Salon z sypialnią
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Salon z sypialnią
Łączona wersja pseudo salonu i sypialni, znajdująca się w kawalerce Samuela. Jest tam nawet czysto, choć wynika to najczęściej z faktu - że bardzo często sypia gdzieś poza mieszkaniem, swoje życie obracając wokół pracy.
Na to pomieszczenie nałożone są zaklęcia: Muffliato, Tenebris.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
The member 'Katya Ollivander' has done the following action : rzut kością
'k100' : 14
'k100' : 14
Gdyby wierzył w zbiegi okoliczności, mógłby stwierdzić, że w takowym splocie dziwnych złośliwości własnie się znajduje. I nie wiedzieć czemu najczęściej dotyczyły momentu, w którym próbował spać. Z naciskiem na próbował.
W głowie wciąż mu szumiało od uderzenia w potylicę, gdy w nocy ścigał się (nie żeby robił to dla zabawy) z podejrzanym po dokowych uliczkach. Nic poważnego się nie stało, uciekinier został pochwycony z pomocą jego partnera na nocnym patrolu, ale w głowie Samuela wciąż drgały pozostałości nieprzyjemnego spotkania. Przynajmniej nie dotyczące humoru. Auror był tylko zmęczony, a tępy ból głowy znikał, z kolejnymi uderzeniami serca, coraz spokojniej rysujący rytm w piersi. Powieki zdawały się coraz cięższe, a otulająca ciemność oferowała wyczekiwany sen.
Skamander nie kłopotał się rozbieraniem. Padł na łóżko kilka minut później, jak przekroczył próg pustego dziś mieszkania. Jude zapewne pracowała, pozostawiając pod opieką brata swoje zielarskie dziwadła. I nim całkiem zapadł w sen, zdążył przesunąć jedną z doniczek, nieco zbyt blisko ustawioną kanapy, na której aktualnie spał. Cichy zgrzyt zakończony....szmerem przy drzwiach...
Przy drzwiach?
Tak szybko, jak znalazł się na łóżku, tak Samuel podniósł się do pionu. Może była w tym nadwrażliwa, aurorska natura, a może intuicja. Cokolwiek to było, nie pozwalało zignorować niewyraźnego hałasu i gmerania przy zamku. Drzwi. To nie mogła być siostra. Nawet jeśli nie miała kluczy, nie włamywałaby się do mieszkania zaklęciem bez powodu. A Samuel nie oczekiwał gości, a przynajmniej o żadnym nie pamiętał. Postawiony w stan gotowości umysł wyostrzył się, gdy stawiał ciche kroki w kierunku kuchni i drzwi wejściowych. Nie było niczym dziwnym, że różdżka tkwiła w jego zaciśniętych palcach, wciąż ukryta w rękawie koszuli.
Zatrzymał się miękko w przedpokoju, nasłuchując kolejnych odgłosów. O co chodziło? Czy może to jego umysł płatał zmęczonemu organizmowi figla? Pokonał odległość dzielącą go od wejścia i oparł się barkiem o framugę. Na cichym wdechu spojrzał przez niewielkiego Judasza, niemal odruchowo przytykając koniec różdżki do powierzchni drzwi. Logika podpowiadała, że jeśli ktoś rzeczywiście chciałby się włamać - już by to zrobił, albo dosyć spektakularnie wbił się rozbijając wejście. Zamiast tego panowała cisza i podwójny oddech. jego i...kobiety za drzwiami.
Katya. Katya?
Opuścił różdżkę, tylko przez moment wahając się z decyzją uchylenia wejścia. Zacisnął palce na klamce, wcześniej odblokowując zamek. Pociągnął drzwi do siebie, w końcu stając twarzą w twarz z...przyjaciółką? Kim dziś była dla niego panna Ollivander? I czy przyznałby się sam przed sobą, że świadomie nie odpisał na jej ostatni list, czując niewyraźną, gorzką nutę, wciąż targająca go po niewyjaśnionych, niedopowiedzianych i...niezrozumiałych sytuacjach?
Milczał. W skupieniu przyglądał się kobiecej twarzy, która co jakiś czas jak huragan zaglądała w jego życie, by z równym impetem z niego znikać. Nic mu nie tłumaczyła i wciąż liczyła na zrozumienie. Czy powinien się jej dziwić? Była kobietą. Może jednak nie rozumiał ich tak dobrze, jak zawsze wierzył? I jego wiara przetoczyła go na popękany teraz grunt, nie bardzo wiedząc, jak po nim stąpać?
Różdżka już dawno została wsunięta pod rękaw koszuli, sprawnie okrywając jego pierwotny zamysł. Nie przeznaczony jednak Ollivender. Kiedy w końcu się odezwał, głos miał rozluźniony, ale spojrzenie miał czujne, wiercąc czarnymi źrenicami wprost w kobiece oblicze - Domyślam się, że pukanie do drzwi już wyszło z mody? - oparł się barkiem o ścianę przedpokoju, jakby w zamyśleniu oceniał własne słowa. Nie było żadnego Czemu tyle czasu się nie odzywałaś? Co się z tobą działo?. Zupełnie, jakby widzieli się jeszcze dnia poprzedniego i witał się ze znajomą. A jednak - coś w powietrzu tętniło głucho, kumulując zatarte wcześniej emocje.
W głowie wciąż mu szumiało od uderzenia w potylicę, gdy w nocy ścigał się (nie żeby robił to dla zabawy) z podejrzanym po dokowych uliczkach. Nic poważnego się nie stało, uciekinier został pochwycony z pomocą jego partnera na nocnym patrolu, ale w głowie Samuela wciąż drgały pozostałości nieprzyjemnego spotkania. Przynajmniej nie dotyczące humoru. Auror był tylko zmęczony, a tępy ból głowy znikał, z kolejnymi uderzeniami serca, coraz spokojniej rysujący rytm w piersi. Powieki zdawały się coraz cięższe, a otulająca ciemność oferowała wyczekiwany sen.
Skamander nie kłopotał się rozbieraniem. Padł na łóżko kilka minut później, jak przekroczył próg pustego dziś mieszkania. Jude zapewne pracowała, pozostawiając pod opieką brata swoje zielarskie dziwadła. I nim całkiem zapadł w sen, zdążył przesunąć jedną z doniczek, nieco zbyt blisko ustawioną kanapy, na której aktualnie spał. Cichy zgrzyt zakończony....szmerem przy drzwiach...
Przy drzwiach?
Tak szybko, jak znalazł się na łóżku, tak Samuel podniósł się do pionu. Może była w tym nadwrażliwa, aurorska natura, a może intuicja. Cokolwiek to było, nie pozwalało zignorować niewyraźnego hałasu i gmerania przy zamku. Drzwi. To nie mogła być siostra. Nawet jeśli nie miała kluczy, nie włamywałaby się do mieszkania zaklęciem bez powodu. A Samuel nie oczekiwał gości, a przynajmniej o żadnym nie pamiętał. Postawiony w stan gotowości umysł wyostrzył się, gdy stawiał ciche kroki w kierunku kuchni i drzwi wejściowych. Nie było niczym dziwnym, że różdżka tkwiła w jego zaciśniętych palcach, wciąż ukryta w rękawie koszuli.
Zatrzymał się miękko w przedpokoju, nasłuchując kolejnych odgłosów. O co chodziło? Czy może to jego umysł płatał zmęczonemu organizmowi figla? Pokonał odległość dzielącą go od wejścia i oparł się barkiem o framugę. Na cichym wdechu spojrzał przez niewielkiego Judasza, niemal odruchowo przytykając koniec różdżki do powierzchni drzwi. Logika podpowiadała, że jeśli ktoś rzeczywiście chciałby się włamać - już by to zrobił, albo dosyć spektakularnie wbił się rozbijając wejście. Zamiast tego panowała cisza i podwójny oddech. jego i...kobiety za drzwiami.
Katya. Katya?
Opuścił różdżkę, tylko przez moment wahając się z decyzją uchylenia wejścia. Zacisnął palce na klamce, wcześniej odblokowując zamek. Pociągnął drzwi do siebie, w końcu stając twarzą w twarz z...przyjaciółką? Kim dziś była dla niego panna Ollivander? I czy przyznałby się sam przed sobą, że świadomie nie odpisał na jej ostatni list, czując niewyraźną, gorzką nutę, wciąż targająca go po niewyjaśnionych, niedopowiedzianych i...niezrozumiałych sytuacjach?
Milczał. W skupieniu przyglądał się kobiecej twarzy, która co jakiś czas jak huragan zaglądała w jego życie, by z równym impetem z niego znikać. Nic mu nie tłumaczyła i wciąż liczyła na zrozumienie. Czy powinien się jej dziwić? Była kobietą. Może jednak nie rozumiał ich tak dobrze, jak zawsze wierzył? I jego wiara przetoczyła go na popękany teraz grunt, nie bardzo wiedząc, jak po nim stąpać?
Różdżka już dawno została wsunięta pod rękaw koszuli, sprawnie okrywając jego pierwotny zamysł. Nie przeznaczony jednak Ollivender. Kiedy w końcu się odezwał, głos miał rozluźniony, ale spojrzenie miał czujne, wiercąc czarnymi źrenicami wprost w kobiece oblicze - Domyślam się, że pukanie do drzwi już wyszło z mody? - oparł się barkiem o ścianę przedpokoju, jakby w zamyśleniu oceniał własne słowa. Nie było żadnego Czemu tyle czasu się nie odzywałaś? Co się z tobą działo?. Zupełnie, jakby widzieli się jeszcze dnia poprzedniego i witał się ze znajomą. A jednak - coś w powietrzu tętniło głucho, kumulując zatarte wcześniej emocje.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Wokół Samuela od zawsze kręciło się wiele kobiet. Różnych. Cały ich kalejdoskop zdawał się trwać wokół niego, jakby nieodłączna część jego jednostki i Justine, tylko czasem, to denerwowało. Przez większość czasu udawało jej się przysłonić smak goryczy nagminnym powtarzaniem sobie, że znaczy więcej, niż którakolwiek z nich. Nigdy nie miała odwagi zapytać, czy to twierdzenie ma cokolwiek wspólnego z prawdą.
Było jednak kilka z nich, które denerwowały ją mocniej i praktycznie zawsze. Głównie dlatego, że rodziły wątpliwości, zabierały pewność siebie i poddawały pod wątpliwość znaczenie jej samej. Jedną z nich była Katya, która zdawała się każdym gestem zaznaczać swoje prawa do Skamandera. A przecież był on niczyj, a Just najbardziej chciała by był jej. A jeśli już jej miał nie być, powinien pozostać neutralną Szwajcarią pośród morza pragnących go kobiet - z czego doskonale zdawał sobie sprawę. Katya wpędzała Tonks w irytację jeszcze z innych powodów, do których ta nie chciała się przyznawać nawet przed samą sobą. Czuła się w jej obecności gorsza. Mniej warta. A właściwie nie warta praktycznie nic. Bowiem jak ona, mugolaczka z domu w którym nigdy się nie przelewało, miała mierzyć się z damą, prezentującą swoje bogactwo już choćby w strojach które nosiła i które, notabene, śmiesznie kontrastowały ze strojem który obecnie miała na sobie ratowniczka.
Ten dziwaczny trójkąt w którym się właśnie znaleźli nie mógł dłużej się dziać. Dama w sukni, buntowniczka w spodniach i auror o zdecydowanie zmęczonej twarzy. Dostrzegła to już w ułamku sekundy, w którym jej wzrok padł na jego twarz. W ułamku, który dopiero zdążył minąć od jej wejścia przez drzwi i natrafienia na tę dwójkę w korytarzu. Nie zapukała, bowiem od dawna tego nie robiła. Wchodziła, a później w naturalnym odruchu kierowała swoje kroki do kuchni, by tam zaparzyć herbaty, potem z dwoma kubkami kierując się wprost do sypialni, która jednocześnie też była salonem. Dziś przystanęła jednak w progu rozwierając ze zdziwienia oczy na chwilę. Niby nie było nic dziwnego w tym, że Samuel miał gościa, ale Katya abstrakcyjnie nie pasowała jej do prostych ścian, które nie znaczone były złotem i bogactwami. Przeniosła zaraz wzrok z niej na niego, pozwalając by w głowie wyklarował się jakikolwiek plan.
Bo dzisiaj... Dzisiaj chciała z nim porozmawiać. Próbowała wczoraj, próbowała też wcześniej, dzień po tym, jak czerwone pióro z jej imieniem znalazło się na jej stole w kuchni. Ale przy każdej z tych dwóch prób natrafiła tylko na Judith, z lekkim uśmiechem i mocno nieudanym staraniem udawania, że to nic, że nie udało jej się go złapać. Spędzała z nią chwilę, po czym wychodziła z mieszkania znów ruszając w świat. Dziś musiało jej się udać, w końcu... do trzech razy sztuka, czyż nie?
Dziś jej się udało. Co prawda, połowicznie tylko. Przynajmniej na razie. I choć Katya potrafiła obniżyć jej poczucie wartości, to nie była w stanie stłamsić jej całkowicie. Zatrzymując się tylko na pół uderzenia serca, które znaczyło jej zdziwienie sytuacją i w czasie które przeniosła spojrzenie od Sama na nią, postanowiła plan. Ruszyła więc zaraz, rzucając dopiero po minięciu ich dwójki; jeszcze zanim zniknęła w kuchni.
-Skamander, chyba nie zapomniałeś… ? – zapytała spokojnie, lekko, jakby cała sytuacja nie wpłynęła na nią. I, jakby rzeczywiście, było coś, o czym Sam mógł zapomnieć – jej wizyta. A przecież nie zapowiadała się. Nie robiła tego nigdy. Jeśli potrzebowała jego towarzystwa po prostu przychodziła, lub słała Barona z prośbą, by to on przyszedł. Zaraz też z kuchni potoczyły się dźwięki; wody wlewanej do czajnika który po chwili znalazł się na kuchence, cichego pyknięcia, gdy buchnęły pod nim płomienie, otwieranej szafki, kubków lądujących na blacie, a na sam koniec kroki, świadczące o przemieszczaniu się kobiety, która zaraz na nowo pojawiła się w korytarzu. – Jesteśmy dziś zajęci. – poinformowała kobietę, nawet nie spoglądając na aurora. Przez chwilę zastanawiając się, czy miała prawo mówić za nich oboje. Ale podjęła się już akcji, działania, nie zamierzała go teraz przerywać. Ruszyła więc do drzwi, które otworzyła. Wzrokiem pokazując rudowłosej ścieżkę, którą powinna pokonać by wyjść. A że ta się nie ruszała, puściła klamkę i ruszyła w jej kierunku, by układając dłonie na jej plecach, najzwyczajniej w świecie, dopchać ją do wyjścia. A gdy zdezorientowana i zszokowana, takim bezpardonowym zachowanie Tonks, Katya odwróciła się, Justine posłała jej najpiękniejszy, ale jednocześnie też fałszywy, uśmiech, na który zdołała się zdobyć w jej obecności. – Napisze do ciebie sowę. – poinformowała ją, znów postanawiając za niego. A potem, tak po prostu, zamykając jej drzwi przed nosem, w momencie, w którym czajnik zaczął wstydliwie pogwizdywać. Odwróciła się na pięcie rzucając przelotne spojrzenie Samuelowi, gdy ponownie ruszyła do kuchni. Tam zalała wrzątkiem dwie herbaty i z nimi w dłoniach ruszyła do salonu. Po drodze znacząc ścieżkę swoimi butami, które ściągnęła idąc; zostawiając jeden, w odległości kroku, od drugiego. A gdy znalazła się już w jego sypialni parując kubki ustawiła na szafce przy łóżku, sama zaś wskakując na nie. Siadając po turecku, dłonie układając na kolanach i czekając. Czekając na niego i jego reakcję. Bowiem, jeśli poszedłby za szlachcianką, zwrócił ją, Tonks otrzymała by odpowiedź na pytanie, którego nigdy nie zadała. A jej serce z pewnością rozpadłoby się na kawałki, które rozwiałby hulający w jej duszy wiatr. I których nikt nie byłby w stanie później pozbierać. Najgorsze z tego wszystkiego jednak było to, że i wtedy nie zdecydowałaby się powiedzieć mu co czuje. Opuściłaby jego mieszkanie poszukując ukojenia w pierwszym lepszym barze; w ognistej i ramionach obcego.
Było jednak kilka z nich, które denerwowały ją mocniej i praktycznie zawsze. Głównie dlatego, że rodziły wątpliwości, zabierały pewność siebie i poddawały pod wątpliwość znaczenie jej samej. Jedną z nich była Katya, która zdawała się każdym gestem zaznaczać swoje prawa do Skamandera. A przecież był on niczyj, a Just najbardziej chciała by był jej. A jeśli już jej miał nie być, powinien pozostać neutralną Szwajcarią pośród morza pragnących go kobiet - z czego doskonale zdawał sobie sprawę. Katya wpędzała Tonks w irytację jeszcze z innych powodów, do których ta nie chciała się przyznawać nawet przed samą sobą. Czuła się w jej obecności gorsza. Mniej warta. A właściwie nie warta praktycznie nic. Bowiem jak ona, mugolaczka z domu w którym nigdy się nie przelewało, miała mierzyć się z damą, prezentującą swoje bogactwo już choćby w strojach które nosiła i które, notabene, śmiesznie kontrastowały ze strojem który obecnie miała na sobie ratowniczka.
Ten dziwaczny trójkąt w którym się właśnie znaleźli nie mógł dłużej się dziać. Dama w sukni, buntowniczka w spodniach i auror o zdecydowanie zmęczonej twarzy. Dostrzegła to już w ułamku sekundy, w którym jej wzrok padł na jego twarz. W ułamku, który dopiero zdążył minąć od jej wejścia przez drzwi i natrafienia na tę dwójkę w korytarzu. Nie zapukała, bowiem od dawna tego nie robiła. Wchodziła, a później w naturalnym odruchu kierowała swoje kroki do kuchni, by tam zaparzyć herbaty, potem z dwoma kubkami kierując się wprost do sypialni, która jednocześnie też była salonem. Dziś przystanęła jednak w progu rozwierając ze zdziwienia oczy na chwilę. Niby nie było nic dziwnego w tym, że Samuel miał gościa, ale Katya abstrakcyjnie nie pasowała jej do prostych ścian, które nie znaczone były złotem i bogactwami. Przeniosła zaraz wzrok z niej na niego, pozwalając by w głowie wyklarował się jakikolwiek plan.
Bo dzisiaj... Dzisiaj chciała z nim porozmawiać. Próbowała wczoraj, próbowała też wcześniej, dzień po tym, jak czerwone pióro z jej imieniem znalazło się na jej stole w kuchni. Ale przy każdej z tych dwóch prób natrafiła tylko na Judith, z lekkim uśmiechem i mocno nieudanym staraniem udawania, że to nic, że nie udało jej się go złapać. Spędzała z nią chwilę, po czym wychodziła z mieszkania znów ruszając w świat. Dziś musiało jej się udać, w końcu... do trzech razy sztuka, czyż nie?
Dziś jej się udało. Co prawda, połowicznie tylko. Przynajmniej na razie. I choć Katya potrafiła obniżyć jej poczucie wartości, to nie była w stanie stłamsić jej całkowicie. Zatrzymując się tylko na pół uderzenia serca, które znaczyło jej zdziwienie sytuacją i w czasie które przeniosła spojrzenie od Sama na nią, postanowiła plan. Ruszyła więc zaraz, rzucając dopiero po minięciu ich dwójki; jeszcze zanim zniknęła w kuchni.
-Skamander, chyba nie zapomniałeś… ? – zapytała spokojnie, lekko, jakby cała sytuacja nie wpłynęła na nią. I, jakby rzeczywiście, było coś, o czym Sam mógł zapomnieć – jej wizyta. A przecież nie zapowiadała się. Nie robiła tego nigdy. Jeśli potrzebowała jego towarzystwa po prostu przychodziła, lub słała Barona z prośbą, by to on przyszedł. Zaraz też z kuchni potoczyły się dźwięki; wody wlewanej do czajnika który po chwili znalazł się na kuchence, cichego pyknięcia, gdy buchnęły pod nim płomienie, otwieranej szafki, kubków lądujących na blacie, a na sam koniec kroki, świadczące o przemieszczaniu się kobiety, która zaraz na nowo pojawiła się w korytarzu. – Jesteśmy dziś zajęci. – poinformowała kobietę, nawet nie spoglądając na aurora. Przez chwilę zastanawiając się, czy miała prawo mówić za nich oboje. Ale podjęła się już akcji, działania, nie zamierzała go teraz przerywać. Ruszyła więc do drzwi, które otworzyła. Wzrokiem pokazując rudowłosej ścieżkę, którą powinna pokonać by wyjść. A że ta się nie ruszała, puściła klamkę i ruszyła w jej kierunku, by układając dłonie na jej plecach, najzwyczajniej w świecie, dopchać ją do wyjścia. A gdy zdezorientowana i zszokowana, takim bezpardonowym zachowanie Tonks, Katya odwróciła się, Justine posłała jej najpiękniejszy, ale jednocześnie też fałszywy, uśmiech, na który zdołała się zdobyć w jej obecności. – Napisze do ciebie sowę. – poinformowała ją, znów postanawiając za niego. A potem, tak po prostu, zamykając jej drzwi przed nosem, w momencie, w którym czajnik zaczął wstydliwie pogwizdywać. Odwróciła się na pięcie rzucając przelotne spojrzenie Samuelowi, gdy ponownie ruszyła do kuchni. Tam zalała wrzątkiem dwie herbaty i z nimi w dłoniach ruszyła do salonu. Po drodze znacząc ścieżkę swoimi butami, które ściągnęła idąc; zostawiając jeden, w odległości kroku, od drugiego. A gdy znalazła się już w jego sypialni parując kubki ustawiła na szafce przy łóżku, sama zaś wskakując na nie. Siadając po turecku, dłonie układając na kolanach i czekając. Czekając na niego i jego reakcję. Bowiem, jeśli poszedłby za szlachcianką, zwrócił ją, Tonks otrzymała by odpowiedź na pytanie, którego nigdy nie zadała. A jej serce z pewnością rozpadłoby się na kawałki, które rozwiałby hulający w jej duszy wiatr. I których nikt nie byłby w stanie później pozbierać. Najgorsze z tego wszystkiego jednak było to, że i wtedy nie zdecydowałaby się powiedzieć mu co czuje. Opuściłaby jego mieszkanie poszukując ukojenia w pierwszym lepszym barze; w ognistej i ramionach obcego.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Musiał zamrugać kilkukrotnie, spoglądając na znajomą, kobiecą twarz stojąc w drzwiach. Ślady zmęczenia musiały wyraźnie znaczyć się przez podkrążone oczy i siniak idący od szczęki w dół, na szyję. Nie znaczyło to wiele w pracy, jaką wykonywał i przyzwyczaił się do widoku kolejny zdarć i śladów uderzeń, złamań, czy rozmaitych zranień. Nie narzekał i upatrywał w tym swoistej normalności. Czasami jednak potrzebował...się wyspać, nawet jeśli tego snu nie dostarczał organizmowi regularnie. Machinalnie poprawiał rozchełstaną koszulę, gdy opierał się o framugę wejścia do własnego mieszkania.
Katya przypominała trochę wiosenną burzę. Pojawiała się nieoczekiwanie, często z piorunami bo długim okresie ciszy. I tym razem wieścił sobie podobne spotkanie, gdy zrozumiał, kto odwiedzał jego progi. Różdżka wciąż wydawała się ciepła, jakby magia pulsowała po wielokrotnym użyciu, czekająca na wezwanie mocy. tym razem gasił jej zapał, kryjąc jej kontury w rękawie koszuli.
Pojawienie się tak nieoczekiwanego gościa było wystarczającym czynnikiem, by rozwiać senne ramiona Morfeusza, ciągnące go na łóżko, do krainy oferującej odpoczynek. Zmęczenie nie ustąpiło, ale ciało ogarnęła znajoma czujność, podobna do tej, która narastała podczas misji. Może z kobietami było podobnie? Wykazanie się bystrością i spostrzegawczością, która plasowała go w hierarchii spotkań? I jeśli w ciemnych, czerniących się nocą źrenicach, czaiło się zdziwienie przybyłą, tak pojawienie się kolejnej sylwetki - wtrąciło go w konsternację.
Przez kilka długich sekund po prostu wpatrywał się w drobną, kobiecą sylwetkę, która zatrzymała się za plecami arystokratki. Potem kolejnych kilka chwil, marszcząc brwi zastanawiał się, czy przypadkiem nie śnił. A wszystko co miało miejsce było wytworem zmęczonego umysłu. któryż mężczyzna bowiem nie śnił o kobietach nawiedzających go w mieszkaniu?... Potrząsnął głową, dopiero w kilku następujących po sobie momentach, reagując na głos - Zapomniałem? - powtórzył, autentycznie zastanawiając się, czy przypadkiem nie ustalali jakichś planów z Just. Tylko kiedy? Gdzie? I czemu tuż po pracy? I wielkim prawdopodobieństwem było, że gdyby nawet umówili się na spotkanie - nie potrafił wygrzebać odpowiedniego wspomnienia. czuł się trochę jak w jednej z mugolskich komedii. Dwie pary iskrzących źrenic torpedowało go milczącym pytaniem o obecność drugiej kobiety, a Skamander otulony wyczekującą mgiełką niewyspania, po prostu oddawał się błogiej dezorientacji. W końcu wzruszył ramionami - chyba zapomniałem - powtórzył spoglądając za postacią, która bez kłopotu odnajdowała się w progach jego mieszkania.
Śliczne oblicze Katyi malował hamowany grymas złości, który dumnie kryła. I Samuel wiedział, że przy najbliższym spotkaniu zbierze potężną burzę - Wybacz... - zaczął powoli, chociaż niepokorny uśmiech błądził na wargach, nie próbując nawet nadawać jego twarzy wyrazu winnego. Prawdopodobnie to własnie zmęczenie przysłoniło zdrowy rozsądek, wiedząc, że zadzieranie z Katyą było szczególnie...naszprycowane emocjami. W następnej chwili po prostu patrzył, jak dwie kobiety znikają na korytarzu i tylko dzikie szarpniecie, gdy dłonie Just układały się na plecach dziewczyny świadczyły o nagłej reakcji. Oj będzie miał rozmowę, albo..kolejne milczenie.
Westchnął cicho. Nie, nie miał zamiaru pisać żadnej sowy. Czekał na jakiekolwiek wytłumaczenie zniknięcia Ollivander, ale dziś po prostu odpuścił jakiekolwiek próby analizowania sytuacji. Zapewne kolejnego dnia udławi się własną beztroską bezmyślnością, ale teraz po prostu wpatrywał się w Just, gdy wracała zwycięsko do mieszkania, zamykając za sobą drzwi.
Zaplótł ramiona przed sobą i całym ciałem wsparł się o drzwi - To o czym zapomniałem? - zapach herbaty - i czemu zapominam wtedy, gdy jestem piekielnie zmęczony? - przetarł twarz dłonią i z cichym westchnieniem pokonał ścieżkę, która przed momentem znaczyła swoimi stopami Just. Sam był boso, więc nie kłopotał się zdejmowaniem czegokolwiek. Wyminął siedzącą wygodnie Tonks, by najpierw klapnąć obok, a potem odwrócić się i ułożyć na brzuchu, wbijając twarz w pachnąca snem poduszkę - Jeśli mam jeszcze dziś żyć, to potrzebuję kawy, nie herbaty - skwitował stłumionym przez materiał głosem. Nieznacznie przekręcił głowę, by spod półprzymkniętych powiek przyglądać się plecom Justine.
Katya przypominała trochę wiosenną burzę. Pojawiała się nieoczekiwanie, często z piorunami bo długim okresie ciszy. I tym razem wieścił sobie podobne spotkanie, gdy zrozumiał, kto odwiedzał jego progi. Różdżka wciąż wydawała się ciepła, jakby magia pulsowała po wielokrotnym użyciu, czekająca na wezwanie mocy. tym razem gasił jej zapał, kryjąc jej kontury w rękawie koszuli.
Pojawienie się tak nieoczekiwanego gościa było wystarczającym czynnikiem, by rozwiać senne ramiona Morfeusza, ciągnące go na łóżko, do krainy oferującej odpoczynek. Zmęczenie nie ustąpiło, ale ciało ogarnęła znajoma czujność, podobna do tej, która narastała podczas misji. Może z kobietami było podobnie? Wykazanie się bystrością i spostrzegawczością, która plasowała go w hierarchii spotkań? I jeśli w ciemnych, czerniących się nocą źrenicach, czaiło się zdziwienie przybyłą, tak pojawienie się kolejnej sylwetki - wtrąciło go w konsternację.
Przez kilka długich sekund po prostu wpatrywał się w drobną, kobiecą sylwetkę, która zatrzymała się za plecami arystokratki. Potem kolejnych kilka chwil, marszcząc brwi zastanawiał się, czy przypadkiem nie śnił. A wszystko co miało miejsce było wytworem zmęczonego umysłu. któryż mężczyzna bowiem nie śnił o kobietach nawiedzających go w mieszkaniu?... Potrząsnął głową, dopiero w kilku następujących po sobie momentach, reagując na głos - Zapomniałem? - powtórzył, autentycznie zastanawiając się, czy przypadkiem nie ustalali jakichś planów z Just. Tylko kiedy? Gdzie? I czemu tuż po pracy? I wielkim prawdopodobieństwem było, że gdyby nawet umówili się na spotkanie - nie potrafił wygrzebać odpowiedniego wspomnienia. czuł się trochę jak w jednej z mugolskich komedii. Dwie pary iskrzących źrenic torpedowało go milczącym pytaniem o obecność drugiej kobiety, a Skamander otulony wyczekującą mgiełką niewyspania, po prostu oddawał się błogiej dezorientacji. W końcu wzruszył ramionami - chyba zapomniałem - powtórzył spoglądając za postacią, która bez kłopotu odnajdowała się w progach jego mieszkania.
Śliczne oblicze Katyi malował hamowany grymas złości, który dumnie kryła. I Samuel wiedział, że przy najbliższym spotkaniu zbierze potężną burzę - Wybacz... - zaczął powoli, chociaż niepokorny uśmiech błądził na wargach, nie próbując nawet nadawać jego twarzy wyrazu winnego. Prawdopodobnie to własnie zmęczenie przysłoniło zdrowy rozsądek, wiedząc, że zadzieranie z Katyą było szczególnie...naszprycowane emocjami. W następnej chwili po prostu patrzył, jak dwie kobiety znikają na korytarzu i tylko dzikie szarpniecie, gdy dłonie Just układały się na plecach dziewczyny świadczyły o nagłej reakcji. Oj będzie miał rozmowę, albo..kolejne milczenie.
Westchnął cicho. Nie, nie miał zamiaru pisać żadnej sowy. Czekał na jakiekolwiek wytłumaczenie zniknięcia Ollivander, ale dziś po prostu odpuścił jakiekolwiek próby analizowania sytuacji. Zapewne kolejnego dnia udławi się własną beztroską bezmyślnością, ale teraz po prostu wpatrywał się w Just, gdy wracała zwycięsko do mieszkania, zamykając za sobą drzwi.
Zaplótł ramiona przed sobą i całym ciałem wsparł się o drzwi - To o czym zapomniałem? - zapach herbaty - i czemu zapominam wtedy, gdy jestem piekielnie zmęczony? - przetarł twarz dłonią i z cichym westchnieniem pokonał ścieżkę, która przed momentem znaczyła swoimi stopami Just. Sam był boso, więc nie kłopotał się zdejmowaniem czegokolwiek. Wyminął siedzącą wygodnie Tonks, by najpierw klapnąć obok, a potem odwrócić się i ułożyć na brzuchu, wbijając twarz w pachnąca snem poduszkę - Jeśli mam jeszcze dziś żyć, to potrzebuję kawy, nie herbaty - skwitował stłumionym przez materiał głosem. Nieznacznie przekręcił głowę, by spod półprzymkniętych powiek przyglądać się plecom Justine.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
To nie było rozważne. Prawdopodobnie nie było nawet odpowiednie. Teoretycznie przecież Katya była w hierarchii wyżej przez status swojego urodzenia. I choć Justine wiedziała, że przyjdzie jej jeszcze zapłacić za ten występek, to nie mogła nie przyznać, że przyniósł on jej dużo satysfakcji. Nigdy nie uważała szlachetnie urodzonych za lepszych. Patrzyła na ludzi przez pryzmat ich dusz, zachowania i charakterów, nie zaś za wyimaginowane należności, które podobno należały się wraz z urodzeniem. I wiele razy okazywało się, że więcej warci i bardziej bogatsi byli nie ci wystrojeni w przepiękne suknie, nie ci noszący się w rodowych biżuteriach, nic ci, którzy skrytki mieli wypełnione po brzegi, a ci, którzy mieli mało a potrafili się tym jeszcze podzielić ze światem. I to nawet nie w kwestii dóbr fizycznych a i tych metafizycznych, niedostrzegalnych gołym okiem na co dzień.
Zamknięte drzwi rozprawiają się z szlachcianką – przynajmniej na tę konkretną chwilę. Just nie potrafiła się jednak obyć się wrażeniu, że to jeszcze nie koniec a cała sytuacja przyniesie ze sobą w przyszłości ciąg dalszy. Ale nie umiała też przejmować się tym teraz, dzisiaj, kiedy słowa Samuela samoistnie unosiły jej kąciki ust ku górze jednocześnie.
Czy zapomniał? Oczywiście, że nie. Nie miał o czym. Może Judith powiedziała mu o tym, że szukała go od kilku dni, ale z pewnością żadne plany nie zostały postanowione. Słowa ubrane w to zdanie były jedynie… wybiegiem, mającym na celu zapewnienie jej możliwości pozostania ze Skamanderem sam na sam – czyli tak, jak lubiła najbardziej. Ale jego przyznanie się do zapomnienia o niepowziętych wcześniej planach rozlało się ciepłem i radością w Tonksowym sercu, bijącym niezmiennie od lat szybciej przy jego jednostce. Ciche wybacz rzucone w kierunku drugiej z kobiet zdradziecko zakuło, ale uczucie to Just szybko odegnała, czując że już w momencie przyznania się do nieistniejącej luki w pamięci wybrał ją.
Uśmiechając się pod nosem ruszyła więc do pokoju, a potem wskoczyła na należące do niego łóżko – oczywiście wcześniej odstawiając herbaty. Uniosła spojrzenie na sylwetkę Skamandera opierającą się o drzwi i zlustrowała ją spokojnie, dopiero teraz dostrzegając siniak zajmujący dolną część szczęki oraz szyję. Zmarszczyła lekko oczy próbując ocenić z odległości w której była, jak świeży jest to nabytek. Wzruszyła lekko ramionami nie odpowiadając, ale doskonale zdawała sobie sprawę, że niesforne ogniki świecące w jej oczach są wystarczającą odpowiedzią. Znał ją na tyle dobrze, by wiedzieć, że błyszczące spojrzenie połączone z filuternym uśmiechem zdobiącym jej twarz może świadczyć tylko o jednym. O tym, że nie było żadnego umówionego spotkania i że nie musi jej dziękować za pozbycie się szlachcianki – choć wiedziała, że prawdopodobnie i jemu przyjdzie zapłacić za jej zachowanie, jak i nie miała stuprocentowej pewności, że Samuel chciał się kobiety pozbywać. Postanowiła jednak za niego. Zdecydowała się nie wycofywać, zostać, zapewnić mu spokój i możliwość odpoczynku, który tylko przez kilka krótkich chwil chciała zaburzyć swoją obecnością.
-Nie potrzebujesz kawy, zaraz idziesz spać. – odpowiedziała, a właściwie zarządziła nie mogąc po prostu zignorować znaków które jasno świadczyły o zmęczeniu mężczyzny, które nakładało szarość na jego przystojne rysy i świeciło nieśmiało w tęczówkach po cichu skomląc o odrobinę snu. Musiałaby być egoistką próbując skraść mu więcej niż chwilę w momencie, gdy jedynym słusznym dla niego zajęciem było oddanie się w objęcia Morfeusza. Potrzebowała jednak skonfrontować z nim pewną myśl, a potem… potem mogła wyjść zostawiając go sam na sam z pościelą, lub zostać, leżąc obok i słuchając zwalniającego oddechu mieszającego się z cichym biciem serca. – Muszę ci coś powiedzieć. – stwierdza w momencie w którym materac ugina się pod ciężarem drugiej jednostki na niego padającym. Okręca głowę spoglądając na niego z góry, wzrok ogniskując na siniaku, który dostrzegła już wcześniej. – Ale najpierw zajmijmy się tym. – kolejnie stwierdzenie pada z ust, a palec wskazuje wprost na zranienie tylko na chwilę zawieszając się w przestrzeni. Już zaraz potem opada razem z dłonią na materac robiąc za oparcie, przy wcale nie skomplikowanej zmianie swojego położenia. Przenosi się na kolana i w jednym ruchu odwraca w jego stronę, by finalnie usadzić pośladki na stopach. – Połóż się na wznak. – prosi jeszcze unosząc dłoń i zakładając kosmyki włosów za ucho. To co miała do powiedzenia mogło jeszcze chwilę zaczekać. Przecież nigdzie jej nie uciekał.
Zamknięte drzwi rozprawiają się z szlachcianką – przynajmniej na tę konkretną chwilę. Just nie potrafiła się jednak obyć się wrażeniu, że to jeszcze nie koniec a cała sytuacja przyniesie ze sobą w przyszłości ciąg dalszy. Ale nie umiała też przejmować się tym teraz, dzisiaj, kiedy słowa Samuela samoistnie unosiły jej kąciki ust ku górze jednocześnie.
Czy zapomniał? Oczywiście, że nie. Nie miał o czym. Może Judith powiedziała mu o tym, że szukała go od kilku dni, ale z pewnością żadne plany nie zostały postanowione. Słowa ubrane w to zdanie były jedynie… wybiegiem, mającym na celu zapewnienie jej możliwości pozostania ze Skamanderem sam na sam – czyli tak, jak lubiła najbardziej. Ale jego przyznanie się do zapomnienia o niepowziętych wcześniej planach rozlało się ciepłem i radością w Tonksowym sercu, bijącym niezmiennie od lat szybciej przy jego jednostce. Ciche wybacz rzucone w kierunku drugiej z kobiet zdradziecko zakuło, ale uczucie to Just szybko odegnała, czując że już w momencie przyznania się do nieistniejącej luki w pamięci wybrał ją.
Uśmiechając się pod nosem ruszyła więc do pokoju, a potem wskoczyła na należące do niego łóżko – oczywiście wcześniej odstawiając herbaty. Uniosła spojrzenie na sylwetkę Skamandera opierającą się o drzwi i zlustrowała ją spokojnie, dopiero teraz dostrzegając siniak zajmujący dolną część szczęki oraz szyję. Zmarszczyła lekko oczy próbując ocenić z odległości w której była, jak świeży jest to nabytek. Wzruszyła lekko ramionami nie odpowiadając, ale doskonale zdawała sobie sprawę, że niesforne ogniki świecące w jej oczach są wystarczającą odpowiedzią. Znał ją na tyle dobrze, by wiedzieć, że błyszczące spojrzenie połączone z filuternym uśmiechem zdobiącym jej twarz może świadczyć tylko o jednym. O tym, że nie było żadnego umówionego spotkania i że nie musi jej dziękować za pozbycie się szlachcianki – choć wiedziała, że prawdopodobnie i jemu przyjdzie zapłacić za jej zachowanie, jak i nie miała stuprocentowej pewności, że Samuel chciał się kobiety pozbywać. Postanowiła jednak za niego. Zdecydowała się nie wycofywać, zostać, zapewnić mu spokój i możliwość odpoczynku, który tylko przez kilka krótkich chwil chciała zaburzyć swoją obecnością.
-Nie potrzebujesz kawy, zaraz idziesz spać. – odpowiedziała, a właściwie zarządziła nie mogąc po prostu zignorować znaków które jasno świadczyły o zmęczeniu mężczyzny, które nakładało szarość na jego przystojne rysy i świeciło nieśmiało w tęczówkach po cichu skomląc o odrobinę snu. Musiałaby być egoistką próbując skraść mu więcej niż chwilę w momencie, gdy jedynym słusznym dla niego zajęciem było oddanie się w objęcia Morfeusza. Potrzebowała jednak skonfrontować z nim pewną myśl, a potem… potem mogła wyjść zostawiając go sam na sam z pościelą, lub zostać, leżąc obok i słuchając zwalniającego oddechu mieszającego się z cichym biciem serca. – Muszę ci coś powiedzieć. – stwierdza w momencie w którym materac ugina się pod ciężarem drugiej jednostki na niego padającym. Okręca głowę spoglądając na niego z góry, wzrok ogniskując na siniaku, który dostrzegła już wcześniej. – Ale najpierw zajmijmy się tym. – kolejnie stwierdzenie pada z ust, a palec wskazuje wprost na zranienie tylko na chwilę zawieszając się w przestrzeni. Już zaraz potem opada razem z dłonią na materac robiąc za oparcie, przy wcale nie skomplikowanej zmianie swojego położenia. Przenosi się na kolana i w jednym ruchu odwraca w jego stronę, by finalnie usadzić pośladki na stopach. – Połóż się na wznak. – prosi jeszcze unosząc dłoń i zakładając kosmyki włosów za ucho. To co miała do powiedzenia mogło jeszcze chwilę zaczekać. Przecież nigdzie jej nie uciekał.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Musiał zapamiętać, że sprowadzanie - nawet nieświadome - dwóch kobiet w jedno miejsce, nigdy nie kończyło się dobrze. I chociaż wiedział, że konsekwencje odsunęły się gdzieś na nieoczekiwaną przyszłość, to nie mogły długo czekać na urealnienie. Jeśli nie musiał zajmować się akurat dziś chmurną wizją - zamierzał skorzystać, a znikająca za drzwiami kobieta pozwalała na to. Tak, jak ratowniczka, które swobodnie zajęła jego łóżko. Nawet się nie zdziwił. Tonks robiła to z naturalnością stałego bywalca i swoistą lekkością, którą przypisywał jej osobie.
Możliwe, że w innych warunkach pokusiłby się o nieco prowokujący komentarz, ale w obecnej chwili, gdy stan czujnej obserwacji obniżył swoje działanie - chciał po prostu odpocząć. Jeden z czynników wywołujących budzenie - zniknął za drzwiami. Noc należała do wyjątkowo aktywnych, nawet jak na prace aurora. A Skamander podejrzewał, że to początek, przedłużającego się stanu Londyńskiej niepewności. działo się zbyt wiele, także na kanwie działań czarnoksięskich i każdy auror był pchnięty w stan wzmożonej gotowości.
Potrzebował snu, ale posiadając gościa, nadal odkładał przywilej odpoczynku na później. Ostatecznie, jeśli Just zostanie dłużej, będzie zmuszona patrzeć, jak zasypia. Prawdopodobnie nie pierwszy i nie ostatni raz.
Przyciąganie w sypialni było wręcz namacalne. Dosłownie czuł cisnące się ku niemu linki, oplatające jego ciało, by ostatecznie rzucić go na łóżko. Powstrzymał jednak chęć zamknięcia oczu. Nawyki nie pozwalały na beztroskie odruchy i zachowanie przytomności wystarczająco długo, by usłyszeć treść słów kobiety. Nawet jeśli dostrzegał błyskające w jasnych oczach iskry, które świadczyły jednak o niezaplanowanej wizycie - powód musiała mieć do odwiedzin. Tak przynajmniej przypuszczał.
- Kawa jest dobra na wszystko, nawet jak idę spać - i zapewne wzruszyłby ramionami, ale w pozycji leżącej jego ramiona tylko nieznacznie drgnęły - Interesuje mnie to zaraz, bo jak mniemam planujesz coś w tym kierunku? - głos wciąż miał stłumiony. Wzrok, którym otaksowała jego oblicze świadczył, że dostrzegła coś, o czym Skamander zdążył zapomnieć. Przynajmniej w momentach, w których nie szurał ręką o sine ślady, wywołując nikłe pulsowanie bólu. Całkiem skutecznie oberwał, ale niewystarczająco, by nie dorwać agresora.
Przekręciła się nieco, wyciągając obie ręce, które założył za poduszkę. Dzięki zabiegowi wciąż tkwił z brodą wciśniętą w miękką fakturę poszewki, a jednocześnie mógł mówić wyraźniej.
- Co takiego? - czarna brew przesunęła się wyżej, gdy z zainteresowaniem przyglądał się dziewczynie. Już nie patrzył na kobiece plecy. Just obróciła się zgrabnie, szczycąc go promieniem uśmiechu i parą jasnych błękitów oczu - Nie, nic mi nie jest - stwierdził krótko, nawet nie próbując zmieniać pozycji - Mów lepiej, co tam ci po głowie chodzi. Zdaje się, że Jude coś wspominała...ale nie pamiętam co - materac łóżka ugiął się, gdy siedząca obok przekręciła się zwracając się ku niemu całą sylwetką - Nie - powtórzył obserwując jak jasnowłosa unosi smukłą dłoń i w tak charakterystyczny sposób założyła kosmyk za ucho. Było w tym geście coś ulotnie uroczego i Samuel mimowolnie się uśmiechnął - tak mi wygodnie - dodał całkiem przytomnie, nie odrywając wzroku od jej twarzy. Nie miał zamiaru się ruszać a drobna niedogodność w postaci siniaków nie przeszkadzała tak bardzo. I tak znikały same. Po jakimś czasie. Może w tym był fenomen (kolejny) kobiet. Dostrzegały rany i zawsze próbowały je leczyć. nawet te najdrobniejsze. Nawet...jeśli nie miały nic wspólnego z fizyczną stroną bólu.
Tak...zdecydowanie był zmęczony, skoro atakowała go fala filozoficznej refleksji, nad kobieca naturą.
Możliwe, że w innych warunkach pokusiłby się o nieco prowokujący komentarz, ale w obecnej chwili, gdy stan czujnej obserwacji obniżył swoje działanie - chciał po prostu odpocząć. Jeden z czynników wywołujących budzenie - zniknął za drzwiami. Noc należała do wyjątkowo aktywnych, nawet jak na prace aurora. A Skamander podejrzewał, że to początek, przedłużającego się stanu Londyńskiej niepewności. działo się zbyt wiele, także na kanwie działań czarnoksięskich i każdy auror był pchnięty w stan wzmożonej gotowości.
Potrzebował snu, ale posiadając gościa, nadal odkładał przywilej odpoczynku na później. Ostatecznie, jeśli Just zostanie dłużej, będzie zmuszona patrzeć, jak zasypia. Prawdopodobnie nie pierwszy i nie ostatni raz.
Przyciąganie w sypialni było wręcz namacalne. Dosłownie czuł cisnące się ku niemu linki, oplatające jego ciało, by ostatecznie rzucić go na łóżko. Powstrzymał jednak chęć zamknięcia oczu. Nawyki nie pozwalały na beztroskie odruchy i zachowanie przytomności wystarczająco długo, by usłyszeć treść słów kobiety. Nawet jeśli dostrzegał błyskające w jasnych oczach iskry, które świadczyły jednak o niezaplanowanej wizycie - powód musiała mieć do odwiedzin. Tak przynajmniej przypuszczał.
- Kawa jest dobra na wszystko, nawet jak idę spać - i zapewne wzruszyłby ramionami, ale w pozycji leżącej jego ramiona tylko nieznacznie drgnęły - Interesuje mnie to zaraz, bo jak mniemam planujesz coś w tym kierunku? - głos wciąż miał stłumiony. Wzrok, którym otaksowała jego oblicze świadczył, że dostrzegła coś, o czym Skamander zdążył zapomnieć. Przynajmniej w momentach, w których nie szurał ręką o sine ślady, wywołując nikłe pulsowanie bólu. Całkiem skutecznie oberwał, ale niewystarczająco, by nie dorwać agresora.
Przekręciła się nieco, wyciągając obie ręce, które założył za poduszkę. Dzięki zabiegowi wciąż tkwił z brodą wciśniętą w miękką fakturę poszewki, a jednocześnie mógł mówić wyraźniej.
- Co takiego? - czarna brew przesunęła się wyżej, gdy z zainteresowaniem przyglądał się dziewczynie. Już nie patrzył na kobiece plecy. Just obróciła się zgrabnie, szczycąc go promieniem uśmiechu i parą jasnych błękitów oczu - Nie, nic mi nie jest - stwierdził krótko, nawet nie próbując zmieniać pozycji - Mów lepiej, co tam ci po głowie chodzi. Zdaje się, że Jude coś wspominała...ale nie pamiętam co - materac łóżka ugiął się, gdy siedząca obok przekręciła się zwracając się ku niemu całą sylwetką - Nie - powtórzył obserwując jak jasnowłosa unosi smukłą dłoń i w tak charakterystyczny sposób założyła kosmyk za ucho. Było w tym geście coś ulotnie uroczego i Samuel mimowolnie się uśmiechnął - tak mi wygodnie - dodał całkiem przytomnie, nie odrywając wzroku od jej twarzy. Nie miał zamiaru się ruszać a drobna niedogodność w postaci siniaków nie przeszkadzała tak bardzo. I tak znikały same. Po jakimś czasie. Może w tym był fenomen (kolejny) kobiet. Dostrzegały rany i zawsze próbowały je leczyć. nawet te najdrobniejsze. Nawet...jeśli nie miały nic wspólnego z fizyczną stroną bólu.
Tak...zdecydowanie był zmęczony, skoro atakowała go fala filozoficznej refleksji, nad kobieca naturą.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Niebieskie spojrzenie prześlizgnęło się po leżącej na łóżku sylwetce przyjaciela w momencie, gdy słowa wybrzmiewały z jego ust. Ledwie widoczna bruzda pojawiła się na czole, gdy Justine westchnęła, lekko marszcząc nos, widocznie strapiona jego słowami. Kawa nie była dobra na wszystko; na wszystko zdecydowanie lepsza była czekolada albo jabłka, albo wino – wino w ogóle było najlepsze(którego zamiennikiem mogła być jednie malinowa herbata Margo).
-Samu…-zaczyna cicho, gdzieś w połączeniu z wydechem, ale nie kończy gdy padają jego kolejne słowa. Przytakuje tylko głową odsuwając lekko karcące stwierdzenie, że nie może być wiecznie na czuwaniu, na bok. Wiedziała, że zbył by to wzruszeniem ramion. Czasem niczego więcej nie chciała jak dać mu możliwości snu bez dręczących go koszmarów i trosk – głównie o cały świat, rzadko o siebie. Kolejne jego słowa tylko potwierdzały już dawno postawione przez Just tezy. Nic mi nie jest, wybrzmiało sprawiając, że mimowolnie wywróciła oczami. Nigdy nic mu nie było, choć Tonks czasem odnosiła wrażenie, że było mu wszystko, jakkolwiek dziwacznie by to nie brzmiało widziała w tym sens. Nie sądziła jednak, że postawi się jej – nie pozwoli na wyleczenie ran, swoistego rodzaju rytuał ich obojga. Od tego była, na tym się znała, właśnie tym mogła mu pomóc. Niczym innym. Tylko tym.
Bruzda na czole pogłębiła się, gdy trzy litery uformowały się w krótkie zaprzeczenie. Jak to nie? W co pogrywasz Skamander? Chciała zapytać ale zamiast tego uniosła brwi szczerze zdumiona. A później znów zmarszczyła charakterystycznie nos widocznie zła na niego.
-Chciałam po dobroci, ale jak wolisz siłą… - ostrzegawczy ton sam w sobie był zapowiedzią rękoczynów. Dłonie powędrowały w jego stronę i ułożyły się na boku, a Tonks naprężyła mięśnie próbując popchnąć opierające się ciało, które dzisiaj nie poddawało się jej ruchom. Sam po prostu leżał, a ona była w stanie jedynie unieść go odrobinę. – NoruszżesięSkamander. – wymamrotała gdzieś w stronę pościeli z włosami niczym kotara zasłaniającymi jej teraz twarz. Spróbowała raz jeszcze widowiskowo przy tym sapiąc i jęcząc, próbując tym samym wziąć go na litość. Odwróciła głowę w jego stronę dłońmi nadal napierając na bok. – Jesteś niereformowalny. – padło w jego kierunku. Powróciła do swojej poprzedniej pozycji i unosząc obie dłonie założyła ponownie kosmyki włosów za uszy. Zaraz potem ułożyła ręce na biodrach mierząc go spojrzeniem, wydymając przy tym lekko usta i marszcząc brwi zastanawiała się co dalej. Oddychała trochę ciężej, bo naprawdę przyłożyła się do postawionego przed sobą zadania, które kompletnie zawaliła. – No dobrze, nie siłą to magią. – mruknęła bardziej do siebie niż do niego. W dłoniach Tonks pojawiło się narzędzie z platanu, jednak tak samo szybko jak się pojawiło zniknęło. Powinna odsunąć się z zasięgu dłoni Samuela zanim podjęła decyzję o użyciu na nim magii. – Niereformowalny. – powtórzyła tylko poddając się w końcu z cichym westchnięciem. Przeszła nad nim i sięgnęła po kubek z herbatą z której upiła kilka łyków – letniego już – napoju. Odstawiła go na półkę a sama położyła się na plecach zarzucając nogi na zagłówek łóżka, sięgnęła do kieszeni w której spoczywało pióro wręczone jej przez brata kilka dni wcześniej i uniosła lekko ku górze podstawiając je sobie przed twarz. Nie mógł jej teraz dostrzec, ale brwi lekko zmarszczyła gdy obracała w palcach nowy nabytek.
-Teraz już rozumiem, Sam. – tylko, albo aż to chciałam ci powiedzieć, że rozumiem, gdzie znikałeś – ty, Margo, Michael. W końcu odnalazłam źródło ran, które leczyłam nie raz – ostatnio w moim pokoju. Wszystko nabrało sensu. Wypełniło luki, które pojawił się w rozumowaniu Tonks. W końcu wszystko miało sens. Cierpliwość się opłaciła – wiedziała o tym od zawsze. Nie poganiała nigdy swoich rozważań, ani nie pytała wiedząc, że siłą nie można uzyskać tego, czego się chciało. Można jedynie było pogodzić się z tym, co się posiadało i cierpliwie czekać na resztę. I tej dywizy trzymała się mocno, czekając również na niego. Obróciła jeszcze raz piórko między palcami a potem przekręciła głowę w jego stronę i sapnęła z wrażenia. – Ale tego nie rozumiem. – zawyrokowała w błyskawicznym tempie zmieniając położenie. Nogi z wrażenia same zleciały na łóżko gdy odwracała się na brzuch, a piórko spoczęło gdzieś obok. Zerknęła na jego plecy… zwyczajne. Usiadła ponownie na stopach unosząc dłonie i zakładając kosmki włosów za uszy. Pogubiła się. Ale przecież mogła przysiąc że widziała… Pokręciła lekko głową marszcząc brwi. Wymyśliła to sobie? Istniało takie prawdopodobieństwo, miała majki przecież nie mógł mieć… Zerknęła na czerwone piórko, a potem ostrożnie wzięła je w obie dłonie dokładnie słysząc jak waliło jej serce. Niepewnie uniosła błękitne spojrzenie z wrażenia wciągając powietrze przez nozdrza. Nie spuszczając spojrzenia z pleców odjęła jedną z dłoni od pióra ostrożnie zbliżając ją do jego pleców.[/i]
-Samu…-zaczyna cicho, gdzieś w połączeniu z wydechem, ale nie kończy gdy padają jego kolejne słowa. Przytakuje tylko głową odsuwając lekko karcące stwierdzenie, że nie może być wiecznie na czuwaniu, na bok. Wiedziała, że zbył by to wzruszeniem ramion. Czasem niczego więcej nie chciała jak dać mu możliwości snu bez dręczących go koszmarów i trosk – głównie o cały świat, rzadko o siebie. Kolejne jego słowa tylko potwierdzały już dawno postawione przez Just tezy. Nic mi nie jest, wybrzmiało sprawiając, że mimowolnie wywróciła oczami. Nigdy nic mu nie było, choć Tonks czasem odnosiła wrażenie, że było mu wszystko, jakkolwiek dziwacznie by to nie brzmiało widziała w tym sens. Nie sądziła jednak, że postawi się jej – nie pozwoli na wyleczenie ran, swoistego rodzaju rytuał ich obojga. Od tego była, na tym się znała, właśnie tym mogła mu pomóc. Niczym innym. Tylko tym.
Bruzda na czole pogłębiła się, gdy trzy litery uformowały się w krótkie zaprzeczenie. Jak to nie? W co pogrywasz Skamander? Chciała zapytać ale zamiast tego uniosła brwi szczerze zdumiona. A później znów zmarszczyła charakterystycznie nos widocznie zła na niego.
-Chciałam po dobroci, ale jak wolisz siłą… - ostrzegawczy ton sam w sobie był zapowiedzią rękoczynów. Dłonie powędrowały w jego stronę i ułożyły się na boku, a Tonks naprężyła mięśnie próbując popchnąć opierające się ciało, które dzisiaj nie poddawało się jej ruchom. Sam po prostu leżał, a ona była w stanie jedynie unieść go odrobinę. – NoruszżesięSkamander. – wymamrotała gdzieś w stronę pościeli z włosami niczym kotara zasłaniającymi jej teraz twarz. Spróbowała raz jeszcze widowiskowo przy tym sapiąc i jęcząc, próbując tym samym wziąć go na litość. Odwróciła głowę w jego stronę dłońmi nadal napierając na bok. – Jesteś niereformowalny. – padło w jego kierunku. Powróciła do swojej poprzedniej pozycji i unosząc obie dłonie założyła ponownie kosmyki włosów za uszy. Zaraz potem ułożyła ręce na biodrach mierząc go spojrzeniem, wydymając przy tym lekko usta i marszcząc brwi zastanawiała się co dalej. Oddychała trochę ciężej, bo naprawdę przyłożyła się do postawionego przed sobą zadania, które kompletnie zawaliła. – No dobrze, nie siłą to magią. – mruknęła bardziej do siebie niż do niego. W dłoniach Tonks pojawiło się narzędzie z platanu, jednak tak samo szybko jak się pojawiło zniknęło. Powinna odsunąć się z zasięgu dłoni Samuela zanim podjęła decyzję o użyciu na nim magii. – Niereformowalny. – powtórzyła tylko poddając się w końcu z cichym westchnięciem. Przeszła nad nim i sięgnęła po kubek z herbatą z której upiła kilka łyków – letniego już – napoju. Odstawiła go na półkę a sama położyła się na plecach zarzucając nogi na zagłówek łóżka, sięgnęła do kieszeni w której spoczywało pióro wręczone jej przez brata kilka dni wcześniej i uniosła lekko ku górze podstawiając je sobie przed twarz. Nie mógł jej teraz dostrzec, ale brwi lekko zmarszczyła gdy obracała w palcach nowy nabytek.
-Teraz już rozumiem, Sam. – tylko, albo aż to chciałam ci powiedzieć, że rozumiem, gdzie znikałeś – ty, Margo, Michael. W końcu odnalazłam źródło ran, które leczyłam nie raz – ostatnio w moim pokoju. Wszystko nabrało sensu. Wypełniło luki, które pojawił się w rozumowaniu Tonks. W końcu wszystko miało sens. Cierpliwość się opłaciła – wiedziała o tym od zawsze. Nie poganiała nigdy swoich rozważań, ani nie pytała wiedząc, że siłą nie można uzyskać tego, czego się chciało. Można jedynie było pogodzić się z tym, co się posiadało i cierpliwie czekać na resztę. I tej dywizy trzymała się mocno, czekając również na niego. Obróciła jeszcze raz piórko między palcami a potem przekręciła głowę w jego stronę i sapnęła z wrażenia. – Ale tego nie rozumiem. – zawyrokowała w błyskawicznym tempie zmieniając położenie. Nogi z wrażenia same zleciały na łóżko gdy odwracała się na brzuch, a piórko spoczęło gdzieś obok. Zerknęła na jego plecy… zwyczajne. Usiadła ponownie na stopach unosząc dłonie i zakładając kosmki włosów za uszy. Pogubiła się. Ale przecież mogła przysiąc że widziała… Pokręciła lekko głową marszcząc brwi. Wymyśliła to sobie? Istniało takie prawdopodobieństwo, miała majki przecież nie mógł mieć… Zerknęła na czerwone piórko, a potem ostrożnie wzięła je w obie dłonie dokładnie słysząc jak waliło jej serce. Niepewnie uniosła błękitne spojrzenie z wrażenia wciągając powietrze przez nozdrza. Nie spuszczając spojrzenia z pleców odjęła jedną z dłoni od pióra ostrożnie zbliżając ją do jego pleców.[/i]
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Magia łóżka jest niezaprzeczalna. I kapryśna. Bywały momenty, że całkowicie wymęczony po nocnym patrolu padał, próbował uszczknąć światu odrobinę snu, który nie nadchodził. Cienie myśli szarpały się w umyśle i nie pozwalały odpocząć ani chwili. Dziś Morfeusz widać był łaskawy, otulając Skamandera miękką fakturą spokoju, przez który nie przebijał się nawet gniew wychodzącej Katyi, ani niezapowiedziana wizyta Just. No właśnie. Nadal tkwił w miękkiej nieświadomości przyczyn, jakie poprowadziły ratowniczkę w jego progi. Nie żeby zbyt często zapowiadała swoje odwiedziny, ale zwyczajowo wiedział, kiedy miała się pojawić.
Jego imię, częściowo tylko splecione tańczyło na kobiecych wargach i umknęło pod cichym westchnieniem. Znał to spojrzenie, ale nie planował mu przeciwdziałać. Lubił kawę i autentycznie nic mu nie było. Miewał gorsze rany i świadomość, że potrzebuje sprawnej różdżki uzdrowiciela. Dziś takowa potrzeba nie istniała, a przynajmniej auror nie dostrzegał konieczności, która w uznaniu Tonks wyglądała całkiem inaczej.
Tkwił gdzieś na skraju, między jawą a snem, to przymykając powieki, pod którymi sunęły senne spekulacje, to patrząc całkiem przytomnie w wyuczonym nawyku czujności. A może po prostu nawyku? Jasne włosy chwilami lśniły, gdy przemykając po oknie światło zatrzymywało się przy kobiecie - Ładnie wyglądasz - wymamrotał, tuż po tym, jak w powietrzu zawitała werbalna groźba, potwierdzona rękoczynami - Jak się tak siłujesz - dodał, gdy Just nachyliła się nad nim, bezskutecznie próbując zmusić go do przekręcenia się na bok - Powinniśmy tak częściej - to nic, że w sennej płyciźnie Samuel widział wyraźniej dwuznaczność swego stwierdzenia.
- Ktoś mi już to mówił. Chyba ty. I Jude też - nieświadomie zatrzymał powietrze w płucach, by skumulowaną zawartość uwolnić wprost w biel poduszki pod brodą. Przekręcił głowę wystarczająco szybko, by dostrzec ruch dłoni. Wsparł się na łokciu tylko po to, by wolną dłonią złapać za trzymance w dłoni Just drewienko - Z różdżką na aurora? No, no no - a rzeczoną oplótł palcami i wsunął pod poduszkę trzymaną pod głową. Zdawała się ciepła w dotyku i w specyficzny sposób - kojarzyła się własnie z ratowniczką. Nie umiał wytłumaczyć dlaczego, akurat takie skojarzenie mu sie nasunęło, ale i tym razem zepchnął fakt na karby zmęczenia. Wciąż odsuwał od siebie sen, oddalając moment, w którym bez skrupułów miał się oddać zapomnieniu.
Miękkie poruszenie na łóżku zaznaczyło moment przemieszczenia się kobiety. Samuel nie poruszył się, chociaż owionął go charakterystyczny zapach...jabłek? Wargi uniosły się bez udziału woli, a sam przekręcił się tak, by nadal mieć kobietę na widoku. Jeszcze wpadnie jej pomysł pilnego odzyskania różdżki. Albo...czarowania, jak rzeczywiście zmoże go sen - Co rozumiesz? - chociaż głos ratowniczki zdawał się bardziej odległy, to mieścił w sobie nieznajomą nutę, taką, która kazała aurorowi przyjrzeć się jej dłoniom. Z twarzą przytkniętą do poduszki, to nie było takie proste. Tym bardziej, gdy sama Tonks ułożyła się obok. Moment jego własnego zrozumienia przyszedł w momencie, gdy dostrzegł co mieściły w sobie smukłe palce - Pióro - odezwał sie głośniej i odetchnął lekko. Nie pytał kto wtajemniczył ją w zakonowe szeregi. Kwestią czasu było, kiedy Michael podzieli się tajemnicą z siostrą.
- Co? - zmrużył oczy i uniósł się gwałtownie w tej samej chwili, w której ratowniczka zsunęła się częściowo z łóżka. Samuel szukał zagrożenia, niewidzialnego, ale ton, którym się odezwała, nie nosił śladów lęku, a zaskoczenia. Trybiki w umyśle zaskoczyły na odpowiednie miejsca - To... znamię strażnika Tajemnicy - malujące się czerwienią skrzydła i malująca się za plecami postać feniksa. Pamiętał doskonale swój sen i głos Profesora, który raz jeszcze naznaczył mu ścieżkę wyboru, która podążał. Tak jak miała wędrować Justine Tonks - Aby dostać się do Kwatery, musi cię tam zaprowadzić strażnik. Inaczej jej nie znajdziesz - mówił powoli, patrząc wprost w jasne błękity kobiecych źrenic. Już nie dzieliła ich Tajemnica, której pilnował. Just miała dzielić ją razem z nim. Razem z Zakonem.
Jego imię, częściowo tylko splecione tańczyło na kobiecych wargach i umknęło pod cichym westchnieniem. Znał to spojrzenie, ale nie planował mu przeciwdziałać. Lubił kawę i autentycznie nic mu nie było. Miewał gorsze rany i świadomość, że potrzebuje sprawnej różdżki uzdrowiciela. Dziś takowa potrzeba nie istniała, a przynajmniej auror nie dostrzegał konieczności, która w uznaniu Tonks wyglądała całkiem inaczej.
Tkwił gdzieś na skraju, między jawą a snem, to przymykając powieki, pod którymi sunęły senne spekulacje, to patrząc całkiem przytomnie w wyuczonym nawyku czujności. A może po prostu nawyku? Jasne włosy chwilami lśniły, gdy przemykając po oknie światło zatrzymywało się przy kobiecie - Ładnie wyglądasz - wymamrotał, tuż po tym, jak w powietrzu zawitała werbalna groźba, potwierdzona rękoczynami - Jak się tak siłujesz - dodał, gdy Just nachyliła się nad nim, bezskutecznie próbując zmusić go do przekręcenia się na bok - Powinniśmy tak częściej - to nic, że w sennej płyciźnie Samuel widział wyraźniej dwuznaczność swego stwierdzenia.
- Ktoś mi już to mówił. Chyba ty. I Jude też - nieświadomie zatrzymał powietrze w płucach, by skumulowaną zawartość uwolnić wprost w biel poduszki pod brodą. Przekręcił głowę wystarczająco szybko, by dostrzec ruch dłoni. Wsparł się na łokciu tylko po to, by wolną dłonią złapać za trzymance w dłoni Just drewienko - Z różdżką na aurora? No, no no - a rzeczoną oplótł palcami i wsunął pod poduszkę trzymaną pod głową. Zdawała się ciepła w dotyku i w specyficzny sposób - kojarzyła się własnie z ratowniczką. Nie umiał wytłumaczyć dlaczego, akurat takie skojarzenie mu sie nasunęło, ale i tym razem zepchnął fakt na karby zmęczenia. Wciąż odsuwał od siebie sen, oddalając moment, w którym bez skrupułów miał się oddać zapomnieniu.
Miękkie poruszenie na łóżku zaznaczyło moment przemieszczenia się kobiety. Samuel nie poruszył się, chociaż owionął go charakterystyczny zapach...jabłek? Wargi uniosły się bez udziału woli, a sam przekręcił się tak, by nadal mieć kobietę na widoku. Jeszcze wpadnie jej pomysł pilnego odzyskania różdżki. Albo...czarowania, jak rzeczywiście zmoże go sen - Co rozumiesz? - chociaż głos ratowniczki zdawał się bardziej odległy, to mieścił w sobie nieznajomą nutę, taką, która kazała aurorowi przyjrzeć się jej dłoniom. Z twarzą przytkniętą do poduszki, to nie było takie proste. Tym bardziej, gdy sama Tonks ułożyła się obok. Moment jego własnego zrozumienia przyszedł w momencie, gdy dostrzegł co mieściły w sobie smukłe palce - Pióro - odezwał sie głośniej i odetchnął lekko. Nie pytał kto wtajemniczył ją w zakonowe szeregi. Kwestią czasu było, kiedy Michael podzieli się tajemnicą z siostrą.
- Co? - zmrużył oczy i uniósł się gwałtownie w tej samej chwili, w której ratowniczka zsunęła się częściowo z łóżka. Samuel szukał zagrożenia, niewidzialnego, ale ton, którym się odezwała, nie nosił śladów lęku, a zaskoczenia. Trybiki w umyśle zaskoczyły na odpowiednie miejsca - To... znamię strażnika Tajemnicy - malujące się czerwienią skrzydła i malująca się za plecami postać feniksa. Pamiętał doskonale swój sen i głos Profesora, który raz jeszcze naznaczył mu ścieżkę wyboru, która podążał. Tak jak miała wędrować Justine Tonks - Aby dostać się do Kwatery, musi cię tam zaprowadzić strażnik. Inaczej jej nie znajdziesz - mówił powoli, patrząc wprost w jasne błękity kobiecych źrenic. Już nie dzieliła ich Tajemnica, której pilnował. Just miała dzielić ją razem z nim. Razem z Zakonem.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Lubiła te z pozoru zwyczajne momenty, niby znaczące tak niewiele, będące jednie ułamkiem całego dnia. Ale to właśnie one składały się na wspomnienia, na szczęście a finalnie, na radość. I chociaż nie należał do niej, to każda chwila z nim zdawała się Justine darem, który chętnie przyjmowała i cieszyła się z niego tak mocno, jak tylko umiała. Wkładała każdą jedną cząstkę energii w to, by spróbować go przesunąć – kompletnie bezskutecznie. Właściwie powinna wiedzieć, że to działanie z góry skazane na porażkę. Potrafił ją złapać i unieść, owijając silnym ramieniem, a potem maszerować dalej ulicą, jakby ważyła ledwie tyle, co siatka wypełniona jabłkami. A jednak naturalna chęć postawienia się – w tym wypadku postawienia się by udzielić pomocy – wygrywała zawsze.
- Co? – padło głupkowato z ust Justine gdy do jej uszu dobiegł głos Samuela. Uniosła się na chwilę spoglądając zdziwiona na jego twarz, dopiero po chwili uświadamiając się, że poczuła ciepło, które leciutko zapiekło na policzkach. Gdy tylko zdała sobie z tego sprawę znów pochyliła się, pozwalając by włosy opadły zasłaniając kotarą kolorowych nitek twarz. Opanuj się, Just – poinstruowała samą siebie, ale wiedziała, że nie będzie to takie proste. Serce wygrywało wesołą melodię, bo oto on, właśnie on, uważał, że ładnie wygląda. I nie potrafiła nic poradzić na to, że cholernie pragnęła słyszeć takie słowa właśnie z jego ust. – Gupek. – stwierdziła po kolejnych słowach specjalnie pomijając jedną z liter w słowie robiąc je swoim własnym, znamienny dla jej osoby i jednocześnie konkretnym właśnie dla niego. Nie przypominała sobie, by nazywała tak kogokolwiek innego poza nim. Chciała pozostać w jego oczach niewzruszoną i nie podatną na komplementy i gest które wykonywał w jej kierunku. Chciała, bo nie wiedziała, że nie tylko ona jest ich adresatką. Ale nie mogła, bo… właściwie tylko, albo aż był sobą. Samuelem Skamanderem, którego kochała właśnie takim.
- I obie miałyśmy rację. – odpowiedziała mu też zaraz opuszczając puste już dłonie. Nie bardzo wiedziała co też powinna z nimi począć teraz, gdy wszystkie obrane przez nią działania zawiodły. Trudno było jej znaleźć inne rozwiązanie. Przechytrzył ją. Pewnie specjalnie rozkojarzył by łatwiej było odebrać jej różdżkę. Ale nie potrafiła się gniewać – nie na niego. Przeniosła się układając i zajmując palce piórem, które niedawno ręczył jej brat.
- Wszystko. – powiedziała spokojnie na pytanie Samuela, a potem przekręciła głowę tak, by na kilka sekund skrzyżować z nim spojrzenie. Uniosła lekko kącik pozwalając, by uśmiech zatańczył w jej tęczówkach na krótką chwilę, która zaraz uleciała pod widokiem, który rozpostarł się przed jej oczami. Z podnieceniem zbliżyła się do niego, ale umknął jej, podnosząc się po ostatnim stwierdzeniu. Znów patrzyła w jego twarz, siedząc na podwiniętych nogach. Strażnik Tajemnicy. Przytaknęła głową przekręcając ją leciutko w prawą stronę.
- Zabierzesz mnie do niej? – zapytała, choć wiedziała, że zna już odpowiedź na to pytanie. Więc nie czekając na kolejne słowa uniosła się na kolana i w tej pozie wykonała kilka kroków, by znaleźć się za nim i w końcu znów mieć przed oczami postać feniksa. – Pasuje do ciebie. – mruknęła cicho. Dotknęła lekko jego pleców i przejechała dłonią wzdłuż kręgosłupa, pomimo tego, że dłoń przechodziła przez ptaka. Czuła napięte mięśnie, przygotowane do ewentualnego, natychmiastowego podjęcia akcji. Wiedziała też, że potrzebował snu. Dlatego też odsunęła się i rzuciła bezwładnie na łóżko. W najbardziej odpowiednim miejscu, układając głowę na poduszce. – Prześpijmy się trochę. – zaproponowała wesoło, do dyżuru pozostawało jej jeszcze kilka godzin, dziś miała nocną zmianę. Sen i w jej przypadku był wskazany, nie mogła usypiać podczas ratowania ludzi. Mogłaby jeszcze zrobić któremuś z nich krzywdę, a to stało trochę w opozycji do tego, czego od niej wymagali.
- Co? – padło głupkowato z ust Justine gdy do jej uszu dobiegł głos Samuela. Uniosła się na chwilę spoglądając zdziwiona na jego twarz, dopiero po chwili uświadamiając się, że poczuła ciepło, które leciutko zapiekło na policzkach. Gdy tylko zdała sobie z tego sprawę znów pochyliła się, pozwalając by włosy opadły zasłaniając kotarą kolorowych nitek twarz. Opanuj się, Just – poinstruowała samą siebie, ale wiedziała, że nie będzie to takie proste. Serce wygrywało wesołą melodię, bo oto on, właśnie on, uważał, że ładnie wygląda. I nie potrafiła nic poradzić na to, że cholernie pragnęła słyszeć takie słowa właśnie z jego ust. – Gupek. – stwierdziła po kolejnych słowach specjalnie pomijając jedną z liter w słowie robiąc je swoim własnym, znamienny dla jej osoby i jednocześnie konkretnym właśnie dla niego. Nie przypominała sobie, by nazywała tak kogokolwiek innego poza nim. Chciała pozostać w jego oczach niewzruszoną i nie podatną na komplementy i gest które wykonywał w jej kierunku. Chciała, bo nie wiedziała, że nie tylko ona jest ich adresatką. Ale nie mogła, bo… właściwie tylko, albo aż był sobą. Samuelem Skamanderem, którego kochała właśnie takim.
- I obie miałyśmy rację. – odpowiedziała mu też zaraz opuszczając puste już dłonie. Nie bardzo wiedziała co też powinna z nimi począć teraz, gdy wszystkie obrane przez nią działania zawiodły. Trudno było jej znaleźć inne rozwiązanie. Przechytrzył ją. Pewnie specjalnie rozkojarzył by łatwiej było odebrać jej różdżkę. Ale nie potrafiła się gniewać – nie na niego. Przeniosła się układając i zajmując palce piórem, które niedawno ręczył jej brat.
- Wszystko. – powiedziała spokojnie na pytanie Samuela, a potem przekręciła głowę tak, by na kilka sekund skrzyżować z nim spojrzenie. Uniosła lekko kącik pozwalając, by uśmiech zatańczył w jej tęczówkach na krótką chwilę, która zaraz uleciała pod widokiem, który rozpostarł się przed jej oczami. Z podnieceniem zbliżyła się do niego, ale umknął jej, podnosząc się po ostatnim stwierdzeniu. Znów patrzyła w jego twarz, siedząc na podwiniętych nogach. Strażnik Tajemnicy. Przytaknęła głową przekręcając ją leciutko w prawą stronę.
- Zabierzesz mnie do niej? – zapytała, choć wiedziała, że zna już odpowiedź na to pytanie. Więc nie czekając na kolejne słowa uniosła się na kolana i w tej pozie wykonała kilka kroków, by znaleźć się za nim i w końcu znów mieć przed oczami postać feniksa. – Pasuje do ciebie. – mruknęła cicho. Dotknęła lekko jego pleców i przejechała dłonią wzdłuż kręgosłupa, pomimo tego, że dłoń przechodziła przez ptaka. Czuła napięte mięśnie, przygotowane do ewentualnego, natychmiastowego podjęcia akcji. Wiedziała też, że potrzebował snu. Dlatego też odsunęła się i rzuciła bezwładnie na łóżko. W najbardziej odpowiednim miejscu, układając głowę na poduszce. – Prześpijmy się trochę. – zaproponowała wesoło, do dyżuru pozostawało jej jeszcze kilka godzin, dziś miała nocną zmianę. Sen i w jej przypadku był wskazany, nie mogła usypiać podczas ratowania ludzi. Mogłaby jeszcze zrobić któremuś z nich krzywdę, a to stało trochę w opozycji do tego, czego od niej wymagali.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Niepozorna, chwila beztroski. Taka, którą trudno złapać, bo umykała na nieważkich skrzydłach spokoju - przycupnęła w pokoju Skamandera, jakby w oczekiwaniu na gościnę. Kiedy znowu pojawi się w jego progu? nie wiedział, ale musiał chwytać łaskawe promienie od losu, w duchu pamiętając, że hojniej obdarowywał tylko ciemnością. Musiał zbierać podobne chwilę, wpisując we wspomnienia, których kiedyś będzie musiał się trzymać, by nie upaść. Dobro podobno ujawniało się w tych małych rzeczach. Niewidoczne na pierwszy rzut oka, ale to one, zebrane w jedno, błyskały płomykiem, rozjaśniając nawet największy mrok. W końcu, to te dobre wspomnienia o niej kumulowały się, gdy przywoływał patronusa. Czy kiedyś miało się to zmienić?
Znajdował się we własnym mieszkaniu z kobieta, której ufał bezgranicznie, a mimo to niespokojna, czujna iskra drgała na granicy świadomości, nie dając się zepchnąć w otchłań snu. Obecność skutecznie pomagała zachować przytomność, ale i ta płatała Samuelowi żarty, rzucając senne migawki, które nie miały zbyt wiele wspólnego z zastałą rzeczywistością. Potrzebował snu, regeneracji, którą oferował Morfeusz, ale zmuszany do pozostania przytomnym, wciąż targał się na granicy. Justine nigdy nie należała do osób, które napierały swoją nachalnością, ale i pozostawiała przyjemną dozę troski. Ciepłą, delikatną, kojącą. Kobieca natura nie raz zaskakiwała go, pokazując, jak słabość staje się siła potężniejsza, niż ktokolwiek mógł zgadnąć - To też mówiłyście - słowa upadły na poduszkę i w sumie, auror nie mógł wiedzieć, czy ich adresatka zdołała je chwycić pojęciem. Na jasnym materiale pościeli, wyraźnie odznaczały się czarne, wysunięte z rzemienia włosy. Skrzywił się raz, gdy policzek przejechał po ginących na szyi zadrapaniach, pozostawiając niewyraźną, szkarłatną smugę na poduszce - Ona też tak mówiła - nieprzytomnie wypowiedziane słowa dotyczyły kogoś, czyje imię dawno nie pojawiło się na ustach Samuela. Nie miało znaczenia, że była obecna w jego wspomnieniach i myślach częściej, niż ktokolwiek...z żywych. Treść umknęła, otulając mężczyznę nieświadomością, zapadając się w półśnie. Szybko wybudzonym, gdy wszystko Tonks wypłynęło słowną werbalizacją.
Uwierała go ukryta pod poduszką różdżką, a przez ciało przemknęło kilka dreszczy po dłoniach, które bezskutecznie próbowały go przewrócić. W stanie nie naznaczonym sennością musiałby się gromko śmiać z poczynań drobnej ratowniczki, ale pozostawiał rozbawienia na podobnej granicy, jak jego własna przytomność - Zabiorę, ale...nie dziś - uchylił powieki, które na chwilę? opadły, przysłaniając widok podążającej ku niemy kobiety - Nie wiem - stwierdził i gdyby mógł, wzruszyłby ramionami. Nie oglądał się w lustrze, szukając czerwieniejących skrzydeł, nawet jeśli nie mógł ich zobaczyć u siebie. A mimo to, na wspomnienie, niby gdzieś kliknięta pozytywka, słyszał delikatny ton pieśni, którą słyszał kiedyś we śnie. Kąciki ust drygnęły ku górze i opadły równocześnie z powiekami, na nowo przysłaniając widzenie - Mhm - bardziej wymruczał, przyjmując obecność kobiety bliżej, niż podobno mu wypadało. Ciepło bijące od towarzyszącej mi Just, przyjemnie odprężało, ale złapał się na tym, że nasłuchiwał miarowego oddechu obok, czekając, aż ten zmieni się w głębi, zwiastujący sen. Dopiero wtedy pozwolił zmęczonym zmysłom na utoniecie w ramionach łaskawej dziś, sennej ciemności. I nim przytomność odmówiła mu posłuszeństwa, obejmując ramieniem, przysunął leżąca obok kobietę bliżej,
zt?
Znajdował się we własnym mieszkaniu z kobieta, której ufał bezgranicznie, a mimo to niespokojna, czujna iskra drgała na granicy świadomości, nie dając się zepchnąć w otchłań snu. Obecność skutecznie pomagała zachować przytomność, ale i ta płatała Samuelowi żarty, rzucając senne migawki, które nie miały zbyt wiele wspólnego z zastałą rzeczywistością. Potrzebował snu, regeneracji, którą oferował Morfeusz, ale zmuszany do pozostania przytomnym, wciąż targał się na granicy. Justine nigdy nie należała do osób, które napierały swoją nachalnością, ale i pozostawiała przyjemną dozę troski. Ciepłą, delikatną, kojącą. Kobieca natura nie raz zaskakiwała go, pokazując, jak słabość staje się siła potężniejsza, niż ktokolwiek mógł zgadnąć - To też mówiłyście - słowa upadły na poduszkę i w sumie, auror nie mógł wiedzieć, czy ich adresatka zdołała je chwycić pojęciem. Na jasnym materiale pościeli, wyraźnie odznaczały się czarne, wysunięte z rzemienia włosy. Skrzywił się raz, gdy policzek przejechał po ginących na szyi zadrapaniach, pozostawiając niewyraźną, szkarłatną smugę na poduszce - Ona też tak mówiła - nieprzytomnie wypowiedziane słowa dotyczyły kogoś, czyje imię dawno nie pojawiło się na ustach Samuela. Nie miało znaczenia, że była obecna w jego wspomnieniach i myślach częściej, niż ktokolwiek...z żywych. Treść umknęła, otulając mężczyznę nieświadomością, zapadając się w półśnie. Szybko wybudzonym, gdy wszystko Tonks wypłynęło słowną werbalizacją.
Uwierała go ukryta pod poduszką różdżką, a przez ciało przemknęło kilka dreszczy po dłoniach, które bezskutecznie próbowały go przewrócić. W stanie nie naznaczonym sennością musiałby się gromko śmiać z poczynań drobnej ratowniczki, ale pozostawiał rozbawienia na podobnej granicy, jak jego własna przytomność - Zabiorę, ale...nie dziś - uchylił powieki, które na chwilę? opadły, przysłaniając widok podążającej ku niemy kobiety - Nie wiem - stwierdził i gdyby mógł, wzruszyłby ramionami. Nie oglądał się w lustrze, szukając czerwieniejących skrzydeł, nawet jeśli nie mógł ich zobaczyć u siebie. A mimo to, na wspomnienie, niby gdzieś kliknięta pozytywka, słyszał delikatny ton pieśni, którą słyszał kiedyś we śnie. Kąciki ust drygnęły ku górze i opadły równocześnie z powiekami, na nowo przysłaniając widzenie - Mhm - bardziej wymruczał, przyjmując obecność kobiety bliżej, niż podobno mu wypadało. Ciepło bijące od towarzyszącej mi Just, przyjemnie odprężało, ale złapał się na tym, że nasłuchiwał miarowego oddechu obok, czekając, aż ten zmieni się w głębi, zwiastujący sen. Dopiero wtedy pozwolił zmęczonym zmysłom na utoniecie w ramionach łaskawej dziś, sennej ciemności. I nim przytomność odmówiła mu posłuszeństwa, obejmując ramieniem, przysunął leżąca obok kobietę bliżej,
zt?
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Znała to miejsce, przywykła do niego i przesiąkła nim spędzając tu czas nie tylko z Samuelem i Jud, czasem zostawała sama po spotkaniu z jednym i w oczekiwaniu na drugiego. Znała to miejsce, kuchnie w której potrafiła się odnaleźć w każdej z szafek, łazienkę która posiadała kilka jej rzeczy, pokoje, po których poruszała się swobodnie i bez skrępowania czy niepewności którymi znaczyły się ruchy osób obcych. Czasem przychodziła gdy jeszcze spał, bo miała pilną sprawę – zawsze jednak nie na tyle pilną, by wyrwać go z objęć snu, którym całkowicie poddawał się tak rzadko, czasem wychodziła przed nim, gdy słońce jeszcze nie wzeszło, czasem budziła się sama. I nigdzie nie sypiała tak dobrze, jak w jego objęciach, choć przez lata próbowała znaleźć panaceum na swoją chorobę, magiczny lęk. Każda kolejna próba tylko mocniej dopychała ją do jednego wniosku, przed którym coraz trudniej było uciec: lek nie istniał, a ona była nieuleczalnie chora.
Ale nie przeszkadzało jej to – nie, kiedy miał dla niej czas, kiedy zawsze zdawał się oparciem i pomocą, kiedy wykonywał w jej kierunku gesty obleczone w czystą troskę i życzliwość. I łapała te momenty, chłonęła każdy i przechowywała w pamięci posiłkując się nimi, gdy po raz kolejny zasypiała sama w łóżku.
I nawet dzisiaj, ledwie balansując na granicy przytomności, pomimo zmęczenia odnalazł dla niej chwilę, moment, który podarował jej bez problemu, ale nie chciała też zaskarbić go zbyt wiele, czy nawet za dużo.
Ona? Cichy głosik wkradł się w głowę wraz z ukłuciem w sercu, ale Just nie zapytała na głos – nigdy nie pytała. A może powinna była? Bała się jednak i nie czuła, by miała prawdo do niego, do tego, by pytać, a nawet by wymagać jakichkolwiek odpowiedzi. Zawsze zakładała, że znajdują one człowieka sama, jeśli mu się należą. Zaraz jednak rozpogodziła się wraz z kolejną, nadchodzącą odpowiedzią, skinęła głową przybierając na usta uśmiech.
- Ja wiem. – powiedziała pewna swojego, wiele rzeczy mu pasowało, ciemne ubrania, marsowe usta, ona u boku – choć o tym nigdy nie wspominała. Lubiła też jak uśmiech znaczył się na jego ustach i wokół oczu – lubiła jego.
Ciche potwierdzenie, bardziej mruknięcie niźli odpowiedź kończyło rozmowę i nie przeszkadzało jej to – powiedziała wszystko, co chciała. Ułożyła się, pozwalając by sen zabrał jej świadomość, a ciche bicie serce ukołysało do snu.
Obudziła się ledwie kilka godzin później, spokojny, słyszała spokojny, miarowy oddech obok. Ciepła dłoń przygarniała ją bliżej i Just… nie chciała wychodzić. Lubiła ten senny stan w którym jego ciepło i spokój otulały ją i pozwalały przejść przez noc, karmiła się nim. Westchnęła cichutko unosząc dłoń, ścigając ciemny kosmyk włosów z jego twarzy, przejechała lekko kciukiem po policzku. Później, najostrożniej jak tylko mogła sięgnęła po różdżkę nadal znajdując się nadal pod poduszkę. Zamarła gdy poruszył się mrucząc cicho wstrzymując oddech, mając nadzieję że go nie zbudziła. Poczekała chwilę by wymknąć się z objęć i wraz z cichym trzaśnięciem drzwi zniknęła udając się w stronę Ministerstwa Magii.
| zt
Ale nie przeszkadzało jej to – nie, kiedy miał dla niej czas, kiedy zawsze zdawał się oparciem i pomocą, kiedy wykonywał w jej kierunku gesty obleczone w czystą troskę i życzliwość. I łapała te momenty, chłonęła każdy i przechowywała w pamięci posiłkując się nimi, gdy po raz kolejny zasypiała sama w łóżku.
I nawet dzisiaj, ledwie balansując na granicy przytomności, pomimo zmęczenia odnalazł dla niej chwilę, moment, który podarował jej bez problemu, ale nie chciała też zaskarbić go zbyt wiele, czy nawet za dużo.
Ona? Cichy głosik wkradł się w głowę wraz z ukłuciem w sercu, ale Just nie zapytała na głos – nigdy nie pytała. A może powinna była? Bała się jednak i nie czuła, by miała prawdo do niego, do tego, by pytać, a nawet by wymagać jakichkolwiek odpowiedzi. Zawsze zakładała, że znajdują one człowieka sama, jeśli mu się należą. Zaraz jednak rozpogodziła się wraz z kolejną, nadchodzącą odpowiedzią, skinęła głową przybierając na usta uśmiech.
- Ja wiem. – powiedziała pewna swojego, wiele rzeczy mu pasowało, ciemne ubrania, marsowe usta, ona u boku – choć o tym nigdy nie wspominała. Lubiła też jak uśmiech znaczył się na jego ustach i wokół oczu – lubiła jego.
Ciche potwierdzenie, bardziej mruknięcie niźli odpowiedź kończyło rozmowę i nie przeszkadzało jej to – powiedziała wszystko, co chciała. Ułożyła się, pozwalając by sen zabrał jej świadomość, a ciche bicie serce ukołysało do snu.
Obudziła się ledwie kilka godzin później, spokojny, słyszała spokojny, miarowy oddech obok. Ciepła dłoń przygarniała ją bliżej i Just… nie chciała wychodzić. Lubiła ten senny stan w którym jego ciepło i spokój otulały ją i pozwalały przejść przez noc, karmiła się nim. Westchnęła cichutko unosząc dłoń, ścigając ciemny kosmyk włosów z jego twarzy, przejechała lekko kciukiem po policzku. Później, najostrożniej jak tylko mogła sięgnęła po różdżkę nadal znajdując się nadal pod poduszkę. Zamarła gdy poruszył się mrucząc cicho wstrzymując oddech, mając nadzieję że go nie zbudziła. Poczekała chwilę by wymknąć się z objęć i wraz z cichym trzaśnięciem drzwi zniknęła udając się w stronę Ministerstwa Magii.
| zt
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Nie mogłam spać, nadal mimo upływu dni. Spotkanie jedynie zdawało się mocniej rozbudzać wszystkie zmysły.
Twoje ramiona, swoistego rodzaju remedium na każdy z koszmarów, dziś nie były w stanie ich odegnać. Gdy zamykałam powieki zdarzenia wracały ze zdwojoną siłą, wybudzając mnie gwałtownie z niby-drzemek, w które popadałam. Przyciągałeś mnie za każdym razem niestrudzenie, składając kolejny pocałunek na czubku głowy – nie miałam serca zabierać snu i tobie.
Więc czekałam. Nasłuchując bicia twojego serca, wyczekiwałam momentu w którym ciało i dusza odpuszczą a ty zaśniesz odrobinę głębiej. Zamarłam, gdy poruszyłeś się niespokojnie w momencie, gdy próbowałam się wymknąć z ciepłych ramion, odczekałam chwilę, by w końcu wyłuskać ciało z słodkiego uścisku i na boso pokonać kawałek podłogi. W końcu wdrapałam się na ustawioną pod oknem komodę i podwinęłam nogi pod brodę, obejmując je ramionami. Spojrzenie zerknęło za okno na pokryte mrokiem ulice. Musiało być już dawno po północy.
To dziwne, jak w ciągu kilku dni wszystko zdawało się inne. Światła latarni zdawały się złowrogo ostrzegać, przed tym, co czai się w mroku. Zbłąkani wędrowcy w przydługich płaszczach z pewnością nie mili dobrych zamiarów, nawet księżyc świecił smętniej niż dotychczas. Gwiazdy zaś zdawały się wyblaknięte.
Odwróciłam przyzwyczajone już do mroku spojrzenie, przenosząc je w głąb mieszkania – odnajdując ciebie. Uniosłam dłoń, zakładając kilka kosmyków za ucho. Musiałam z tobą porozmawiać wiedząc, że lepszego momentu mogę nie znaleźć już więcej, a właściwie obawiając się, że los może nie znaleźć w sobie kolejnej irracjonalnej chęci pozostawienia mnie przy życiu.
Nits zdawała się ostatnio całkowicie zamilknąć, choć wiedziałam, że jest to tylko złudzenie. To dziwnie, że nie było jej właśnie teraz, gdy byłam najsłabsza. Sama nie potrafiłam jednoznacznie stwierdzić, czy nie skorzystałabym z jej propozycji.
Wiedziałam, że muszę spojrzeć w oczy ojcu, siostrze, braciom, powiedzieć im co zaszło, do czego doszło, ale nie byłam pewna, czy zbiorę się na odwagę, czy będę w stanie skrzyżować z nimi spojrzenie czując nadal na ramionach nieznośnie poczucie winy.
Żyłam, ale umarłam. Dość przewrotne, czyż nie? Choć Złota Wieża nie pozbawiła mnie życia, to i tak zabiła coś w środku.
Wracałam do łóżka tym samym torem, lekko szurając stopami o drewno na podłodze. Wkradając się w ramiona, spod których wymykałam się kilka godzin wcześniej, nadal jednak nie potrafiąc zamknąć oczu. Zamknęły się same, gdy ciało odmówiło dalszej współpracy i pozostania w stanie świadomości. Ostatnie co zarejestrowałam, to to, jak przyciągasz mnie bliżej.
Nie wiem ile czasu spałam snem bez snów, gdy na nowo do mnie dopadły widziałam jeden i ten sam obraz pojawiający się przed moimi oczami bez przerwy. Wybudziłam się z krzykiem w momencie, gdy wampir dopadał mojego ciała. Gdy senna mgła opadła bodźce zaczynały do mnie docierać. Najpierw światło słoneczne wpadające przez okno, ranek był już dawno za mną, wydawało mi się, że może dochodzić południe – choć ostatnio mocno straciłam orientacje w czasie jakby dopiero po chwili uświadamiając sobie, że przez długi okres czasu nie widziałam światła dnia. Potem zrozumiałam, że jestem sama, nieśpiesznie rozejrzałam się po pokoju próbując nie wpaść w złość, czy też panikę. W końcu zsunęłam się z łóżka, nie zamierzałam czekać musiałam stawić czoła problemom, załatwić wiele spraw – a co najważniejsze zakupić różdżkę której brak doskwierał mi ciągle. Ruszyłam do wyjścia, świadoma, że buty – również nie moje – leżały w korytarzu, a sukienka Eileen nadal wyglądała na mnie dziwacznie i nie tak. Ruszyłam na korytarz, by założyć swoje buty, znoszone, nadal brudnawe, ale nie miałam czasu żeby zajmować się ich czyszczeniem i pastowaniem. Do dodawało tylko absurdu temu, jak wyglądałam. Dziwna sukienka i brązowe botki. Uniosłam się biorąc wdech, a potem łapiąc za klamkę, otworzyłam drzwi - musiałam iść. Jednak gdy stawiałam krok by pokonać przejście pod framugą odbiłam się i upadłam na podłogę w pierwszych kilku sekundach spowitych zaskoczeniem nie potrafiąc zrozumieć co w ogóle zaszło. Pokręciłam głową otumaniona, nie wierząc, że to co się dzieje jest prawdą i choć umysł podsyłał kilka wniosków, serce mocno odrzucało je, nie chcąc w nie wierzyć. Zebrałam się w podłogi względnie szybko, wykrzywiając wargi, gdy poruszyłam się nie tak a cało ciało przeszył ból. Podeszłam raz jeszcze, tym razem kierując dłoń, przesuwając ją do przodu powoli, niestrudzenie, tak długo, jak nie natrafiła na magiczną barierę. Podniosłam drugą z dłoni i przytknęłam do niewidzialnej ściany. Uderzyłam w nie pięściom, potem obiema, potem jeszcze kilka razy nie osiągnąwszy niczego, poza przyśpieszonym tentem. Czułam, jak zaczyna brakować mi powietrza – byłam zamknięta, zamknięta w miejscu, które uważałam za dom. Nawet nie wiedziałam kiedy zaczęłam się trząść, nie wiedziałam też kiedy zaczęłam mamrotać pod nosem chodząc w kółko.
-Niewierzęniewierzęniewierzę. – wymamrotałam cicho, próbując jeszcze raz rozbić barierę dłonią, choć logika podpowiadała mi że nic to nie da. Czułam jak zaczyna ogarniać mnie panika, złość. – Skamandertynierformowalnypadalcu! – wykrzyczałam już kompletnie zła i wcale nie miało dla mnie znaczenia, że go nie ma. I wcale nie miało też znaczenia, że mój głos poniósł się echem po klatce. Oddychałam ciężko czekając na odpowiedź i dokładnie tak jak się spodziewałam, odpowiedziała mi cisza. Zatrzasnęłam drzwi z hukiem.
Próbowałam, naprawdę próbowałam nie być zła. Próbowałam wytłumaczyć sobie, że z pewnością miałeś jakiś zamiar, cel, że w swojej chęci opieki, zadbania o moje bezpieczeństwo nie przemyślałeś sprawy. Ale nie potrafiłam przebić się przez obezwładniające uczucie ponownego znalezienia się w pułapce. Znów zaczęłam chodzić w końcu dopadając do jednego z okien w salonie. Gdy spróbowałam wystawić za nie głowę znów odbiłam się od ściany. Ale dostrzegłam na gzymsie filozofa - w tej chwili moją jedyną drogę nadziei, o ile zaklęcie działało tylko na ludzi, nie zaś przedmioty. Zamknęłam okno znów, nie chcąc ryzykować, że sowa wleci do środka nie będąc w stanie później opuścić pomieszczenia. Szaleńczy sprint przez szafki w końcu pozwolił mi odnaleźć kawałek pergaminu, wraz z naręczem innych listów. Przez chwilę patrzyłam na nie, dostrzegając w kupce kilka pokreślonych przeze mnie. W końcu zamknęłam ze złością szufladę, jednocześnie zamykając sobie dostęp do słów, które nie były do mnie. Sama skreśliłam kilka słów, wszystkie dużymi literami i z obawą podeszłam na nowo do okna. Otwierając je, spróbowałam wystawić list.
- Filozof. – zawołałam sowę, która zgrabnie chwyciła pergamin. – Zanieś mu to. – poprosiłam cicho, mając nadzieję, że odnajdzie szybko swojego właściciela, nie dawałam mu wiele czasu. Zerknęłam na zegar a potem przejrzałam półkę w książkami, by w końcu ze złością zasiąść na nowo na łóżku, otwierając sekrety magii i próbując się w niej zagłębić . Na próżno, słowa uciekały, a kartki przerzucałam z taką mocą, jakbym planowała każdą po kolei wyrwać. Spojrzenie zaś co chwila unosiło się by spojrzeć na wejście do sypialni.
- Aghhh…. – zawarczałam w końcu zrywając się na nogi. Włosy uniosły się i zafalowały gdy w pędzie znów zaczęłam chodzić po pokoju. W końcu usiadłam na podłodze naprzeciw wejścia, krzyżując nogi. Dłonie układając na kolanach i zamykając oczy. Próbowałam się uspokoić, ale dłonie wybijały nierówne rytmy na nogach.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Ostatnio zmieniony przez Justine Tonks dnia 29.11.17 23:10, w całości zmieniany 1 raz
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Nie spał. Nie mógł. Ciemność, która kotłowała się za oknem w niczym nie przypominała mroku, który lepką strugą zalepiał dziury dziejące w jego...sercu? duszy? Czy któreś jeszcze posiadał? Czy cokolwiek, co drgało w jego piersi, miało szanse jeszcze otrzymać miano czegoś więcej, poza dudniący, dziwnie rozchwianie organ? Skąd wzięło się mniemanie, że kiedykolwiek było tam coś więcej? I że dziś nie stanowi tylko popękanej maski, kryjącej wyłącznie pustkę?
Nie spał, chociaż przymknięte powieki mogły sugerować zgoła coś innego. Nie otwierał oczu nawet wtedy, gdy drobne, przygarniane ramieniem ciało, poruszało się niespokojnie. Było w jego zachowaniu jakieś kłamstwo. Doskonale wiedział, że noc nie przyniesie ukojenia, że nie odegna koszmarów, ani tym bardziej nie odda odrobiny spokoju, którą kiedyś odnajdował. I najdziwniejsze w tym wszystkim, że robił to dla niej. Cień, który zalegał w jej oczach rysował sie wyraźniej, niż deszczowe smugi na szerokich oknach salonu. I nie mógł pozwolić, by uwierzyła, że ta sama ciemność jego pożerała. Że pustka przewiercała na wylot i patrzył, jak trzymana w palcach nadzieja, rozpływa się, jak drogocenna, bo życiodajna woda.
Nie poruszył się nawet wtedy, gdy niespokojna, kobieca sylwetka podniosła się, pozostawiając ledwie chłód, który drażnił skórę. Teraz mógł otworzyć oczy, zobaczyć zgarbioną postać, która przypominała bardziej zagubionego ducha. Odsunął odruch, by podnieść się z łóżka i przygarnąć do siebie jeszcze raz. Nie mógł tego zrobić, nawet jeśli niewidzialne cięcie zaryło szponem gdzieś głęboko w piersi. Była bezpieczna dopóki się nie zbliżył. Brzmiało to żałośnie, ale nie czuł się na siłach, by wdawać się w dyskusje z samym sobą. Potrzebowała opieki, wsparcia, obrony, nawet jeśli tak często odwracała się z buntem w oczach i biegła wprost...w ręce wrogów. A on sam sobie zdawał się spękaną skorupą, która sprowadzała jedynie nieszczęście. Klątwa działała. Jak miał w nią nie wierzyć?
Działał wciąż na dawnych zasadach, nie mógł inaczej. Schować ją przed światem, ukryć przed złem, a jednak zawiódł. Po stokroć winny. Krew barwiła jego dłonie i choćby chciał, nie mógł jej zmyć. Nawet, jeśli widział ją tylko on. Przeklęty. Co jeszcze miał zrobić, by śmierć zechciała przygarnąć w ramiona jego, a nie tych, których miał chronić? Tych, których strata rozlewała się bolesną skargą, której nie mógł wypowiedzieć na głos.
Odetchnął cicho, ledwie słyszalnie, dopiero wtedy, gdy poczuł obok siebie ciepło. Potrzebował go, panicznie wręcz. A zamiast tego planował je od siebie odsunąć. Już? Nie. Ramiona niezależnie od postanowienia wyciągnęły się, przyciągając kobiece ciało bliżej, zamykając w klatce objęcia. Czekał, aż oddech Just uspokoi się, wyrówna, samemu, co jakiś czas odpływając w niespokojne drgnienie snów. Wielu. Budząc się za każdym razem, gdy w cień wdzierał się szkarłat. Poruszył się w końcu, czując jak jedno ramię drętwieje od pozostawania w jednej i tej samej pozycji. Wysunął się ostrożnie z posłania i stanął bosymi stopami na chłodnej, drewnianej podłodze. Było jasno, wystarczająco, by nie poddać się ciężkości, która zalegała w spojrzeniu. A ona spała. W końcu.
Zajęło mu chwilę pozbycie się wczorajszych ubrań, tych samych, które użyczył mu Adrien. Skrawków zmęczenia pozbył się pod silnym strumieniem wody, chociaż przelotne spojrzenie w lustrze sugerowało, że malujące się pod oczami, błękitne żyłki cieni, nie są naturalnym stanem rzeczy. Ciało wciąż nosiło ślady po odsieczy i katowni, jaką urządzili mu w lochach Hogwartu. A blizny po Próbie, wydawały się przy tym zwyczajnie stare. Jak dawno przysięgał?
Wychodził z mieszkania bez pośpiechu. I zdecydowanie, nie na długo. Sam z siebie mógł pozwolić sobie zadowolić się czarna kawą, ale wbijane mu przez siostrę komendy, nawet teraz zaświtały, w otępiałym umyśle. Nim przekroczył próg mieszkania, za trzymał się, marszcząc brwi, które tworzyły teraz ciemną kreskę. O nie. Nie tym razem. Znał Just wystarczająco dobrze, by domyślić się planów, jakie mogła snuć po przebudzeniu. A cicha, wiercąca groźba wyła niebezpieczeństwem - Incarcerare - wypowiedział cicho, przesuwając dłonią przez całe pomieszczenie. Jeśli zdąży wrócić, nim się obudzi, nawet się nie dowie, ale musiał to zrobić.
Trzymał pod pachą pakunek ze złapanymi naprędce słodkimi bułkami i to wtedy dostrzegł bardzo znajomą sówkę, która pikowała w jego stronę wprost z okna i dachu, przy którym znajdowało się mieszkanie Samuela. Cicho zaklął pod nosem już wiedząc, że wszystko się sypnęło. Krótki liścik, nakreślony znajomym pismem, mówił więcej niż wypowiadane zapewne gdzieś dalej, słowa.
Nie biegł jednak, w końcu trafiając na klatkę, potem pod drzwi, które uchylił kolejnym zaklęciem, spodziewając się przynajmniej, lecącej w jego stronę książki. Albo całego ich stosu.
Nie spał, chociaż przymknięte powieki mogły sugerować zgoła coś innego. Nie otwierał oczu nawet wtedy, gdy drobne, przygarniane ramieniem ciało, poruszało się niespokojnie. Było w jego zachowaniu jakieś kłamstwo. Doskonale wiedział, że noc nie przyniesie ukojenia, że nie odegna koszmarów, ani tym bardziej nie odda odrobiny spokoju, którą kiedyś odnajdował. I najdziwniejsze w tym wszystkim, że robił to dla niej. Cień, który zalegał w jej oczach rysował sie wyraźniej, niż deszczowe smugi na szerokich oknach salonu. I nie mógł pozwolić, by uwierzyła, że ta sama ciemność jego pożerała. Że pustka przewiercała na wylot i patrzył, jak trzymana w palcach nadzieja, rozpływa się, jak drogocenna, bo życiodajna woda.
Nie poruszył się nawet wtedy, gdy niespokojna, kobieca sylwetka podniosła się, pozostawiając ledwie chłód, który drażnił skórę. Teraz mógł otworzyć oczy, zobaczyć zgarbioną postać, która przypominała bardziej zagubionego ducha. Odsunął odruch, by podnieść się z łóżka i przygarnąć do siebie jeszcze raz. Nie mógł tego zrobić, nawet jeśli niewidzialne cięcie zaryło szponem gdzieś głęboko w piersi. Była bezpieczna dopóki się nie zbliżył. Brzmiało to żałośnie, ale nie czuł się na siłach, by wdawać się w dyskusje z samym sobą. Potrzebowała opieki, wsparcia, obrony, nawet jeśli tak często odwracała się z buntem w oczach i biegła wprost...w ręce wrogów. A on sam sobie zdawał się spękaną skorupą, która sprowadzała jedynie nieszczęście. Klątwa działała. Jak miał w nią nie wierzyć?
Działał wciąż na dawnych zasadach, nie mógł inaczej. Schować ją przed światem, ukryć przed złem, a jednak zawiódł. Po stokroć winny. Krew barwiła jego dłonie i choćby chciał, nie mógł jej zmyć. Nawet, jeśli widział ją tylko on. Przeklęty. Co jeszcze miał zrobić, by śmierć zechciała przygarnąć w ramiona jego, a nie tych, których miał chronić? Tych, których strata rozlewała się bolesną skargą, której nie mógł wypowiedzieć na głos.
Odetchnął cicho, ledwie słyszalnie, dopiero wtedy, gdy poczuł obok siebie ciepło. Potrzebował go, panicznie wręcz. A zamiast tego planował je od siebie odsunąć. Już? Nie. Ramiona niezależnie od postanowienia wyciągnęły się, przyciągając kobiece ciało bliżej, zamykając w klatce objęcia. Czekał, aż oddech Just uspokoi się, wyrówna, samemu, co jakiś czas odpływając w niespokojne drgnienie snów. Wielu. Budząc się za każdym razem, gdy w cień wdzierał się szkarłat. Poruszył się w końcu, czując jak jedno ramię drętwieje od pozostawania w jednej i tej samej pozycji. Wysunął się ostrożnie z posłania i stanął bosymi stopami na chłodnej, drewnianej podłodze. Było jasno, wystarczająco, by nie poddać się ciężkości, która zalegała w spojrzeniu. A ona spała. W końcu.
Zajęło mu chwilę pozbycie się wczorajszych ubrań, tych samych, które użyczył mu Adrien. Skrawków zmęczenia pozbył się pod silnym strumieniem wody, chociaż przelotne spojrzenie w lustrze sugerowało, że malujące się pod oczami, błękitne żyłki cieni, nie są naturalnym stanem rzeczy. Ciało wciąż nosiło ślady po odsieczy i katowni, jaką urządzili mu w lochach Hogwartu. A blizny po Próbie, wydawały się przy tym zwyczajnie stare. Jak dawno przysięgał?
Wychodził z mieszkania bez pośpiechu. I zdecydowanie, nie na długo. Sam z siebie mógł pozwolić sobie zadowolić się czarna kawą, ale wbijane mu przez siostrę komendy, nawet teraz zaświtały, w otępiałym umyśle. Nim przekroczył próg mieszkania, za trzymał się, marszcząc brwi, które tworzyły teraz ciemną kreskę. O nie. Nie tym razem. Znał Just wystarczająco dobrze, by domyślić się planów, jakie mogła snuć po przebudzeniu. A cicha, wiercąca groźba wyła niebezpieczeństwem - Incarcerare - wypowiedział cicho, przesuwając dłonią przez całe pomieszczenie. Jeśli zdąży wrócić, nim się obudzi, nawet się nie dowie, ale musiał to zrobić.
Trzymał pod pachą pakunek ze złapanymi naprędce słodkimi bułkami i to wtedy dostrzegł bardzo znajomą sówkę, która pikowała w jego stronę wprost z okna i dachu, przy którym znajdowało się mieszkanie Samuela. Cicho zaklął pod nosem już wiedząc, że wszystko się sypnęło. Krótki liścik, nakreślony znajomym pismem, mówił więcej niż wypowiadane zapewne gdzieś dalej, słowa.
Nie biegł jednak, w końcu trafiając na klatkę, potem pod drzwi, które uchylił kolejnym zaklęciem, spodziewając się przynajmniej, lecącej w jego stronę książki. Albo całego ich stosu.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Próbowałam czytać, jednak żadne z słów tomu zaznaczonego czasem i noszącego na sobie ślady użytkowania nie potrafiła wejść mi w umysł na tyle dobrze, bym mogła skupić się i zrozumieć, co czytam. Dlatego odpuściłam sobie, układając dłonie na kolanach starałam się uspokoić i uzbroić w cierpliwość - równie bezskutecznie. W końcu odnalazłam dla siebie zajęcie.
- Reduto. - mamrotałam co chwila kierując dłoń w stronę książki. Musiałam próbować, przecież wiedziałam, czułam, że magia jest we mnie, że krąży w moich żyłach jak życiodajny płyn, a różdżka jest jedynie narzędziem, które miało mi pomagać ją ukierunkować. Wtedy, w wieży, nie udało się, ale cicha myśl, która zaświtała w mojej głowie zdawała się wyznaczać jasną ścieżkę. Jednak uparcie nadal nic się nie działo. Nie czułam ciepła rozchodzącego się po dłoni, a opasłe tomiszcze pozostawało w tym samym stanie co przed chwilą. Zrezygnowana oparłam głowę dłoni, której łokieć wsparłam na udzie i podstawiłam sobie pod nos prawą dłoń lustrując ją ze zmarszczonymi brwiami.
Właśnie w tej pozie zastały mnie uchylane drzwi przed którymi siedziałam. Przeniosłam spojrzenie z dłoni na wejście niebieskie tęczówki zawieszając na stojącym w progu mężczyźnie.
- Zamknąłeś mnie. - zauważyłam lodowato z trzaskiem zamykając otwartą książkę i podnosząc ją, a później siebie. Nadal nie spuszczając z ciebie zimnego, gniewnego ale i zmęczonego spojrzenia. Starłam się panować nad sobą, nad ciałem, ale nie byłam w stanie poradzić nic na to, że drżało ono w złości, a końcówki włosów, krótszych niż zazwyczaj, zamigotały na chwilę ciemnym granatem. Odwróciłam się na bosej pięcie - w końcu ściągnęłam buty nie wybierając się nigdzie - ruszając w kierunku sypialni. Odłożyłam książkę na półkę, słysząc jak podążasz za mną. - Zamknąłeś mnie, Skamander. - powtórzyłam raz jeszcze z wyrzutem, który rysował się na mojej twarzy. Zamknąłeś po tym, jak tydzień spędziłam zamknięta. Zamknąłeś, tak wiem, dla bezpieczeństwa, ale trwoga, która zagnieździła się w moim sercu zdawała się akceptować, przyjmować ale i pomijać ten fakt. - Zamknąłeś jak kanarka w klatce, jak pieprzoną księżniczkę z wieży... - mówiłam dalej, nie krzyczałam, ale głos obejmowało dziwnego rodzaju vibratto, wstrząsające niektórymi zgłoskami w słowach. - Nie zamkniesz mnie, bo ja się nie dam zamknąć. - nie teraz, nie dzisiaj, nie jutro nie nigdy. Przecież wiesz, że nie umiem pozostać w miejscu. Nie potrafię obserwować z boku jak inni poświęcając się. Co miałabym robić w tym czasie? Gotować obiad nie wiedząc, czy będzie miał go kto zjeść? - Jeśli chciałeś... - właśnie, co? Mnie? Przecież nie byłam tego nawet pewna, to ja chciałam ciebie - nie na odwrót. Damy? Powinnam powiedzieć, że mogłeś wziąć jakąś, zamiast dopuszczać mnie tak blisko siebie. Słowa ugrzęzły, bowiem nie wiedziałam co powinnam dalej powiedzieć. Chciałam, ale jeszcze nie w tej chwili, jeszcze nie teraz. Westchnęłam ciężko. - Musimy porozmawiać. Obiecałam powiedzieć ci wszystko. - stwierdziłam więc, ruszając w stronę kuchni, zastanawiając się od czego powinnam zacząć. Dałam sobie chwilę na poskładanie myśli i słów, które zdawało mi się, że składam od dawna. A jednak teraz wydawało mi się, że jedynie pustka odnajduje miejsce w moich myślach. - Usiądź. - poprosiłam na odwracając się w twoją stronę. Czajnik stanął na kuchence pod którą rozpalił się ogień. Wyciągnęłam dwa kubki zasypując je kawą. Oparłam dłonie o blat, czując jak na mnie patrzysz, ale nie potrafiłam jeszcze zacząć. Przymknęłam powieki zatapiając się w labiryncie własnych myśli z których wyrwało mnie ciche pogwizdywanie czajnika. Zalałam kawy, jedną przynosząc i stawiając przed Tobą. Do swojej wróciłam, wskakując na blat i to na nim postanowiłam odnaleźć swoje miejsce, bojąc się że twoja bliskość nie pozwoli mi się skupić i zebrać myśli. Że dojrzę w ciemnym spojrzeniu coś, co pozwoli mi zaniechać ten zamiar. Zmarszczyłam brwi odwracając głowę i spoglądając za okno.
- Pamiętasz jak pod koniec siódmej klasy potraktowałam cię ślimakami? - zapytałam nie uchylając powiek, unosząc na wspomnienie leciutko kącik ust ku górze. - Chyba wtedy wszystko się zaczęło, choć wtedy jeszcze tego nie wiedziałam. - kontynuowałam zdając sobie sprawę, że nie możesz mieć pojęcia o czym mówię. Ale musiałam tak zacząć, musiałam, bo gdybym zaczęła inaczej mogłabym pominąć pewien ważny aspekt całej historii - mojej historii - a przecież miałam przyznać się do wszystkiego, więc nie mogło być już żadnej drogi odwrotu. - Cholernie mnie irytowałeś. - zaśmiałam się cicho, zmęczenie przebijało się przez czysty dźwięk moich słów. Złość zdawała się wyparować. Tak samo jak zdenerwowanie. Otworzyłam powieki trafiając wprost na twoje ciemne tęczówki. Uniosłam dłoń i potarłam kark z zażenowaniem. - Ciężko to jednocześnie poskładać w całość, gdy chronologia choć nie zaburzona, to przed długi czas część była ukryta, ale postaram się. - obiecałam podwijając nogi i oplatając nimi dłonie. Broda odnalazła swoje miejsce na kolanach. - Miałam po szkole wypadek - wiesz który, ten w którym spadłam z miotły. - ten przez który pogłębiła się moja niechęć do wielkich zbiorników wodnych, sprawiając że samo znalezienie się w ich pobliżu paraliżowało mnie permanentnie. Ten, o którym ci opowiadałam. Ten którego nie pamiętałam i w końcu. - On nigdy nie miał miejsca. - wyjaśniłam dostrzegając jak brwi unoszą się w cichym, niewerbalnym geście zapytania. - Nie spadłam z miotły. Rzuciłam się z klifu. Stąd niechęć do zbiorników. - uniosłam dłoń jakby chcąc wstrzymać któreś z jego słów. - byłam pod wpływem klątwy, klątwy Samobójców, Klątwy Zmyślonego przyjaciela. Chwytliwe nazewnictwo. Widziałam marę, a ona przekonywała mnie, że nic w tym świecie nie jest realne, a jedynie prawdziwie prawdziwie mogę się obudzić, umierając. Za pierwszym razem jej uwierzyłam. - przyznałam wzruszając lekko ramionami. Odwracając głowę w bok, znów spoglądając za okno. - Wyparłam to wspomnienie, a to które posiadało w sobie sprawcę mi zabrano. Alex mi pomógł odnaleźć oba. To Mulciber rzucił klątwę. - uniosłam dłoń i potarłam zmarszczony nos jakby przez chwilę się zastanawiając nad tym, co powinnam powiedzieć dalej. I choć zaczęłam już mówić, a słowa zdawały się płynąć w miarę normalnie, to nadal improwizowałam nie bardzo wiedząc, które z faktów powinny pojawić się po których, a które przed nimi. -Mama ukryła to przede mną, dla mojego dobra - wiem, że tak. Ale i tak nie umiem nie mieć o to żalu. - który przecież i tak teraz nie miał już znaczenia, nie żyłam. Nie mogłam złościć się na umarłych, nie miało to żadnego sensu. - Życie jakoś poszło dalej. Dostałam się na staż, poznałam Margaux, a później Alana, my spotkaliśmy się gdy siedziałam w Mungu, a ciebie trzeba było połatać. Pamiętam ten dzień dokładnie. - przyznałam uśmiechając się lekko. - Z Alanem było nam dobrze, ale on kochał inną, ja też oddałam już swoje serce. Byliśmy dobrymi przyjaciółmi, ale średnia była z nas para. - wzruszyłam lekko ramionami. Bennett nie był dla mnie, ale w tamtym czasie potrzebowaliśmy siebie. I, możliwe, że gdyby nie on, nigdy nie uświadomiłabym sobie tego, czego teraz byłam pewna. - I tak znaleźliśmy się tutaj. - przyznałam wypuszczając głośno powietrze. Jak miałam zebrać ostatnie miesiące w kilka zdań, gdy nadal sama we wszystkim się gubiłam. - Ona znowu się pojawiła. Mara, nazywała, nazywa, się Nits, to do niej krzyczałam wtedy w kuchni. - przyznałam przymykając lekko powieki. Do niej, bo nie wierzyłam, że wszystko czego pragnęłam i co dostałam mogło być rzeczywiści prawdą. - Zapytałeś o ślady na plecach, - powinnam się już wtedy domyślić, skoro wiedział o niej. - Poszłam na most, poszłam walczyć ze swoimi słabości, poszłam i spotkałam tam Mulcibera. - przyznałam spokojnie nie otwierając powiek. - mówiłam też o próbie. O tym, że do niej podejdę, mówiłam, ale nie powiedziałam ci że byłam już u Bathildy, to ona uświadomiła mnie, że na noszę na plecach demona. Nie chciałam żebyś wiedział, musiałam poradzić sobie z tym sama. Zresztą... - wzięłam głęboko powietrze, czując jak chcę stchórzyć, poddać się, przecież powiedziałam już większość, czy musiałam mówić wszystko. - unikałam cię, twoja siostra postawiła mi ultimatum, którego nie byłam w stanie spełnić. Wydawało mi się, że nikt się nie domyślił. Ale chyba od zawsze zdradzały mnie włosy. - przymknęłam powieki, nie musiałam się długo skupiać, by odnaleźć właściwy kształt i wzór. - Margaux mówiła, że powinnam, ale ja czułam, tutaj... - dotknęłam dłonią klatki piersiowej. - Ja nie byłam gotowa, ty też nie byłeś - widziałam to dokładnie. Starczała mi twoja obecność. Więc czekałam, czekałam na odpowiedni moment, ale on nigdy nie nadchodził, a wręcz przeciwnie zdawał się za każdym razem coraz gorszy. A ja, wtedy, w wieży, spoglądając w ślepia sasabonsama uświadomiłam sobie... - urwałam na chwilę łapiąc oddech, nawet nie zauważając kiedy zamiast mówić zaczęłam wypluwać słowa jakby bojąc się, że uciekną zanim padną z moich ust. - uświadomiłam sobie, że nie chcę umrzeć nie powiedziawszy ci tego. Tego, że choć próbowałam mocno, to nigdy mu się nie udało. Że choć próbowałam przekonać siebie, to nigdy do końca nie wierzyłam w to, co próbuje sobie wyjaśnić. Tego w końcu... - urwałam czując, jak cichy głoski prosi, bym nie kończyła, jak mówi, że lepiej stchórzyć i zostawić wszystko dla siebie - zostawić wszystko po staremu. Ale przecież nic już nie mogło być jak dawniej. - Tego w końcu, - powtórzyłam raz jeszcze, mocniej, pewniej, postanawiając, że nie zamierzam się wycofać. - że oddałam ci swoje serce. - I tego, że możesz je przyjąć, lub zdeptać - a wybór choć przerażający, należy tylko do ciebie. Uniosłam głowę łapiąc twoje spojrzenie. - Tego w końcu, że kocham tego niereformowalnego kretyna, którym jesteś, Skamander. - wyznałam zamierając. Czekając. Czując jak serce dudni mi w piersi, a włosy ubrane we wzór, twój wzór, zdają się milcząco poświadczać o mówionej prawdzie.
- Reduto. - mamrotałam co chwila kierując dłoń w stronę książki. Musiałam próbować, przecież wiedziałam, czułam, że magia jest we mnie, że krąży w moich żyłach jak życiodajny płyn, a różdżka jest jedynie narzędziem, które miało mi pomagać ją ukierunkować. Wtedy, w wieży, nie udało się, ale cicha myśl, która zaświtała w mojej głowie zdawała się wyznaczać jasną ścieżkę. Jednak uparcie nadal nic się nie działo. Nie czułam ciepła rozchodzącego się po dłoni, a opasłe tomiszcze pozostawało w tym samym stanie co przed chwilą. Zrezygnowana oparłam głowę dłoni, której łokieć wsparłam na udzie i podstawiłam sobie pod nos prawą dłoń lustrując ją ze zmarszczonymi brwiami.
Właśnie w tej pozie zastały mnie uchylane drzwi przed którymi siedziałam. Przeniosłam spojrzenie z dłoni na wejście niebieskie tęczówki zawieszając na stojącym w progu mężczyźnie.
- Zamknąłeś mnie. - zauważyłam lodowato z trzaskiem zamykając otwartą książkę i podnosząc ją, a później siebie. Nadal nie spuszczając z ciebie zimnego, gniewnego ale i zmęczonego spojrzenia. Starłam się panować nad sobą, nad ciałem, ale nie byłam w stanie poradzić nic na to, że drżało ono w złości, a końcówki włosów, krótszych niż zazwyczaj, zamigotały na chwilę ciemnym granatem. Odwróciłam się na bosej pięcie - w końcu ściągnęłam buty nie wybierając się nigdzie - ruszając w kierunku sypialni. Odłożyłam książkę na półkę, słysząc jak podążasz za mną. - Zamknąłeś mnie, Skamander. - powtórzyłam raz jeszcze z wyrzutem, który rysował się na mojej twarzy. Zamknąłeś po tym, jak tydzień spędziłam zamknięta. Zamknąłeś, tak wiem, dla bezpieczeństwa, ale trwoga, która zagnieździła się w moim sercu zdawała się akceptować, przyjmować ale i pomijać ten fakt. - Zamknąłeś jak kanarka w klatce, jak pieprzoną księżniczkę z wieży... - mówiłam dalej, nie krzyczałam, ale głos obejmowało dziwnego rodzaju vibratto, wstrząsające niektórymi zgłoskami w słowach. - Nie zamkniesz mnie, bo ja się nie dam zamknąć. - nie teraz, nie dzisiaj, nie jutro nie nigdy. Przecież wiesz, że nie umiem pozostać w miejscu. Nie potrafię obserwować z boku jak inni poświęcając się. Co miałabym robić w tym czasie? Gotować obiad nie wiedząc, czy będzie miał go kto zjeść? - Jeśli chciałeś... - właśnie, co? Mnie? Przecież nie byłam tego nawet pewna, to ja chciałam ciebie - nie na odwrót. Damy? Powinnam powiedzieć, że mogłeś wziąć jakąś, zamiast dopuszczać mnie tak blisko siebie. Słowa ugrzęzły, bowiem nie wiedziałam co powinnam dalej powiedzieć. Chciałam, ale jeszcze nie w tej chwili, jeszcze nie teraz. Westchnęłam ciężko. - Musimy porozmawiać. Obiecałam powiedzieć ci wszystko. - stwierdziłam więc, ruszając w stronę kuchni, zastanawiając się od czego powinnam zacząć. Dałam sobie chwilę na poskładanie myśli i słów, które zdawało mi się, że składam od dawna. A jednak teraz wydawało mi się, że jedynie pustka odnajduje miejsce w moich myślach. - Usiądź. - poprosiłam na odwracając się w twoją stronę. Czajnik stanął na kuchence pod którą rozpalił się ogień. Wyciągnęłam dwa kubki zasypując je kawą. Oparłam dłonie o blat, czując jak na mnie patrzysz, ale nie potrafiłam jeszcze zacząć. Przymknęłam powieki zatapiając się w labiryncie własnych myśli z których wyrwało mnie ciche pogwizdywanie czajnika. Zalałam kawy, jedną przynosząc i stawiając przed Tobą. Do swojej wróciłam, wskakując na blat i to na nim postanowiłam odnaleźć swoje miejsce, bojąc się że twoja bliskość nie pozwoli mi się skupić i zebrać myśli. Że dojrzę w ciemnym spojrzeniu coś, co pozwoli mi zaniechać ten zamiar. Zmarszczyłam brwi odwracając głowę i spoglądając za okno.
- Pamiętasz jak pod koniec siódmej klasy potraktowałam cię ślimakami? - zapytałam nie uchylając powiek, unosząc na wspomnienie leciutko kącik ust ku górze. - Chyba wtedy wszystko się zaczęło, choć wtedy jeszcze tego nie wiedziałam. - kontynuowałam zdając sobie sprawę, że nie możesz mieć pojęcia o czym mówię. Ale musiałam tak zacząć, musiałam, bo gdybym zaczęła inaczej mogłabym pominąć pewien ważny aspekt całej historii - mojej historii - a przecież miałam przyznać się do wszystkiego, więc nie mogło być już żadnej drogi odwrotu. - Cholernie mnie irytowałeś. - zaśmiałam się cicho, zmęczenie przebijało się przez czysty dźwięk moich słów. Złość zdawała się wyparować. Tak samo jak zdenerwowanie. Otworzyłam powieki trafiając wprost na twoje ciemne tęczówki. Uniosłam dłoń i potarłam kark z zażenowaniem. - Ciężko to jednocześnie poskładać w całość, gdy chronologia choć nie zaburzona, to przed długi czas część była ukryta, ale postaram się. - obiecałam podwijając nogi i oplatając nimi dłonie. Broda odnalazła swoje miejsce na kolanach. - Miałam po szkole wypadek - wiesz który, ten w którym spadłam z miotły. - ten przez który pogłębiła się moja niechęć do wielkich zbiorników wodnych, sprawiając że samo znalezienie się w ich pobliżu paraliżowało mnie permanentnie. Ten, o którym ci opowiadałam. Ten którego nie pamiętałam i w końcu. - On nigdy nie miał miejsca. - wyjaśniłam dostrzegając jak brwi unoszą się w cichym, niewerbalnym geście zapytania. - Nie spadłam z miotły. Rzuciłam się z klifu. Stąd niechęć do zbiorników. - uniosłam dłoń jakby chcąc wstrzymać któreś z jego słów. - byłam pod wpływem klątwy, klątwy Samobójców, Klątwy Zmyślonego przyjaciela. Chwytliwe nazewnictwo. Widziałam marę, a ona przekonywała mnie, że nic w tym świecie nie jest realne, a jedynie prawdziwie prawdziwie mogę się obudzić, umierając. Za pierwszym razem jej uwierzyłam. - przyznałam wzruszając lekko ramionami. Odwracając głowę w bok, znów spoglądając za okno. - Wyparłam to wspomnienie, a to które posiadało w sobie sprawcę mi zabrano. Alex mi pomógł odnaleźć oba. To Mulciber rzucił klątwę. - uniosłam dłoń i potarłam zmarszczony nos jakby przez chwilę się zastanawiając nad tym, co powinnam powiedzieć dalej. I choć zaczęłam już mówić, a słowa zdawały się płynąć w miarę normalnie, to nadal improwizowałam nie bardzo wiedząc, które z faktów powinny pojawić się po których, a które przed nimi. -Mama ukryła to przede mną, dla mojego dobra - wiem, że tak. Ale i tak nie umiem nie mieć o to żalu. - który przecież i tak teraz nie miał już znaczenia, nie żyłam. Nie mogłam złościć się na umarłych, nie miało to żadnego sensu. - Życie jakoś poszło dalej. Dostałam się na staż, poznałam Margaux, a później Alana, my spotkaliśmy się gdy siedziałam w Mungu, a ciebie trzeba było połatać. Pamiętam ten dzień dokładnie. - przyznałam uśmiechając się lekko. - Z Alanem było nam dobrze, ale on kochał inną, ja też oddałam już swoje serce. Byliśmy dobrymi przyjaciółmi, ale średnia była z nas para. - wzruszyłam lekko ramionami. Bennett nie był dla mnie, ale w tamtym czasie potrzebowaliśmy siebie. I, możliwe, że gdyby nie on, nigdy nie uświadomiłabym sobie tego, czego teraz byłam pewna. - I tak znaleźliśmy się tutaj. - przyznałam wypuszczając głośno powietrze. Jak miałam zebrać ostatnie miesiące w kilka zdań, gdy nadal sama we wszystkim się gubiłam. - Ona znowu się pojawiła. Mara, nazywała, nazywa, się Nits, to do niej krzyczałam wtedy w kuchni. - przyznałam przymykając lekko powieki. Do niej, bo nie wierzyłam, że wszystko czego pragnęłam i co dostałam mogło być rzeczywiści prawdą. - Zapytałeś o ślady na plecach, - powinnam się już wtedy domyślić, skoro wiedział o niej. - Poszłam na most, poszłam walczyć ze swoimi słabości, poszłam i spotkałam tam Mulcibera. - przyznałam spokojnie nie otwierając powiek. - mówiłam też o próbie. O tym, że do niej podejdę, mówiłam, ale nie powiedziałam ci że byłam już u Bathildy, to ona uświadomiła mnie, że na noszę na plecach demona. Nie chciałam żebyś wiedział, musiałam poradzić sobie z tym sama. Zresztą... - wzięłam głęboko powietrze, czując jak chcę stchórzyć, poddać się, przecież powiedziałam już większość, czy musiałam mówić wszystko. - unikałam cię, twoja siostra postawiła mi ultimatum, którego nie byłam w stanie spełnić. Wydawało mi się, że nikt się nie domyślił. Ale chyba od zawsze zdradzały mnie włosy. - przymknęłam powieki, nie musiałam się długo skupiać, by odnaleźć właściwy kształt i wzór. - Margaux mówiła, że powinnam, ale ja czułam, tutaj... - dotknęłam dłonią klatki piersiowej. - Ja nie byłam gotowa, ty też nie byłeś - widziałam to dokładnie. Starczała mi twoja obecność. Więc czekałam, czekałam na odpowiedni moment, ale on nigdy nie nadchodził, a wręcz przeciwnie zdawał się za każdym razem coraz gorszy. A ja, wtedy, w wieży, spoglądając w ślepia sasabonsama uświadomiłam sobie... - urwałam na chwilę łapiąc oddech, nawet nie zauważając kiedy zamiast mówić zaczęłam wypluwać słowa jakby bojąc się, że uciekną zanim padną z moich ust. - uświadomiłam sobie, że nie chcę umrzeć nie powiedziawszy ci tego. Tego, że choć próbowałam mocno, to nigdy mu się nie udało. Że choć próbowałam przekonać siebie, to nigdy do końca nie wierzyłam w to, co próbuje sobie wyjaśnić. Tego w końcu... - urwałam czując, jak cichy głoski prosi, bym nie kończyła, jak mówi, że lepiej stchórzyć i zostawić wszystko dla siebie - zostawić wszystko po staremu. Ale przecież nic już nie mogło być jak dawniej. - Tego w końcu, - powtórzyłam raz jeszcze, mocniej, pewniej, postanawiając, że nie zamierzam się wycofać. - że oddałam ci swoje serce. - I tego, że możesz je przyjąć, lub zdeptać - a wybór choć przerażający, należy tylko do ciebie. Uniosłam głowę łapiąc twoje spojrzenie. - Tego w końcu, że kocham tego niereformowalnego kretyna, którym jesteś, Skamander. - wyznałam zamierając. Czekając. Czując jak serce dudni mi w piersi, a włosy ubrane we wzór, twój wzór, zdają się milcząco poświadczać o mówionej prawdzie.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Zapach lukru tak dziwnie kontrastował z wilgocią panująca na klatce. Kroki Samuela roznosiły się echem na schodach, chociaż zdążył sie przekonać, że mieszkanie ograniczało dźwięki dochodzące zza drzwi. Nawet nie zarejestrował, gdy sówka wleciała za nim i tuz przed momentem, w którym pchnął drzwi mieszkania, zwierzęce pazurki wczepiły się w okryty skórzaną kurką, bark aurora. Gdyby ktokolwiek z nielicznych sąsiadów zechciał zauważyć rozgrywająca się scenkę, prawdopodobnie zakrztusiłby się własnym oddechem. Samuel był zmęczony. Piekielnie wręcz, a pozostałości obrażeniach nadal znaczyły cieniami jego oblicze. Co głębsze urazy skrywał pod materiałem, ale nie mówił. W końcu nie mógł, nie w naturze męskiej użalanie się nad losem, nawet jeśli ten musiał zwariować. Ale miał swoje granice. Siła, cierpliwość, wola. Skamanderowa zapalczywość szarpała się w posadach i ciężko było uwierzyć, że za chwilę się nie runie na kolana. A i tak miał wstać. Zawsze. Przysięgał.
Może dlatego, pierwsze słowa, jakie usłyszał, tak bardzo go raziły, wbijając się rosnącą igłą bólu. Zacisną zęby, znacząc wyraźną linię szczęki, nawet pod czarnym zarostem. Nie otworzył ust, odpowiadając tym samym chłodem, którym torpedowały go dwa błękity kobiecych źrenic. Ciemność, która przedzierała się pustką przez jego pierś, uderzyła na nowo, ale milczał. Granice chybotały się, poruszane kolejnymi, powtórzonymi gniewnie słowami. Winy szukała w jego działaniu, za każdym razem robiąc coś odwrotnego, o co ją prosił. Nie dostrzegając? Nie mogąc dostrzec, że się o nią zwyczajnie troszczył, że bez końca będzie już widział obraz jej ciała, rozwleczonego na podłodze, ciągniętego przez diabła?
Sztywno przekroczył próg własnego mieszkania, zamykajac za sobą drzwi i czując się - po raz pierwszy od dawna - jakby nie należało już do niego, jakby wchodził nie na swój teren, nie do pieczołowicie organizowanego azylu. Coś burzyło się i opadało, załamując obraz, jaki widział i jaki rozumiał. A właściwie, nie rozumiał. Tkwił w bolesnym zawieszeniu, gubiąc się w tym czego chciał, a czego nie powinien. Pożerany w wewnętrznej batalii, przypominał spękana skorupę, wrak statku, który uderzył w skały. Z ciężarem kłamstw, śmierci, odpowiedzialności na barkach i przekleństwem próby oplatającym wszystko - dziś, tak wyraźnie, wyjąc słowami, które na zawsze miały naznaczyć jego jestestwo. Płacił wysoką cenę, ale przyjął ją. I nie mógł nawet wytłumaczyć swego postępowania.
- Domyślam się, że innych opcji nie dopuszczasz? Że miałem do tego pieprzone prawo? - natężenie głosu przybrało na sile, ale opadło, wraz z dłońmi, które zacisnął i rozluźnił. Miał ochotę wyjść, otworzyć drzwi i powiedzieć, że jest wolna. A jeden raz, gdy się bał, gdy sam przed sobą przyznawał do strachu o nią, musiała rzucić w niego, jak uderzeniem w policzek.
Rzuciła na stół zakupy, które wydawały mu się teraz tak głupie, że nie wiedział, czy po prostu nie cisnąc nimi przez okno. Filozof zdążył szarpnąć się i prawdopodobnie wyczuwając burzę, wyleciał przez to samo okno, który wypuściła go Just - Nie mam zamiaru, obiecuję solennie nigdy więcej tego nie robić - nie troszczyć się? czy nie zamykać? czy bać się o ciebie? Przyjaciółka. Znał ją tyle lat i oboje akcentowali porozumienie, jakie wypracowali. Skrzydłowa. Czemu wiec miał wrażenie, że wszystko na nowo wywracało się? Czy jego głupia próba przekroczenia ustalonych granic, miała nieść za sobą jakieś konsekwencje? Wycofał się, bardzo szybko, widząc reakcję, jaką otrzymał. Co znowu, do cholery, robił nie tak? Ciche, gardłowe warknięcie zgniótł w ustach, odwracając się od kobiety i nachylając się nad parapetem. Złapał w palce papierosy i nie odwracając się do kobiety, odpalił zapalniczką, którą gniewnie wyciągnął z kieszeni kurtki.
Musimy porozmawiać. Głos dobiega go zza pleców, ale Samuel nie planował się odwracać. Słyszał, jak Just wraca do kuchni, jak sięga obok po czajnik, jak nastawia wodę. Usiądź. Nie chciał siadać. Dym wciągał głębokimi haustami, próbując przypomnieć sobie, jaką zbawienną właściwość miała nikotyna. Dopiero po chwili odwrócił się, dociskając wcześniej dogasającego peta w popielniczce. Usiadł ciężko na jednym z odsuniętych krzeseł, dopiero wtedy wbijając wzrok w odwróconą sylwetkę. Coś się w nim rozpadło. Znowu, dostrzegając powody, dla których machnął ją w mieszkaniu. Uniósł się niepotrzebnym gniewem, ale miał zwyczajnie dosyć. Rzucanej w niego, kolejnej winy, której nie miał siły nosić. Chwila jednak wystarczyła, by gniewna emocja opadła, na powrót czując bolesna pustkę. I troskę. Nie chciał jej zostawić. Nie mógł pozwolić, by znowu stała się jej krzywda. Wystarczająco wiele jej otrzymała. I to on musiał odsunąć swoje, by unieść ją z kolan.
- Mhm - potwierdził mruknięciem wspomnienie, które nigdy nie należało do przyjemnych. Znowu, nie rozumiał, czemu przywoływała, akurat ten obraz, ale nie zadał pytania, czekając na kontynuację - Nie tylko ciebie - z trudem wracał do lat szkolnych, te zacierały się i prześwietlały, tworząc nieskładną mozaikę wrażeń. Zmarszczył brwi, nadal nie odnajdując sensu wypowiadanych przez ratowniczkę słów. Nawet on przyznawał, że był zwyczajnie debilem. Co prawda o mężnym sercu, ale o głowie lekkoducha, który nie zważał na konsekwencje. Prawdopodobnie współczesność odbijała się za tamte lata z nawiązką - Wiem - kolejna, lakoniczna odpowiedź, ale bez szukał znaczenia rozmowy, które mu umykało. W głowie zawirowało, gdy w końcu usłyszał prawdę - Co? Jak to? - mars na czole pogłębił się, a jakaś bolesna zadra odsłoniła się. Z każdym, wypowiadanym słowem, napięcie wzmagało się, a gniewna emocja, którą - zdawało się - zdążył zażegnać, rozogniła się na nowo - Mulciber, ta podła gnida... - zdusił cisnące się na usta przekleństwa, ale zerwał się z miejsca nie będąc pewnym, czy chce za chwilę wybiec i dorwać tego szczura na miejscu, czy też przygarnąć do siebie drobną sylwetkę Just - zabiję go - wysyczał przez zaciśnięte zęby, przekręcił się w miejscu i opadł na siedzenie ponownie, rozumiejąc, chociaż nieprzytomnie, że nie był to koniec opowieści - Czemu ty? - uniósł spojrzenie, szukając twarzy Just. I czemu zawsze upierała się, by stawać naprzeciw kogoś silniejszego? Była silna, silniejsza niż zapewne wierzyła, ale musiała rozumieć z kim...z jaką gnidą sie mierzy. Tak?
Przetarł dłonią twarz, zatrzymując palce na dłużej na własnym obliczu. Dopiero potem, wpatrując się w kuchenną podłogę słuchał padających dalej słów. I z każdym kolejnym, nie rozumiał więcej. Czemu teraz? Chaos aż wył w jego głowie - Nits? - jak echo powtórzył, zbyt dobrze pamiętając okoliczności zdarzenia. Jego głupoty. Natłok informacji sprawiał, że nie bardzo wiedział o co i jak pytać, czując się bardziej jak worek bokserski, przyjmując na siebie chaos przekazywanej wiedzy.
Oparł łokcie na stole i przez krótkich kilka momentów, po prostu opierał czoło o wyciągnięte dłonie. Podniósł się, gdy łagodny głos przerwał, niemal wyczuwając pojawiający się na jej ustach uśmiech. Nie odpowiedział jej tym samym, ale utkwił ciemnookie spojrzenie prosto w jej oczach. Czemu mówiła o Alanie? Pamiętał go, ale znajomość była na tyle lekka, że nigdy nie przywiązywał większej wagi do jego osoby.
Bathilda była mądra. I jakoś dziwnie miał ochotę uśmiechnąć się do wypowiedzianych słów. Jego nie chciała słuchać. Czy kiedykolwiek to zrobiła? Ale z autorytetem Profesor nie mogła się sprzeczać - Miała rację - odpowiedział po dłuższym milczeniu, ciszej niż się spodziewał, ale bez wyrzutu, który sądził, że będzie czuł - Moja siostra? Co ona miała wspólnego z...tym wszystkim co mówisz? - pokręcił głową, uniósł głowę, a dłonie ułożył na udach - Twoje włosy?... - brew drgała mu nieznacznie, nie odnajdując jakiegokolwiek sensu. O czym mówiła? o próbie? o klątwie? Dostał tak potężną dawkę informacji i wrażeń, że nie potrafił skupić się na żadnej, przeskakując na kolejne, jak płomień w kominku - Co powinnaś powiedzieć?...Just, możesz wytłumaczyć, bo autentycznie gubię się w całej opowieści - wstał w końcu z miejsca, pokonując dzielącą ich odległość. Nie zatrzymał się blisko, ale miał dosyć czekania. Zaplótł ramiona przed sobą, po prostu patrząc na siedząca przed nim kobietę. I właściwie, zrobił najgłupsza rzecz, jaką mógłby zrobić. Poczuł się tak, jakby ktoś go uderzył, chociaż nie miało nic wspólnego z fizyczną stroną bólu.
...kocham tego niereformowalnego kretyna, którym jesteś, Skamander
Nie był pewien, czy to czas zwolnił, czy rzeczywistość, niby kolejne klatki filmu, zatrzymały obraz dwóch postaci w małej kuchni i...co jeszcze? Serce (którego przecież nie miał) prawdopodobnie wywróciło się kilkukrotnie, odstawiając dziwaczna kawalkadę nierównych dudnień. Umysł opustoszał, a Samuel, rzeczywiście, jak ostatni kretyn, po prostu na nią patrzył. Nie wierzył, a może nie był pewien, czy świat nie kpił z niego. Ale nic nie rozproszyło się w sennej wizji, wciąż czekając na samuelową reakcję.
- Just - imię padło cicho, jakoś krzywo z niejasną, rosnącą w gardle gulą i egoistycznym pragnieniem, które przecież musiał stłumić - nie powinnaś - dwa kolejne wyrazy i nieruchomo utkwione w błękicie oczy. Przecież chciał, przecież próbował. A teraz, gdy rzucił wszystko, odsunął...teraz rzeczywistość kpiła z niego. Nie sądził, nie wierzył by takiej reakcji sie spodziewała. Czy spodziewała się czegokolwiek? Znała go długo i zdawałoby się, że znała go dobrze. A jednak i ona uwierzyła w kłamstwo, które wmawiał wszystkich od bitych sześciu lat. Ze lekkoduch, uczuciowy kretyn, jakim był w szkole, nadal nim rządzi. Bawidamek. Czy nie tak mówiła o nim Mathilda?
Poruszył się w końcu, odwracając na moment, by pokonać w kilku krokach odległość od uchylonego okna. Słyszał przecież już podobne wyznania. Jak wiele razy? Nieważne. Ten jeden raz był inny. Walczył z pragnieniem, po prostu rzucenia wszystkiego i objęcia jej, pocałowania. A mimo to stał pod oknem, sięgnął po kolejnego papierosa, ale nie odpalił go, odwracając się do kobiety - Chciałbym ci kogoś przedstawić - powoli wsunął papieros do ust, odpalił go wolno i zaciągając się, zmierzył na nowo z własnym strachem, co właściwie miał ujrzeć w twarzy kobiety, która go kochała - Proszę - dodał jeszcze, nie pamiętając, kiedy była tak bardzo poważny i tak bardzo odsłonięty z myślą, która opadła mu na barki przeszłością. mechanicznie sięgnął do pierścienia zawieszonego na rzemyku i pustki obok. Obrączka, którą oddał na Próbie. Pozwolił przecież jej odejść, ale nie potrafił po prostu zapomnieć. I przyznać się, że wciąż ją kochał. A swoje serce pogrzebał. Razem z nią. Z Gabrielle. Nawet ona to mówiła, upiór, który nawiedził go. Nigdy więcej nie miał kochać. Tak brzmiało przekleństwo. I w końcu musiał w to uwierzyć - Pojedziemy motorem.
Może dlatego, pierwsze słowa, jakie usłyszał, tak bardzo go raziły, wbijając się rosnącą igłą bólu. Zacisną zęby, znacząc wyraźną linię szczęki, nawet pod czarnym zarostem. Nie otworzył ust, odpowiadając tym samym chłodem, którym torpedowały go dwa błękity kobiecych źrenic. Ciemność, która przedzierała się pustką przez jego pierś, uderzyła na nowo, ale milczał. Granice chybotały się, poruszane kolejnymi, powtórzonymi gniewnie słowami. Winy szukała w jego działaniu, za każdym razem robiąc coś odwrotnego, o co ją prosił. Nie dostrzegając? Nie mogąc dostrzec, że się o nią zwyczajnie troszczył, że bez końca będzie już widział obraz jej ciała, rozwleczonego na podłodze, ciągniętego przez diabła?
Sztywno przekroczył próg własnego mieszkania, zamykajac za sobą drzwi i czując się - po raz pierwszy od dawna - jakby nie należało już do niego, jakby wchodził nie na swój teren, nie do pieczołowicie organizowanego azylu. Coś burzyło się i opadało, załamując obraz, jaki widział i jaki rozumiał. A właściwie, nie rozumiał. Tkwił w bolesnym zawieszeniu, gubiąc się w tym czego chciał, a czego nie powinien. Pożerany w wewnętrznej batalii, przypominał spękana skorupę, wrak statku, który uderzył w skały. Z ciężarem kłamstw, śmierci, odpowiedzialności na barkach i przekleństwem próby oplatającym wszystko - dziś, tak wyraźnie, wyjąc słowami, które na zawsze miały naznaczyć jego jestestwo. Płacił wysoką cenę, ale przyjął ją. I nie mógł nawet wytłumaczyć swego postępowania.
- Domyślam się, że innych opcji nie dopuszczasz? Że miałem do tego pieprzone prawo? - natężenie głosu przybrało na sile, ale opadło, wraz z dłońmi, które zacisnął i rozluźnił. Miał ochotę wyjść, otworzyć drzwi i powiedzieć, że jest wolna. A jeden raz, gdy się bał, gdy sam przed sobą przyznawał do strachu o nią, musiała rzucić w niego, jak uderzeniem w policzek.
Rzuciła na stół zakupy, które wydawały mu się teraz tak głupie, że nie wiedział, czy po prostu nie cisnąc nimi przez okno. Filozof zdążył szarpnąć się i prawdopodobnie wyczuwając burzę, wyleciał przez to samo okno, który wypuściła go Just - Nie mam zamiaru, obiecuję solennie nigdy więcej tego nie robić - nie troszczyć się? czy nie zamykać? czy bać się o ciebie? Przyjaciółka. Znał ją tyle lat i oboje akcentowali porozumienie, jakie wypracowali. Skrzydłowa. Czemu wiec miał wrażenie, że wszystko na nowo wywracało się? Czy jego głupia próba przekroczenia ustalonych granic, miała nieść za sobą jakieś konsekwencje? Wycofał się, bardzo szybko, widząc reakcję, jaką otrzymał. Co znowu, do cholery, robił nie tak? Ciche, gardłowe warknięcie zgniótł w ustach, odwracając się od kobiety i nachylając się nad parapetem. Złapał w palce papierosy i nie odwracając się do kobiety, odpalił zapalniczką, którą gniewnie wyciągnął z kieszeni kurtki.
Musimy porozmawiać. Głos dobiega go zza pleców, ale Samuel nie planował się odwracać. Słyszał, jak Just wraca do kuchni, jak sięga obok po czajnik, jak nastawia wodę. Usiądź. Nie chciał siadać. Dym wciągał głębokimi haustami, próbując przypomnieć sobie, jaką zbawienną właściwość miała nikotyna. Dopiero po chwili odwrócił się, dociskając wcześniej dogasającego peta w popielniczce. Usiadł ciężko na jednym z odsuniętych krzeseł, dopiero wtedy wbijając wzrok w odwróconą sylwetkę. Coś się w nim rozpadło. Znowu, dostrzegając powody, dla których machnął ją w mieszkaniu. Uniósł się niepotrzebnym gniewem, ale miał zwyczajnie dosyć. Rzucanej w niego, kolejnej winy, której nie miał siły nosić. Chwila jednak wystarczyła, by gniewna emocja opadła, na powrót czując bolesna pustkę. I troskę. Nie chciał jej zostawić. Nie mógł pozwolić, by znowu stała się jej krzywda. Wystarczająco wiele jej otrzymała. I to on musiał odsunąć swoje, by unieść ją z kolan.
- Mhm - potwierdził mruknięciem wspomnienie, które nigdy nie należało do przyjemnych. Znowu, nie rozumiał, czemu przywoływała, akurat ten obraz, ale nie zadał pytania, czekając na kontynuację - Nie tylko ciebie - z trudem wracał do lat szkolnych, te zacierały się i prześwietlały, tworząc nieskładną mozaikę wrażeń. Zmarszczył brwi, nadal nie odnajdując sensu wypowiadanych przez ratowniczkę słów. Nawet on przyznawał, że był zwyczajnie debilem. Co prawda o mężnym sercu, ale o głowie lekkoducha, który nie zważał na konsekwencje. Prawdopodobnie współczesność odbijała się za tamte lata z nawiązką - Wiem - kolejna, lakoniczna odpowiedź, ale bez szukał znaczenia rozmowy, które mu umykało. W głowie zawirowało, gdy w końcu usłyszał prawdę - Co? Jak to? - mars na czole pogłębił się, a jakaś bolesna zadra odsłoniła się. Z każdym, wypowiadanym słowem, napięcie wzmagało się, a gniewna emocja, którą - zdawało się - zdążył zażegnać, rozogniła się na nowo - Mulciber, ta podła gnida... - zdusił cisnące się na usta przekleństwa, ale zerwał się z miejsca nie będąc pewnym, czy chce za chwilę wybiec i dorwać tego szczura na miejscu, czy też przygarnąć do siebie drobną sylwetkę Just - zabiję go - wysyczał przez zaciśnięte zęby, przekręcił się w miejscu i opadł na siedzenie ponownie, rozumiejąc, chociaż nieprzytomnie, że nie był to koniec opowieści - Czemu ty? - uniósł spojrzenie, szukając twarzy Just. I czemu zawsze upierała się, by stawać naprzeciw kogoś silniejszego? Była silna, silniejsza niż zapewne wierzyła, ale musiała rozumieć z kim...z jaką gnidą sie mierzy. Tak?
Przetarł dłonią twarz, zatrzymując palce na dłużej na własnym obliczu. Dopiero potem, wpatrując się w kuchenną podłogę słuchał padających dalej słów. I z każdym kolejnym, nie rozumiał więcej. Czemu teraz? Chaos aż wył w jego głowie - Nits? - jak echo powtórzył, zbyt dobrze pamiętając okoliczności zdarzenia. Jego głupoty. Natłok informacji sprawiał, że nie bardzo wiedział o co i jak pytać, czując się bardziej jak worek bokserski, przyjmując na siebie chaos przekazywanej wiedzy.
Oparł łokcie na stole i przez krótkich kilka momentów, po prostu opierał czoło o wyciągnięte dłonie. Podniósł się, gdy łagodny głos przerwał, niemal wyczuwając pojawiający się na jej ustach uśmiech. Nie odpowiedział jej tym samym, ale utkwił ciemnookie spojrzenie prosto w jej oczach. Czemu mówiła o Alanie? Pamiętał go, ale znajomość była na tyle lekka, że nigdy nie przywiązywał większej wagi do jego osoby.
Bathilda była mądra. I jakoś dziwnie miał ochotę uśmiechnąć się do wypowiedzianych słów. Jego nie chciała słuchać. Czy kiedykolwiek to zrobiła? Ale z autorytetem Profesor nie mogła się sprzeczać - Miała rację - odpowiedział po dłuższym milczeniu, ciszej niż się spodziewał, ale bez wyrzutu, który sądził, że będzie czuł - Moja siostra? Co ona miała wspólnego z...tym wszystkim co mówisz? - pokręcił głową, uniósł głowę, a dłonie ułożył na udach - Twoje włosy?... - brew drgała mu nieznacznie, nie odnajdując jakiegokolwiek sensu. O czym mówiła? o próbie? o klątwie? Dostał tak potężną dawkę informacji i wrażeń, że nie potrafił skupić się na żadnej, przeskakując na kolejne, jak płomień w kominku - Co powinnaś powiedzieć?...Just, możesz wytłumaczyć, bo autentycznie gubię się w całej opowieści - wstał w końcu z miejsca, pokonując dzielącą ich odległość. Nie zatrzymał się blisko, ale miał dosyć czekania. Zaplótł ramiona przed sobą, po prostu patrząc na siedząca przed nim kobietę. I właściwie, zrobił najgłupsza rzecz, jaką mógłby zrobić. Poczuł się tak, jakby ktoś go uderzył, chociaż nie miało nic wspólnego z fizyczną stroną bólu.
...kocham tego niereformowalnego kretyna, którym jesteś, Skamander
Nie był pewien, czy to czas zwolnił, czy rzeczywistość, niby kolejne klatki filmu, zatrzymały obraz dwóch postaci w małej kuchni i...co jeszcze? Serce (którego przecież nie miał) prawdopodobnie wywróciło się kilkukrotnie, odstawiając dziwaczna kawalkadę nierównych dudnień. Umysł opustoszał, a Samuel, rzeczywiście, jak ostatni kretyn, po prostu na nią patrzył. Nie wierzył, a może nie był pewien, czy świat nie kpił z niego. Ale nic nie rozproszyło się w sennej wizji, wciąż czekając na samuelową reakcję.
- Just - imię padło cicho, jakoś krzywo z niejasną, rosnącą w gardle gulą i egoistycznym pragnieniem, które przecież musiał stłumić - nie powinnaś - dwa kolejne wyrazy i nieruchomo utkwione w błękicie oczy. Przecież chciał, przecież próbował. A teraz, gdy rzucił wszystko, odsunął...teraz rzeczywistość kpiła z niego. Nie sądził, nie wierzył by takiej reakcji sie spodziewała. Czy spodziewała się czegokolwiek? Znała go długo i zdawałoby się, że znała go dobrze. A jednak i ona uwierzyła w kłamstwo, które wmawiał wszystkich od bitych sześciu lat. Ze lekkoduch, uczuciowy kretyn, jakim był w szkole, nadal nim rządzi. Bawidamek. Czy nie tak mówiła o nim Mathilda?
Poruszył się w końcu, odwracając na moment, by pokonać w kilku krokach odległość od uchylonego okna. Słyszał przecież już podobne wyznania. Jak wiele razy? Nieważne. Ten jeden raz był inny. Walczył z pragnieniem, po prostu rzucenia wszystkiego i objęcia jej, pocałowania. A mimo to stał pod oknem, sięgnął po kolejnego papierosa, ale nie odpalił go, odwracając się do kobiety - Chciałbym ci kogoś przedstawić - powoli wsunął papieros do ust, odpalił go wolno i zaciągając się, zmierzył na nowo z własnym strachem, co właściwie miał ujrzeć w twarzy kobiety, która go kochała - Proszę - dodał jeszcze, nie pamiętając, kiedy była tak bardzo poważny i tak bardzo odsłonięty z myślą, która opadła mu na barki przeszłością. mechanicznie sięgnął do pierścienia zawieszonego na rzemyku i pustki obok. Obrączka, którą oddał na Próbie. Pozwolił przecież jej odejść, ale nie potrafił po prostu zapomnieć. I przyznać się, że wciąż ją kochał. A swoje serce pogrzebał. Razem z nią. Z Gabrielle. Nawet ona to mówiła, upiór, który nawiedził go. Nigdy więcej nie miał kochać. Tak brzmiało przekleństwo. I w końcu musiał w to uwierzyć - Pojedziemy motorem.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Salon z sypialnią
Szybka odpowiedź