więcej. Może i ładny, może nie, młodszy brat nigdy nie jest obiektywny. Nijaki dla postronnego obserwatora, haniebny w oczach ojca, obojętny dla matki. Tak naprawdę najmniej istotny elementy wszechświata, jedynie skromna próba odwzorowania skrawka kosmosu. Zbędna, nic nie znacząca.
Ernst czuł się tak jakby brat zniszczył cały jego świat.
A czyż tak nie było naprawdę? Przecież to jego pojawienie się na świecie zbiegło się z drastyczną zmianą, która nastąpiła w życiu starszego chłopca. Dotychczas beztroskie stało się nawiedzaną widmem ojcowskiego gniewu udręką bez wytchnienia. Jedyna oaza spokoju wokół pustyni będącej bezdusznością pana Kruegera matka nie miała teraz ani chwili dla Ernsta. Będąca dotychczas jego opoką, bezpieczną przystanią zaginęła bezpowrotnie znikając z mapy, jakby porwana przez sztorm. A on tęsknił. Nienawidził zawieruchy, która porwała to wszystko gdy tylko narodził się Daniel.
I dalej siała destrukcję. Wystarczyło, aby młodszy chłopiec przyszedł niespodziewanie do pokoju, kierowany swoimi niejasnymi, acz samolubnymi pobudkami aby obrócić wszystko w ruinę. Magiczny moment będący dziwacznie dwojakim w smaku osamotnieniem prysł rozbity jego obecnością jak bańka mydlana. Zniknął, choć miał trwać jak najdłużej. Wielkie błękitne oczy tej nieznośnej istoty będącej równocześnie bratem gapiły się teraz na zbrukane jego bytnością prywatne arcydzieło. Potargane przez odruch zaprzeczenia, rozpaczliwego odpędzania Szatana, potężnego mimo marnej postury. Niszczyciela przynoszącego małą Apokalipsę każdej miłej chwili, Destruktora spokoju i ciszy, Niosącego Światło, lecz nie należące do Boga a do burzy i błyskawic. Teraz to on, a nie jego sługi stał po prawicy Ernsta identycznie jak przepędzone przez siebie demony wyciągając główkę i obserwując leżącą na parapecie pomiętą już teraz kartkę.
Słowa Daniela nie docierały do niego złapane przez utkaną naprędce z rozgoryczenia sieć, podczas gdy wilgotne od zawodu oczy starszego brata patrzyły się ślepo w poznaczoną wygięciami powierzchnię. Nie chodziło o sam rysunek, to nie on, nie bezpośrednio, przywoływał łzy, lecz stracony czas. Możliwość zduszona w zarodku, wolność zaprzepaszczona nagłym wtargnięciem. To bolało najbardziej. Utrata odrobiny samego siebie, bo przecież właśnie tym właśnie był szkic. Studium cząstki osamotnionej duszyczki, tego najpilniej strzeżonego wrażliwego fragmentu ukrytego przed światłem dziennym. Zbyt delikatnym, aby ukazywać go innym, a nawet samemu sobie ponieważ zostałby wtedy zgruchotany bezlitosnością świata. Ernst zapomniał o tym.
Nie można ukazywać słabości. A co jeśli cały jestem słaby? Mam nie pokazywać siebie?
- Wcale go nie pomiąłem. Tylko ty. – chłopiec chwycił gwałtownie kartkę i zgniótł w rękach, po czym cisnął papierową kulką w kąt pokoju. – Dopiero teraz ja to zrobiłem.
Chciał jeszcze rzucić leżącą obok książką, ale opiekunka mogłaby to usłyszeć. Zamiast tego oparł ręce na parapecie i skrył w niech głowę chowając się przed nieokreślonym zagrożeniem. Słowa, które wypowiadał zostały zduszone poprzez materiał koszuli stając się niemal niemożliwe do wychwycenia.
- Nigdy taki nie będziesz. Zawsze będziesz ode mnie gorszy i mniejszy. – skierowane bardziej w stronę drewnianej powierzchni niż do brata zdania zabrzmiały niewyraźnie, będąc zaledwie szmerem wśród niespokojnej ciszy. Narastające napięcie przekształciło nieco przygnębiającą atmosferę w absolutną depresję pomieszaną z gniewną irytacją. Ernst obrócił się w stronę młodszego chłopca, spoglądnął w bliźniaczo lodowcowe tęczówki jednoznacznie świadczące o ich braterstwie.
- Chcę być sam. – powiedział wyraźnie, tak aby każde słowo dotarło niezakłócenie do umysłu Daniela. Nie mógł wykrzyczeć mu tego w twarz, więc wypowiedział to zdanie wkładając w nie całą swoją złość. Pragnął, aby choć ten jeden raz brat posłuchał go bez zbędnych pytań.
Szare trawy kłaniają się pod ciężarem deszczu. Dlaczego ojciec tak wiele ode mnie wymaga i nigdy mnie nie docenia? Szargane wichurą węglowe korony drzew gubią nakreślone na papierze liście, są jak olbrzymie dmuchawce. Dlaczego mama zajmuje się tylko Danielem? Chmury uczynione z miękkich linii dryfują poprzez bezmiar ograniczonego powierzchnią kartki nieba niosąc ze sobą całe oceany łez. Dlaczego nikt mnie nie kocha?
Błyskawica. Gniewna postrzępiona linia przecinająca niby miecz dwa światy: prawdziwy i rysunkowy. Ten pełen przestrzeni, jak i ten dwuwymiarowy, jedynie naśladujący pierwowzór.
Burza nie była jedynie krajobrazem, lecz również ilustracją chłopięcej duszy. Przytłaczająca i depresyjna zakrywała cudowne promienie letniego Słońca szczęścia chmurami samotności – upragnionej czy niechcianej? Nieważne. Ołowiane obłoki przynosiły ze sobą deszcz, nieważne czy oczekiwane czy nie. Nie powstrzymasz nawałnicy.
Miał być silny. Ojciec zawsze tak powtarzał. Prawdziwi mężczyźni nie ukazują słabości, a łzy właśnie nią są. Ale Ernst był przecież tylko chłopcem… Nie potrafił odegnać narastającego w nim smutku i towarzyszącego mu płaczu. Przelewał więc je na papier porównując swoje wnętrze do otaczającej go rzeczywistości. Zestawiał obok siebie gniew natury i dziecięcą rozpacz aż nie okazały się być tym samym przygnębiającym zjawiskiem. Tak więc rysował. Pejzaż i autoportret zarazem. Upiory samotności, dręczące karykaturalnym współczuciem zmory przemieniane w grafitowe rysy bladły, oddając swą czerń szarości węgielka oprawionego w drewno. Koszmary znikały zamykane w więzieniu piekielnej nawałnicy szkicowanej dziecięcą ręką. Papier wchłaniał cały żal i ból zatrzymując je w białych okowach. Niby kompres wchłaniający toczącą zanieczyszczoną ranę ropę i spijający wszelkie zło tworzonego przez własne myśli ohydztwa.
Pojedyncza kropla deszczu upadła na rozmazane ołówkowe smugi będące jeszcze przed chwilą wyraźnymi liniami naśladującymi prawdziwy widok za oknem. Powyginane kraty papierowej celi nie mogły w dalszym ciągu stawiać oporu burzy. Naruszone przez niefortunny wypadek były teraz bezlitośnie wyłamywane przez rozpędzony huragan niosący ulewę. Rzeka nieprzelanych łez zamknięta w rysunku przerwała cienką jak kartka tamę i teraz zaczynała zatapiać to, co znajdowało się po drugiej stronie przeszkody. Przerażone utratą sensu swojego bytu przez przybyłego przed chwilą Daniela diabły porzucenia wydostawały się ze zniszczonego nieprzemyślanym czynem obrazu umykając z powrotem do Otchłani zostawiając na pożegnanie jeden podarunek – dezorientację.
Przecież sam zniszczył ten rysunek. Jeszcze jakby to było coś wartościowego ale nie, to był tylko obrazek. Pobazgrany skrawek papieru, nic więcej. Może i ładny, może nie, młodszy brat nigdy nie jest obiektywny. Nijaki dla postronnego obserwatora, haniebny w oczach ojca, obojętny dla matki. Tak naprawdę najmniej istotny elementy wszechświata, jedynie skromna próba odwzorowania skrawka kosmosu. Zbędna, nic nie znacząca.
Ernst czuł się tak jakby brat zniszczył cały jego świat.
A czyż tak nie było naprawdę? Przecież to jego pojawienie się na świecie zbiegło się z drastyczną zmianą, która nastąpiła w życiu starszego chłopca. Dotychczas beztroskie stało się nawiedzaną widmem ojcowskiego gniewu udręką bez wytchnienia. Jedyna oaza spokoju wokół pustyni będącej bezdusznością pana Kruegera matka nie miała teraz ani chwili dla Ernsta. Będąca dotychczas jego opoką, bezpieczną przystanią zaginęła bezpowrotnie znikając z mapy, jakby porwana przez sztorm. A on tęsknił. Nienawidził zawieruchy, która porwała to wszystko gdy tylko narodził się Daniel.
I dalej siała destrukcję. Wystarczyło, aby młodszy chłopiec przyszedł niespodziewanie do pokoju, kierowany swoimi niejasnymi, acz samolubnymi pobudkami aby obrócić wszystko w ruinę. Magiczny moment będący dziwacznie dwojakim w smaku osamotnieniem prysł rozbity jego obecnością jak bańka mydlana. Zniknął, choć miał trwać jak najdłużej. Wielkie błękitne oczy tej nieznośnej istoty będącej równocześnie bratem gapiły się teraz na zbrukane jego bytnością prywatne arcydzieło. Potargane przez odruch zaprzeczenia, rozpaczliwego odpędzania Szatana, potężnego mimo marnej postury. Niszczyciela przynoszącego małą Apokalipsę każdej miłej chwili, Destruktora spokoju i ciszy, Niosącego Światło, lecz nie należące do Boga a do burzy i błyskawic. Teraz to on, a nie jego sługi stał po prawicy Ernsta identycznie jak przepędzone przez siebie demony wyciągając główkę i obserwując leżącą na parapecie pomiętą już teraz kartkę.
Słowa Daniela nie docierały do niego złapane przez utkaną naprędce z rozgoryczenia sieć, podczas gdy wilgotne od zawodu oczy starszego brata patrzyły się ślepo w poznaczoną wygięciami powierzchnię. Nie chodziło o sam rysunek, to nie on, nie bezpośrednio, przywoływał łzy, lecz stracony czas. Możliwość zduszona w zarodku, wolność zaprzepaszczona nagłym wtargnięciem. To bolało najbardziej. Utrata odrobiny samego siebie, bo przecież właśnie tym właśnie był szkic. Studium cząstki osamotnionej duszyczki, tego najpilniej strzeżonego wrażliwego fragmentu ukrytego przed światłem dziennym. Zbyt delikatnym, aby ukazywać go innym, a nawet samemu sobie ponieważ zostałby wtedy zgruchotany bezlitosnością świata. Ernst zapomniał o tym.
Nie można ukazywać słabości. A co jeśli cały jestem słaby? Mam nie pokazywać siebie?
- Wcale go nie pomiąłem. Tylko ty. – chłopiec chwycił gwałtownie kartkę i zgniótł w rękach, po czym cisnął papierową kulką w kąt pokoju. – Dopiero teraz ja to zrobiłem.
Chciał jeszcze rzucić leżącą obok książką, ale opiekunka mogłaby to usłyszeć. Zamiast tego oparł ręce na parapecie i skrył w niech głowę chowając się przed nieokreślonym zagrożeniem. Słowa, które wypowiadał zostały zduszone poprzez materiał koszuli stając się niemal niemożliwe do wychwycenia.
- Nigdy taki nie będziesz. Zawsze będziesz ode mnie gorszy i mniejszy. – skierowane bardziej w stronę drewnianej powierzchni niż do brata zdania zabrzmiały niewyraźnie, będąc zaledwie szmerem wśród niespokojnej ciszy. Narastające napięcie przekształciło nieco przygnębiającą atmosferę w absolutną depresję pomieszaną z gniewną irytacją. Ernst obrócił się w stronę młodszego chłopca, spoglądnął w bliźniaczo lodowcowe tęczówki jednoznacznie świadczące o ich braterstwie.
- Chcę być sam. – powiedział wyraźnie, tak aby każde słowo dotarło niezakłócenie do umysłu Daniela. Nie mógł wykrzyczeć mu tego w twarz, więc wypowiedział to zdanie wkładając w nie całą swoją złość. Pragnął, aby choć ten jeden raz brat posłuchał go bez zbędnych pytań.
Gość
Gość
#podrabiam_styl_brata #wcale_nie_parodia #starałam_się_ale_wyszło_jak_zawsze
Pożarte przez mroki nocy niebo lśniło nad głowami jak wykuta rękami boskiego rzeźbiarza obsydianowa kopuła. Obrabiane wprawną dłonią uzbrojoną w ryjące wewnątrz nieskazitelnej struktury przyciemnionego kryształu dłuto, wydawało się powoli rozpadać w nieustannym tańcu pośród eterycznej, ulotnej przestrzeni jak teatr, walka o życie, tragiczna scena mającej nieuchronnie zapaść śmierci. Wszystko było z góry przesądzone, poddając się wpływowi losu destrukcji nadchodzącej zewsząd niczym ukryty gdzieś poza zasięgiem wzroku morderca. Burza. Trwała nadal i rozlewała po myślach ciężkie, niemal gradowe krople, przygwożdżające swoim ciężarem, więżąc zalążki spostrzeżeń jak ptaki o pogruchotanych skrzydłach, które nigdy już nie mogły wzbić się w powietrze, skazane na okrutną, spowitą łańcuchami cierpienia tułaczkę. Niebiański Artysta nadal pracował, nieustannie niszcząc jedne struktury, by przekształcić je w następne, kontynuując proces zaaranżowanej, twórczej deformacji. Wszystko następowało po sobie, tworzyło mozaikę elementów wychwytywanych między jednym a drugim mrugnięciem powiek targanych na wzór żagli pośród wzburzonych fal morza przestrachu. Zakorzeniał on się i wżynał w duszę jak wytwarzająca toksyny roślina, której pędy splatały roztrzęsione kawałki, oddzielając je od siebie coraz bardziej, mieszając w zmysłach, wznosząc się ku samej głębi umysłu. Zlęknione serce nie dostrzegało prawdziwej esencji wystawianej na zewnątrz sztuki, szukając jedynie ukojenia w pewności, że znajduje się poza jej zasięgiem zupełnie bezpieczne. Burza była prawdziwym spektaklem wyreżyserowanym przez naturę w każdym, najdrobniejszym szczególe, budzącym trwogę i podziw we wnętrzu każdego odbiorcy. Igraniem światła z ciemnością, nieba z ziemią, zabijaniem i wzrastaniem na nowo. Potęgą stworzoną przez samego Boga, namiastką Dnia Gniewu, który mieli kiedyś doświadczyć wszyscy ludzie. Przypomnieniem i przestrogą, wiadomością ukrytą za wrzaskami grzmotów przypominających okrutne, rozwścieczone potwory skrywane wewnątrz wszystkich piekielnych kręgów. Tak strasznych że niemożliwych do uwiecznienia w pieśniach, niezdolnych do opowiedzenia, nawet ponownego przywołania z otchłani wspomnień, były wtedy jedynie ułudną, marną namiastką samych siebie, niegodnych do rozpowiadania i wstydliwych.
Daniel wpatrywał się w całą tę wizję z szeroko otwartymi oczami, separując drżące dziecięce wargi w malującym się na twarzy zdziwieniu. Widział gęste strugi wody spowijające cały krajobraz, przytłaczające go, uginające się, szarozielone w obecnym widoku korony drzew które smukle poddawały się gwałtownym, wahadłowym wygięciom. Widział? Czy rzeczywiście - a może tylko patrzył, zupełnie nie mając wiedzy, pełen podsyconej szeptami instynktu ignorancji? Błyskawice następowały po sobie, przebijały na wylot oczy niczym emanujące siłą jasności wąskie lecz precyzyjnie wrzucone w czerń źrenic ostrza, zupełnie paraliżując nerwy i zostawiając za sobą pojawiające się tu i ówdzie w półciemnym widoku mroczki. Blade dłonie chłopca splotły się w pełnym przestrachu uścisku, a wzrok oddalił od jaśniejących co jakiś czas w szmerach błysku ciemnych, gęstych chmurach, jakie wydawały się pęcznieć w morderczym szale padających co jakiś czas, rozdzierających ciszę gromów. Spojrzenie prześlizgnęło się z dawanej przez półprzezroczyste szyby wizji na papier, na którym namalowany widok miał naśladować całą potęgę ciągle szalejącego, nieustępliwego w swojej sile zjawiska. Zamazane, nakreślone przez węgiel szlaki przypominały łzy ciemnego, wyschniętego płaczu nad zatraceniem poprzedniego piękna. Zniszczonego gwałtownie, za jednym pociągnięciem, brutalnie odebranego, niemogącego już nigdy wrócić do poprzedniej formy. Wyrażony wąwozami pogięć sromotnej klęski, bezsilny, rozchylający krawędzie w niemym krzyku tysiąca niewidocznych ust, próbującym choćby oddziałać na wzrok spoglądającego odbiorcy, tak by mógł wspomnieć nieszczęśliwy los, który zdołał go doświadczyć. Patrzył, znowu patrzył, wwiercał swoje błękitne oczy przypominające osadzone wewnątrz czaszki dwa kawałki lodu w całą kompozycję, tańcząc na zgliszczach przeminionej wyobraźni, która chciała uwiecznić malującą się za oknami chwilę.
- Wcale nie! Ja nic nie zrobiłem! Ja... stałem tutaj! - uniósł nieświadomie głos, ledwo nie przechodząc do krzyku. Ostatkiem sił powstrzymał się przed drżeniem, a oczy zaszły mu szklistą powłoką, lśniąc niby nasączone przezroczystą cieczą.
Odsunął się odrobinę, nie patrzył nawet, czy spadnie z łóżka, czy zachwieje się w swoim głupiutkim odruchu, wyprowadzonym niemal tak natychmiastowo jak rodzące się wewnątrz niego uczucia. Znów patrzył. Nie widział. Nie rozumiał, co teraz gościło we wnętrzu jego brata, czując, że zwyczajnie chce zrzucić na niego całą winę. Ojciec mówił, że Ernst jest najlepszy. Daniel też chciał być. Dążył do tego. Misją chłopca było pójście drogą brata, mimo że nie wiedział, jak konkretnie ona miała wyglądać. Była ona usłana cierniami cierpienia, pogrążała w bólu i ciągłym niespełnieniu, odrzuceniu przez innych i chęci wyciągnięcia dłoni ku nieosiągalnej, utkwionej gdzieś daleko miłości. Każdy z nich wydawał się mieć wszystko i nie rozumiał położenia drugiego, błądząc na szlakach życia, jakby już wraz z urodzeniem zostały mu wydłubane oczy. A one były, charakterystyczne, nie do pomylenia, wskazujące od razu na ich pokrewieństwo.
- Dlaczego to rzuciłeś? - Skulił się. Nadal nie spuszczał z Ernsta wzroku, był jak zaszczuta zwierzyna, która w mającej sądzić o jej życiu ucieczce modli się zawzięcie o każdy oddech. Drobna klatka piersiowa unosiła się i opadała o wiele szybciej niż zwykle, wdech i wydech następowały po sobie, odliczając czas w swoim własnym wewnętrznym rytmie.
Zgnieciona kulka upadła. Cicho, bezszelestnie, lecz dla Daniela było to porównywalne z hukiem nawałnicy. Wbijająca się w drewnianą powierzchnię podłogi, odtrącona jak kamień, który jednak nie mógł stać się kamieniem budującym. Był odpadkiem nadającym się do spalenia, bluźnierczym zawiniątkiem mającym pogrążyć się wśród ognistych języków, pożarty przez jaskrawą barwę czerwieni i obracające go w zszarzały proch ciepło. Daniel zerwał się niemal od razu w dziwnym i nierozumianym przez siebie geście. Niemal upadł, schylając się po pomięty papier, na którym wciąż królowała zniekształcona i rozmazana burza. Próbował go rozwinąć, na nowo przywrócić poprzedni kształt, próbował coś zrobić, ogarnięty coraz większym poczuciem bezsilności. Tak silnym że niemal zmuszającym go do płaczu, chcącym targać drobne ciałko w pogrążonych smutkiem konwulsjach, wyginając się jak podczas ataku tężca. Jasny błękit zmroził się niewypowiedzianą, dziecięcą nienawiścią, która choć nieświadoma, była bardzo wymowna, kiedy raziła znajdującego się w dalszej części pokoju brata swoim intensywnym spojrzeniem.
- Jesteś okropny. - Padło z dziecięcych ust z wyrzutem. - Chcę do mamy.
Jedna łza zatoczyła się, najpierw delikatnie balansując na granicy oczu i skóry. Spływała powoli, torując sobie wilgotną drogę, by skończyć na podłodze - tam, gdzie jeszcze przed chwilą leżał zabrany przez Daniela rysunek. Przygotowywała drogę dla swoich sióstr, które chciały się pojawić, mimo usilnego starania, by zatrzymać się choć w połowie haniebnego gestu.
W końcu Krueger nie może płakać.
Pożarte przez mroki nocy niebo lśniło nad głowami jak wykuta rękami boskiego rzeźbiarza obsydianowa kopuła. Obrabiane wprawną dłonią uzbrojoną w ryjące wewnątrz nieskazitelnej struktury przyciemnionego kryształu dłuto, wydawało się powoli rozpadać w nieustannym tańcu pośród eterycznej, ulotnej przestrzeni jak teatr, walka o życie, tragiczna scena mającej nieuchronnie zapaść śmierci. Wszystko było z góry przesądzone, poddając się wpływowi losu destrukcji nadchodzącej zewsząd niczym ukryty gdzieś poza zasięgiem wzroku morderca. Burza. Trwała nadal i rozlewała po myślach ciężkie, niemal gradowe krople, przygwożdżające swoim ciężarem, więżąc zalążki spostrzeżeń jak ptaki o pogruchotanych skrzydłach, które nigdy już nie mogły wzbić się w powietrze, skazane na okrutną, spowitą łańcuchami cierpienia tułaczkę. Niebiański Artysta nadal pracował, nieustannie niszcząc jedne struktury, by przekształcić je w następne, kontynuując proces zaaranżowanej, twórczej deformacji. Wszystko następowało po sobie, tworzyło mozaikę elementów wychwytywanych między jednym a drugim mrugnięciem powiek targanych na wzór żagli pośród wzburzonych fal morza przestrachu. Zakorzeniał on się i wżynał w duszę jak wytwarzająca toksyny roślina, której pędy splatały roztrzęsione kawałki, oddzielając je od siebie coraz bardziej, mieszając w zmysłach, wznosząc się ku samej głębi umysłu. Zlęknione serce nie dostrzegało prawdziwej esencji wystawianej na zewnątrz sztuki, szukając jedynie ukojenia w pewności, że znajduje się poza jej zasięgiem zupełnie bezpieczne. Burza była prawdziwym spektaklem wyreżyserowanym przez naturę w każdym, najdrobniejszym szczególe, budzącym trwogę i podziw we wnętrzu każdego odbiorcy. Igraniem światła z ciemnością, nieba z ziemią, zabijaniem i wzrastaniem na nowo. Potęgą stworzoną przez samego Boga, namiastką Dnia Gniewu, który mieli kiedyś doświadczyć wszyscy ludzie. Przypomnieniem i przestrogą, wiadomością ukrytą za wrzaskami grzmotów przypominających okrutne, rozwścieczone potwory skrywane wewnątrz wszystkich piekielnych kręgów. Tak strasznych że niemożliwych do uwiecznienia w pieśniach, niezdolnych do opowiedzenia, nawet ponownego przywołania z otchłani wspomnień, były wtedy jedynie ułudną, marną namiastką samych siebie, niegodnych do rozpowiadania i wstydliwych.
Daniel wpatrywał się w całą tę wizję z szeroko otwartymi oczami, separując drżące dziecięce wargi w malującym się na twarzy zdziwieniu. Widział gęste strugi wody spowijające cały krajobraz, przytłaczające go, uginające się, szarozielone w obecnym widoku korony drzew które smukle poddawały się gwałtownym, wahadłowym wygięciom. Widział? Czy rzeczywiście - a może tylko patrzył, zupełnie nie mając wiedzy, pełen podsyconej szeptami instynktu ignorancji? Błyskawice następowały po sobie, przebijały na wylot oczy niczym emanujące siłą jasności wąskie lecz precyzyjnie wrzucone w czerń źrenic ostrza, zupełnie paraliżując nerwy i zostawiając za sobą pojawiające się tu i ówdzie w półciemnym widoku mroczki. Blade dłonie chłopca splotły się w pełnym przestrachu uścisku, a wzrok oddalił od jaśniejących co jakiś czas w szmerach błysku ciemnych, gęstych chmurach, jakie wydawały się pęcznieć w morderczym szale padających co jakiś czas, rozdzierających ciszę gromów. Spojrzenie prześlizgnęło się z dawanej przez półprzezroczyste szyby wizji na papier, na którym namalowany widok miał naśladować całą potęgę ciągle szalejącego, nieustępliwego w swojej sile zjawiska. Zamazane, nakreślone przez węgiel szlaki przypominały łzy ciemnego, wyschniętego płaczu nad zatraceniem poprzedniego piękna. Zniszczonego gwałtownie, za jednym pociągnięciem, brutalnie odebranego, niemogącego już nigdy wrócić do poprzedniej formy. Wyrażony wąwozami pogięć sromotnej klęski, bezsilny, rozchylający krawędzie w niemym krzyku tysiąca niewidocznych ust, próbującym choćby oddziałać na wzrok spoglądającego odbiorcy, tak by mógł wspomnieć nieszczęśliwy los, który zdołał go doświadczyć. Patrzył, znowu patrzył, wwiercał swoje błękitne oczy przypominające osadzone wewnątrz czaszki dwa kawałki lodu w całą kompozycję, tańcząc na zgliszczach przeminionej wyobraźni, która chciała uwiecznić malującą się za oknami chwilę.
- Wcale nie! Ja nic nie zrobiłem! Ja... stałem tutaj! - uniósł nieświadomie głos, ledwo nie przechodząc do krzyku. Ostatkiem sił powstrzymał się przed drżeniem, a oczy zaszły mu szklistą powłoką, lśniąc niby nasączone przezroczystą cieczą.
Odsunął się odrobinę, nie patrzył nawet, czy spadnie z łóżka, czy zachwieje się w swoim głupiutkim odruchu, wyprowadzonym niemal tak natychmiastowo jak rodzące się wewnątrz niego uczucia. Znów patrzył. Nie widział. Nie rozumiał, co teraz gościło we wnętrzu jego brata, czując, że zwyczajnie chce zrzucić na niego całą winę. Ojciec mówił, że Ernst jest najlepszy. Daniel też chciał być. Dążył do tego. Misją chłopca było pójście drogą brata, mimo że nie wiedział, jak konkretnie ona miała wyglądać. Była ona usłana cierniami cierpienia, pogrążała w bólu i ciągłym niespełnieniu, odrzuceniu przez innych i chęci wyciągnięcia dłoni ku nieosiągalnej, utkwionej gdzieś daleko miłości. Każdy z nich wydawał się mieć wszystko i nie rozumiał położenia drugiego, błądząc na szlakach życia, jakby już wraz z urodzeniem zostały mu wydłubane oczy. A one były, charakterystyczne, nie do pomylenia, wskazujące od razu na ich pokrewieństwo.
- Dlaczego to rzuciłeś? - Skulił się. Nadal nie spuszczał z Ernsta wzroku, był jak zaszczuta zwierzyna, która w mającej sądzić o jej życiu ucieczce modli się zawzięcie o każdy oddech. Drobna klatka piersiowa unosiła się i opadała o wiele szybciej niż zwykle, wdech i wydech następowały po sobie, odliczając czas w swoim własnym wewnętrznym rytmie.
Zgnieciona kulka upadła. Cicho, bezszelestnie, lecz dla Daniela było to porównywalne z hukiem nawałnicy. Wbijająca się w drewnianą powierzchnię podłogi, odtrącona jak kamień, który jednak nie mógł stać się kamieniem budującym. Był odpadkiem nadającym się do spalenia, bluźnierczym zawiniątkiem mającym pogrążyć się wśród ognistych języków, pożarty przez jaskrawą barwę czerwieni i obracające go w zszarzały proch ciepło. Daniel zerwał się niemal od razu w dziwnym i nierozumianym przez siebie geście. Niemal upadł, schylając się po pomięty papier, na którym wciąż królowała zniekształcona i rozmazana burza. Próbował go rozwinąć, na nowo przywrócić poprzedni kształt, próbował coś zrobić, ogarnięty coraz większym poczuciem bezsilności. Tak silnym że niemal zmuszającym go do płaczu, chcącym targać drobne ciałko w pogrążonych smutkiem konwulsjach, wyginając się jak podczas ataku tężca. Jasny błękit zmroził się niewypowiedzianą, dziecięcą nienawiścią, która choć nieświadoma, była bardzo wymowna, kiedy raziła znajdującego się w dalszej części pokoju brata swoim intensywnym spojrzeniem.
- Jesteś okropny. - Padło z dziecięcych ust z wyrzutem. - Chcę do mamy.
Jedna łza zatoczyła się, najpierw delikatnie balansując na granicy oczu i skóry. Spływała powoli, torując sobie wilgotną drogę, by skończyć na podłodze - tam, gdzie jeszcze przed chwilą leżał zabrany przez Daniela rysunek. Przygotowywała drogę dla swoich sióstr, które chciały się pojawić, mimo usilnego starania, by zatrzymać się choć w połowie haniebnego gestu.
W końcu Krueger nie może płakać.
I'll hit the bottom
hit the bottom and escape
escape
Daniel Krueger
Zawód : Dziennikarz Proroka Codziennego
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
po drugiej stronie
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
#miałam_też_podrabiać #wyszło_jak_wyszło #już_na_samym_początku_zepsułam_no_ale_takie_życie
Gradowa kula. Pojedyncza, z nieznanych przyczyn turlająca się właśnie po podłodze ciemnego pokoju; gniewny dźwięk toczącego się lodu współgrał ze śpiewem burzy, która go zrodziła. Biała papierowa bryła grzechotała miękko opadając w kąt pokoju, szeleszcząc niemal bezgłośnie. Zmięty w nieforemną śnieżkę dziecięcy gniew przeniósł się na nową płaszczyznę, poza ciało, poza umysł. Stał się bardziej realny obleczony w fizyczną formę. Zrezygnowanie. Dręczyło jeszcze bardziej, pomimo rozpaczliwego gestu odrzucenia jego przyczyny; zatapiało w smutku resztki nadziei. Nadziei, ale właściwie na co? Nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie. Czego mógłby pragnąć w obliczu beznadziejności swojego życia; krótkiego lecz nieznośnego w całym czasie swego istnienia, odpadu toczącego się przez lata na podobieństwo tej zgniecionej kartki? Był tylko skrawkiem zapisanego ołówkiem papieru miętego przez innych, linie charakteru nakreślone węglem rozmazywały się tym bardziej im mocniej zacieśniała się pięść losu. Rysunek przestawał być sobą przekształcając się w karykaturalną reinkarnację wymuszoną przez bieg zdarzeń; zmieniał piękną dotychczas postać na coś pokręconego i złowrogiego zatracając niewinną tożsamość. Pożerana łakomie przez rodzący się z opuszczenia i trwogi mrok dusza zanikała powoli, stopniowo, bez pośpiechu, lecz bezustannie; cały czas podgryzane przez szkodniki korzenie sprawiały, że marniał cały pęd, spadały zbrązowiałe liście, usychał wyjątkowy kwiat nieznany dotąd światu. Lecz jeszcze to nie nastąpiło. Drogocenne drzewo dziecięcej wrażliwości lśniło wiosenną zielenią, trwało osadzone chwiejnie w ziemi pośród pustkowia bez ogrodnika. Dookoła jedynie proch i pył oraz szukające pożywienia małe myszki przygnębienia, setki zbliżających się ku niechronionej roślinki. Gryzące duszę problemy niemożliwe do przepędzenia i drążące w niej tunele naruszające pień aż do momentu w którym załamie się pod własnym ciężarem pękając wzdłuż wyszarpanych przez życie dziupli. Na szczęście jeszcze nie teraz. Jeszcze.
To był początek. Trzaskające w eterze jaśniejące pejcze burzy smagały wichrowe rumaki a chłopiec czuł jakby to on był uderzany; bezlitośnie bity przez los za chwilę zakazanej wolności, która przeznaczona niewartej zachodu sztuce raniła teraz w odwecie. Dziecięcy umysł przenikały wyrzuty sumienia, gniew, smutek… Złość skierowana przeciw wszystkim na siebie i do samego siebie za jego nieudolność, zastraszone przez rodzica dziecko gubiło się w swoich emocjach bezskutecznie starając się je posegregować, lecz równocześnie podważając sam sens tego przedsięwzięcia. Ojciec przecież wydawał się nic nie czuć. Jakbym był taki jak on może byłby ze mnie dumny… Nie potrafił, choć starał się ze wszystkich sił być ponad obecne wydarzenia, nie przejmować się idiotyczną sytuacją. Próbował okiełznać poruszone przez absurdalną przyczynę uczucia, lecz próbując zdmuchnąć palący ogień jedynie go podsycał raniąc dotkliwiej.
Łzy wypełniające lodowo błękitne oczy chłopca potoczyły się jedna za drugą jak rozerwany sznur pereł przecinając deszczem powietrze. Obserwując zza kurtyny tego wodospadu poczynania młodszego brata coraz bardziej pragnął powrotu ciszy. Siedział na swoim krześle nieporuszenie wodząc wzrokiem za Danielem nieporadnie dreptającym w kierunku rzuconego przedmiotu – obecnego centrum wszechświata, papierowego jabłka niezgody. Jak gargulec na szczycie katedry tak Ernst nieruchomo tkwił w jednym miejscu, szkliste od płaczu oczy o barwie nieba podążały za swoimi bliźniaczkami, które zniknęły gdy tylko braciszek zeskoczył niespodziewanie z łóżka i pognał ku szaro-białemu odpadowi; gdy podniósł go i rozwijał, prostował zagięcia które i tak pozostaną tam po wieki. Patrzył jak bezcześcił nędzne zwłoki marzeń plugawym dotykiem, jak grzebał w ich wnętrznościach, wciąż ciepłych i świeżych.
- Zostaw to! – podążył za Danielem z krzykiem na ustach nie zważając na wiszącą w powietrzu groźbę interwencji opiekunki. Teraz mogła przyjść, wszystko przecież zaprzepaszczone. Koniec wszelkiej nadziei, koniec wiary w śmieszne dziecinne mrzonki. Ojciec ma rację. Trzeba być silnym, niezłomnym, nie tylko nieukazującym słabości lecz całkowicie ich nie posiadającym.
- Tego nie da się naprawić! – Wyszarpując obrazek z rąk Danielka ronił potoki łez. Pognieciony papier stał się nagle białoszarymi płatkami śniegu wirującymi w czasie swej podróży przez zimową atmosferę ku słonemu jezioru braterskiego smutku. A może to popioły, tańczące na rozgrzanym powietrzu unoszące się z palonych właśnie w tej chwili mostów? Nie, były zarazem jednym jak i drugim; dwie strony jednej podartej kartki, której skrawki opadły już zmuszone przez grawitację do zakończenia lotu tworząc ponury, dwukolorowy kolaż u stóp chłopców; przykryte białym puchem pogorzelisko jednej z wielu więzi, jednego palącego się włókna łączącej Ernsta i Daniela liny zgaszonego ich wspólnym płaczem. Pęknięta pajęcza przędza spopielona nieodwracalnie, rozbita na proch gdy zmrożona chłodem została ledwie naruszona. Sieć jednak trzymała się bez niej dalej, odrobinkę osłabiona, lecz wciąż mocna - lecz oto płomienie zaczynały się rozprzestrzeniać, lód zarażał kolejne nici. Czy one również staną się pyłem?
- To ty jesteś okropny. Jakbyś tu nie przyłaził wszystko byłoby dobrze! – Ernst nie potrafił zatrzymać swoich łez; z oczu młodszego chłopca również zaczęły spływać słone strumienie. Uderzające o drewno braterskie krople słonej wody tworzyły na podłodze wspólne jeziorko łączące się w swoich żalach, różnych lecz jednako dotkliwych. Zazdrość czyniła obu chłopców ślepymi nie pozwalając zrozumieć, że tak naprawdę żaden z nich nie jest szczęśliwy. Niezrozumienie zagłuszało miłość przekształcając jej słowa w nierealną mowę nienawiści, na razie cichą, z biegiem czasu mogącą przerodzić się w upiorny wrzask potępionego. Z dnia na dzień, z miesiąca na miesiąc, z roku na rok – podświadomy, wynaturzony przez niejasności szept stanie się krzykiem. Będąc jedynymi osobami zdolnymi wybawić się od zgubienia brat patrząc bratu w oczy widział jedynie to, czego sam nie miał. Mroźny szron zawiści zasłaniał swoją koronką prawdę.
- To idź do niej! Ciebie jeszcze kocha, ale niedługo przestanie! Zobaczysz! – Chcę do mamy… Mamo, dlaczego mnie opuściłaś? Mamo!!! Gniewne słowa padające z dziecięcych ust niosły życzenie. Pragnienie, samolubne i złośliwe, marzenie o sprawiedliwości świata wobec krzywdy. Jeśli musi cierpieć jedna osoba niech cierpią wszyscy. Tak byłoby najwłaściwiej. – Idź gdziekolwiek, tylko zostaw mnie samego!
Rozbite przez dwie nawałnice dwa światy błyskały na zmianę bielą i szarością. Identycznie topione przez spadające na nie łzy stawały się coraz bardziej podobne, a jednocześnie równie nieistotne. Istotne były jedynie burze, które je niszczyły.
Gość
Gość
#patrz_bracie_jak_ja_piszę_i_naucz_się_podrabiać
Chodź, dziecko. Zamurujemy cię.
Przyjdź, czym prędzej, my wiemy wszystko. Znamy twoje marzenia, twoje sekrety, potwory, które wychodzą w snach spod łóżka. Nie musisz mówić nic; całość została powiedziana, nie potrzeba już słów. Nie myśl. Oddaj się błogiemu otępieniu, przerób umysł w pozbawioną formy masę. Niszcz, burz. Po prostu egzystuj. Odliczaj sekundy, a my przedstawimy tobie cel działania. Czekaj na robaki.
Przyjdą, wgryzą się słodko w twoje ciało. Wpełzną pod skórę, nakarmią twoim wnętrzem żołądek. Nie będziesz miał nic, zresztą i tak nie miałeś. Poczujesz się wolny. Wzlecisz, lecz nie będziesz nawet wiedział, dokąd. Pożegnasz się z błękitem nieba raz na zawsze, choć nigdy nie zdołałeś się nim zachwycić.
Chodź, dziecko. Mama cię zamuruje.
Zamuruje cię ojciec. Zamuruje cię dom, w którym żyjesz. Szczelne ściany ochronią cię przed nawałnicą, kamienne ramiona utulą w wiecznym uścisku. Szorstkie, zimne i nienaruszalne. Ale to jedyna forma. Nie masz wyjścia, dziecko. Zamurujemy cię. To nie morderstwo. Nie znasz brata. Nie znasz nikogo. Nie próbuj krzyczeć, nikt cię nie usłyszy. Nie wystawiaj rąk, przecież z góry wiesz, że to nic nie da. Nauczyciel krzyczy na ciebie, gdy nie umiesz się dostosować.
Jesteś sam. Patrzysz, ale nie dostrzegasz. Niebo nad tobą nie ma gwiazd, jest czarne, ciemne, jego kopułę zalewa warstwa atramentu. Wokół ciebie nie ma nikogo innego. Pod tobą znajduje się tylko ziemia. Ona cię pochłonie. Już na zawsze. Tak pozostanie. Właśnie taki będziesz. Zamurowany. Odcięty. Nie ma krwi. Nie ma nikogo innego. Nie ma głosów, nie ma oddechu, nie ma łez, które choć wydają się być bliskie, są tylko ułudną, podyktowaną przez imaginację wizją. Spójrz przed siebie - co widzisz? Tylko Ściana. Ułożona, piękna, dzieło arcymistrza, wykuta równo, całkowicie szczelna. Ona była. Jest. Będzie. Nawet nie zdajesz sobie sprawy, że całe twoje życie będzie jej zasługą. Staniesz się nieśmiertelną ideą. Chłopca. Uwolnionego. Od...
C h o d ź . . .
Burza nie istniała. Zginęła pod zaprzeczeniem, walcząc i krztusząc resztką grzmotów, które odbijały się po zakamarkach umysłu - niedostrzegane, niknące, delikatne, jak sączone do ucha wrażenia szeptów. Burzy już nie było. Stała się zapomnieniem, osnutym płaszczem obojętności. Odtrąconym. Chłopiec kulił się pod ścianą; widział tylko kartkę. Jego wzrok błądził po rozmazanych szlakach, skakał wśród kropel deszczu, przechadzał się i obserwował, pochłaniając nakreśloną wyobraźnią wilgoć. Łzy pojawiały się systematycznie. Pęczniały powoli, gromadząc się przy ujściu spojówek, upadały, drobne, migocząc pośród skąpych promieni światła. Przezroczyste, małe krople, które na pozór nie różniły się od gromady swoich sióstr, tak intensywnie gromadzących się za przegrodą okna. Ale jednak były inne. Choć ich wartość odpowiadała zeru, choć utonęłyby w oceanie burzowej, wylewającej się z chmur wody - stawały się bezcenne. Miały duszę. Miały chłopięcy smutek, miały drżące dłonie, które obejmowały papier jak największą, niezachwianą wartość, miały strach i lęk, miały ż y c i e . Oderwane fragmenty wnętrza, zaklęte w formie przezroczystej, nieregularnej perły. Oto, czym były, czym się stawały, łącząc w drobne, powstające na powierzchni podłogi kałuże. Ernst siedział - one płynęły. Ernst zerwał się - płynęły jeszcze bardziej. Ernst krzyczał, rozdzierał przestrzeń - wąski wodospad płynął w nieustannym rytmie, gromadząc się na krawędzi twarzy. Drobna sylwetka chowała się, jakby chciała uciec. Zagnana w róg, w zaułek, z jakiego nie było wyjścia - bała się sprzeciwić, jednocześnie nie chcąc utracić własnej woli. Ale brat był silniejszy. Brutalnie wykradł cmentarzysko zniszczonych marzeń; Daniel zatoczył się, uderzając o zimno podłoża. Czy on płacze? Ernst, silny, niesamowity, poddawany za wzór, uosobienie w s z y s t k i c h rodzinnych cech, zanosi się podłą, najzwyklejszą ludzką słabością? Daniel otwiera usta, lecz nie wypowiada ani słowa. Nie mogą się one zrodzić, umierają pośród ciszy przerywanej jedynie łkaniem. Burzy już nie ma. Na zewnątrz, wewnątrz. Pozostało tylko powietrze przesiąknięte wilgocią i lękiem. Łzy przestają kapać. Zupełnie nagle i natychmiastowo, nie rozbijają się już dłużej o parapet podłogi. Chłopiec wygląda na otumanionego. Zszokowanego. Resztką sił zmusza się do wypuszczenia ciążącego na wargach zdania.
- To ciebie nie da się naprawić. - Zostaje wypowiedziane jednoznacznie jak wyrok. Dziecięcy wyrok, wyrok małego Sędzi, który kończy, podsumowując całe przedstawienie zarzutów. Odczuwał wrażenie, że słyszy kroki - postępujące, coraz głośniejsze, coraz bardziej wyraźne. Nie przejął się tym jednak zbytnio, wstając czym prędzej i odruchowo otrzepując kolana.
Przetarł oczy, patrząc po raz ostatni gniewnie, jakby chciał wniknąć do samej głębi umysłu starszego brata. Ale nie umiał. Nie był w stanie. Coś ich odgradzało, błękit tęczówek był jednocześnie wykutym z lodu murem, niezniszczalną mroźną kurtyną, za którą kryły się wszystkie, póki co dziecięce obawy i kłamstewka. Bez dalszego wahania zdecydował się postawić kilka kroków. Odwrócić się. Nie brać nawet ze sobą książki, którą przytargał ze sobą właśnie tutaj. To wszystko staje się zupełnie nieważne.
Daniel ucieka. Wybiega. Ulatuje, niknąc za półotwartymi drzwiami jak duch, jak ułuda, jak zniszczone, dziecięce marzenie.
Chodź, dziecko. Zamurujemy cię.
Przyjdź, czym prędzej, my wiemy wszystko. Znamy twoje marzenia, twoje sekrety, potwory, które wychodzą w snach spod łóżka. Nie musisz mówić nic; całość została powiedziana, nie potrzeba już słów. Nie myśl. Oddaj się błogiemu otępieniu, przerób umysł w pozbawioną formy masę. Niszcz, burz. Po prostu egzystuj. Odliczaj sekundy, a my przedstawimy tobie cel działania. Czekaj na robaki.
Przyjdą, wgryzą się słodko w twoje ciało. Wpełzną pod skórę, nakarmią twoim wnętrzem żołądek. Nie będziesz miał nic, zresztą i tak nie miałeś. Poczujesz się wolny. Wzlecisz, lecz nie będziesz nawet wiedział, dokąd. Pożegnasz się z błękitem nieba raz na zawsze, choć nigdy nie zdołałeś się nim zachwycić.
Chodź, dziecko. Mama cię zamuruje.
Zamuruje cię ojciec. Zamuruje cię dom, w którym żyjesz. Szczelne ściany ochronią cię przed nawałnicą, kamienne ramiona utulą w wiecznym uścisku. Szorstkie, zimne i nienaruszalne. Ale to jedyna forma. Nie masz wyjścia, dziecko. Zamurujemy cię. To nie morderstwo. Nie znasz brata. Nie znasz nikogo. Nie próbuj krzyczeć, nikt cię nie usłyszy. Nie wystawiaj rąk, przecież z góry wiesz, że to nic nie da. Nauczyciel krzyczy na ciebie, gdy nie umiesz się dostosować.
Jesteś sam. Patrzysz, ale nie dostrzegasz. Niebo nad tobą nie ma gwiazd, jest czarne, ciemne, jego kopułę zalewa warstwa atramentu. Wokół ciebie nie ma nikogo innego. Pod tobą znajduje się tylko ziemia. Ona cię pochłonie. Już na zawsze. Tak pozostanie. Właśnie taki będziesz. Zamurowany. Odcięty. Nie ma krwi. Nie ma nikogo innego. Nie ma głosów, nie ma oddechu, nie ma łez, które choć wydają się być bliskie, są tylko ułudną, podyktowaną przez imaginację wizją. Spójrz przed siebie - co widzisz? Tylko Ściana. Ułożona, piękna, dzieło arcymistrza, wykuta równo, całkowicie szczelna. Ona była. Jest. Będzie. Nawet nie zdajesz sobie sprawy, że całe twoje życie będzie jej zasługą. Staniesz się nieśmiertelną ideą. Chłopca. Uwolnionego. Od...
C h o d ź . . .
Burza nie istniała. Zginęła pod zaprzeczeniem, walcząc i krztusząc resztką grzmotów, które odbijały się po zakamarkach umysłu - niedostrzegane, niknące, delikatne, jak sączone do ucha wrażenia szeptów. Burzy już nie było. Stała się zapomnieniem, osnutym płaszczem obojętności. Odtrąconym. Chłopiec kulił się pod ścianą; widział tylko kartkę. Jego wzrok błądził po rozmazanych szlakach, skakał wśród kropel deszczu, przechadzał się i obserwował, pochłaniając nakreśloną wyobraźnią wilgoć. Łzy pojawiały się systematycznie. Pęczniały powoli, gromadząc się przy ujściu spojówek, upadały, drobne, migocząc pośród skąpych promieni światła. Przezroczyste, małe krople, które na pozór nie różniły się od gromady swoich sióstr, tak intensywnie gromadzących się za przegrodą okna. Ale jednak były inne. Choć ich wartość odpowiadała zeru, choć utonęłyby w oceanie burzowej, wylewającej się z chmur wody - stawały się bezcenne. Miały duszę. Miały chłopięcy smutek, miały drżące dłonie, które obejmowały papier jak największą, niezachwianą wartość, miały strach i lęk, miały ż y c i e . Oderwane fragmenty wnętrza, zaklęte w formie przezroczystej, nieregularnej perły. Oto, czym były, czym się stawały, łącząc w drobne, powstające na powierzchni podłogi kałuże. Ernst siedział - one płynęły. Ernst zerwał się - płynęły jeszcze bardziej. Ernst krzyczał, rozdzierał przestrzeń - wąski wodospad płynął w nieustannym rytmie, gromadząc się na krawędzi twarzy. Drobna sylwetka chowała się, jakby chciała uciec. Zagnana w róg, w zaułek, z jakiego nie było wyjścia - bała się sprzeciwić, jednocześnie nie chcąc utracić własnej woli. Ale brat był silniejszy. Brutalnie wykradł cmentarzysko zniszczonych marzeń; Daniel zatoczył się, uderzając o zimno podłoża. Czy on płacze? Ernst, silny, niesamowity, poddawany za wzór, uosobienie w s z y s t k i c h rodzinnych cech, zanosi się podłą, najzwyklejszą ludzką słabością? Daniel otwiera usta, lecz nie wypowiada ani słowa. Nie mogą się one zrodzić, umierają pośród ciszy przerywanej jedynie łkaniem. Burzy już nie ma. Na zewnątrz, wewnątrz. Pozostało tylko powietrze przesiąknięte wilgocią i lękiem. Łzy przestają kapać. Zupełnie nagle i natychmiastowo, nie rozbijają się już dłużej o parapet podłogi. Chłopiec wygląda na otumanionego. Zszokowanego. Resztką sił zmusza się do wypuszczenia ciążącego na wargach zdania.
- To ciebie nie da się naprawić. - Zostaje wypowiedziane jednoznacznie jak wyrok. Dziecięcy wyrok, wyrok małego Sędzi, który kończy, podsumowując całe przedstawienie zarzutów. Odczuwał wrażenie, że słyszy kroki - postępujące, coraz głośniejsze, coraz bardziej wyraźne. Nie przejął się tym jednak zbytnio, wstając czym prędzej i odruchowo otrzepując kolana.
Przetarł oczy, patrząc po raz ostatni gniewnie, jakby chciał wniknąć do samej głębi umysłu starszego brata. Ale nie umiał. Nie był w stanie. Coś ich odgradzało, błękit tęczówek był jednocześnie wykutym z lodu murem, niezniszczalną mroźną kurtyną, za którą kryły się wszystkie, póki co dziecięce obawy i kłamstewka. Bez dalszego wahania zdecydował się postawić kilka kroków. Odwrócić się. Nie brać nawet ze sobą książki, którą przytargał ze sobą właśnie tutaj. To wszystko staje się zupełnie nieważne.
Daniel ucieka. Wybiega. Ulatuje, niknąc za półotwartymi drzwiami jak duch, jak ułuda, jak zniszczone, dziecięce marzenie.
I'll hit the bottom
hit the bottom and escape
escape
Daniel Krueger
Zawód : Dziennikarz Proroka Codziennego
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
po drugiej stronie
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W burzy zatracony był świat, zamknięty w jej wnętrzu poznany dotychczas skrawek rzeczywistości, poza nią zagadka. Lecz czy rozwiązanie istnieje naprawdę czy to jedynie zapisana w książce opowiastka, niesamowita, fantastyczna, będącą wybrykiem wyobraźni? Spokojne, szczęśliwe życie właśnie taką ułudą zdawało się być, odrealnioną, gdy myśli o nim starały przełamać barierę kurtyny deszczu i chmur, wyrwać się spoza kręgu błyskawic. Nie należące do tego wymiaru, wymiaru dziecięcego umysłu, w którym brak czasu na opowieści o miłości i sprawiedliwości. Właściwy był tylko jeden, odcięty świat, skryty w ołowianych obłokach nieczułości przeszywany oślepiającym gniewem piorunów. Wyłącznie ten realny, jedynie ten autentyczny.
Płynący skrywanymi łzami, uwolnionymi niespodziewanie, gwałtownie wyrwanymi z oczu, błękitnych niczym morska woda, jak bezdenne jezioro akwamarynowego blasku. Para lodowych sfer topniała w promieniach Słońca nagłego żalu, niespodziewany upał sprowadził powódź na uśpioną chłodem duszę żyjącą w nastającej wiecznej zimie. Bezpiecznej choć martwej, spokojnej w swym pozbawionym kolorów milczeniu. Śnieg padał w ciszy otulając sobą całą rzeczywistość, odgradzał warstwami sześcioramiennych płatków lodu smutek od życia, koił obojętnością spadającą z chmur, z biegiem czasu tworząc coraz to grubszą pokrywę chłodu.
Chwila wystarczyła, by gorąca letnia burza obmyła świat z całego zbawiennego białego mrozu, zdarła puchową śnieżną kołdrę z odzwyczajonych od światła oczu od razu wystawiając je na nagły błysk niebiańskiego ognia raniąc dogłębnie zaspany umysł. Daniel zmusił do niechcianego zmartwychwstania skrzętnie grzebane na cmentarzysku marzeń emocje ponurym nekromantycznym rytuałem odprawionym samym przybyciem w określone miejsce o określonej porze. Wywołał z grobowca nadgniłe uczucia, które powinny być pozostawione w spokoju aż nie obrócą się w proch. Wyrwane z zimowych objęć śmierci maszerowały w tragicznym danse macabre gubiąc kończyny wśród przyśpieszającego gnicie ciepła i wilgoci. Pozbawione czci świętego spoczynku obudzone mocą chłopca-czarnoksiężnika cuchnące trupy stały wśród gromów i ulewy, armia nieumarłych przyzwana przez dziecko bez żadnej potrzeby. Przekreślony napis requiescat in pace na zburzonych nagrobkach mogił nienaturalnie rozbitych od wewnątrz. Zmęczone, smutne zwłoki zmęczonych i smutnych myśli odciągniętych od objęć wiecznego snu, który dopiero przez moment pieścił je w swych ramionach patrzyły jednym martwym wzrokiem na maleńkiego stwórcę płacząc wspólnie, lecz równocześnie każda z osobna złączone w niebieskie tęczówki Ernsta.
Młodszy chłopiec upadł na podłogę wytrącony z równowagi gdy z jego rąk została wyrwana upiorna w swej niewinności kartka, lecz jego spojrzenie było już czyste. Słone krople przestały spływać po jego policzkach, mierzył oszołomionym, ale przytomnym wzrokiem swego starszego brata. Jakby nagle stał się kimś innym, wywyższonym ponad burzę, nad popielate obłoki, nad bladą gwiazdę dnia skrytą za całunem chmur. Patrząc na niego z góry, na tego przeklętego dzieciaka Ernst nie potrafił opanować łez, podczas gdy oczy Daniela już wyschły i twardo sądziły jego osobę.
Jak to się stało? Czyżby był słabszy nawet od niego, od młodszego brata, który już zdołał się opanować, podczas gdy on nie potrafił tego dokonać? Czy Daniel ma rację? Drastyczne słowa pięcioletniego dziecka są pewne, dorosłe, jakby nienależące do niego. Lecz co dokładnie oznaczają? Co niosą swoim dźwiękiem, niepokojącym tak wielce? Osąd dokonany na podstawie dowodów, które jeszcze nie zaistniały. A może jednak już te dostępne są na dość obciążające aby wydać werdykt nad przygniataną nieswoimi błędami duszą, bezgrzesznym stworzeniem przeklętym złowrogim zaklęciem zesłanym przez świat w karze za samą egzystencje. Czy było ich na tyle, aby spisywać Ernsta na straty? W bezustannie powiększającym się zwierciadle łez chłopiec nie potrafił odnaleźć odpowiedzi, odtajała tafla szklanego lodu spłynęła na podłogę stając się przejrzysta miast lustrzana, niezdolna do odpowiedzi na te pytania.
- Ty również pozostaniesz zepsuty. Będziesz jak ta kartka leżał podarty na ziemi. Bo tak jak ona jesteś tylko pomyłką, która nigdy nie powinna zaistnieć. Bo jesteś jeszcze gorszy niż ja.- Jadowity grymas ozdobił delikatną chłopięcą twarzyczkę czyniąc z niej nienaturalną maskę nieszczerością odgradzając Ernsta od reszty świata. Tragikomiczny śmiech przez łzy zmotywowany jedynie wolą, nie prawdziwymi myślami. To było kłamstwo w które chłopiec chciał wierzyć. Marzenie, że nie tylko on będzie musiał zmagać się z podgryzającym duszę szkodnikiem zwanym samotnością, że nie tylko on będzie musiał zmuszać nienasyconego demona mieszkającego w jego wnętrzu do hibernacji parzącym dziecięcą psychikę chłodem. Zazdrosna sprawiedliwość żądała równości. Serce Ernsta pragnęło, aby ktoś je zrozumiał.
Spojrzenia braci po raz kolejny zetknęły się, ostatni raz, pożegnalnie. Bo to był koniec. Chwilę po tym jak wyrażające wszystko prócz zrozumienia i miłości oczy złączyły się poprzez zmrożone powietrze burzy Daniel zerwał kontakt, czmychnął przez niedomknięte przez cały ten czas drzwi. Ernst został sam, drogocenne krople roztopionego kryształu przestawały płynąć, zostawiając po sobie jedynie wilgotne ślady na policzkach. Burza cichła, zamieniając się w zimowe chmury prószące śniegowym puchem. Uczucia wracały do zbiorowej mogiły, kolejnej z wielu, kolejnej świeżej, która wkrótce również zostanie rozkopana nim mróz całkowicie zetnie ziemię. Na razie jednak stawały się niegroźne, choć ich koszmar wciąż tkwił w umyśle.
Do uszu Ernsta dobiegł odgłos kroków. Zbliżały się do jego pokoju, nieśpiesznie lecz wyraźnie należące do opiekunki człapanie stawało się głośniejsze. Chłopiec musiał szybko się uspokoić, aby zmylić kobietę, aby okłamać ją, że wszystko jest w porządku.
Skrawki papieru będące niegdyś obrazkiem zostały wepchnięte pod łóżko znikając tak, jakby nigdy nie istniały. Rzucone na pożarcie ciemności przestawały należeć do tego świata sycąc żołądek mroku. Tak, to było im przeznaczone.
Tylko na to zasługuje słabość.
zt
Płynący skrywanymi łzami, uwolnionymi niespodziewanie, gwałtownie wyrwanymi z oczu, błękitnych niczym morska woda, jak bezdenne jezioro akwamarynowego blasku. Para lodowych sfer topniała w promieniach Słońca nagłego żalu, niespodziewany upał sprowadził powódź na uśpioną chłodem duszę żyjącą w nastającej wiecznej zimie. Bezpiecznej choć martwej, spokojnej w swym pozbawionym kolorów milczeniu. Śnieg padał w ciszy otulając sobą całą rzeczywistość, odgradzał warstwami sześcioramiennych płatków lodu smutek od życia, koił obojętnością spadającą z chmur, z biegiem czasu tworząc coraz to grubszą pokrywę chłodu.
Chwila wystarczyła, by gorąca letnia burza obmyła świat z całego zbawiennego białego mrozu, zdarła puchową śnieżną kołdrę z odzwyczajonych od światła oczu od razu wystawiając je na nagły błysk niebiańskiego ognia raniąc dogłębnie zaspany umysł. Daniel zmusił do niechcianego zmartwychwstania skrzętnie grzebane na cmentarzysku marzeń emocje ponurym nekromantycznym rytuałem odprawionym samym przybyciem w określone miejsce o określonej porze. Wywołał z grobowca nadgniłe uczucia, które powinny być pozostawione w spokoju aż nie obrócą się w proch. Wyrwane z zimowych objęć śmierci maszerowały w tragicznym danse macabre gubiąc kończyny wśród przyśpieszającego gnicie ciepła i wilgoci. Pozbawione czci świętego spoczynku obudzone mocą chłopca-czarnoksiężnika cuchnące trupy stały wśród gromów i ulewy, armia nieumarłych przyzwana przez dziecko bez żadnej potrzeby. Przekreślony napis requiescat in pace na zburzonych nagrobkach mogił nienaturalnie rozbitych od wewnątrz. Zmęczone, smutne zwłoki zmęczonych i smutnych myśli odciągniętych od objęć wiecznego snu, który dopiero przez moment pieścił je w swych ramionach patrzyły jednym martwym wzrokiem na maleńkiego stwórcę płacząc wspólnie, lecz równocześnie każda z osobna złączone w niebieskie tęczówki Ernsta.
Młodszy chłopiec upadł na podłogę wytrącony z równowagi gdy z jego rąk została wyrwana upiorna w swej niewinności kartka, lecz jego spojrzenie było już czyste. Słone krople przestały spływać po jego policzkach, mierzył oszołomionym, ale przytomnym wzrokiem swego starszego brata. Jakby nagle stał się kimś innym, wywyższonym ponad burzę, nad popielate obłoki, nad bladą gwiazdę dnia skrytą za całunem chmur. Patrząc na niego z góry, na tego przeklętego dzieciaka Ernst nie potrafił opanować łez, podczas gdy oczy Daniela już wyschły i twardo sądziły jego osobę.
Jak to się stało? Czyżby był słabszy nawet od niego, od młodszego brata, który już zdołał się opanować, podczas gdy on nie potrafił tego dokonać? Czy Daniel ma rację? Drastyczne słowa pięcioletniego dziecka są pewne, dorosłe, jakby nienależące do niego. Lecz co dokładnie oznaczają? Co niosą swoim dźwiękiem, niepokojącym tak wielce? Osąd dokonany na podstawie dowodów, które jeszcze nie zaistniały. A może jednak już te dostępne są na dość obciążające aby wydać werdykt nad przygniataną nieswoimi błędami duszą, bezgrzesznym stworzeniem przeklętym złowrogim zaklęciem zesłanym przez świat w karze za samą egzystencje. Czy było ich na tyle, aby spisywać Ernsta na straty? W bezustannie powiększającym się zwierciadle łez chłopiec nie potrafił odnaleźć odpowiedzi, odtajała tafla szklanego lodu spłynęła na podłogę stając się przejrzysta miast lustrzana, niezdolna do odpowiedzi na te pytania.
- Ty również pozostaniesz zepsuty. Będziesz jak ta kartka leżał podarty na ziemi. Bo tak jak ona jesteś tylko pomyłką, która nigdy nie powinna zaistnieć. Bo jesteś jeszcze gorszy niż ja.- Jadowity grymas ozdobił delikatną chłopięcą twarzyczkę czyniąc z niej nienaturalną maskę nieszczerością odgradzając Ernsta od reszty świata. Tragikomiczny śmiech przez łzy zmotywowany jedynie wolą, nie prawdziwymi myślami. To było kłamstwo w które chłopiec chciał wierzyć. Marzenie, że nie tylko on będzie musiał zmagać się z podgryzającym duszę szkodnikiem zwanym samotnością, że nie tylko on będzie musiał zmuszać nienasyconego demona mieszkającego w jego wnętrzu do hibernacji parzącym dziecięcą psychikę chłodem. Zazdrosna sprawiedliwość żądała równości. Serce Ernsta pragnęło, aby ktoś je zrozumiał.
Spojrzenia braci po raz kolejny zetknęły się, ostatni raz, pożegnalnie. Bo to był koniec. Chwilę po tym jak wyrażające wszystko prócz zrozumienia i miłości oczy złączyły się poprzez zmrożone powietrze burzy Daniel zerwał kontakt, czmychnął przez niedomknięte przez cały ten czas drzwi. Ernst został sam, drogocenne krople roztopionego kryształu przestawały płynąć, zostawiając po sobie jedynie wilgotne ślady na policzkach. Burza cichła, zamieniając się w zimowe chmury prószące śniegowym puchem. Uczucia wracały do zbiorowej mogiły, kolejnej z wielu, kolejnej świeżej, która wkrótce również zostanie rozkopana nim mróz całkowicie zetnie ziemię. Na razie jednak stawały się niegroźne, choć ich koszmar wciąż tkwił w umyśle.
Do uszu Ernsta dobiegł odgłos kroków. Zbliżały się do jego pokoju, nieśpiesznie lecz wyraźnie należące do opiekunki człapanie stawało się głośniejsze. Chłopiec musiał szybko się uspokoić, aby zmylić kobietę, aby okłamać ją, że wszystko jest w porządku.
Skrawki papieru będące niegdyś obrazkiem zostały wepchnięte pod łóżko znikając tak, jakby nigdy nie istniały. Rzucone na pożarcie ciemności przestawały należeć do tego świata sycąc żołądek mroku. Tak, to było im przeznaczone.
Tylko na to zasługuje słabość.
zt
Gość
Gość
Czy boisz się burzy?
Szybka odpowiedź