Kuchnia
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Kuchnia
Kuchnia w całym mieszkaniu wydaje się po prostu...pusta. Może wynika to z faktu, że wszelkie posiłki właściciel jada w innych miejscach, a wszystkie konieczne przybory kurzą się w szafkach. To co można zawsze tutaj znaleźć to kawa, a jedyną sensową potrawą, jaką w ogóle potrafi tutaj przygotować - to jajecznica. Nie żeby mu się za często zdarzało.
Na to pomieszczenie nałożone jest zaklęcia Muffliato, Cave Inimicum.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Ostatnio zmieniony przez Samuel Skamander dnia 02.09.17 18:29, w całości zmieniany 1 raz
Przyzwyczaił się, że dla większości aurorów praca - równała się z życiem. Dosłownie. To, czym zajmowali się za dnia (lub nocnej warty), przekładali na swój wolny czas, który momentami nie przypominał czegokolwiek, co można było nazwać "wolnym". Doskonale zdawała sobie z tego sprawę Lizzy, a Skamander nie był wyjątkiem. Ale nie próbował znajdować wytłumaczenia. Sam wybrał drogę aurora i absolutnie nie planował jej zmieniać - Nie miałaś na kim ostrzyć zębów? - zaczął rozbawiony - a urzędniczki...cóż, widocznie nikt się do nich więcej nie uśmiecha - wzruszył ramieniem, jakby była to najbardziej oczywista rzecz. Niektórym kobietom rzeczywiście brakowało zainteresowania. Lizzy o takowe martwić się nie musiała. W szkole, była pierwszą, która zatrzymała Samuela na dłużej.
- To zależy, co na tym Sylwestrze robisz. I nie mam na myśli alkoholu - skrzywił się lekko, ale odwrócił głowę, skupiając się na zalewaniu herbaty. Nie miał ochoty ciągnąć tematu, który wciąż rysował mu się irytująca nutą wspomnień - Ty też znasz to długoletnie doświadczenie - słowa przyobleczone w uszczypliwość, szybko zniknęły, gdy chwile przemykały przez palce, sięgając tematu, który sprowadził ich oboje do spotkania. Mimo, że właściwie codziennie widywali się w pracy, nie pamiętał kiedy ostatnio rozmawiali bardziej prywatnie. uwagi kierowane do siebie na korytarzach Ministerstwa, czy podczas misji odrywał obraz Elizabeth, jaki zdążył poznać przez czas w Hogwarcie. I nie mógł się powstrzymać przed ulotnym uśmiechem, gdy wspominał ich...burzliwe spotkania. I tak ciche spotkanie. Zupełnie, jakby przypadkiem ominęli jakiś tajfun. Może dlatego zbyt długo utkwił wzrok w kobiecych źrenicach?
- A to tylko wierzchołek góry lodowej - potwierdził, zaciskając odrobinę mocniej swój kubek. Pamiętał, że sam czuł się nieco zbity z tropu, gdy opowiadała mu o wszystkim Dorea. A dziś - wszystko wydawało się jeszcze bardziej skomplikowane i nawarstwione powodami - W dużej mierze, ale... nie tylko - imię hogwarckiego dyrektora wibrowało w jego uszach i przynosiło ze sobą niejasne poczucie odległego niebezpieczeństwa.
- Wiem, dlatego o tym ci mówię, dlatego chciałem zaproponować ci miejsce wśród osób, które myślą i wierzą podobnie. Zanim jednak dokończę... - przechylił głowę na bok, przyglądając się uważniej kobiecej twarzy - ..nie miałaś ostatnio żadnych dziwnych snów? Żadnych..magicznych stworzeń? pieśni? - i chociaż był pewien, że na piórku pojawiło się dokładnie imię i nazwisko jego dawnej dziewczyny, to - musiała potwierdzić. Nie mógł mieć pewności, co dokładnie mogło śnić się Lizzy, ale sen był podstawą i zapewnieniem, że wybór był trafny, a feniksowe piórko czekało na właścicielkę.
- To zależy, co na tym Sylwestrze robisz. I nie mam na myśli alkoholu - skrzywił się lekko, ale odwrócił głowę, skupiając się na zalewaniu herbaty. Nie miał ochoty ciągnąć tematu, który wciąż rysował mu się irytująca nutą wspomnień - Ty też znasz to długoletnie doświadczenie - słowa przyobleczone w uszczypliwość, szybko zniknęły, gdy chwile przemykały przez palce, sięgając tematu, który sprowadził ich oboje do spotkania. Mimo, że właściwie codziennie widywali się w pracy, nie pamiętał kiedy ostatnio rozmawiali bardziej prywatnie. uwagi kierowane do siebie na korytarzach Ministerstwa, czy podczas misji odrywał obraz Elizabeth, jaki zdążył poznać przez czas w Hogwarcie. I nie mógł się powstrzymać przed ulotnym uśmiechem, gdy wspominał ich...burzliwe spotkania. I tak ciche spotkanie. Zupełnie, jakby przypadkiem ominęli jakiś tajfun. Może dlatego zbyt długo utkwił wzrok w kobiecych źrenicach?
- A to tylko wierzchołek góry lodowej - potwierdził, zaciskając odrobinę mocniej swój kubek. Pamiętał, że sam czuł się nieco zbity z tropu, gdy opowiadała mu o wszystkim Dorea. A dziś - wszystko wydawało się jeszcze bardziej skomplikowane i nawarstwione powodami - W dużej mierze, ale... nie tylko - imię hogwarckiego dyrektora wibrowało w jego uszach i przynosiło ze sobą niejasne poczucie odległego niebezpieczeństwa.
- Wiem, dlatego o tym ci mówię, dlatego chciałem zaproponować ci miejsce wśród osób, które myślą i wierzą podobnie. Zanim jednak dokończę... - przechylił głowę na bok, przyglądając się uważniej kobiecej twarzy - ..nie miałaś ostatnio żadnych dziwnych snów? Żadnych..magicznych stworzeń? pieśni? - i chociaż był pewien, że na piórku pojawiło się dokładnie imię i nazwisko jego dawnej dziewczyny, to - musiała potwierdzić. Nie mógł mieć pewności, co dokładnie mogło śnić się Lizzy, ale sen był podstawą i zapewnieniem, że wybór był trafny, a feniksowe piórko czekało na właścicielkę.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Czasem wydawało się jej, że wykonuje syzyfową prace. Za każdym razem jak udało im się złapać przestępcę pojawiał się następny. Czasami nigdy nie odnajdywali winnych, a sprawa na zawsze pozostawała nierozwiązana. W tym świecie było tyle zła, że nie było możliwości jego wyeliminowania, więc pozostało im tylko walczyć. Każda uratowana przez nich osoba była warta poświęcenia. Aurorzy często żyli swoją pracą, bo czuli, że robią coś ważnego i istotnego. Sama Elizabeth nie mogła czasem po powrocie do domu zapomnieć o pracy, bo była ona pochłaniająca.
- A może zatęskniłam po prostu za twoją wspaniałą osobą?- zapytała ironicznie grają w jego grę. Musiała przyznać, że trochę jej go brakowało – jeśli z daną osobą spędza się tak dużo czasu to jej brak jest zauważalny. – Dziwisz się? Gdy idę do nich w sprawach służbowych zawsze są nieprzyjemne jakby ktoś im za to płacił. – poskarżyła się marszcząc brwi. Wiedziała, że o żadnej z nich Samuel nie myśli poważnie (ku ich rozczarowaniu), ale zabawne było obserwować ich interakcje. Domyślała się co te kobiety mogą widzieć w Skamanderze, przecież sama była z nim kiedyś związana. Tylko że Lizzy serce szybciej biło do nastoletniego Gryfona, który zaciągał się swoim pierwszym papierosem w życiu. Przez tyle lat znajomości była świadkiem jego dorastania i zmian jakie w nim zachodziły. Był teraz mężczyzną, w którym czasem jeszcze dostrzegała jego o dziesięć lat młodszą wersje, ale do dzisiaj nie potrafiła powiedzieć, którą wolała. Zbyt bardzo lubiła również mężczyznę jakim się stał, by móc wybrać. Byli wtedy tak różni i ich uczucia się zmieniły – były obecnie bardziej trwałe i mniej porywcze, a i na pewno bardziej dojrzałe.
- Co chcesz przez to powiedzieć? Co ty wiesz Samuel? – zapytała patrząc na niego niepewnie szukając w jego twarzy odpowiedzi na jej wątpliwości. Po jej zrelaksowanej postawie nie została już ani śladu. Jej ciało została postawione do gotowości, gdyż czuła, że to co teraz może usłyszeć jest bardzo ważne. Czy ta wiedza jaką posiada ma związek z jego nieobecnością? Czy ukrywał coś przed nią? Tyle pytań, a jedyna możliwość to poczekać na jego słowa. Była cierpliwa, ale w tym momencie miała ochotę na niego krzyknąć, by się pośpieszył.
- Tak, kilka dni temu. Nie zrozumiałam tego snu, ale pamiętam śpiew feniksa. Ty też miałeś ten sen? I co w tym wszystkich chodzi? Odpowiedz mi na te pytania. – zażądała patrząc na niego ostro. Nie odejdzie z tego mieszkania bez odpowiedzi, nie mógł się nią tak bawić i zostawić z niczym.
- A może zatęskniłam po prostu za twoją wspaniałą osobą?- zapytała ironicznie grają w jego grę. Musiała przyznać, że trochę jej go brakowało – jeśli z daną osobą spędza się tak dużo czasu to jej brak jest zauważalny. – Dziwisz się? Gdy idę do nich w sprawach służbowych zawsze są nieprzyjemne jakby ktoś im za to płacił. – poskarżyła się marszcząc brwi. Wiedziała, że o żadnej z nich Samuel nie myśli poważnie (ku ich rozczarowaniu), ale zabawne było obserwować ich interakcje. Domyślała się co te kobiety mogą widzieć w Skamanderze, przecież sama była z nim kiedyś związana. Tylko że Lizzy serce szybciej biło do nastoletniego Gryfona, który zaciągał się swoim pierwszym papierosem w życiu. Przez tyle lat znajomości była świadkiem jego dorastania i zmian jakie w nim zachodziły. Był teraz mężczyzną, w którym czasem jeszcze dostrzegała jego o dziesięć lat młodszą wersje, ale do dzisiaj nie potrafiła powiedzieć, którą wolała. Zbyt bardzo lubiła również mężczyznę jakim się stał, by móc wybrać. Byli wtedy tak różni i ich uczucia się zmieniły – były obecnie bardziej trwałe i mniej porywcze, a i na pewno bardziej dojrzałe.
- Co chcesz przez to powiedzieć? Co ty wiesz Samuel? – zapytała patrząc na niego niepewnie szukając w jego twarzy odpowiedzi na jej wątpliwości. Po jej zrelaksowanej postawie nie została już ani śladu. Jej ciało została postawione do gotowości, gdyż czuła, że to co teraz może usłyszeć jest bardzo ważne. Czy ta wiedza jaką posiada ma związek z jego nieobecnością? Czy ukrywał coś przed nią? Tyle pytań, a jedyna możliwość to poczekać na jego słowa. Była cierpliwa, ale w tym momencie miała ochotę na niego krzyknąć, by się pośpieszył.
- Tak, kilka dni temu. Nie zrozumiałam tego snu, ale pamiętam śpiew feniksa. Ty też miałeś ten sen? I co w tym wszystkich chodzi? Odpowiedz mi na te pytania. – zażądała patrząc na niego ostro. Nie odejdzie z tego mieszkania bez odpowiedzi, nie mógł się nią tak bawić i zostawić z niczym.
Praca. Wpisana w życie i nieustająca określająca każdego, kto takowej się podejmował. Każda miała znaczenie, ale istniały stanowiska, które wymagały czegoś więcej niż odpowiednich umiejętności i kwalifikacji. To, czym zajmowali się aurorzy - sięgało po więcej, zachłannie. Chodziło o poświęcenie. Każdy, kto w końcu podejmował się pracy w zakresie zwalczania zła musiał wciąż coś poświęcać. Swój czas, swój upór, prywatność, czas wolny, a w ostateczności - i własne życie. Tego Skamander był świadomy i to kierowało go w stronę Zakonnych idei, coraz mocniej zatapiając się w ich przestrzeni. Taki naturalny, w przypadku Samuela, bieg rzeczy. I głęboko wierzył, że Lizzy odnajdzie się tam równie dobrze.
- Czasem myślę, że chciałbym - skwitował nieco ciszej. To, co łączyło ich kiedyś minęło, ale sentyment pozostawał. Aurorka zmieniła się - jak on, jak każdy wyrastając z lat młodzieńczych (albo powinien) - i wypracowali między sobą specyficzny tryb relacji, która ciężko było zburzyć. Nawet jeśli nie byli już ze sobą, łączyły ich więzy silniejsze, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać - Może też tęsknią za mną?...albo są zazdrosne - uniósł kącik ust, ale urwał temat, kręcąc głową. Nie o to tu chodziło, a żarty ostatecznie musiał odłożyć nieco dalej. Przynajmniej na tych kilka chwil, gdy chciał przekazać jej tę najważniejszą treść.
- To znaczy, że za naszymi plecami dzieje się więcej niż chcielibyśmy, żeby się działo...pamiętasz akcję z Karkarov? - zawiesił głos. Chociaż temat Melanie można było uznać za zamkniętym Skamander wciąż pamiętał co zrobiła. To jednak na czym skupić się musieli, to informacje, które przechwycili - pamiętasz listy? - dodał, uzupełniając swoje pytania - To tylko skrawki wiedzy i działań, które cieniem snują naszą czarodziejską rzeczywistość. Grindewald...zabił Dumbledore'a - o tym wiedział każdy - ...ale go nie pokonał - wypuścił powietrze, łapiąc się na tym, że szuka w kieszeni kolejnego papierosa. Zatrzymał gest, przechylając się w stronę kobiety - jakkolwiek to brzmi, zadbał o to, by powstała siła, która przeciwstawił się temu złu - mówił patrząc jej w oczy, skupiając się na każdym słowie. I nawet jeśli wszystko brzmiało jak wyrwane z bajki - było szalenie ważne - Zakon Feniksa - sięgną po różdżkę, by prostym gestem przywołać piórko, które w mgnieniu oka znalazło się w dłoni czarnowłosego - A to symbol przynależności do tej organizacji. Garret..był pierwszym wśród jego członków - podsunął Falwey mieniący się czerwienią przedmiot - Każdy z nas ma taki, transmutowany zazwyczaj w sygnet, czy pierścionek. Jeśli jest spotkanie, pojawi się na nim data. Mamy swoja kwaterę, ale musi cie wprowadzić tam jeden ze strażników..jestem jednym z nich - zostawił piórko na kobiecej dłoni i sam sięgnął za kołnierz koszuli i magicznie ulepszony rzemyk, przy którym przytoczone były dwie obrączki. Zsunął jeden, wskazując go Lizzy. Teraz już wiedziała.
- Czasem myślę, że chciałbym - skwitował nieco ciszej. To, co łączyło ich kiedyś minęło, ale sentyment pozostawał. Aurorka zmieniła się - jak on, jak każdy wyrastając z lat młodzieńczych (albo powinien) - i wypracowali między sobą specyficzny tryb relacji, która ciężko było zburzyć. Nawet jeśli nie byli już ze sobą, łączyły ich więzy silniejsze, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać - Może też tęsknią za mną?...albo są zazdrosne - uniósł kącik ust, ale urwał temat, kręcąc głową. Nie o to tu chodziło, a żarty ostatecznie musiał odłożyć nieco dalej. Przynajmniej na tych kilka chwil, gdy chciał przekazać jej tę najważniejszą treść.
- To znaczy, że za naszymi plecami dzieje się więcej niż chcielibyśmy, żeby się działo...pamiętasz akcję z Karkarov? - zawiesił głos. Chociaż temat Melanie można było uznać za zamkniętym Skamander wciąż pamiętał co zrobiła. To jednak na czym skupić się musieli, to informacje, które przechwycili - pamiętasz listy? - dodał, uzupełniając swoje pytania - To tylko skrawki wiedzy i działań, które cieniem snują naszą czarodziejską rzeczywistość. Grindewald...zabił Dumbledore'a - o tym wiedział każdy - ...ale go nie pokonał - wypuścił powietrze, łapiąc się na tym, że szuka w kieszeni kolejnego papierosa. Zatrzymał gest, przechylając się w stronę kobiety - jakkolwiek to brzmi, zadbał o to, by powstała siła, która przeciwstawił się temu złu - mówił patrząc jej w oczy, skupiając się na każdym słowie. I nawet jeśli wszystko brzmiało jak wyrwane z bajki - było szalenie ważne - Zakon Feniksa - sięgną po różdżkę, by prostym gestem przywołać piórko, które w mgnieniu oka znalazło się w dłoni czarnowłosego - A to symbol przynależności do tej organizacji. Garret..był pierwszym wśród jego członków - podsunął Falwey mieniący się czerwienią przedmiot - Każdy z nas ma taki, transmutowany zazwyczaj w sygnet, czy pierścionek. Jeśli jest spotkanie, pojawi się na nim data. Mamy swoja kwaterę, ale musi cie wprowadzić tam jeden ze strażników..jestem jednym z nich - zostawił piórko na kobiecej dłoni i sam sięgnął za kołnierz koszuli i magicznie ulepszony rzemyk, przy którym przytoczone były dwie obrączki. Zsunął jeden, wskazując go Lizzy. Teraz już wiedziała.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Zastanawiała się czasem czy Sam wierzy w siły wyższe – w Boga lub bogów, którzy obserwują poczynania z nieba. Czy widząc zło na świecie można było wierzyć? A może właśnie za sprawą tych widoków poszukiwał jeszcze mocniej wsparcia ze strony wyznawanej religii. Był to dość … niepopularny temat wśród czarodziejów. Wiedziała, że większość mugoli wyznaje jakąś religie, ale czarodzieje nigdy nie ogłaszali tego jako swój priorytet. Każdego dnia miała kontakt ze przestępcami, krzywdą ludzką i niezrozumieniem, ale były to czysto ludzkie sprawki. Niektórzy powiadają, że więcej ciemności można znaleźć w ludzkich sercach niż w jakiejkolwiek czarnej magii.
- To nic złego mieć marzenia, Samuelu. – powiedziała do niego, nie chcąc nawet zastanawiać się nad znaczeniem jego słów. Sentyment … Nie warto było żyć przeszłością jak słodka by nie była, gdyż człowiek ma skłonność do ocieplania i ubarwiania swojego wcześniejszego życia. Zapomina o tych co niewygodne, gdyż tak jest łatwiej – pamiętać tylko dobre rzeczy. – Na pewno za tobą tęsknią. – zgodziła się ochoczo patrząc na niego litościwie. Mimo wszystko Skamander powinien uważać, by żadnej z nich nie urazić, bo potem czeka go koszmar. Jego sprawy zawsze będą załatwiane na końcu i to jeszcze ślimaczym tempem czyli ich ulubionym.
- Oczywiście, że pamiętam. Wiem, że to była bardzo osobista dla ciebie sprawa, ale nie wiedziałam, że znaczy jeszcze więcej. – Przed oczami miała wspomnienia z ich akcji, poszukiwać Karkorov i minę przyjaciela, gdy w końcu ją dopadli. Niektórych rzeczy się po prostu nie zapomina. – Listy? To one są najważniejsze w całej tej historii? Czyli to Grindewald? Kto inny mógłby to być... Mój ojciec zawsze powtarza, że póki jest on w Anglii to będą problemy. Znowu miał rację i niezmiernie mnie to irytuje, choć przecież to takie oczywiste. Nie pokonał, powiadasz. – westchnęła głośno dając mu czas na odpowiedź. Wszystko zaczęła się układać w całość i nagle puzzle znowu do siebie pasowały. Tyle wydarzeń umknęło jej, a przecież tak lubi mieć poczucie stabilności. Wzięła od niego obrączkę obserwując ją uważnie. – Zakon Feniksa, nie brzmi to źle. Czym on się zajmuje? I będziesz musiał mnie wprowadzić do tej kwatery, gdyż wchodzę w to. Ale jak zginę to chce mieć niesamowity pogrzeb. – pogroziła mu palcem i poczuła się trochę swobodniej wiedząc, że nie wszystko jest jeszcze stracone.
- To nic złego mieć marzenia, Samuelu. – powiedziała do niego, nie chcąc nawet zastanawiać się nad znaczeniem jego słów. Sentyment … Nie warto było żyć przeszłością jak słodka by nie była, gdyż człowiek ma skłonność do ocieplania i ubarwiania swojego wcześniejszego życia. Zapomina o tych co niewygodne, gdyż tak jest łatwiej – pamiętać tylko dobre rzeczy. – Na pewno za tobą tęsknią. – zgodziła się ochoczo patrząc na niego litościwie. Mimo wszystko Skamander powinien uważać, by żadnej z nich nie urazić, bo potem czeka go koszmar. Jego sprawy zawsze będą załatwiane na końcu i to jeszcze ślimaczym tempem czyli ich ulubionym.
- Oczywiście, że pamiętam. Wiem, że to była bardzo osobista dla ciebie sprawa, ale nie wiedziałam, że znaczy jeszcze więcej. – Przed oczami miała wspomnienia z ich akcji, poszukiwać Karkorov i minę przyjaciela, gdy w końcu ją dopadli. Niektórych rzeczy się po prostu nie zapomina. – Listy? To one są najważniejsze w całej tej historii? Czyli to Grindewald? Kto inny mógłby to być... Mój ojciec zawsze powtarza, że póki jest on w Anglii to będą problemy. Znowu miał rację i niezmiernie mnie to irytuje, choć przecież to takie oczywiste. Nie pokonał, powiadasz. – westchnęła głośno dając mu czas na odpowiedź. Wszystko zaczęła się układać w całość i nagle puzzle znowu do siebie pasowały. Tyle wydarzeń umknęło jej, a przecież tak lubi mieć poczucie stabilności. Wzięła od niego obrączkę obserwując ją uważnie. – Zakon Feniksa, nie brzmi to źle. Czym on się zajmuje? I będziesz musiał mnie wprowadzić do tej kwatery, gdyż wchodzę w to. Ale jak zginę to chce mieć niesamowity pogrzeb. – pogroziła mu palcem i poczuła się trochę swobodniej wiedząc, że nie wszystko jest jeszcze stracone.
Słyszał o religii. Któż by nie słyszał, jeśli miał styczność ze światem niemagicznym? A jednak, ciężko było aurorowi wyobrazić sobie, że istnieje jakiekolwiek bóstwo, tym bardziej jedno, które pozwalało na chaos, jaki aktualnie miał miejsce. Czasami, przyglądał się wierzeniom, ale tylko jedna wydawała mu się mocno intrygująca. Jeden bóg. Wszechmocny. To, akurat Sam odnosił do ulubionej dziedziny literatury - filozofii i koncepcji Absolutu. I chociaż wiele z teorii, otulających absolutystyczne elementy czytanych dziedzin - zbywał przez znajomość magii, niektóre kwestie wciąż go poruszały. Nieczęsto miał okazję rozmawiać o podobnych klimatach, ale nie znaczyło to, że sam ograniczał się do ignorancji tematu. Nawet jeśli o tym nie mówił.
- Podobno trzeba uważać, o czym się marzy - skwitował krótko. Sentymenty zawsze pozostawały i gdyby nie jedno wydarzenie, już dawno puściłby przeszłość za siebie, nie oglądając się. Zdawał sobie sprawę, że nie powinien odpuścić, ale wina i przeplatający się z nim ból - działały nadal. Mógł dziękować, że zamiast go rzucić na kolana - pchnęło na właściwą ścieżkę, ale ciężar wspomnień nadal go męczył. Osobisty demon?
Drgnął w uśmiechu. Nigdy nie starał się o uwagę, którą otaczały go ministerialne kobiety. Nie wszystkie - oczywiście, ale zwracał na siebie uwagę, co - mimo wad - łechtało ego Samuela. Ot, typowo męski wyznacznik natury. I zapewne, doki nie angażował się mocniej, pozostawiając wszystko na stopie uśmiechów, posyłanych , gdy pojawiały sie obok - mógł sie czuć "bezpieczny". Chyba.
- Okazała się dużo bardziej znacząca, nie tylko dla mnie - kiwnął głową, po czym odwrócił się, zerkają w stronę okna, jakby dostrzegł tam niewyraźny błysk - To akurat nie robota Grindewalda, a rosnącej siły, podobnego plugastwa, obleczonego w ideologiczną manię czystości krwi. Jeszcze nie wiemy o nich wiele, ale...Dumbledore ostrzegał przed drugą siłą. Teraz, naszym głównym celem jest właśnie hogwardzki dyrektor i mamy podstawy sądzić, że miesza swoje palce także w aktualnych działaniach Ministerstwa - odwrócił się na powrót do kobiety, badawczo przyglądając jej twarzy. Tak jak za pierwszym razem - Twój ojciec to bardzo mądry człowiek - podkreślił, ale na powrót wrócił do tematu i pióra, które Lizzy właśnie otrzymała - To organizacja, tajna organizacja, która walczy właśnie o to, by taka...ciemność nie panoszyła się nad nami. Tak, wprowadzę cię i...nie, żebym coś miał przeciw, ale życzę ci, żebyś jednak oglądała mój, a nie swój pogrzeb - możne czarny humor, ale cóż. Wśród aurorów podobne życzenia były całkiem popularne - cieszę się, że jesteś z nami - dodał na koniec. I nawet jeśli miał jeszcze dłuższą część wieczoru odpowiadać jej na pytania, gotów był to uczynić, czerpiąc niejasną satysfakcję z całości spotkania.
Dziękuję Lizzy.
zt x2?
- Podobno trzeba uważać, o czym się marzy - skwitował krótko. Sentymenty zawsze pozostawały i gdyby nie jedno wydarzenie, już dawno puściłby przeszłość za siebie, nie oglądając się. Zdawał sobie sprawę, że nie powinien odpuścić, ale wina i przeplatający się z nim ból - działały nadal. Mógł dziękować, że zamiast go rzucić na kolana - pchnęło na właściwą ścieżkę, ale ciężar wspomnień nadal go męczył. Osobisty demon?
Drgnął w uśmiechu. Nigdy nie starał się o uwagę, którą otaczały go ministerialne kobiety. Nie wszystkie - oczywiście, ale zwracał na siebie uwagę, co - mimo wad - łechtało ego Samuela. Ot, typowo męski wyznacznik natury. I zapewne, doki nie angażował się mocniej, pozostawiając wszystko na stopie uśmiechów, posyłanych , gdy pojawiały sie obok - mógł sie czuć "bezpieczny". Chyba.
- Okazała się dużo bardziej znacząca, nie tylko dla mnie - kiwnął głową, po czym odwrócił się, zerkają w stronę okna, jakby dostrzegł tam niewyraźny błysk - To akurat nie robota Grindewalda, a rosnącej siły, podobnego plugastwa, obleczonego w ideologiczną manię czystości krwi. Jeszcze nie wiemy o nich wiele, ale...Dumbledore ostrzegał przed drugą siłą. Teraz, naszym głównym celem jest właśnie hogwardzki dyrektor i mamy podstawy sądzić, że miesza swoje palce także w aktualnych działaniach Ministerstwa - odwrócił się na powrót do kobiety, badawczo przyglądając jej twarzy. Tak jak za pierwszym razem - Twój ojciec to bardzo mądry człowiek - podkreślił, ale na powrót wrócił do tematu i pióra, które Lizzy właśnie otrzymała - To organizacja, tajna organizacja, która walczy właśnie o to, by taka...ciemność nie panoszyła się nad nami. Tak, wprowadzę cię i...nie, żebym coś miał przeciw, ale życzę ci, żebyś jednak oglądała mój, a nie swój pogrzeb - możne czarny humor, ale cóż. Wśród aurorów podobne życzenia były całkiem popularne - cieszę się, że jesteś z nami - dodał na koniec. I nawet jeśli miał jeszcze dłuższą część wieczoru odpowiadać jej na pytania, gotów był to uczynić, czerpiąc niejasną satysfakcję z całości spotkania.
Dziękuję Lizzy.
zt x2?
Darkness brings evil things
the reckoning begins
| Koniec kwietnia
Rozłożona gazeta leżała na blacie stołu, przy którym siedział Skamander. W skupieniu przyglądał się literom, które układały w nieprzyjemną dla jego świadomości treść. Właściwie, z chęcią wrzuciłby egzemplarz na mały stosik i patrzył jak ogień zachłannie pożera kartki, roszcząc sobie prawo do coraz większej powierzchni. Ale Samuel miał inny cel. Numer gazety starszy, niż wypadałoby trzymać w dłoniach, ale tym się nie przejmował. Pamiętał referendum i głosowanie, które nie mogło mieć nic wspólnego z idiotycznymi wynikami. Zmiany wcielone w życie wieściły zdarzenia, które wywróciły czarodziejski żywot do góry nogami, najmocniej uderzając w tych, pochodzenia mugolskiego. Zacisnął dłoń mocniej na blacie stolika, a palce przejechały po papierze, tylko po to, by zatrzymać się na nagłówku. Rozświetlam mroki - szepnął, wypuszczając powietrze z płuc. Litery mieniły się, przesuwały, a na pierwszej stronie pojawiło się zupełnie nowe ogłoszenie. Wygładził dłonią zagięcie, które przed momentem sam spowodował Skrywam światło - zakończył działanie, by przywrócić pierwotny widok gazety.
W mieszkaniu nie było nikogo innego, więc Skamander mógł spokojnie używać zaklęć bez konieczności tłumaczenia się....z ich efektu. gdyby chodziło o zwykłą dziedzinę czarów - bez wahania odłożyłby różdżkę na bok. A jednak badania nad skutecznością działania Popiołów, wymagało pracy z czymś, czego Samuel unikał, na ile to było możliwe. Transmutacja, nigdy nie należała do jego ulubionych zajęć i będąc młodszym - krzywił się na samą myśl używania. Nie mógł jednak długo być ignorantem i mimo niechęci, postanowił działać własnie w zakresie przemiany. Z jednej strony, było w tym coś głupiego. Ktoś, kto nie należał do wybitnych przedstawicieli tejże dziedziny, ale - jedna myśl nie dawała mu spokoju. Magia rzeczywiście potrafiła być nieprzewidywalna. Skoro więc aktualny etap badań nakazywał testowanie nałożonych zaklęć - wypadałby sprawdzić efekty tych...nieudanych? Co mogło się wydarzyć, gdy nieumiejętnie czarujący rzucił na gazetę klątwę niedoskonałą?
Przysunął do siebie różdżkę, do tej pory leżącej obok, na brzegu stolika, tuz obok stygnącej już kawy - Geminio - zaczynał od prostszych inkantacji, przyglądając się, jak - tym razem - magia ulega jego woli, a na pierwszym egzemplarzu "Proroka" pojawił się drugi. Dokładnie taki sam. Powtórzył jeszcze dwa razy. Zastanawiając się, czy ilość miałaby znaczenie w kolejnym rozrachunku? Rozłożył powstały stosik w duchu zastanawiając się, gdzie mógłby spalić ich większą część. To nie był jednak koniec. Z każdą kolejną mijającą chwilą, Skamander wypowiadał kolejne, trudniejsze zaklęcia, które wymagały skupienia i hamowania dziwnie skręcającego się w torsjach żołądka, gdy jedna z gazet poruszyła się, tylko częściowo zmieniając w niezidentyfikowaną, ptasią formę - bez skrzydeł. Na jego długim, zakrzywionym dziobie, wciąż widniał chełpliwy napis Znamy wyniki głosowania. Samuel skrzywił się, kończąc zaklęcie, które rozsypało się - zamiast w stertę piór - w skrawki dawnego "Proroka". Miał wrażenie, że czekała go jeszcze długa droga z dziedziną, która wymagała od niego kolejnych, zwiększonych porcji kawy i trzymanych na uwięzi nerwów.
zt
Rozłożona gazeta leżała na blacie stołu, przy którym siedział Skamander. W skupieniu przyglądał się literom, które układały w nieprzyjemną dla jego świadomości treść. Właściwie, z chęcią wrzuciłby egzemplarz na mały stosik i patrzył jak ogień zachłannie pożera kartki, roszcząc sobie prawo do coraz większej powierzchni. Ale Samuel miał inny cel. Numer gazety starszy, niż wypadałoby trzymać w dłoniach, ale tym się nie przejmował. Pamiętał referendum i głosowanie, które nie mogło mieć nic wspólnego z idiotycznymi wynikami. Zmiany wcielone w życie wieściły zdarzenia, które wywróciły czarodziejski żywot do góry nogami, najmocniej uderzając w tych, pochodzenia mugolskiego. Zacisnął dłoń mocniej na blacie stolika, a palce przejechały po papierze, tylko po to, by zatrzymać się na nagłówku. Rozświetlam mroki - szepnął, wypuszczając powietrze z płuc. Litery mieniły się, przesuwały, a na pierwszej stronie pojawiło się zupełnie nowe ogłoszenie. Wygładził dłonią zagięcie, które przed momentem sam spowodował Skrywam światło - zakończył działanie, by przywrócić pierwotny widok gazety.
W mieszkaniu nie było nikogo innego, więc Skamander mógł spokojnie używać zaklęć bez konieczności tłumaczenia się....z ich efektu. gdyby chodziło o zwykłą dziedzinę czarów - bez wahania odłożyłby różdżkę na bok. A jednak badania nad skutecznością działania Popiołów, wymagało pracy z czymś, czego Samuel unikał, na ile to było możliwe. Transmutacja, nigdy nie należała do jego ulubionych zajęć i będąc młodszym - krzywił się na samą myśl używania. Nie mógł jednak długo być ignorantem i mimo niechęci, postanowił działać własnie w zakresie przemiany. Z jednej strony, było w tym coś głupiego. Ktoś, kto nie należał do wybitnych przedstawicieli tejże dziedziny, ale - jedna myśl nie dawała mu spokoju. Magia rzeczywiście potrafiła być nieprzewidywalna. Skoro więc aktualny etap badań nakazywał testowanie nałożonych zaklęć - wypadałby sprawdzić efekty tych...nieudanych? Co mogło się wydarzyć, gdy nieumiejętnie czarujący rzucił na gazetę klątwę niedoskonałą?
Przysunął do siebie różdżkę, do tej pory leżącej obok, na brzegu stolika, tuz obok stygnącej już kawy - Geminio - zaczynał od prostszych inkantacji, przyglądając się, jak - tym razem - magia ulega jego woli, a na pierwszym egzemplarzu "Proroka" pojawił się drugi. Dokładnie taki sam. Powtórzył jeszcze dwa razy. Zastanawiając się, czy ilość miałaby znaczenie w kolejnym rozrachunku? Rozłożył powstały stosik w duchu zastanawiając się, gdzie mógłby spalić ich większą część. To nie był jednak koniec. Z każdą kolejną mijającą chwilą, Skamander wypowiadał kolejne, trudniejsze zaklęcia, które wymagały skupienia i hamowania dziwnie skręcającego się w torsjach żołądka, gdy jedna z gazet poruszyła się, tylko częściowo zmieniając w niezidentyfikowaną, ptasią formę - bez skrzydeł. Na jego długim, zakrzywionym dziobie, wciąż widniał chełpliwy napis Znamy wyniki głosowania. Samuel skrzywił się, kończąc zaklęcie, które rozsypało się - zamiast w stertę piór - w skrawki dawnego "Proroka". Miał wrażenie, że czekała go jeszcze długa droga z dziedziną, która wymagała od niego kolejnych, zwiększonych porcji kawy i trzymanych na uwięzi nerwów.
zt
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Ostatnio zmieniony przez Samuel Skamander dnia 21.02.17 12:03, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Samuel Skamander' has done the following action : rzut kością
'k100' : 68
'k100' : 68
To był długi dzień. A wszystko i tak zdawało się w dziwacznym zawieszeniu, nie kwestionowałam jednak niczego, nie chcąc zatapiać się w ponurych myślach. Tata zgodził się na podróż, a właściwie przeprowadzkę do Kornwalii, obiecałam dostarczyć mu cały sprzęt niezwłocznie i tak właśnie zrobiłam. Przygotowanie pogrzebu było wyzwaniem, na szczęście była obok babcia i ciocia, oraz Eileen i Leanne, bez nich pewnie nie byłabym w stanie przebrnąć przez to wszystko. Bez nich i Samuela, który nadal niestrudzenie pomagał mi co noc, gdy próbowałam zasnąć. I niezmiennie nie wychodziło z tego nic, poza niespokojnym wierceniem się w łóżku aż do świtu, kiedy to sen zmagał mnie i zabierał siłą wrzucając w ramiona kilku godzin niespokojnego snu przeplatanego koszmarami.
Dochodziła północ, siedziałam przy stole w kuchni zaciskając dłonie wokół kubka z gorącą herbatą, kompletnie nie potrafiąc zrozumieć, kiedy zdecydowałam się ją polubić. A może piłam ją, bowiem potrzebowałam poczuć coś gorącego, wręcz palącego w język - nie chciałam jednak sięgać po alkohol, on zaburzał jasność umysłu, a ja nie wiedziałam kiedy będę go potrzebowała całkowicie sprawnym. Zagłębiałam się w kolejne stronice teorii magii, które znalazłam na jednej z półek Samuela, próbując zrozumieć to, co w ogóle czytam. Niektóre ze zdań musiałam czytać kilka razy i nie raz żałowałam, że nie ma obok Leanne, by wyjaśniła mi czego dany akapit dotyczył od razu. Niestrudzenie jednak czytałam każde jedno zdanie, a potem każdy kolejny akapit jeszcze raz i raz jeszcze, tak długo, aż w końcu nie docierał do mnie sens czytanych zdań. Gdzieś na drugim z moich wielu myślowych torów zastanawiałam się nad tym, co dalej. Nie chciałam, żeby Leanne sama mieszkała. Lou nie powinien też zostawać sam, a w mieszkaniu, które zajmowałyśmy z Margaux a w którym obecnie przebywała ona, Ben i Lou zaczynało brakować miejsca. Mogliśmy wykorzystać mój rodzinny dom - wiedziałam, że tak w ten sposób Lea nie byłaby sama, a Margo, Ben i Lou zyskaliby więcej miejsca. Ja... nie potrafiłam jeszcze wrócić do siebie, ani na st. James Str. ani do domy przy Manore Road. Wiedziałam jednak, że zanim ten plan będzie mógł w ogóle wcielony w życie musiałam posprzątać pokoje, zrobić w nich miejsce dla nowych lokatorów - i nie byłam w stanie się do tego przemóc.
Przewróciłam kolejną stronę, zerkając na zegarek, tęskniąc za sylwetką Skamandera i zamarłam z stroną w powietrzu widząc przed sobą rosłego niedźwiedzia przemawiającego głosem Eileen. Podniosłam się z miejsca niemal natychmiast, wbiegając do korytarza, by siadając na ziemi i wkładając różdżkę w zęby założyć w pośpiechu buty. Zarzuciłam na ramiona płaszcz zbierając się do wybiegnięcia w ciemność nocy, gdy zamarłam w półkroku marszcząc brwi. Nie mogłam po prostu wyjść, nie, gdy mógł wrócić i nie zastać mnie w domu, a zamiast tego otwartą książkę i parującą herbatę. Nie wiedziałam co tam się stało, ale głos Eileen brzmiał na wystraszony i sądziłam, że obecność aurora pomoże nam opanować sytuację. Wyciągnęłam różdżkę. Musiałam powiedzieć mu gdzie idę.
- Expecto patronum.
| korzystam z przywileju I poziomu biegłości Zakonu Feniksa - Expecto patronum 35 ST
Dochodziła północ, siedziałam przy stole w kuchni zaciskając dłonie wokół kubka z gorącą herbatą, kompletnie nie potrafiąc zrozumieć, kiedy zdecydowałam się ją polubić. A może piłam ją, bowiem potrzebowałam poczuć coś gorącego, wręcz palącego w język - nie chciałam jednak sięgać po alkohol, on zaburzał jasność umysłu, a ja nie wiedziałam kiedy będę go potrzebowała całkowicie sprawnym. Zagłębiałam się w kolejne stronice teorii magii, które znalazłam na jednej z półek Samuela, próbując zrozumieć to, co w ogóle czytam. Niektóre ze zdań musiałam czytać kilka razy i nie raz żałowałam, że nie ma obok Leanne, by wyjaśniła mi czego dany akapit dotyczył od razu. Niestrudzenie jednak czytałam każde jedno zdanie, a potem każdy kolejny akapit jeszcze raz i raz jeszcze, tak długo, aż w końcu nie docierał do mnie sens czytanych zdań. Gdzieś na drugim z moich wielu myślowych torów zastanawiałam się nad tym, co dalej. Nie chciałam, żeby Leanne sama mieszkała. Lou nie powinien też zostawać sam, a w mieszkaniu, które zajmowałyśmy z Margaux a w którym obecnie przebywała ona, Ben i Lou zaczynało brakować miejsca. Mogliśmy wykorzystać mój rodzinny dom - wiedziałam, że tak w ten sposób Lea nie byłaby sama, a Margo, Ben i Lou zyskaliby więcej miejsca. Ja... nie potrafiłam jeszcze wrócić do siebie, ani na st. James Str. ani do domy przy Manore Road. Wiedziałam jednak, że zanim ten plan będzie mógł w ogóle wcielony w życie musiałam posprzątać pokoje, zrobić w nich miejsce dla nowych lokatorów - i nie byłam w stanie się do tego przemóc.
Przewróciłam kolejną stronę, zerkając na zegarek, tęskniąc za sylwetką Skamandera i zamarłam z stroną w powietrzu widząc przed sobą rosłego niedźwiedzia przemawiającego głosem Eileen. Podniosłam się z miejsca niemal natychmiast, wbiegając do korytarza, by siadając na ziemi i wkładając różdżkę w zęby założyć w pośpiechu buty. Zarzuciłam na ramiona płaszcz zbierając się do wybiegnięcia w ciemność nocy, gdy zamarłam w półkroku marszcząc brwi. Nie mogłam po prostu wyjść, nie, gdy mógł wrócić i nie zastać mnie w domu, a zamiast tego otwartą książkę i parującą herbatę. Nie wiedziałam co tam się stało, ale głos Eileen brzmiał na wystraszony i sądziłam, że obecność aurora pomoże nam opanować sytuację. Wyciągnęłam różdżkę. Musiałam powiedzieć mu gdzie idę.
- Expecto patronum.
| korzystam z przywileju I poziomu biegłości Zakonu Feniksa - Expecto patronum 35 ST
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
The member 'Justine Tonks' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 21
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 21
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Jasny promień wydobył się z mojej różdżki, już otwierałam usta by przekazać wiadomość świetlistemu przyjacielowi gdy ogarnęła mnie chwilowa konsternacja. Usta pozostały lekko rozchylone, gdy spoglądałam ze zdziwieniem na kształt, który pojawił się przed moją jednostką. Zamiast znajomego bernardyna, który towarzyszył mi od czasu, gdy po raz pierwszy udało mi się wyczarować cielistą formę wpatrywałam się w zwierze, które widziałam już wcześniej, jednak nie u mnie. Koziorożec, tak znamienny dla Skamandera teraz jawił się przede mną - i to nie dlatego, że jego opiekun przyniósł mi wiadomość. Umysł w pierwszy momencie zdawał się całkowicie oszaleć nie potrafiąc znaleźć wytłumaczenia i jednoznacznej odpowiedzi, a ja potrafiłam tylko stać, wpatrując się w niego ze zmarszczonymi brwiami. Parę sekund później, które mnie zdawały się minutami, a może nawet godzinami zamrugałam kilka razy wracając do rzeczywistości.
Eileen.
Przekazałam patronusowi wiadomość, zaciskając dłoń mocniej na różdżce. Chciałam się teleportować, ale magia nadal zdawała się mało stała, dlatego pomknęłam do miejsca w którym trzymał swoją miotłę i z nią w dłoni wybiegłam z mieszkania, nadal nie potrafiąc przestać się dziwić.
/zt
Eileen.
Przekazałam patronusowi wiadomość, zaciskając dłoń mocniej na różdżce. Chciałam się teleportować, ale magia nadal zdawała się mało stała, dlatego pomknęłam do miejsca w którym trzymał swoją miotłę i z nią w dłoni wybiegłam z mieszkania, nadal nie potrafiąc przestać się dziwić.
/zt
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
| 7 maja '56
Nigdy nie sądził, że kiedykolwiek przyjdzie mu oglądać apokalipsę na własne oczy, ale z każdym kolejnym dniem maja był coraz bardziej przekonany, że właśnie na to patrzył – bez względu na to, czy wyglądał akurat przez okno, czy zerkał w rozkładówkę porannej gazety.
Londyn tonął – i to nie tylko w chaosie; deszcz, który zaczął padać dokładnie siedem dni temu – siedem – nie ustał ani na sekundę, stale przybierając za to na sile i stopniowo zamieniając się w niekończącą, lodowatą, wodną zasłonę, potrzebującą niecałych pięciu sekund, żeby przeniknąć przez absolutnie wszystkie warstwy ubrania. Stadion Jastrzębi, celowo pozbawiony zaklęć, które ochroniłyby go przed kapryśnymi warunkami atmosferycznymi (ich kapitan uważał, że powinni uczyć się latać w każdych okolicznościach) zamienił się w rozmoknięte bagnisko i treningi czasowo wstrzymano, w obawie przed anomaliami rezygnując z prób przywrócenia go do stanu używalności. Zresztą – część zawodników wciąż nie doszła jeszcze do siebie do pierwszomajowym wybuchu; obaj pałkarze znajdowali się aktualnie na wypadkach przedmiotowych w Mungu, gdzie uzdrowiciele robili wszystko, żeby powyciągać z nich fragmenty zaczarowanego drewna, a obrońca odnalazł się dopiero dwa dni temu, mocno oszołomiony po pięciodniowej wędrówce po lasach południowej Szkocji.
Być może właśnie ten bezruch sprawił, że Billy nie do końca wiedział, co ze sobą zrobić; przerwanie spartańskiego reżimu ćwiczeń zaowocowało paraliżującym poczuciem zagubienia kompletnego. Czuł się niepotrzebny, przytłoczony własną bezczynnością, jak wtedy, gdy po raz pierwszy uczył się pływać i spazmatyczne machanie rękami posłało go na dno, zamiast pomóc mu utrzymać się na powierzchni. On też tonął – choć było to tonięcie bardziej we własnych myślach niż w deszczu, nawet jeżeli ten drugi aktualnie zamieniał go w przemoczonego psidwaka, bo oczywiście po raz kolejny zapomniał o wzięciu parasola (podobno jakiś posiadał, aczkolwiek mógłby przysiąc, że nie widział go na oczy od co najmniej dwóch lat). Szukanie sobie zajęć w mieszkaniu pomagało, choć tylko na chwilę; tydzień wystarczył, żeby udało mu się naprawić zupełnie wszystko, co było do naprawienia, i to nie tylko w jego własnych czterech kątach, ale też w całej okolicy. Dokładnie tyle czasu zajęło mu też zrozumienie, że to nie jego ręce i nogi potrzebowały zajęcia, a myśli; wyglądało na to, że wstrząśnięty ostatnimi wydarzeniami umysł nie zdołał wszystkiego przetrawić samodzielnie, nękając go niechcianymi obrazami i nie do końca nieuzasadnionymi obawami o jutro. Zazwyczaj w takich momentach cudownym lekarstwem był Quidditch, ale coś Billy’emu mówiło – choć w życiu nie przyznałby tego na głos – że to nie o brak treningów chodziło tym razem, i to właśnie owo przekonanie zaprowadziło go pod drzwi kamienicy Samuela.
Rzecz niebywała – potrzebował porozmawiać.
Czyjeś zniecierpliwione burknięcie wyrwało go z zamyślenia, coś szturchnęło go mocno w ramię; odwrócił się, po to tylko, żeby napotkać przepełnione irytacją spojrzenie przygarbionej staruszki. No tak, stał w wejściu, skutecznie je blokując. – P-p-p-przepraszam panią n-najmocniej – powiedział, szczękając zębami z zimna i otwierając drzwi przed kobietą, która wyminęła go, nie zaszczycając go spojrzeniem ani słowem podziękowania, najprawdopodobniej mrucząc pod nosem coś na temat dzisiejszej młodzieży. Odczekał chwilę, aż zniknęła na prowadzących na piętro schodach i dopiero potem również wszedł do środka, otrzepując się jak wykąpany szczeniak i pozostawiając za sobą ślady w postaci niewielkich kałuż deszczówki. Na szczęście dotarcie do odpowiedniego mieszkania nie zajęło mu dużo czasu – pół minuty i już był pod trójką, wyciągając przed siebie zwiniętą w pięść dłoń i stukając energicznie metalową kołatką.
Nigdy nie sądził, że kiedykolwiek przyjdzie mu oglądać apokalipsę na własne oczy, ale z każdym kolejnym dniem maja był coraz bardziej przekonany, że właśnie na to patrzył – bez względu na to, czy wyglądał akurat przez okno, czy zerkał w rozkładówkę porannej gazety.
Londyn tonął – i to nie tylko w chaosie; deszcz, który zaczął padać dokładnie siedem dni temu – siedem – nie ustał ani na sekundę, stale przybierając za to na sile i stopniowo zamieniając się w niekończącą, lodowatą, wodną zasłonę, potrzebującą niecałych pięciu sekund, żeby przeniknąć przez absolutnie wszystkie warstwy ubrania. Stadion Jastrzębi, celowo pozbawiony zaklęć, które ochroniłyby go przed kapryśnymi warunkami atmosferycznymi (ich kapitan uważał, że powinni uczyć się latać w każdych okolicznościach) zamienił się w rozmoknięte bagnisko i treningi czasowo wstrzymano, w obawie przed anomaliami rezygnując z prób przywrócenia go do stanu używalności. Zresztą – część zawodników wciąż nie doszła jeszcze do siebie do pierwszomajowym wybuchu; obaj pałkarze znajdowali się aktualnie na wypadkach przedmiotowych w Mungu, gdzie uzdrowiciele robili wszystko, żeby powyciągać z nich fragmenty zaczarowanego drewna, a obrońca odnalazł się dopiero dwa dni temu, mocno oszołomiony po pięciodniowej wędrówce po lasach południowej Szkocji.
Być może właśnie ten bezruch sprawił, że Billy nie do końca wiedział, co ze sobą zrobić; przerwanie spartańskiego reżimu ćwiczeń zaowocowało paraliżującym poczuciem zagubienia kompletnego. Czuł się niepotrzebny, przytłoczony własną bezczynnością, jak wtedy, gdy po raz pierwszy uczył się pływać i spazmatyczne machanie rękami posłało go na dno, zamiast pomóc mu utrzymać się na powierzchni. On też tonął – choć było to tonięcie bardziej we własnych myślach niż w deszczu, nawet jeżeli ten drugi aktualnie zamieniał go w przemoczonego psidwaka, bo oczywiście po raz kolejny zapomniał o wzięciu parasola (podobno jakiś posiadał, aczkolwiek mógłby przysiąc, że nie widział go na oczy od co najmniej dwóch lat). Szukanie sobie zajęć w mieszkaniu pomagało, choć tylko na chwilę; tydzień wystarczył, żeby udało mu się naprawić zupełnie wszystko, co było do naprawienia, i to nie tylko w jego własnych czterech kątach, ale też w całej okolicy. Dokładnie tyle czasu zajęło mu też zrozumienie, że to nie jego ręce i nogi potrzebowały zajęcia, a myśli; wyglądało na to, że wstrząśnięty ostatnimi wydarzeniami umysł nie zdołał wszystkiego przetrawić samodzielnie, nękając go niechcianymi obrazami i nie do końca nieuzasadnionymi obawami o jutro. Zazwyczaj w takich momentach cudownym lekarstwem był Quidditch, ale coś Billy’emu mówiło – choć w życiu nie przyznałby tego na głos – że to nie o brak treningów chodziło tym razem, i to właśnie owo przekonanie zaprowadziło go pod drzwi kamienicy Samuela.
Rzecz niebywała – potrzebował porozmawiać.
Czyjeś zniecierpliwione burknięcie wyrwało go z zamyślenia, coś szturchnęło go mocno w ramię; odwrócił się, po to tylko, żeby napotkać przepełnione irytacją spojrzenie przygarbionej staruszki. No tak, stał w wejściu, skutecznie je blokując. – P-p-p-przepraszam panią n-najmocniej – powiedział, szczękając zębami z zimna i otwierając drzwi przed kobietą, która wyminęła go, nie zaszczycając go spojrzeniem ani słowem podziękowania, najprawdopodobniej mrucząc pod nosem coś na temat dzisiejszej młodzieży. Odczekał chwilę, aż zniknęła na prowadzących na piętro schodach i dopiero potem również wszedł do środka, otrzepując się jak wykąpany szczeniak i pozostawiając za sobą ślady w postaci niewielkich kałuż deszczówki. Na szczęście dotarcie do odpowiedniego mieszkania nie zajęło mu dużo czasu – pół minuty i już był pod trójką, wyciągając przed siebie zwiniętą w pięść dłoń i stukając energicznie metalową kołatką.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Trudno jej było jednoznacznie określić rzeczywistość, która zdawała się nadzwyczaj dziwna i zakrzywiona, jakby wręcz wyrwana wprost z ram krzywego zwierciadła. Przestawała już rozumieć i chyba przestała też się starać. Wszystko było inne. Inne niż znała do tej pory, inne niż wszystko to, czego się spodziewałam, kompletnie niespodziewanie rozrzucone na każde możliwie strony, ale i powiązane ze sobą tak mocno, że aż boleśnie. I chaos który panował w Justine, zdawała się oszczędzać wszystko wokół niej, spowijając każdą jedną rzecz w jej otoczeniu bolesnym chłodem, który przezierał przez jej całą jednostkę.
I gubiła się w tej nierealnej realności dni, a nawet życia. I za każdym razem gdy myślała już, że dociera do odpowiedzi, choć jednej na milion niewypowiedzianych pytań, całość nadal pozostawała dla niej nieprzejednanie utajniona.
Trwała w lekkim zawieszeniu, jakoby wiedząc, co zrobić powinna, ale i bojąc się wykonać kolejny krok. Jakby dostając odpowiedzi na które od zawsze czekała, ale nie wszystkie, a może nie takie, na jakie liczyła. A może nawet nie takie, jakich chciała.
Jednak trwała tutaj dalej, bezsprzecznie jak zawsze mimo wszystko, czując się na miejscu, u siebie. A przecież wcale nie była na miejscu, nie była też u siebie. Te dwa określenia od dawna oscylowały wokół małego mieszkania na St. James Street. Dlaczego więc rozdzierała ją bitwa którą toczyła w głowie, wojna o to gdzie należała bardziej.
Tam, gdzie w poduszkowym forcie, w zapachu malinowej herbaty, małym pokoju, niewielkich ścianach które mieściły wielkie serca, odnalazła swój drugi dom. Czy może tutaj, w wojskowym ładzie, ciemnym spojrzeniu i marsie na czole, miejscu w którym potrafiła zasypiać, miejscu, które należało do niego.
Nadal nie wiedziała.
A dni całkiem nie przekór nie przynosiły odpowiedzi, nie zbliżały jej nawet w ich stronę choćby odrobinę, pozostawiając w ciemności z na ślepo wyciągniętymi dłońmi.
Co powinna zrobić?
Pytała siebie czasem nawet kilka razy dziennie, jednak odpowiadała jej jedynie głucha cisza, splamiona cichym tykaniem zegara. Ból nadal rozsiewał się po klatce, ból nie tylko fizyczny, ale i ten drugi trącającej jakąś metafizyczną strefę. Pierwsza niedziela bez mamy minęła okrutnie, boleśnie, realnie przypominając o jej stracie. Dopiero ruszając w stronę drzwi już kompletnie ubrana, dopiero łapiąc za klamkę uświadomiła sobie, że docierając na Manor Road nie przywita jej znajomy zapach jabłecznika. Nie przywita jej łagodne spojrzenie znad kuchennego blatu. Nie zobaczy też ojca siedzącego w fotelu i czytającego najnowsze wydanie mugolskiej gazety. On też zniknął z jej życia, razem z nią - ale to była świadoma decyzja. Nie mogła zgodzić się na to, by pozostał tutaj w oku cyklonu, tutaj w miejsc w którym nic i nikt nie było już bezpieczne. W końcu w miejscu w którym była ona - swoisty magnez na każdy rodzaj problemów w które życie wciągało ją zupełnie nieświadomie.
Pukanie do drzwi wyrwało mnie z czytania. Tylko to ostatnio robiła między dyżurami na pogotowiu a próbą zmrużenia oczu, bez ramion, które jako jedyne potrafiły przynieść sen, a które ostatnią noc spędziły na kanapie z dala od niej. Czuła się winna, może nawet niepotrzebna, a jednak mimo to nie potrafiła odejść, bowiem przecież powiedział jej, że nigdzie nie idzie. Uniosła się z krzesła, które odsunęło się z cichym skrzypnięciem i powędrowała w stronę drzwi, które pociągnęła.
Trudno jej było jednoznacznie stwierdzić kiedy ostatnio stała na przeciw niego sama. Nie na trybunach, otwarcie udając, że nie podziwia jego gry, czy że wcale nie kibicuje mu najmocniej by złapałam małego złotego znicza. Nie też na spotkaniu Zakonu.
-Billy. - stwierdziła, przy okazji pytając. Brwi zmarszczyły się lekko, jakby zastanawiała się co go tutaj sprowadza - czy może co go do niej sprowadza. Jakby zapominając całkowicie - a może zadomawiając się kompletnie - o tym, że przecież mieszkanie nie było jej, a ona nawet nie była pewna na jak długo tutaj jest.
I gubiła się w tej nierealnej realności dni, a nawet życia. I za każdym razem gdy myślała już, że dociera do odpowiedzi, choć jednej na milion niewypowiedzianych pytań, całość nadal pozostawała dla niej nieprzejednanie utajniona.
Trwała w lekkim zawieszeniu, jakoby wiedząc, co zrobić powinna, ale i bojąc się wykonać kolejny krok. Jakby dostając odpowiedzi na które od zawsze czekała, ale nie wszystkie, a może nie takie, na jakie liczyła. A może nawet nie takie, jakich chciała.
Jednak trwała tutaj dalej, bezsprzecznie jak zawsze mimo wszystko, czując się na miejscu, u siebie. A przecież wcale nie była na miejscu, nie była też u siebie. Te dwa określenia od dawna oscylowały wokół małego mieszkania na St. James Street. Dlaczego więc rozdzierała ją bitwa którą toczyła w głowie, wojna o to gdzie należała bardziej.
Tam, gdzie w poduszkowym forcie, w zapachu malinowej herbaty, małym pokoju, niewielkich ścianach które mieściły wielkie serca, odnalazła swój drugi dom. Czy może tutaj, w wojskowym ładzie, ciemnym spojrzeniu i marsie na czole, miejscu w którym potrafiła zasypiać, miejscu, które należało do niego.
Nadal nie wiedziała.
A dni całkiem nie przekór nie przynosiły odpowiedzi, nie zbliżały jej nawet w ich stronę choćby odrobinę, pozostawiając w ciemności z na ślepo wyciągniętymi dłońmi.
Co powinna zrobić?
Pytała siebie czasem nawet kilka razy dziennie, jednak odpowiadała jej jedynie głucha cisza, splamiona cichym tykaniem zegara. Ból nadal rozsiewał się po klatce, ból nie tylko fizyczny, ale i ten drugi trącającej jakąś metafizyczną strefę. Pierwsza niedziela bez mamy minęła okrutnie, boleśnie, realnie przypominając o jej stracie. Dopiero ruszając w stronę drzwi już kompletnie ubrana, dopiero łapiąc za klamkę uświadomiła sobie, że docierając na Manor Road nie przywita jej znajomy zapach jabłecznika. Nie przywita jej łagodne spojrzenie znad kuchennego blatu. Nie zobaczy też ojca siedzącego w fotelu i czytającego najnowsze wydanie mugolskiej gazety. On też zniknął z jej życia, razem z nią - ale to była świadoma decyzja. Nie mogła zgodzić się na to, by pozostał tutaj w oku cyklonu, tutaj w miejsc w którym nic i nikt nie było już bezpieczne. W końcu w miejscu w którym była ona - swoisty magnez na każdy rodzaj problemów w które życie wciągało ją zupełnie nieświadomie.
Pukanie do drzwi wyrwało mnie z czytania. Tylko to ostatnio robiła między dyżurami na pogotowiu a próbą zmrużenia oczu, bez ramion, które jako jedyne potrafiły przynieść sen, a które ostatnią noc spędziły na kanapie z dala od niej. Czuła się winna, może nawet niepotrzebna, a jednak mimo to nie potrafiła odejść, bowiem przecież powiedział jej, że nigdzie nie idzie. Uniosła się z krzesła, które odsunęło się z cichym skrzypnięciem i powędrowała w stronę drzwi, które pociągnęła.
Trudno jej było jednoznacznie stwierdzić kiedy ostatnio stała na przeciw niego sama. Nie na trybunach, otwarcie udając, że nie podziwia jego gry, czy że wcale nie kibicuje mu najmocniej by złapałam małego złotego znicza. Nie też na spotkaniu Zakonu.
-Billy. - stwierdziła, przy okazji pytając. Brwi zmarszczyły się lekko, jakby zastanawiała się co go tutaj sprowadza - czy może co go do niej sprowadza. Jakby zapominając całkowicie - a może zadomawiając się kompletnie - o tym, że przecież mieszkanie nie było jej, a ona nawet nie była pewna na jak długo tutaj jest.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Nie spodziewał się jej tam zobaczyć – głupio z jego strony, Samuel przecież wspominał mu, że się u niego zatrzymała – i jego własne imię, wypowiedziane kobiecym głosem, na chwilę zatrzymało go w pół kroku. Nie tylko dlatego, że okazała się nie być wysokim aurorem z brodą (choć właściwie gdyby chciała, pewnie by mogła); chodziło raczej o jakąś nieuchwytną zmianę, niewidzialną aurę, która zdawała się od niedawna otaczać całą jej sylwetkę, koncentrując się głównie na oczach w kolorze spłukanego deszczem nieba, aktualnie wpatrujących się w niego pytająco. Może sobie to jedynie wyobrażał, może umysł płatał mu figle, ale w tym zamglonym (tylko odrobinę) spojrzeniu, ramionach przygarbionych w ledwie dostrzegalny sposób i kryjącym się na krawędziach cieniu, rozpoznawał coś boleśnie znajomego; coś, co cofało go wspomnieniami w miejsc, których nie miał ochoty już odwiedzać.
Otworzył usta, żeby odpowiedzieć na lakoniczne powitanie, ale jego słowa – jak to mu się często zdarzało – utknęły gdzieś między Just, a Tonks, w efekcie wypełniając ciszę coraz bardziej niezręcznym milczeniem. Tak samo, jak nie mógł zdecydować się, którego wyrazu użyć, nie był też w stanie nigdy określić jasno relacji, jaka właściwie ich łączyła. Z jednej strony znał ją od zawsze; była jedną z pierwszych osób, na które zwrócił uwagę w Hogwarcie, głównie ze względu na niecodzienny kolor włosów – choć nie tylko to odróżniało ją w jego oczach od całej reszty dziewcząt. Miała w sobie jakąś wewnętrzną siłę, nieokiełznaną energię, za którą jednocześnie ją podziwiał, jak i jej zazdrościł, obserwując ją z daleka częściej, niż byłby skłonny przyznać. Nie miał pojęcia, dlaczego finalnie się nie zaprzyjaźnili, bo było przecież mnóstwo rzeczy, które ich łączyły; nie raz i nie dwa zdarzyło im się wspólnie zdrapywać resztki nieudanych eliksirów ze ścian klasy, ale choć nie mógł powiedzieć, że jej nie lubił, to zdania padające pod jej adresem zawsze zamieniały się w jego ustach w niedorosłe docinki. Może naprawdę nie mógł wybaczyć jej, że tak cholernie dobrze grała w Quidditcha; może ona nie chciała wybaczyć jemu, że rozpowiedział wszystkim, że specjalnie pozwolił jej na złapanie znicza, który zagwarantował Krukonom spektakularne zwycięstwo.
Na marginesie – wygrała z nim uczciwie.
Odchrząknął nerwowo, w nieświadomym odruchu przechylając głowę i drapiąc się po karku. Rzecz w tym, że nie pamiętał, kiedy po raz ostatni rozmawiał z nią tak po prostu. Przez ostatnie dni unikał nawet nawiązywania kontaktu wzrokowego, gdy Zakon zmuszał ich do znalezienia się w jednym pomieszczeniu, bo na pewien sposób przerażała go ta nowa, dziwna kruchość gestów i szarość tęczówek, sprawiająca, że nagle nie widział w niej już zawodniczki przeciwnej drużyny, której chciał dociąć. Widział siebie, i to siebie w możliwie najgorszym, najpaskudniejszym okresie własnego życia – i przerażało go to bardziej, niż byłby skłonny przyznać.
A teraz stał naprzeciwko niej, w wąskim korytarzu, zmagając się z wyrazami, które jak zwykle za nic w świecie nie chciały uformować się w dźwięki, przygnieciony zażenowaniem, rosnącym wprost proporcjonalnie do powiększającej się pod nim kałuży deszczówki. – J-j-justine – odezwał się w końcu, chociaż może lepiej by było, żeby tego nie robił, bo nieświadomie z dwóch możliwych opcji wybrał trzecią, najgorszą. – P-przyszedłem – dalej, Billy, świetnie ci idzie – S-sam. – A jednak coś poszło nie tak. – T-to znaczy, nie, że p-przyszedłem sam, t-t-tylko d-do Sama. T-to znaczy, s-sam też jestem, n-n-nikogo ze mną n-nie ma.
To nie była jej wina, uświadomił sobie. Że przypominała mu o rzeczach, o których nie chciał pamiętać; że mimo starań nie mógł wyrzucić z głowy momentu, w którym na spotkaniu Zakonu opowiadała o tym, co przeżyła na odsieczy; że dziurę w brzuchu wierciły mu te nieznośne, dudniące wyrzuty sumienia, że jego siostra wróciła cała i zdrowa, a jej mama nie; że czuł się paskudnie ilekroć łapał się na radości z faktu, że jego rodzina uniknęła najgorszego. Westchnął cicho. – J-jest z tobą? – zapytał, chociaż znał już odpowiedź. Nie było go; gdyby był, to on stałby teraz w drzwiach zamiast Just, bo w czasach, w których tak trywialna czynność, jak odpowiedzenie na pukanie, wiązała się z ryzykiem śmierci, na pewno zrobiłby to za nią.
Otworzył usta, żeby odpowiedzieć na lakoniczne powitanie, ale jego słowa – jak to mu się często zdarzało – utknęły gdzieś między Just, a Tonks, w efekcie wypełniając ciszę coraz bardziej niezręcznym milczeniem. Tak samo, jak nie mógł zdecydować się, którego wyrazu użyć, nie był też w stanie nigdy określić jasno relacji, jaka właściwie ich łączyła. Z jednej strony znał ją od zawsze; była jedną z pierwszych osób, na które zwrócił uwagę w Hogwarcie, głównie ze względu na niecodzienny kolor włosów – choć nie tylko to odróżniało ją w jego oczach od całej reszty dziewcząt. Miała w sobie jakąś wewnętrzną siłę, nieokiełznaną energię, za którą jednocześnie ją podziwiał, jak i jej zazdrościł, obserwując ją z daleka częściej, niż byłby skłonny przyznać. Nie miał pojęcia, dlaczego finalnie się nie zaprzyjaźnili, bo było przecież mnóstwo rzeczy, które ich łączyły; nie raz i nie dwa zdarzyło im się wspólnie zdrapywać resztki nieudanych eliksirów ze ścian klasy, ale choć nie mógł powiedzieć, że jej nie lubił, to zdania padające pod jej adresem zawsze zamieniały się w jego ustach w niedorosłe docinki. Może naprawdę nie mógł wybaczyć jej, że tak cholernie dobrze grała w Quidditcha; może ona nie chciała wybaczyć jemu, że rozpowiedział wszystkim, że specjalnie pozwolił jej na złapanie znicza, który zagwarantował Krukonom spektakularne zwycięstwo.
Na marginesie – wygrała z nim uczciwie.
Odchrząknął nerwowo, w nieświadomym odruchu przechylając głowę i drapiąc się po karku. Rzecz w tym, że nie pamiętał, kiedy po raz ostatni rozmawiał z nią tak po prostu. Przez ostatnie dni unikał nawet nawiązywania kontaktu wzrokowego, gdy Zakon zmuszał ich do znalezienia się w jednym pomieszczeniu, bo na pewien sposób przerażała go ta nowa, dziwna kruchość gestów i szarość tęczówek, sprawiająca, że nagle nie widział w niej już zawodniczki przeciwnej drużyny, której chciał dociąć. Widział siebie, i to siebie w możliwie najgorszym, najpaskudniejszym okresie własnego życia – i przerażało go to bardziej, niż byłby skłonny przyznać.
A teraz stał naprzeciwko niej, w wąskim korytarzu, zmagając się z wyrazami, które jak zwykle za nic w świecie nie chciały uformować się w dźwięki, przygnieciony zażenowaniem, rosnącym wprost proporcjonalnie do powiększającej się pod nim kałuży deszczówki. – J-j-justine – odezwał się w końcu, chociaż może lepiej by było, żeby tego nie robił, bo nieświadomie z dwóch możliwych opcji wybrał trzecią, najgorszą. – P-przyszedłem – dalej, Billy, świetnie ci idzie – S-sam. – A jednak coś poszło nie tak. – T-to znaczy, nie, że p-przyszedłem sam, t-t-tylko d-do Sama. T-to znaczy, s-sam też jestem, n-n-nikogo ze mną n-nie ma.
To nie była jej wina, uświadomił sobie. Że przypominała mu o rzeczach, o których nie chciał pamiętać; że mimo starań nie mógł wyrzucić z głowy momentu, w którym na spotkaniu Zakonu opowiadała o tym, co przeżyła na odsieczy; że dziurę w brzuchu wierciły mu te nieznośne, dudniące wyrzuty sumienia, że jego siostra wróciła cała i zdrowa, a jej mama nie; że czuł się paskudnie ilekroć łapał się na radości z faktu, że jego rodzina uniknęła najgorszego. Westchnął cicho. – J-jest z tobą? – zapytał, chociaż znał już odpowiedź. Nie było go; gdyby był, to on stałby teraz w drzwiach zamiast Just, bo w czasach, w których tak trywialna czynność, jak odpowiedzenie na pukanie, wiązała się z ryzykiem śmierci, na pewno zrobiłby to za nią.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Jeden z mięśni drgnął lekko, zwyczajowo, jak zawsze, gdy wypowiadały to imię usta inne, niż mamine. Spojrzenie kompletnie nieświadomie przeniosło się na małą kałużę formującą się wokół stóp stojącego w drzwiach mężczyzny. Usta uchyliły się lekko na chwilę, jakby chcąc zabrać się do automatycznego, prawie wbudowanego w jej jestestwo, zaprzeczenia, czy też cichej groźby kryjącej się zazwyczaj w warknięciu brzmiącym zawsze tak samo: nie mów do mnie, Justine.
Jednak zamiast tego usta zacisnęły się ponownie w wąską linie, gdy uświadomiła sobie, że boleśnie chciała, a wręcz pragnęła by właśnie tak ktoś ją nazwał. Tylko tym kimś nie był stojący przed nią mężczyzna. Tym kimś był ktoś, kogo boleśnie wyrwano z tego świata siłą. Ktoś, kogo nie udało jej się ocalić.
Niby nic nadzwyczajnego – grzebać własnego stworzyciela. Świat właśnie taką miał konstrukcję i z racji kolejności w której pojawiały się jednostki na świecie, to starsi odchodzili z niego pierwsi. Ale Just nie mogła pogodzić się z tym w jaki sposób odeszła jej matka. Nie, nie chciała się z tym pogodzić. Jane powinna umrzeć ze starości, ze zmarszczkami na twarzy świadczącymi o przeżytych latach, niosącymi ukryte historie pod każdym zgubieniem na dłoniach czy w liniach rysujących się wokół uśmiechu, nie zaś na zimnej kamiennej podłodze Hogwarckiej wieży. Nie zaś dlatego, że ona była za wolna, za głupia, za słaba.
Z zamyślenia wyrwały ją kolejne dźwięki, słowa. Uniosła niebieskie tęczówki ku górze, umiejscawiając spojrzenie ponownie na jego twarzy. Po pierwszych dwóch słowach prawa brew drgnęła lekko, jakby chcąc unieść się w niemym wyrazie zapytania, jednak i ona odpuściła powracając na swoje miejsce – dokładnie tak, jakby zabrakło jej sił na utrzymanie się w górze. Wzrok zatrzymał się na jego twarzy, gdy mówił dalej – czy może bardziej próbował. Czasem zastanawiała się, skąd bierze siłę, czy też chęć, by mówić w ogóle. Widziała przecież, jak się męczy, jak każde zdanie jest walką o wypowiedź i nigdy, ale to nigdy nie przerwała mu gdy mówił. Nie przerywała jak inni, nie zaśmiewała się z wady, na którą nie miał wpływy bo dobrze wiedziała, jak jest nad czymś nie panować. Co znów nie znaczyło, że traktowała go z litością czy inaczej niż każdą jedną, inną jednostkę. Odpowiadała równie żarliwie i zacięcie na każdy z komentarzy którym ją uraczył, mimo że na niektóre musiała poczekać chwilę dłużej. I czekała. Czekanie nigdy jej nie przeszkadzało, a mimo że zazwyczaj – czy może bardziej wtedy, kiedy żadne z nich nie miało w głowie nic poza sianem – były to docinki, paradoksalnie czekała jeszcze wytrwalej. Czekała grzecznie nawet wtedy, gdy umysł podpowiadał jej, jak zakończy zadanie. I choć nie raz się nie myliła, nigdy nie wypowiedziała sama jego słów, choć cisnęły się na usta.
Teraz jednak w głowie panowała tylko pustka.
I wiedziała, że normalnie – choć normalność zdawała się dziwną względną, która świadomie i zdecydowanie zmieniła swoje ramy – pewnie odpowiedziała by coś na to niecodziennie powitanie. Pewnie ucieszyłoby ono ją bardziej, niż powinno. A na pewno poprawiło humor, gdyby miała parszywy. Jednak tego nastroju nie potrafiło zmienić, trąciło jedynie jakąś ledwie widoczną, ciepłą nutę gdzieś pod bijącym ledwie organem, która mizernie zapaliła się w spojrzeniu.
Właściwie nie wiedziała jak długo trwało to ich specyficzne powitanie – z pewnością dłużej niż zwyczajowe, bardziej dziwne w dziwności której nie potrafiła opisać.
Omijała ostatnio ludzi, czy może raczej omijała spotkań z nimi. Znajdowała sobie zadania – cele, które zajmowały myśli; naprawa magii, klub pojedynków, zdjęcie klątwy, czytanie, nauka przed przystąpieniem do egzaminu na kurs aurorski, cokolwiek byle coś robić. Cokolwiek, byle nie musieć obserwować w spojrzeniu innych... litości. Bo Justine nienawidziła litości. Nie znosiła jej i marszczyła na nią nos. A już najpewniej nie potrzebowała jej w ogóle. Potrzebowała jabłecznika. Tak, powinna go upiec.Tylko on patrzył na nią inaczej od ostatniego wyznania, ale jednocześnie miała wrażenie, jakby z każdą chwilę był coraz dalej jakby świadomie odsuwając się od niej i wiedziała, że niedługo czara się przeleje, a z niej wypłyną kolejne słowa nie hamowane już niczym.
Jest z tobą?
Niewinne pytanie rozlało kolejną kawalkadę myśli. Czy był z nią? Tak, czasami, jeśli nie wychodził. A ostatnio nie było go prawie wcale i trudno było wytłumaczyć samej sobie, że to sprawy wyciągają go poza dom, nie zaś potrzeba nie znajdowania się zbyt blisko. Ale czy był? To już zdawało się podbiegać pod większą wątpliwość. Bo czuła, że jej wyznanie nie polepszyło nic i choć pozornie zdawało się też nic nie zmieniać, ona widziała zmiany. Brakowało jej ramion, które bez wytłumaczenia zajęły miejsce na kanapie pozwalając jej gubić się w za dużym łóżku.
W końcu pokręciła przecząco głową, jakby przypominając sobie, że nadal nie odpowiedziała.
- Nie, Sam sam wyszedł. - ratować świat, ścigać tych złych, być z dala ode mnie. Kompletnie nie zwróciła uwagi, że sama lekko weszła w jego grę słowną. - Wejdź, Billy. - powiedziała w końcu, robiąc krok w tył. - Stoimy tu jak idioci. - próbowała się uśmiechnąć, ale uśmiech pojawił się na wargach na chwilę, zbyt kruchy by zostać na dłużej, zbyt zakłamany, by kogoś oszukać. Odchrząknęła, odwracając się na bosej pięcie i ruszając do kuchni, chcąc ukryć własne zażenowanie, założyć na twarz maskę starej Just, ponownie zacząć kłamać. Włosy, krótkie jak nigdy - ledwie sięgające za uszy - i równie biały jak nigdy, całkiem pozbawione koloru, zafalowały gdy wykonywała gest. - Herbaty. - postanowiła. - Kawy? - zapytała dalej, westchnęła lekko. - Właściwie nie wiem co pijasz. - zdradziła spokojnie, zerkając przez ramię w jego kierunku i chwilę później znikając w kuchni.
Jednak zamiast tego usta zacisnęły się ponownie w wąską linie, gdy uświadomiła sobie, że boleśnie chciała, a wręcz pragnęła by właśnie tak ktoś ją nazwał. Tylko tym kimś nie był stojący przed nią mężczyzna. Tym kimś był ktoś, kogo boleśnie wyrwano z tego świata siłą. Ktoś, kogo nie udało jej się ocalić.
Niby nic nadzwyczajnego – grzebać własnego stworzyciela. Świat właśnie taką miał konstrukcję i z racji kolejności w której pojawiały się jednostki na świecie, to starsi odchodzili z niego pierwsi. Ale Just nie mogła pogodzić się z tym w jaki sposób odeszła jej matka. Nie, nie chciała się z tym pogodzić. Jane powinna umrzeć ze starości, ze zmarszczkami na twarzy świadczącymi o przeżytych latach, niosącymi ukryte historie pod każdym zgubieniem na dłoniach czy w liniach rysujących się wokół uśmiechu, nie zaś na zimnej kamiennej podłodze Hogwarckiej wieży. Nie zaś dlatego, że ona była za wolna, za głupia, za słaba.
Z zamyślenia wyrwały ją kolejne dźwięki, słowa. Uniosła niebieskie tęczówki ku górze, umiejscawiając spojrzenie ponownie na jego twarzy. Po pierwszych dwóch słowach prawa brew drgnęła lekko, jakby chcąc unieść się w niemym wyrazie zapytania, jednak i ona odpuściła powracając na swoje miejsce – dokładnie tak, jakby zabrakło jej sił na utrzymanie się w górze. Wzrok zatrzymał się na jego twarzy, gdy mówił dalej – czy może bardziej próbował. Czasem zastanawiała się, skąd bierze siłę, czy też chęć, by mówić w ogóle. Widziała przecież, jak się męczy, jak każde zdanie jest walką o wypowiedź i nigdy, ale to nigdy nie przerwała mu gdy mówił. Nie przerywała jak inni, nie zaśmiewała się z wady, na którą nie miał wpływy bo dobrze wiedziała, jak jest nad czymś nie panować. Co znów nie znaczyło, że traktowała go z litością czy inaczej niż każdą jedną, inną jednostkę. Odpowiadała równie żarliwie i zacięcie na każdy z komentarzy którym ją uraczył, mimo że na niektóre musiała poczekać chwilę dłużej. I czekała. Czekanie nigdy jej nie przeszkadzało, a mimo że zazwyczaj – czy może bardziej wtedy, kiedy żadne z nich nie miało w głowie nic poza sianem – były to docinki, paradoksalnie czekała jeszcze wytrwalej. Czekała grzecznie nawet wtedy, gdy umysł podpowiadał jej, jak zakończy zadanie. I choć nie raz się nie myliła, nigdy nie wypowiedziała sama jego słów, choć cisnęły się na usta.
Teraz jednak w głowie panowała tylko pustka.
I wiedziała, że normalnie – choć normalność zdawała się dziwną względną, która świadomie i zdecydowanie zmieniła swoje ramy – pewnie odpowiedziała by coś na to niecodziennie powitanie. Pewnie ucieszyłoby ono ją bardziej, niż powinno. A na pewno poprawiło humor, gdyby miała parszywy. Jednak tego nastroju nie potrafiło zmienić, trąciło jedynie jakąś ledwie widoczną, ciepłą nutę gdzieś pod bijącym ledwie organem, która mizernie zapaliła się w spojrzeniu.
Właściwie nie wiedziała jak długo trwało to ich specyficzne powitanie – z pewnością dłużej niż zwyczajowe, bardziej dziwne w dziwności której nie potrafiła opisać.
Omijała ostatnio ludzi, czy może raczej omijała spotkań z nimi. Znajdowała sobie zadania – cele, które zajmowały myśli; naprawa magii, klub pojedynków, zdjęcie klątwy, czytanie, nauka przed przystąpieniem do egzaminu na kurs aurorski, cokolwiek byle coś robić. Cokolwiek, byle nie musieć obserwować w spojrzeniu innych... litości. Bo Justine nienawidziła litości. Nie znosiła jej i marszczyła na nią nos. A już najpewniej nie potrzebowała jej w ogóle. Potrzebowała jabłecznika. Tak, powinna go upiec.Tylko on patrzył na nią inaczej od ostatniego wyznania, ale jednocześnie miała wrażenie, jakby z każdą chwilę był coraz dalej jakby świadomie odsuwając się od niej i wiedziała, że niedługo czara się przeleje, a z niej wypłyną kolejne słowa nie hamowane już niczym.
Jest z tobą?
Niewinne pytanie rozlało kolejną kawalkadę myśli. Czy był z nią? Tak, czasami, jeśli nie wychodził. A ostatnio nie było go prawie wcale i trudno było wytłumaczyć samej sobie, że to sprawy wyciągają go poza dom, nie zaś potrzeba nie znajdowania się zbyt blisko. Ale czy był? To już zdawało się podbiegać pod większą wątpliwość. Bo czuła, że jej wyznanie nie polepszyło nic i choć pozornie zdawało się też nic nie zmieniać, ona widziała zmiany. Brakowało jej ramion, które bez wytłumaczenia zajęły miejsce na kanapie pozwalając jej gubić się w za dużym łóżku.
W końcu pokręciła przecząco głową, jakby przypominając sobie, że nadal nie odpowiedziała.
- Nie, Sam sam wyszedł. - ratować świat, ścigać tych złych, być z dala ode mnie. Kompletnie nie zwróciła uwagi, że sama lekko weszła w jego grę słowną. - Wejdź, Billy. - powiedziała w końcu, robiąc krok w tył. - Stoimy tu jak idioci. - próbowała się uśmiechnąć, ale uśmiech pojawił się na wargach na chwilę, zbyt kruchy by zostać na dłużej, zbyt zakłamany, by kogoś oszukać. Odchrząknęła, odwracając się na bosej pięcie i ruszając do kuchni, chcąc ukryć własne zażenowanie, założyć na twarz maskę starej Just, ponownie zacząć kłamać. Włosy, krótkie jak nigdy - ledwie sięgające za uszy - i równie biały jak nigdy, całkiem pozbawione koloru, zafalowały gdy wykonywała gest. - Herbaty. - postanowiła. - Kawy? - zapytała dalej, westchnęła lekko. - Właściwie nie wiem co pijasz. - zdradziła spokojnie, zerkając przez ramię w jego kierunku i chwilę później znikając w kuchni.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Nigdy nie był w tym najlepszy. W zgadywaniu ludzkich emocji, w czytaniu pomiędzy wierszami, w błyskawicznym reagowaniu na małe, pozornie tylko nic nieznaczące gesty. Wiedział co prawda, że istnieli ludzie, którzy niemal czytali innym w myślach, bez problemu wychwytując słowa, które nie padły i myśli, które nie uformowały się w wyrazy, jednak dla niego owa sztuka pozostawała daleko poza zasięgiem; potrzebował jasnych komunikatów i jednoznacznych stwierdzeń, które nie pozostawiały zbyt dużego pola do wolnej interpretacji, bo gdy się tak działo, to natychmiastowo w tej przestrzeni się gubił, odpowiadając niewłaściwie i tylko pogarszając sprawę. Być może miało to coś wspólnego z jego przypadłością; nie był pewien.
Nie miał też pojęcia, dlaczego tym razem działo się inaczej; dlaczego, chociaż Just prawie się nie odzywała, to ledwie zauważalne drgnięcie jasnej brwi opowiedziało mu tak wiele? Sięgnął dłonią do karku, drapiąc się nieco nerwowo po szyi, jak zawsze, gdy potrzebował zamaskować odbijającą się w oczach i rysach niezręczność, przez moment walcząc z chęcią wykonania szybkiego odwrotu – ale coś w jej spojrzeniu zatrzymało go w miejscu, nie pozwalając mu na ten pokaz wstydliwego tchórzostwa. Zabawne i smutne, jak łatwo było mu jej dokuczać, gdy uśmiechała się szeroko albo patrzyła na niego spod byka – i jak wielki trud sprawiało mu odnalezienie czegokolwiek sensownego do powiedzenia, kiedy stała przed nim boso, obleczona w jakąś niepasującą do niej bezradność, której – jeżeli miałby być szczery sam ze sobą – odrobinę się bał.
Widział, jak jej uwaga się rozmywała, w jednej chwili skupiona na słowach potykających się o jego własne wargi, w drugiej dryfująca swobodnie w rejony, do których nie miał wstępu. Nie popędzał jej jednak, nie wypełniając dłuższych niż zwykle pauz niepotrzebnymi dźwiękami i starając się nie czynić swojej obecności natrętną. Nie z litości, bo tej w żaden sposób jej nie okazywał, nie uważając jej bynajmniej za osobę, nad którą litować się należało; współczuł jej, to prawda, choć nawet i to uczucie wywołało w nim lekkie zaskoczenie, gdy tylko odnalazł je pośród krążącej po jego umyśle, chaotycznej mieszanki. Z drugiej strony, czy rzeczywiście było to aż takie dziwne? Może nie byli ze sobą blisko, nie spędzali weekendów nad szklanką ognistej whisky i, prawdę mówiąc, wiedział o jej życiu mniej, niż byłby skory przyznać, ale była jedną z nich; już od dawna nie grali dla przeciwnych drużyn. A może tak naprawdę nie grali dla nich nigdy.
Wszedł za nią do mieszkania, starannie zamykając za sobą drzwi. Może powinien był odmówić, ale coś mu nie pozwalało; wciąż pamiętał, jak bardzo nie chciał zostawać sam, gdy świat odebrał mu osobę dla niego najważniejszą. Choć wydawałoby się, że najgorszym momentem jego życia był ten, w którym prostą trumnę pokryła świeżo skopana ziemia, to nie była to prawda. W dzień pogrzebu miał dookoła siebie wszystkich, na których mu zależało, skaczących dookoła i robiących wszystko, by tylko odwrócić jego uwagę od tej przerażającej pustki, która pojawiła się gdzieś za mostkiem. Najgorsze nadeszło potem – gdy krewni wrócili do siebie, gdy listy przestały przychodzić, gdy został sam na sam ze swoimi myślami i codziennością, na każdym kroku przypominającą mu o tym, że nic nie będzie już takie samo jak wcześniej. Nie płakał nad grobem – płakał przy śniadaniu, wpatrując się w puste, przysunięte do stołu krzesło, którego nikt nie ośmielił się zająć; płakał w poranki przed ważnymi meczami, gdy orientował się, że na jego parapecie nie pojawi się sowa z listem z prośbą, by na siebie uważał; płakał we własne urodziny, gdy po raz pierwszy od kilkunastu lat nie dostał w prezencie zrobionego własnoręcznie swetra. Zastanawiał się, czy właśnie dlatego Just nie wróciła po odsieczy do swojego mieszkania, podświadomie starając się uniknąć wszystkiego, co mogłoby przywołać rozsadzające serce wspomnienia. – Tak – odpowiedział, zsuwając ze stóp buty i odwieszając płaszcz, żeby nie nanieść deszczu do dalszej części pomieszczenia. Efekt był marny, bo jego skarpetki również okazały się przemoknięte. – T-to znaczy – zreflektował się, dopiero po kilku skonfundowanych sekundach zauważając, że jego odpowiedź, nie była odpowiedzią na zadane pytanie – herbata będzie w p-p-porządku.
Przestrzeń mieszkania wypełniona jej obecnością wydała mu się zupełnie inna, niż pamiętał, a jednak w jakiś sposób nadal czuł się tutaj swobodnie; może nie na tyle, żeby opowiedzieć głupi dowcip i udać się na poszukiwanie czegoś słodkiego (jak zrobiłby to w towarzystwie Sama), ale też nie stąpał po posadzce jak po kruchym szkle. Nie usiadł jednak biernie przy stole, zdając sobie sprawę, że bezruch tylko dołożyłby kolejną cegiełkę do wzniesionego (głównie przez niego) muru niezręczności; zamiast tego podszedł do rzędu szafek, stając tuż obok Tonks. – Wstawię wodę – powiedział, odkręcając kran i podstawiając pod niego czajnik, podczas gdy Just wsypywała zasuszone liście do kubków. Była w tym wszystkim jakaś nieokreślona harmonia i to chyba ona skłoniła go do opuszczenia w dół bariery ostrożności i sztucznego dystansu, którą sam wcześniej wzniósł. – P-p-przykro mi – powiedział tak po prostu, bez zbędnego dramatyzmu i przerysowanych emocji, a zwyczajnie, szczerze. Może nie do końca neutralnie – bo temat nie należał do tych, które w ten sposób byłby w stanie traktować – ale ciepło. Postawił czajnik na kuchence, nie podnosząc spojrzenia i nie szukając kontaktu wzrokowego, żeby nachalnie nie naruszać jej prywatności – jeżeli jej potrzebowała. – Z powodu t-t-twojej mamy – dodał – nie dlatego, że tak należało, a dlatego, że chciał. Miał nadzieję, że zdawała sobie z tego sprawę; on sam nie znosił wymuszonego współczucia, słów płynących z fałszywej przyzwoitości.
Wyciągnął z kieszeni różdżkę, stukając w czajnik i rzucając niewerbalne facere. Miał nadzieję, że anomalie nie ukarzą go za ten brak taktu.
Nie miał też pojęcia, dlaczego tym razem działo się inaczej; dlaczego, chociaż Just prawie się nie odzywała, to ledwie zauważalne drgnięcie jasnej brwi opowiedziało mu tak wiele? Sięgnął dłonią do karku, drapiąc się nieco nerwowo po szyi, jak zawsze, gdy potrzebował zamaskować odbijającą się w oczach i rysach niezręczność, przez moment walcząc z chęcią wykonania szybkiego odwrotu – ale coś w jej spojrzeniu zatrzymało go w miejscu, nie pozwalając mu na ten pokaz wstydliwego tchórzostwa. Zabawne i smutne, jak łatwo było mu jej dokuczać, gdy uśmiechała się szeroko albo patrzyła na niego spod byka – i jak wielki trud sprawiało mu odnalezienie czegokolwiek sensownego do powiedzenia, kiedy stała przed nim boso, obleczona w jakąś niepasującą do niej bezradność, której – jeżeli miałby być szczery sam ze sobą – odrobinę się bał.
Widział, jak jej uwaga się rozmywała, w jednej chwili skupiona na słowach potykających się o jego własne wargi, w drugiej dryfująca swobodnie w rejony, do których nie miał wstępu. Nie popędzał jej jednak, nie wypełniając dłuższych niż zwykle pauz niepotrzebnymi dźwiękami i starając się nie czynić swojej obecności natrętną. Nie z litości, bo tej w żaden sposób jej nie okazywał, nie uważając jej bynajmniej za osobę, nad którą litować się należało; współczuł jej, to prawda, choć nawet i to uczucie wywołało w nim lekkie zaskoczenie, gdy tylko odnalazł je pośród krążącej po jego umyśle, chaotycznej mieszanki. Z drugiej strony, czy rzeczywiście było to aż takie dziwne? Może nie byli ze sobą blisko, nie spędzali weekendów nad szklanką ognistej whisky i, prawdę mówiąc, wiedział o jej życiu mniej, niż byłby skory przyznać, ale była jedną z nich; już od dawna nie grali dla przeciwnych drużyn. A może tak naprawdę nie grali dla nich nigdy.
Wszedł za nią do mieszkania, starannie zamykając za sobą drzwi. Może powinien był odmówić, ale coś mu nie pozwalało; wciąż pamiętał, jak bardzo nie chciał zostawać sam, gdy świat odebrał mu osobę dla niego najważniejszą. Choć wydawałoby się, że najgorszym momentem jego życia był ten, w którym prostą trumnę pokryła świeżo skopana ziemia, to nie była to prawda. W dzień pogrzebu miał dookoła siebie wszystkich, na których mu zależało, skaczących dookoła i robiących wszystko, by tylko odwrócić jego uwagę od tej przerażającej pustki, która pojawiła się gdzieś za mostkiem. Najgorsze nadeszło potem – gdy krewni wrócili do siebie, gdy listy przestały przychodzić, gdy został sam na sam ze swoimi myślami i codziennością, na każdym kroku przypominającą mu o tym, że nic nie będzie już takie samo jak wcześniej. Nie płakał nad grobem – płakał przy śniadaniu, wpatrując się w puste, przysunięte do stołu krzesło, którego nikt nie ośmielił się zająć; płakał w poranki przed ważnymi meczami, gdy orientował się, że na jego parapecie nie pojawi się sowa z listem z prośbą, by na siebie uważał; płakał we własne urodziny, gdy po raz pierwszy od kilkunastu lat nie dostał w prezencie zrobionego własnoręcznie swetra. Zastanawiał się, czy właśnie dlatego Just nie wróciła po odsieczy do swojego mieszkania, podświadomie starając się uniknąć wszystkiego, co mogłoby przywołać rozsadzające serce wspomnienia. – Tak – odpowiedział, zsuwając ze stóp buty i odwieszając płaszcz, żeby nie nanieść deszczu do dalszej części pomieszczenia. Efekt był marny, bo jego skarpetki również okazały się przemoknięte. – T-to znaczy – zreflektował się, dopiero po kilku skonfundowanych sekundach zauważając, że jego odpowiedź, nie była odpowiedzią na zadane pytanie – herbata będzie w p-p-porządku.
Przestrzeń mieszkania wypełniona jej obecnością wydała mu się zupełnie inna, niż pamiętał, a jednak w jakiś sposób nadal czuł się tutaj swobodnie; może nie na tyle, żeby opowiedzieć głupi dowcip i udać się na poszukiwanie czegoś słodkiego (jak zrobiłby to w towarzystwie Sama), ale też nie stąpał po posadzce jak po kruchym szkle. Nie usiadł jednak biernie przy stole, zdając sobie sprawę, że bezruch tylko dołożyłby kolejną cegiełkę do wzniesionego (głównie przez niego) muru niezręczności; zamiast tego podszedł do rzędu szafek, stając tuż obok Tonks. – Wstawię wodę – powiedział, odkręcając kran i podstawiając pod niego czajnik, podczas gdy Just wsypywała zasuszone liście do kubków. Była w tym wszystkim jakaś nieokreślona harmonia i to chyba ona skłoniła go do opuszczenia w dół bariery ostrożności i sztucznego dystansu, którą sam wcześniej wzniósł. – P-p-przykro mi – powiedział tak po prostu, bez zbędnego dramatyzmu i przerysowanych emocji, a zwyczajnie, szczerze. Może nie do końca neutralnie – bo temat nie należał do tych, które w ten sposób byłby w stanie traktować – ale ciepło. Postawił czajnik na kuchence, nie podnosząc spojrzenia i nie szukając kontaktu wzrokowego, żeby nachalnie nie naruszać jej prywatności – jeżeli jej potrzebowała. – Z powodu t-t-twojej mamy – dodał – nie dlatego, że tak należało, a dlatego, że chciał. Miał nadzieję, że zdawała sobie z tego sprawę; on sam nie znosił wymuszonego współczucia, słów płynących z fałszywej przyzwoitości.
Wyciągnął z kieszeni różdżkę, stukając w czajnik i rzucając niewerbalne facere. Miał nadzieję, że anomalie nie ukarzą go za ten brak taktu.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Kuchnia
Szybka odpowiedź