Salon
AutorWiadomość
Salon
Na lewo od drzwi wejściowych, zaledwie dwa kroki korytarzem, swe miejsce ma salon, gdzie Daphne przebywa stosunkowo rzadko. Nie ma czasu, by odpocząć przy rzeźbionym, eleganckim kominku, czytając książek, która zazwyczaj spoczywa wśród innych na kolejnym z wysokich regałów pękających w szwach. Zdawałoby się, że panna Rowle ma tych książek nieskończoną ilość, bo kilka z nich leży także na gzymsie kominka. Umeblowanie nie różni się niczym od salonów innych szlachetnych rodzin – eleganckie, misternie wykonane meble z drewna, stoliczek i ruchome obrazy wiszące na ścianach, ponuro spoglądające na Daphne. Jedynym dyskomfortem są ciężkie, szmaragdowe zasłony, nieustannie zasunięte i odcinające dopływ światła.
-Daphne! – woła ciemność – Daphne Rowle!
Ten głos, szeleszczący, bezdźwięczny, odległy, mroczny jak noc, wyrwał kobietę ze snu. Obudzona porwała się na łożu, ogromnym jak wojenny galeon, czarnym, zwalistym i pustym od… od zawsze.
-Daphne! – szeptał złowrogo mrok. –Nadszedł czas. Obudź się, Daphne.
W pierwszej chwili sądziła, że w rogu, przy zasłonie stoi ciemnoskóry mężczyzna, bo jego oblicze i dłonie nie miały mdławej, księżycowej bieli jasnej skóry. Zamarła więc, z oburzenia, nie lęku, ale już po chwili powolnym, niemal niedostrzegalnym ruchem sięga pod poduszkę, po różdżkę.
Cień drgał jak mroczny płomień, występował krok do przodu, był niewyraźnym majakiem na tle okna, wysoką, długą sylwetką pozbawioną rysów twarzy.
-Kto tu jest? Jak śmiesz tu wchodzić? – chciała warknąć ostro, lecz z ust wydobył się tylko słaby, łamiący się skrzek.
Bo już wie, już podświadomie pojmuje, ze to nie szlama, nie skrzatka, nie szaleniec.
-To ja, Daphne – mówi śmierć. – Nie poznajesz mnie?
Daphne, z rozszerzonymi przestrachem źrenicami, z ustami rozwartymi do niemego krzyku, patrzy jak ciemność gęstnieje, porusza się, materializując z nicości ogromną, chudą postać sunąca ku łożu, z każdym krokiem nabierająca kształtu, ubraną w ciało, które nie było, w żadnym wypadku nie mogło być ludzkie. Daphne pragnęła wrzeszczeć, wyć ze strachu, ryczeć, ale zamiast tego wydała z siebie tylko słaby pisk, bo twarz, ta twarz, szczupła, skupiona, pociągła, lśni blaskiem metalu, ciemnieje materią polerowanego drewna, nie ludzkiej skóry…
Otworzyła oczy.
Skrzydła ćmy paliły się z sykiem, odnóża owada rozpaczliwie drapały w szkło klosza, a Daphne drżała z lęku i śmiertelnego zimna, mimo tego, że za oknem żar lał się z nieba, samotna w tym pustym mieszkaniu. Była sama, tak, na szczęscie tylko ona. Ostre, dzienne światło wdziało się do salonu z pomiędzy zasłon, padło w końcu na jej bladą twarz, wyrywając z koszmaru.
Było jej tak potwornie zimno, a skórę miała lepką od zimnego potu. Dźwignęła się z fotela, ocierając zroszone czoło i oddychając ciężko, wciąż mając w myśli senną marę. Te oczy, ludzkie niemal, przejrzyste, jasne oczy, z tęczówkami niczym płynąca woda, niczym rwący strumień pełen pstrągów. Spojrzała na zegar wiszący nad kominkiem. Było już późno, bardzo późno. A on powinien dawno już tutaj być, spóźniał się jak zawsze.
Daphne prychnęła pod nosem z irytacją, próbując odegnać koszmarne wizje i nie marnować energii na rozmyślania o tych głupotach. Nie wierzyła w sny, ani wróżby, a tym bardziej koszmary. W łaźni obmyła twarz i przebrała się w lekką, jasną szatę, podkreślającą jej bladość i włosy, wiecznie w nieładzie, przywodzące na myśl płynne srebro. Spojrzała w lustro, w swą zmęczoną, niebrzydką przecież twarz, w oczy tak obojętne i pozbawione emocji, że ziejące pustką.
Gdzie on jest?
Ten głos, szeleszczący, bezdźwięczny, odległy, mroczny jak noc, wyrwał kobietę ze snu. Obudzona porwała się na łożu, ogromnym jak wojenny galeon, czarnym, zwalistym i pustym od… od zawsze.
-Daphne! – szeptał złowrogo mrok. –Nadszedł czas. Obudź się, Daphne.
W pierwszej chwili sądziła, że w rogu, przy zasłonie stoi ciemnoskóry mężczyzna, bo jego oblicze i dłonie nie miały mdławej, księżycowej bieli jasnej skóry. Zamarła więc, z oburzenia, nie lęku, ale już po chwili powolnym, niemal niedostrzegalnym ruchem sięga pod poduszkę, po różdżkę.
Cień drgał jak mroczny płomień, występował krok do przodu, był niewyraźnym majakiem na tle okna, wysoką, długą sylwetką pozbawioną rysów twarzy.
-Kto tu jest? Jak śmiesz tu wchodzić? – chciała warknąć ostro, lecz z ust wydobył się tylko słaby, łamiący się skrzek.
Bo już wie, już podświadomie pojmuje, ze to nie szlama, nie skrzatka, nie szaleniec.
-To ja, Daphne – mówi śmierć. – Nie poznajesz mnie?
Daphne, z rozszerzonymi przestrachem źrenicami, z ustami rozwartymi do niemego krzyku, patrzy jak ciemność gęstnieje, porusza się, materializując z nicości ogromną, chudą postać sunąca ku łożu, z każdym krokiem nabierająca kształtu, ubraną w ciało, które nie było, w żadnym wypadku nie mogło być ludzkie. Daphne pragnęła wrzeszczeć, wyć ze strachu, ryczeć, ale zamiast tego wydała z siebie tylko słaby pisk, bo twarz, ta twarz, szczupła, skupiona, pociągła, lśni blaskiem metalu, ciemnieje materią polerowanego drewna, nie ludzkiej skóry…
Otworzyła oczy.
Skrzydła ćmy paliły się z sykiem, odnóża owada rozpaczliwie drapały w szkło klosza, a Daphne drżała z lęku i śmiertelnego zimna, mimo tego, że za oknem żar lał się z nieba, samotna w tym pustym mieszkaniu. Była sama, tak, na szczęscie tylko ona. Ostre, dzienne światło wdziało się do salonu z pomiędzy zasłon, padło w końcu na jej bladą twarz, wyrywając z koszmaru.
Było jej tak potwornie zimno, a skórę miała lepką od zimnego potu. Dźwignęła się z fotela, ocierając zroszone czoło i oddychając ciężko, wciąż mając w myśli senną marę. Te oczy, ludzkie niemal, przejrzyste, jasne oczy, z tęczówkami niczym płynąca woda, niczym rwący strumień pełen pstrągów. Spojrzała na zegar wiszący nad kominkiem. Było już późno, bardzo późno. A on powinien dawno już tutaj być, spóźniał się jak zawsze.
Daphne prychnęła pod nosem z irytacją, próbując odegnać koszmarne wizje i nie marnować energii na rozmyślania o tych głupotach. Nie wierzyła w sny, ani wróżby, a tym bardziej koszmary. W łaźni obmyła twarz i przebrała się w lekką, jasną szatę, podkreślającą jej bladość i włosy, wiecznie w nieładzie, przywodzące na myśl płynne srebro. Spojrzała w lustro, w swą zmęczoną, niebrzydką przecież twarz, w oczy tak obojętne i pozbawione emocji, że ziejące pustką.
Gdzie on jest?
here in the forest, dark and deep,
I offer you eternal sleep
I offer you eternal sleep
Daphne Rowle
Zawód : Niewymowna, alchemiczka i trucicielka
Wiek : 28
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
jeśli przeżyje choć jeden wilk,
owce nigdy nie będą bezpieczne
owce nigdy nie będą bezpieczne
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Zawsze się spóźniał - bo nie lubił się śpieszyć, Tristan miał zwyczaj luźno traktować podejmowane zobowiązania. Zdobycie składnika, którego potrzebowała Daphne, nie było bardzo trudne, ale trwało długo, kazał czarownicy na siebie czekać; smoki były ostatnimi istotami, jakie Tristan zdecydowałby się skrzywdzić. Fascynowały go, podziwiał je - i dzielnie chronił ich majestat przed poświęceniem ich nauce - toteż kazał czekać Daphne, aż jeden z okazów padnie. Pobranie odpowiedniego narządu spośród martwych szczątek nie było ani wybitnie trudnym, ani wybitnie bolesnym doświadczeniem - martwemu na nic się już to nie przyda. Z rana wysłał jej wiadomość, że przyjdzie wieczorem - a wieczór trochę się przeciągnął... Był zmęczony, dzień w rezerwacie upłynął wyjątkowo wolno. Palące słońce w połączeniu ze smoczym ogniem i skórzaną odzieżą ochronną tworzyły razem mieszankę, którą po prawdzie trudno było znieść.
Przetransportował się prosto do niej kominkiem, korzystając z sieci Fiuu, właściwie prosto z rezerwatu, tylko po drodze zahaczając o prawie swoją rezydencję w Dover - żeby zostawić u siebie zbędny balast. Przeszło mu przez myśl, że Daphne naprawdę powinna popracować nad bezpieczeństwem tego miejsca; brak zaklęć ochronnych, brak żywej duszy... nawet zwierzęcia, samotna (stara) panna nie powinna mieszkać w taki sposób. Przedstawił się lakonicznie skrzatce i - poprowadzony przez stworzenie - udał się do salonu panny Rowle. Ubrany w czarną, czarodziejską szatę spiętą skórzanym pasem, w wysokich butach - inne nie nadawały się do pracy w rezerwacie - i wciąż przeciwogniowych rękawicach na rękach, trzymał w dłoni zawiniątko w białych szmatach. Cały cuchnął siarką - ale zdawało mu się, że pakunek śmierdział przynajmniej kilkukrotnie silniej. Naprawdę tego potrzebowała? Obrzydliwe - oby jego przyszła małżonka spełniała swoje hobby w subtelniejszy sposób.
- Daphne - powitał ją, odkładając na bok bardziej grzecznościowe formy, panno Rowle wydało mu się zbyt wydumane. Mimo zapewnień skrzatki Daphne jednak w salonie nie było, słyszał odgłosy dochodzące z korytarza - czy tam nie było łaźni? - poczekał więc na miejscu, taksując wzrokiem regały uginające się pod ciężarem czarodziejskich ksiąg. Daphne posiadała olbrzymią wiedzę - i ten fakt wzbudzał w nim szacunek. Działali razem z ramienia Toma, skoro Riddle dostrzegł w niej potencjał, Tristan nie był nikim, aby ten potencjał lekceważyć. Była niebezpieczna - jako niewymowna i jako godna wilczyca Rowle'ów, jako alchemiczka i jako trucicielka. A nade wszystko - jako naukowiec.
Pod nieobecność gospodyni odłożył zawiniątko na stół i zasiadł wygodnie w jednym z foteli, nieśpiesznie ściągając z dłoni ciężkie rękawice. Z pewnością nie będzie miała mu za złe, że tymczasem rozgości się w jej salonie...
Przetransportował się prosto do niej kominkiem, korzystając z sieci Fiuu, właściwie prosto z rezerwatu, tylko po drodze zahaczając o prawie swoją rezydencję w Dover - żeby zostawić u siebie zbędny balast. Przeszło mu przez myśl, że Daphne naprawdę powinna popracować nad bezpieczeństwem tego miejsca; brak zaklęć ochronnych, brak żywej duszy... nawet zwierzęcia, samotna (stara) panna nie powinna mieszkać w taki sposób. Przedstawił się lakonicznie skrzatce i - poprowadzony przez stworzenie - udał się do salonu panny Rowle. Ubrany w czarną, czarodziejską szatę spiętą skórzanym pasem, w wysokich butach - inne nie nadawały się do pracy w rezerwacie - i wciąż przeciwogniowych rękawicach na rękach, trzymał w dłoni zawiniątko w białych szmatach. Cały cuchnął siarką - ale zdawało mu się, że pakunek śmierdział przynajmniej kilkukrotnie silniej. Naprawdę tego potrzebowała? Obrzydliwe - oby jego przyszła małżonka spełniała swoje hobby w subtelniejszy sposób.
- Daphne - powitał ją, odkładając na bok bardziej grzecznościowe formy, panno Rowle wydało mu się zbyt wydumane. Mimo zapewnień skrzatki Daphne jednak w salonie nie było, słyszał odgłosy dochodzące z korytarza - czy tam nie było łaźni? - poczekał więc na miejscu, taksując wzrokiem regały uginające się pod ciężarem czarodziejskich ksiąg. Daphne posiadała olbrzymią wiedzę - i ten fakt wzbudzał w nim szacunek. Działali razem z ramienia Toma, skoro Riddle dostrzegł w niej potencjał, Tristan nie był nikim, aby ten potencjał lekceważyć. Była niebezpieczna - jako niewymowna i jako godna wilczyca Rowle'ów, jako alchemiczka i jako trucicielka. A nade wszystko - jako naukowiec.
Pod nieobecność gospodyni odłożył zawiniątko na stół i zasiadł wygodnie w jednym z foteli, nieśpiesznie ściągając z dłoni ciężkie rękawice. Z pewnością nie będzie miała mu za złe, że tymczasem rozgości się w jej salonie...
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Panna Rowle zazwyczaj bywała niezwykle punktualna. Niemal zawsze zjawiała się nawet pięć minut przed czasem spotkania. W Hogwarcie każdy mógł ujrzeć ją siedzącą przed klasą, czekająca na kolejne zajęcia i powtarzającą materiał – Daphne nie lubiła marnować czasu. Pozwalała sobie na podobną nieuprzejmość wyłącznie w jednym wypadku, a mianowicie wówczas, gdy eliksir, bulgoczący w kotle, nie pozwalał się jej oddalić. To była w pewien sposób jej obsesja, zawsze wszystko musiała doprowadzić do końca i mogła marnotrawić wszystko: jedzenie, alkohol, ubrania, lecz nie jej umiłowane eliksiry. Tylko i wyłącznie z tego powodu tolerowała spóźniastwo Rosiera, po latach znajomości wiedząc jaką pasją są dla niego smoki. To również potrafiła zrozumieć, budziło weń to nawet pewien szacunek, lecz za każdym razem, gdy wpadał po czasie, krzywiła się z niesmakiem.
A już zwłaszcza, kiedy nie miał tego, o co go prosiła.
Krzywiła się niechętnie tak, jak wtedy, gdy nieudolnie próbował z nią flirtować, a koniec końców niemal go spoliczkowała i potraktowała nieprzyjemnym urokiem. Nie zmarnowała jednak okazji, by nie wykorzystać tego, że wizualnie – a wkrótce i potem charakterologicznie – przypadła mu do gustu. Tristan umiłował smoki, jeśli można było ująć to w ten sposób, a więc miał dostęp do ich ciał, co równało się dostępowi do niektórych składników, o które było wyjątkowo ciężko.
A Daphne musiała je mieć, nawet jeśli było to przez prawo zakazane.
Praca w Ministerstwie Magii była nieistotnym szczegółem.
Czekała na Rosiera już w salonie, jak zawsze blada i milcząca. Miała na sobie długą, powłóczystą szatę, śnieżnobiałej barwy, podkreślającą jedynie jasność jej skóry. Doskonale współgrała ze srebrzystymi włosami, w żaden sposób nie upodabniała jej jednak do anielskiej postaci, mimo urodziwej twarzy – Daphne nierzadko miała coś takiego w spojrzeniu, że chłód przenikał człowiekowi aż do szpiku kości.
-Witaj, Tristanie. – odrzekła alchemiczka, właściwym jej spokojnym tonem, wstając z miejsca. Jak zawsze wsunęła kosmyk włosów za ucho, po czym skinęła na skrzatkę. – Podaj nam ognistej whisky.
Podwinęła długie rękawy szaty, po czym jej błękitne spojrzenie spoczęło na Rosierze. Cuchnął. Cuchnął jak zawsze, lecz jako alchemik przywykła już dawno do nieprzyjemnych zapachów, nie zrobiło to więc nań dużego wrażenia.
-Po samym zapachu da się wyczuć, że masz to, o co Cię prosiłam. – zagaiła kobieta, przelotnie jedynie zerkając na zawiniątko. Zza pasa wydobyła różdżkę i gdy wymruczała cichą inkantację, zawiniątko uniosło się nad stołem i poszybowało do otwartej, drewnianej skrzyneczki, a kiedy znalazło się już w środku, wieko opadło z hukiem. – Pragniesz czegoś w zamian?
W tym samym czasie, dzięki skrzatce, kielich z ognistą niemal obijał się o głowę mężczyzny.
A już zwłaszcza, kiedy nie miał tego, o co go prosiła.
Krzywiła się niechętnie tak, jak wtedy, gdy nieudolnie próbował z nią flirtować, a koniec końców niemal go spoliczkowała i potraktowała nieprzyjemnym urokiem. Nie zmarnowała jednak okazji, by nie wykorzystać tego, że wizualnie – a wkrótce i potem charakterologicznie – przypadła mu do gustu. Tristan umiłował smoki, jeśli można było ująć to w ten sposób, a więc miał dostęp do ich ciał, co równało się dostępowi do niektórych składników, o które było wyjątkowo ciężko.
A Daphne musiała je mieć, nawet jeśli było to przez prawo zakazane.
Praca w Ministerstwie Magii była nieistotnym szczegółem.
Czekała na Rosiera już w salonie, jak zawsze blada i milcząca. Miała na sobie długą, powłóczystą szatę, śnieżnobiałej barwy, podkreślającą jedynie jasność jej skóry. Doskonale współgrała ze srebrzystymi włosami, w żaden sposób nie upodabniała jej jednak do anielskiej postaci, mimo urodziwej twarzy – Daphne nierzadko miała coś takiego w spojrzeniu, że chłód przenikał człowiekowi aż do szpiku kości.
-Witaj, Tristanie. – odrzekła alchemiczka, właściwym jej spokojnym tonem, wstając z miejsca. Jak zawsze wsunęła kosmyk włosów za ucho, po czym skinęła na skrzatkę. – Podaj nam ognistej whisky.
Podwinęła długie rękawy szaty, po czym jej błękitne spojrzenie spoczęło na Rosierze. Cuchnął. Cuchnął jak zawsze, lecz jako alchemik przywykła już dawno do nieprzyjemnych zapachów, nie zrobiło to więc nań dużego wrażenia.
-Po samym zapachu da się wyczuć, że masz to, o co Cię prosiłam. – zagaiła kobieta, przelotnie jedynie zerkając na zawiniątko. Zza pasa wydobyła różdżkę i gdy wymruczała cichą inkantację, zawiniątko uniosło się nad stołem i poszybowało do otwartej, drewnianej skrzyneczki, a kiedy znalazło się już w środku, wieko opadło z hukiem. – Pragniesz czegoś w zamian?
W tym samym czasie, dzięki skrzatce, kielich z ognistą niemal obijał się o głowę mężczyzny.
here in the forest, dark and deep,
I offer you eternal sleep
I offer you eternal sleep
Daphne Rowle
Zawód : Niewymowna, alchemiczka i trucicielka
Wiek : 28
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
jeśli przeżyje choć jeden wilk,
owce nigdy nie będą bezpieczne
owce nigdy nie będą bezpieczne
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Zatrzymał spojrzenie na dziewczynie na dłuższy moment; śnieżnobiała szata w połączeniu z jej bladą cerą i jasnymi włosami czyniła iście anielski obrazek - tak daleki od rzeczywistej natury Daphne. Tristan nie wydawał się być tym zrażony, choć odczuwał względem czarownicy - wiedźmy? - pewien respekt wynikający z jej ponadprzeciętnych uzdolnień, należał do ludzi, którzy naprawdę obawiali się niewielu rzeczy. Słowem nie skwitował jej uwagi odnośnie zapachu, przechwytując kierujący się ku niemu kielich jeszcze w locie, nonszalancko opierając ramię wraz z naczyniem o oparcie miękko obitego fotela, skinąwszy w podzięce głową.
- Zawsze - odparł lekko, wodząc ciemnym spojrzeniem po jej oświetlonej blaskiem świec twarzy. Dobrze znała drwiący wyraz malujący się na jego twarzy, dobrze wiedziała, że Tristan właściwie zrobiłby to dla niej również bez wzajemnej przysługi, nigdy nie odmawiał pięknym kobietom. - Mogę najpierw zapytać... po co ci to? - Miała przed nim swoje sekrety; nie spodziewał się ich zdradzenia, lecz... osobliwość zdobytego składnika nie pozwoliła mu pozostawić tego bez komentarza. Tristan był kompletnym ignorantem w dziedzinie alchemii, zupełnie nie rozumiejąc, dlaczego większość magicznych komponentów musiała być równie obrzydliwa. Nikt nigdy nie szukał łez nimfy lub piór feniksa, podczas gdy odchody, członki i inne tego typu specyfiki niezmiennie pozostawały na samym szczycie listy ulubionych podarunków. I ona wspominała coś o zapachu?
Upił łyk ognistej, przez moment przyglądając się bursztynowej barwie trunku.
- O ile mnie pamięć nie zawodzi, znasz się też na znachorstwie - Nie przeniósł ku niej wzroku, alchemiczka dobrze radziła sobie w obydwu dziedzinach - które zresztą niewątpliwie uzupełniały się nawzajem, a on poszukiwał w pamięci potwierdzenia tej tezy. Potrzebował pomocy. Kogoś, kto posiadał dużą wiedzę i kogoś, kto posiadał wiedzę, której on ufał. Daphne miała spore doświadczenie w swoim enigmatycznym zawodzie, a co za tym idzie - szerokie horyzonty, które mogły mu pomóc rozwiać kilka wątpliwości. - Potrzebuję porady, Dahpne - Dopiero teraz przeniósł ku niej same spojrzenie ciemnych oczu, z jego źrenic - nieprzeniknionych jak tarcze - nie dało się jednak odczytać żadnej emocji. - Informacji - sprecyzował, dłuższą chwilę zastanawiając się, które z tych określeń właściwie byłoby bardziej odpowiednie. Nie wiedział. - A może pomocy - Zmarszczył krytycznie brew; Daphne mimo wszystko nie była uzdrowicielką.
- Wiesz coś o serpentynie? - szlachecka choroba zbierająca żniwo wśród młodych dziewcząt, od dłuższego czasu zbierał się, by zaczerpnąć u kogoś porady na ten temat. Nie znał żadnego doświadczonego magomedyka, któremu mógłby zaufać - i choć nie był pewien, na ile wiedza Daphne zahacza o spektrum czarodziejskiej genetyki, musiał choć spróbować wybadać, ile ona wie. Ufał jej wiedzy - a potrzebował wiedzy rzetelnej i prawdziwej.
- Zawsze - odparł lekko, wodząc ciemnym spojrzeniem po jej oświetlonej blaskiem świec twarzy. Dobrze znała drwiący wyraz malujący się na jego twarzy, dobrze wiedziała, że Tristan właściwie zrobiłby to dla niej również bez wzajemnej przysługi, nigdy nie odmawiał pięknym kobietom. - Mogę najpierw zapytać... po co ci to? - Miała przed nim swoje sekrety; nie spodziewał się ich zdradzenia, lecz... osobliwość zdobytego składnika nie pozwoliła mu pozostawić tego bez komentarza. Tristan był kompletnym ignorantem w dziedzinie alchemii, zupełnie nie rozumiejąc, dlaczego większość magicznych komponentów musiała być równie obrzydliwa. Nikt nigdy nie szukał łez nimfy lub piór feniksa, podczas gdy odchody, członki i inne tego typu specyfiki niezmiennie pozostawały na samym szczycie listy ulubionych podarunków. I ona wspominała coś o zapachu?
Upił łyk ognistej, przez moment przyglądając się bursztynowej barwie trunku.
- O ile mnie pamięć nie zawodzi, znasz się też na znachorstwie - Nie przeniósł ku niej wzroku, alchemiczka dobrze radziła sobie w obydwu dziedzinach - które zresztą niewątpliwie uzupełniały się nawzajem, a on poszukiwał w pamięci potwierdzenia tej tezy. Potrzebował pomocy. Kogoś, kto posiadał dużą wiedzę i kogoś, kto posiadał wiedzę, której on ufał. Daphne miała spore doświadczenie w swoim enigmatycznym zawodzie, a co za tym idzie - szerokie horyzonty, które mogły mu pomóc rozwiać kilka wątpliwości. - Potrzebuję porady, Dahpne - Dopiero teraz przeniósł ku niej same spojrzenie ciemnych oczu, z jego źrenic - nieprzeniknionych jak tarcze - nie dało się jednak odczytać żadnej emocji. - Informacji - sprecyzował, dłuższą chwilę zastanawiając się, które z tych określeń właściwie byłoby bardziej odpowiednie. Nie wiedział. - A może pomocy - Zmarszczył krytycznie brew; Daphne mimo wszystko nie była uzdrowicielką.
- Wiesz coś o serpentynie? - szlachecka choroba zbierająca żniwo wśród młodych dziewcząt, od dłuższego czasu zbierał się, by zaczerpnąć u kogoś porady na ten temat. Nie znał żadnego doświadczonego magomedyka, któremu mógłby zaufać - i choć nie był pewien, na ile wiedza Daphne zahacza o spektrum czarodziejskiej genetyki, musiał choć spróbować wybadać, ile ona wie. Ufał jej wiedzy - a potrzebował wiedzy rzetelnej i prawdziwej.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Daphne uśmiechnęła się delikatnie nad kielichem, nieśpiesznie sącząc trunek, który przyjemnie palił jej gardło. Nie należała do osób, które z gorącą pasją opowiadały o wszelkich swych poczynaniach i sukcesach w pracy, o nie. Nigdy o niej nie mówiła, nikomu. Nie była to jedynie kwestia Departamentu, w którym została zatrudniona, a uściślając – w Departamencie Tajemnic jako niewymowna. Nie chciała i nie mogła zatem mówić o swojej pracy; natomiast o prywatnych eksperymentach…
… po prostu nie miała ochoty.
Powód był prosty – nikomu nie ufała. Nie opowiadała więc o prowadzonych przez siebie badaniach, a jeśli już musiała, to niezwykle ogólnikowo i niejasno. Miała świadomość, że jej umiejętności były obiektem nie tylko szacunku, lecz również zazdrości. Jeśliby ktoś śmiał wtrącić się w jej badania, jąć ją plagiatować, ukraść ich wyniki, przywłaszczyć je sobie i opatrzyć własnym nazwiskiem – potraktowałaby go publicznie stosownym zaklęciem z okręgu tych zwanych niewybaczalnymi. Daphne była próżną kobietę, tak jak wszystkie inne – jakaś jej cząstka pragnęła uznania i podziwu, dlatego nie ukrywała się jak niektóre wiedźmy, spędzające życie nad kociołkiem, pod brudnymi, obszernymi szatami, bardziej przypominającymi worek, bądź nie afiszowała się fałszywą skromnością.
-Zapytać możesz zawsze, mój drogi. – odrzekła w końcu, głosem tak cichym, że otarł się o granice słyszalności, a zarazem tak spokojnym, jakby była matką opowiadającą swej działce opowieść przed snem. – Co nie znaczy, że uzyskasz odpowiedź na to pytanie.
Panna Rowle świdrowała Rosiera przenikliwym spojrzeniem jasnobłękitnych oczu, spojrzeniem tak przenikliwym, że aż nieprzyjemnym, jakby chciała przeniknąć jego duszę na wskroś. Na kolejne jego słowa odpowiedziała skinieniem głowy, jednak nie odzywając się dopóki nie skończył mówić. Stała tak dumnie wyprostowana i nieruchoma, że mogłaby uchodzić za posąg, wrażenie to jednak zatarł cichy brzęk srebrnych bransoletek na jej nadgarstku, gdy znów uniosła kielich do ust
-Na tę odpowiedź możesz mieć nadzieję. – wyrzekła w końcu, nagle pogodnie i z uniesionym kącikiem ust. Schlebiało jej to, że szukał pomocy u niej, a jednocześnie wcale nie dziwiło, lecz p chwili spoważniała, nawet bardziej niż zwykle. – Straszna dolegliwość, doprawdy, koszmarna. Wciąż nie wiem, dlaczego dotyka jeno czarownice. – tutaj skrzywiła się znacznie. – Ciało chorej nie jest w stanie unieść drzemiącej weń magii. Ona odwraca się przeciwko chorej, atakuje ją i niszczy organy wewnętrzne, zaraz prędko je regenerując. Ale to zapewne wiesz, jeśli o nią pytasz. Jesteś świadom krwi, która musi się polać z nosa, z płuc… możesz nie wiedzieć, że prowadzi do śmierci.
Jej głos znów stał się niemal niesłyszalny, obojętny, zimny i spokojny.
-Nie wynaleziono dotąd lekarstwa, dlatego sądzi się, że jest niewyleczalna. Ja jestem zdania, że wszystko da się wyleczyć… potrzeba czasu i odpowiednich ludzi. – Daphne zaśmiała się pod nosem, przerzucając srebrzyste włosy na plecy.
Powietrze gęstniało, noc miała być duszna i nieprzyjemna.
… po prostu nie miała ochoty.
Powód był prosty – nikomu nie ufała. Nie opowiadała więc o prowadzonych przez siebie badaniach, a jeśli już musiała, to niezwykle ogólnikowo i niejasno. Miała świadomość, że jej umiejętności były obiektem nie tylko szacunku, lecz również zazdrości. Jeśliby ktoś śmiał wtrącić się w jej badania, jąć ją plagiatować, ukraść ich wyniki, przywłaszczyć je sobie i opatrzyć własnym nazwiskiem – potraktowałaby go publicznie stosownym zaklęciem z okręgu tych zwanych niewybaczalnymi. Daphne była próżną kobietę, tak jak wszystkie inne – jakaś jej cząstka pragnęła uznania i podziwu, dlatego nie ukrywała się jak niektóre wiedźmy, spędzające życie nad kociołkiem, pod brudnymi, obszernymi szatami, bardziej przypominającymi worek, bądź nie afiszowała się fałszywą skromnością.
-Zapytać możesz zawsze, mój drogi. – odrzekła w końcu, głosem tak cichym, że otarł się o granice słyszalności, a zarazem tak spokojnym, jakby była matką opowiadającą swej działce opowieść przed snem. – Co nie znaczy, że uzyskasz odpowiedź na to pytanie.
Panna Rowle świdrowała Rosiera przenikliwym spojrzeniem jasnobłękitnych oczu, spojrzeniem tak przenikliwym, że aż nieprzyjemnym, jakby chciała przeniknąć jego duszę na wskroś. Na kolejne jego słowa odpowiedziała skinieniem głowy, jednak nie odzywając się dopóki nie skończył mówić. Stała tak dumnie wyprostowana i nieruchoma, że mogłaby uchodzić za posąg, wrażenie to jednak zatarł cichy brzęk srebrnych bransoletek na jej nadgarstku, gdy znów uniosła kielich do ust
-Na tę odpowiedź możesz mieć nadzieję. – wyrzekła w końcu, nagle pogodnie i z uniesionym kącikiem ust. Schlebiało jej to, że szukał pomocy u niej, a jednocześnie wcale nie dziwiło, lecz p chwili spoważniała, nawet bardziej niż zwykle. – Straszna dolegliwość, doprawdy, koszmarna. Wciąż nie wiem, dlaczego dotyka jeno czarownice. – tutaj skrzywiła się znacznie. – Ciało chorej nie jest w stanie unieść drzemiącej weń magii. Ona odwraca się przeciwko chorej, atakuje ją i niszczy organy wewnętrzne, zaraz prędko je regenerując. Ale to zapewne wiesz, jeśli o nią pytasz. Jesteś świadom krwi, która musi się polać z nosa, z płuc… możesz nie wiedzieć, że prowadzi do śmierci.
Jej głos znów stał się niemal niesłyszalny, obojętny, zimny i spokojny.
-Nie wynaleziono dotąd lekarstwa, dlatego sądzi się, że jest niewyleczalna. Ja jestem zdania, że wszystko da się wyleczyć… potrzeba czasu i odpowiednich ludzi. – Daphne zaśmiała się pod nosem, przerzucając srebrzyste włosy na plecy.
Powietrze gęstniało, noc miała być duszna i nieprzyjemna.
here in the forest, dark and deep,
I offer you eternal sleep
I offer you eternal sleep
Daphne Rowle
Zawód : Niewymowna, alchemiczka i trucicielka
Wiek : 28
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
jeśli przeżyje choć jeden wilk,
owce nigdy nie będą bezpieczne
owce nigdy nie będą bezpieczne
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Westchnął, chyba wszystkie alchemiczki łączył niezdrowy, jego zdaniem, pociąg do bliżej niezrozumianych tajemnic; gotów byłby pomyśleć, że smocze przyrodzenie właściwie nie miało służyć eliksirom, a prywatnym uciechom - cóż, rzeczywiście znał kilka person zamieszkałych w mrocznej części Nokturnu, tam ludzie nie kryli się z podobnymi fetyszami - głęboko wierzył jednak w klasę Daphne; była wyjątkową dziedziczką Rowle'ów, choć ponad rodowe tradycje stawiała naukę. Nie zależało mu na odpowiedzi, nawet gdyby padła, zapewne nie zrozumiałby z niej ani słowa - eliksiry były dla niego tematem równie odległym, co tajemnice Departamentu, w którym pracowała. Nie miał zamiaru naciskać - westchnął krótko, biorąc łyk podanego alkoholu, wpierw racząc się jego zapachem. Doskonały rocznik, bez wątpienia.
Uniósł spojrzenie na jej posągową postać, wyczekując odpowiedzi, a kiedy zaczęła mówić, jego kamienna twarz ani nie drgnęła - poruszenie widoczne w oku mogło jednak zasugerować, że jej odpowiedź poruszyła Tristana. Serpentyna niszcząca od wewnątrz jego piękną narzeczoną niebawem miała wtargnąć również do jego życia - poddając w wątpliwość ich długą przyszłość, być może niwecząc plany na posiadanie potomstwa. Tymczasem nie wiedział o tej chorobie nic. Ani jak reagować, kiedy Evandra zaczyna krwawić, ani co powoduje te napady, ani - co najgorsze - nie wiedział, co mogły one za sobą nieść. Wizja, jaką rysowała przed nim czarownica, wcale go nie uspokoiła - wziął większy łyk ognistej. Słów Daphne nie poddawał w wątpliwość. Ufał jej - jako członkini tej samej organizacji - ufał jej jako kobiecie i ufał jej jako alchemiczce. Wiedział, że posiadała olbrzymią wiedzę - i wiedział, że teraz ta wiedza mogła pomóc jemu.
Nie odpowiedział od razu - milczał, wpatrując się w odbicia płomieni świec migoczące w ognistej whiskey rozkołysanej wewnątrz jego kielicha. Powoli skinął głową, przytakując. Rzeczywiście, znał teorię tej choroby - przedstawił mu ją stary Lestrange, kiedy spisywali umowę, w której mu ją sprzedali. Ale to było za mało, chciał wiedzieć więcej.
- Do śmierci - powtórzył za nią, wciąż bez wyrazu, choć poczuł naglącą suchość w gardle, którą zapragnął zalać alkoholem. - Kiedy? - Złapał jej przenikliwe spojrzenie; wzrok Tristana nie był wcale lżejszy. Podejrzewał, obawiał się, ale od nikogo nie otrzymał jednoznacznej odpowiedzi. Nie wiedział, jakie było realne zagrożenie; zwykle nonszalancki teraz mógł się wydać nieprzyjemnie spięty, temat tej rozmowy był dla niego ważny. Każda kobieta umierała na Serpentynę? W jakim wieku? - A jeśli - podjął znów, unosząc ku niej spojrzenie. - Nie mówimy o człowieku chorym na Serpentynę? - ważył słowa ostrożnie. - Nie o człowieku... a o istocie w połowie zrodzonej z łona wili? - Przecież to musiało mieć wpływ - ale jaki? Na jej korzyść, czy niekorzyść? Nie wiedział i nie miał żadnej wiedzy, by móc na ten temat realnie spekulować.
Chwilę myślał nad jej kolejnymi słowami; czy rzeczywiście dało się ją wyleczyć? Jego źrenice uważnie śledziły kaskadę jej jasnych włosów opadających za wątle ramiona zdolnej czarownicy. Rozsiadł się na jej kanapie, wygoda pomagała maskować napięte mięśnie jego ciała.
- Nie ma nic? - zapytał, głosem zbyt mocno obojętnym, by ta obojętność mogła być rzeczywiście szczera. - Nic, co hamowałoby rozwój choroby?
Uniósł spojrzenie na jej posągową postać, wyczekując odpowiedzi, a kiedy zaczęła mówić, jego kamienna twarz ani nie drgnęła - poruszenie widoczne w oku mogło jednak zasugerować, że jej odpowiedź poruszyła Tristana. Serpentyna niszcząca od wewnątrz jego piękną narzeczoną niebawem miała wtargnąć również do jego życia - poddając w wątpliwość ich długą przyszłość, być może niwecząc plany na posiadanie potomstwa. Tymczasem nie wiedział o tej chorobie nic. Ani jak reagować, kiedy Evandra zaczyna krwawić, ani co powoduje te napady, ani - co najgorsze - nie wiedział, co mogły one za sobą nieść. Wizja, jaką rysowała przed nim czarownica, wcale go nie uspokoiła - wziął większy łyk ognistej. Słów Daphne nie poddawał w wątpliwość. Ufał jej - jako członkini tej samej organizacji - ufał jej jako kobiecie i ufał jej jako alchemiczce. Wiedział, że posiadała olbrzymią wiedzę - i wiedział, że teraz ta wiedza mogła pomóc jemu.
Nie odpowiedział od razu - milczał, wpatrując się w odbicia płomieni świec migoczące w ognistej whiskey rozkołysanej wewnątrz jego kielicha. Powoli skinął głową, przytakując. Rzeczywiście, znał teorię tej choroby - przedstawił mu ją stary Lestrange, kiedy spisywali umowę, w której mu ją sprzedali. Ale to było za mało, chciał wiedzieć więcej.
- Do śmierci - powtórzył za nią, wciąż bez wyrazu, choć poczuł naglącą suchość w gardle, którą zapragnął zalać alkoholem. - Kiedy? - Złapał jej przenikliwe spojrzenie; wzrok Tristana nie był wcale lżejszy. Podejrzewał, obawiał się, ale od nikogo nie otrzymał jednoznacznej odpowiedzi. Nie wiedział, jakie było realne zagrożenie; zwykle nonszalancki teraz mógł się wydać nieprzyjemnie spięty, temat tej rozmowy był dla niego ważny. Każda kobieta umierała na Serpentynę? W jakim wieku? - A jeśli - podjął znów, unosząc ku niej spojrzenie. - Nie mówimy o człowieku chorym na Serpentynę? - ważył słowa ostrożnie. - Nie o człowieku... a o istocie w połowie zrodzonej z łona wili? - Przecież to musiało mieć wpływ - ale jaki? Na jej korzyść, czy niekorzyść? Nie wiedział i nie miał żadnej wiedzy, by móc na ten temat realnie spekulować.
Chwilę myślał nad jej kolejnymi słowami; czy rzeczywiście dało się ją wyleczyć? Jego źrenice uważnie śledziły kaskadę jej jasnych włosów opadających za wątle ramiona zdolnej czarownicy. Rozsiadł się na jej kanapie, wygoda pomagała maskować napięte mięśnie jego ciała.
- Nie ma nic? - zapytał, głosem zbyt mocno obojętnym, by ta obojętność mogła być rzeczywiście szczera. - Nic, co hamowałoby rozwój choroby?
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Zwykle nie wtrącała się w nieswoje sprawy.
Dużo zależało od tego, co uważa za swoją sprawę. Kwestia czystości krwi, na ten przykład, była w jej mniemaniu sprawą dotyczącą dobra ogółu, a więc także i jej dobra – a ono znajdowało się bardzo wysoko w hierarchii priorytetów panny Rowle. Wtrącała swoje kilka knutów w alchemiczne dysputy, a niejednokrotnie nawet uzdrowicielskie – nie dało się zaprzeczyć, że miała znachorskie zapędy, eliksiry pozostawały z uzdrowicielstwem w nierozłącznym związku. Daphne jednak nigdy nie pragnęła, ani nie zamierzała podążać ścieżką uzdrowiciela. To prawda – opanowała nieco zaklęć leczniczych. Trudziła się ważeniem mikstur, to fakt. Przejawiała głębokie zainteresowanie wszelkimi schorzeniami, zarówno na tle genetycznym, jak i nabytym – nie zajmowała się jednak leczeniem. Nie wtrącała się także w życie innych, którzy cierpieli. Nie pomagała, ani nie doradzała – bywała jednak zainteresowana. Stanowili dlań interesujący obiekt badań, Daphne była naukowcem.
Rosierowi udało się zdobyć jej zainteresowanie. Zdawała się być szczerze zaintrygowana. Zaciekawiona, lecz nic więcej. Nie odszukałby w jej twarzy cienia współczucia, czy troski. Daphne nie należała do osób, którym bliska byłaby empatia. W żadnym wypadku.
-Umierają zazwyczaj przy porodzie, to zbyt duży wysiłek. – odrzekła zdawkowo, przysiadając na brzegu fotela. W blasku świec mienił się jej srebrny medalion, w którym wygrawerowano rodowego wilka.
Przyglądała mu się zaciekawiona, zastanawiając się o kim mówił. Nie pytałby o byle kogo, nie posądzałaby go o podobną troskę o bliźnich. Dopiero jego słowa o wili, rozwiało wątpliwości alchemiczki. Słyszała rzecz jasna o zrękowinach Rosiera, o jego przyszłej małżonce tak pięknej, że mogłaby uchodzić za Helenę swych czasów – w mniemaniu panny Rowle, nieco niesłusznie, za jej urodą wszak stały nienaturalne geny. Usłyszała to niedawno temu i puściła w niepamięć, nigdy Tristana nie wypytywała – nie była bowiem zainteresowana tym tematem.
Aż do dzisiaj.
-Pierwszy raz spotykam się z podobnym schorzeniem u potomkini wili. – wyrzekła po dłuższej chwili milczenia, może nieco zdziwiona, ostrożnie ważąc słowa. – Wile władają wielką mocą, to fakt. To silne istoty magiczne, lecz jeśli ich potomkini choruje także na serpentynę… Mogą być tego różne konsekwencje. Według mnie, opcje są dwie. Pierwsza, magiczna moc jest jeszcze potężniejsza niż normalnie, ataki mogą być częstsze i bardziej agresywne dla ciała chorej, co za tym idzie, pożyje dużo krócej, bądź… wprost przeciwnie. Ciało twej narzeczonej – tutaj zawiesiła głos, bez cienia wstydu, czy zmieszania spoglądając Rosierowi w oczy – może być silniejsze, niż ciało zwykłej, ludzkiej kobiety, a więc będzie radzić sobie z tym lepiej. Takie są moje przypuszczenia, nie mogę powiedzieć Ci nic więcej, mając zaledwie szczątki informacji.
Smukły palec Daphne gładził nóżkę kielicha, a ona opuściła spojrzenie, przyglądając się jego zwartości – różane usta rozjaśnił przebiegły uśmiech, gdy już westchnęła teatralnie.
-Istnieją eliksiry wzmacniające, które hamują rozwój choroby, wzmacniają ciało, które lepiej broni się przed atakami. Wedle mojego mniemania… Czarodzieje winni próbować bardziej się postarać, lecz większość się buntuje. Nie można pogłębić siły eliksiru, nie można odejść od standardowej receptury, nikt nie chce nawet spróbować, nie ma dostępu do chorych. A przecież gorzej z nimi już nie będzie, jedyną konsekwencją może być poprawa.
Dużo zależało od tego, co uważa za swoją sprawę. Kwestia czystości krwi, na ten przykład, była w jej mniemaniu sprawą dotyczącą dobra ogółu, a więc także i jej dobra – a ono znajdowało się bardzo wysoko w hierarchii priorytetów panny Rowle. Wtrącała swoje kilka knutów w alchemiczne dysputy, a niejednokrotnie nawet uzdrowicielskie – nie dało się zaprzeczyć, że miała znachorskie zapędy, eliksiry pozostawały z uzdrowicielstwem w nierozłącznym związku. Daphne jednak nigdy nie pragnęła, ani nie zamierzała podążać ścieżką uzdrowiciela. To prawda – opanowała nieco zaklęć leczniczych. Trudziła się ważeniem mikstur, to fakt. Przejawiała głębokie zainteresowanie wszelkimi schorzeniami, zarówno na tle genetycznym, jak i nabytym – nie zajmowała się jednak leczeniem. Nie wtrącała się także w życie innych, którzy cierpieli. Nie pomagała, ani nie doradzała – bywała jednak zainteresowana. Stanowili dlań interesujący obiekt badań, Daphne była naukowcem.
Rosierowi udało się zdobyć jej zainteresowanie. Zdawała się być szczerze zaintrygowana. Zaciekawiona, lecz nic więcej. Nie odszukałby w jej twarzy cienia współczucia, czy troski. Daphne nie należała do osób, którym bliska byłaby empatia. W żadnym wypadku.
-Umierają zazwyczaj przy porodzie, to zbyt duży wysiłek. – odrzekła zdawkowo, przysiadając na brzegu fotela. W blasku świec mienił się jej srebrny medalion, w którym wygrawerowano rodowego wilka.
Przyglądała mu się zaciekawiona, zastanawiając się o kim mówił. Nie pytałby o byle kogo, nie posądzałaby go o podobną troskę o bliźnich. Dopiero jego słowa o wili, rozwiało wątpliwości alchemiczki. Słyszała rzecz jasna o zrękowinach Rosiera, o jego przyszłej małżonce tak pięknej, że mogłaby uchodzić za Helenę swych czasów – w mniemaniu panny Rowle, nieco niesłusznie, za jej urodą wszak stały nienaturalne geny. Usłyszała to niedawno temu i puściła w niepamięć, nigdy Tristana nie wypytywała – nie była bowiem zainteresowana tym tematem.
Aż do dzisiaj.
-Pierwszy raz spotykam się z podobnym schorzeniem u potomkini wili. – wyrzekła po dłuższej chwili milczenia, może nieco zdziwiona, ostrożnie ważąc słowa. – Wile władają wielką mocą, to fakt. To silne istoty magiczne, lecz jeśli ich potomkini choruje także na serpentynę… Mogą być tego różne konsekwencje. Według mnie, opcje są dwie. Pierwsza, magiczna moc jest jeszcze potężniejsza niż normalnie, ataki mogą być częstsze i bardziej agresywne dla ciała chorej, co za tym idzie, pożyje dużo krócej, bądź… wprost przeciwnie. Ciało twej narzeczonej – tutaj zawiesiła głos, bez cienia wstydu, czy zmieszania spoglądając Rosierowi w oczy – może być silniejsze, niż ciało zwykłej, ludzkiej kobiety, a więc będzie radzić sobie z tym lepiej. Takie są moje przypuszczenia, nie mogę powiedzieć Ci nic więcej, mając zaledwie szczątki informacji.
Smukły palec Daphne gładził nóżkę kielicha, a ona opuściła spojrzenie, przyglądając się jego zwartości – różane usta rozjaśnił przebiegły uśmiech, gdy już westchnęła teatralnie.
-Istnieją eliksiry wzmacniające, które hamują rozwój choroby, wzmacniają ciało, które lepiej broni się przed atakami. Wedle mojego mniemania… Czarodzieje winni próbować bardziej się postarać, lecz większość się buntuje. Nie można pogłębić siły eliksiru, nie można odejść od standardowej receptury, nikt nie chce nawet spróbować, nie ma dostępu do chorych. A przecież gorzej z nimi już nie będzie, jedyną konsekwencją może być poprawa.
here in the forest, dark and deep,
I offer you eternal sleep
I offer you eternal sleep
Daphne Rowle
Zawód : Niewymowna, alchemiczka i trucicielka
Wiek : 28
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
jeśli przeżyje choć jeden wilk,
owce nigdy nie będą bezpieczne
owce nigdy nie będą bezpieczne
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Słowa Daphne znów zawisły nad nim jak katowski topór; choć w żaden sposób nie dał po sobie poznać kolejnych obaw i wstrętu, jakie wzbudziły w nim słowa alchemiczki, lekki drgnienie mięśni jego twarzy mogły go zdradzić. Nie należał do ludzi, którzy szukali u innych empatii lub oczekiwali, że podobne informacje będzie im ktoś przekazywał w sposób delikatny - suche fakty były wszakże faktami, których wyparcie niewiele by mu dało. Za to ich podjęcie - cóż, wiedza była cenniejsza od złota - jej brak tylko by go zaskoczył, jak niewidzialny drapieżnik goniący ofiarę. Ale ofiara, która wie, że jest tropiona... może się na zasadzkę przynajmniej spróbować przygotować. Wziął łyk alkoholu, porządny łyk, niechętnie odstawiając pusty już kielich na stół; opróżnił go stanowczo zbyt szybko. Nie odpowiedział, poród nie był czymś, co dało się ominąć; Evandra musiała dać życie jego synowi. Lub umrzeć, usiłując, taka była cena, którą musiała ponieść, za szlachecki tytuł.
Nie zaskoczyło go, że Daphne nie miała wcześniej do czynienia z podobnym przypadkiem - sytuacja była patowa i trudna, a z całą pewnością również niecodzienna. Niecodzienne musiało więc być również rozwiązanie. Wpatrywał się w kobietę, jej posągową postać oświetloną blaskiem migoczących świec; jej złociste, lśniące jedwabiem włosy i nadzwyczajna uroda stawiały ją blisko wili i być może był to jeden z powodów, dla których udał się właśnie do niej. Nie skrzywił się nawet, kiedy snuła dramatyczną przyszłość przed jego narzeczoną, zachowując kamienną twarz zadziwiająco długo; to nie był czas na rozpacz - a na działanie.
Skinął głową, gdy nazwała niedookreśloną istotę jego narzeczoną, nie widział powodów, by ukrywać prawdę podczas tej rozmowy... a Daphne zorientowałaby się prędzej czy później.
Założył ręce na piersi, wspierając się mocniej na oparciu kanapy, dumając nad jej słowami. To były tylko spekulacje, a on nie potrafił wtrącić do nich nic nowego; widział napady Evandry, ale nie potrafił powiedzieć nic o ich częstotliwości - nie widywali się przecież na tyle często - a tym bardziej nie potrafił porównać ich z napadami innych chorych. Zachorowała przy nim dwukrotnie, sytuacje, w których się to wydarzyło, nie należały jednak do łatwych - Tristan wolał to jednak przemilczeć, aniżeli spowiadać się z niewygodnych dla niego szczegółów.
- Krew, bladość... - zaczął wyliczać - kaszel, słabość... utrata przytomności - To ostatnie zmartwiło go najmocniej. - Tyle widziałem - Wciąż patrzył na nią, nie wiedząc nawet, czy te informacje wnoszą do jej spekulacji cokolwiek. Komentarz o częstotliwości uznał za zbędny, narzeczeństwo wszak nie powinno widywać się na tyle często, by mógł to wiedzieć. - Raz dłużej niż kilka godzin - Co pozostawało dla Tristana niepokojące, pomimo... niecodziennej sytuacji. Przebiegły uśmiech na twarzy Daphne sprawił, że Tristan tym uważniej wsłuchał się w jej kolejne słowa. Przebijająca się przez nie sugestia nie pozostała niezauważona. Eliksir; zapewne mówiła o tym, który Evandra nosiła ciągle przy sobie.
- Potrzebuję fiolki - przeszedł do meritum, powracając myślami do początku tej rozmowy; smocze przyrodzenie nie kosztowało go bardzo dużo - a doświadczona alchemiczka powinna sprawnie wykonać remedium. Nad jej dalszymi słowy musiał zastanowić się dłużej; alchemiczne eksperymenty nie były jego mocną stroną. - Serpentyna to choroba wyższego stanu - podjął ostrożnie. - Ciężko znaleźć obiekty eksperymentalne wśród szlachcianek. - Zwłaszcza, że panny na wydaniu często o swoich chorobach nie mówiły - do czasu... Zawiesił spojrzenie na Daphne, zdecydowanie zbyt śmiało i zbyt daleko odbiegając myślami. Obiekt taki zawsze można było sobie zawłaszczyć - zrobiłby przecież dla Evandry wszystko - lecz mimo chęci, nie znał żadnej innej istoty będącej w podobnej sytuacji - choć wiedział, że jego wuj posiadał kontakt do handlarzy wilami, to odnalezienie wili, która cierpiełaby na serpentynę... mogło graniczyć z cudem.
Nie zaskoczyło go, że Daphne nie miała wcześniej do czynienia z podobnym przypadkiem - sytuacja była patowa i trudna, a z całą pewnością również niecodzienna. Niecodzienne musiało więc być również rozwiązanie. Wpatrywał się w kobietę, jej posągową postać oświetloną blaskiem migoczących świec; jej złociste, lśniące jedwabiem włosy i nadzwyczajna uroda stawiały ją blisko wili i być może był to jeden z powodów, dla których udał się właśnie do niej. Nie skrzywił się nawet, kiedy snuła dramatyczną przyszłość przed jego narzeczoną, zachowując kamienną twarz zadziwiająco długo; to nie był czas na rozpacz - a na działanie.
Skinął głową, gdy nazwała niedookreśloną istotę jego narzeczoną, nie widział powodów, by ukrywać prawdę podczas tej rozmowy... a Daphne zorientowałaby się prędzej czy później.
Założył ręce na piersi, wspierając się mocniej na oparciu kanapy, dumając nad jej słowami. To były tylko spekulacje, a on nie potrafił wtrącić do nich nic nowego; widział napady Evandry, ale nie potrafił powiedzieć nic o ich częstotliwości - nie widywali się przecież na tyle często - a tym bardziej nie potrafił porównać ich z napadami innych chorych. Zachorowała przy nim dwukrotnie, sytuacje, w których się to wydarzyło, nie należały jednak do łatwych - Tristan wolał to jednak przemilczeć, aniżeli spowiadać się z niewygodnych dla niego szczegółów.
- Krew, bladość... - zaczął wyliczać - kaszel, słabość... utrata przytomności - To ostatnie zmartwiło go najmocniej. - Tyle widziałem - Wciąż patrzył na nią, nie wiedząc nawet, czy te informacje wnoszą do jej spekulacji cokolwiek. Komentarz o częstotliwości uznał za zbędny, narzeczeństwo wszak nie powinno widywać się na tyle często, by mógł to wiedzieć. - Raz dłużej niż kilka godzin - Co pozostawało dla Tristana niepokojące, pomimo... niecodziennej sytuacji. Przebiegły uśmiech na twarzy Daphne sprawił, że Tristan tym uważniej wsłuchał się w jej kolejne słowa. Przebijająca się przez nie sugestia nie pozostała niezauważona. Eliksir; zapewne mówiła o tym, który Evandra nosiła ciągle przy sobie.
- Potrzebuję fiolki - przeszedł do meritum, powracając myślami do początku tej rozmowy; smocze przyrodzenie nie kosztowało go bardzo dużo - a doświadczona alchemiczka powinna sprawnie wykonać remedium. Nad jej dalszymi słowy musiał zastanowić się dłużej; alchemiczne eksperymenty nie były jego mocną stroną. - Serpentyna to choroba wyższego stanu - podjął ostrożnie. - Ciężko znaleźć obiekty eksperymentalne wśród szlachcianek. - Zwłaszcza, że panny na wydaniu często o swoich chorobach nie mówiły - do czasu... Zawiesił spojrzenie na Daphne, zdecydowanie zbyt śmiało i zbyt daleko odbiegając myślami. Obiekt taki zawsze można było sobie zawłaszczyć - zrobiłby przecież dla Evandry wszystko - lecz mimo chęci, nie znał żadnej innej istoty będącej w podobnej sytuacji - choć wiedział, że jego wuj posiadał kontakt do handlarzy wilami, to odnalezienie wili, która cierpiełaby na serpentynę... mogło graniczyć z cudem.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Daphne pokiwała głową, gdy wyliczał wszelkie dolegliwości, jakie towarzyszyła serpentynie. Nieprzyjemna, straszna wręcz choroba – a ponadto okrutnie niesprawiedliwa. Dotykała wyłącznie czarownice czystej krwi i Daphne interpretowała to dwojako. Po pierwsze: jedynie one mogły naprawdę władać magią, lecz ich ciało rodziło się ułomne. Po drugie: kobiety z domieszką krwi szlam nie mogły posiąść aż takiej mocy.
Co było jeszcze jednym powodem, by pozbyć się mugoli.
-Fiolki, powiadasz…
Daphne usiadła w fotelu, ciężko, jakby przytłoczył ją nagle jakiś straszny obowiązek. Skuliła się w sobie, zapatrzona w bliżej nieokreślony w przestrzeni punkt, jakby się nad czymś intensywnie zastanawiała.
-Mogę nad czymś… popracować. To może zająć sporo czasu, Tristanie. – wyrzekła w końcu, unosząc na Rosiera spojrzenie. – A także będzie wymagało poświęceń. Gdy będę miała pewność, potrzeba będzie obiektu badań. To jednak nie jest temat na dzisiejszy wieczór. – panna Rowle machnęła ręką, dopijając resztę whisky. – Niczego nie mogę Ci obiecać, prócz tego, że dołożę wszelkich starań, by Ci pomóc.
Na samą myśl uśmiechnęła się szeroko. Daphne Rowle uwielbiała wyzwania.
Co było jeszcze jednym powodem, by pozbyć się mugoli.
-Fiolki, powiadasz…
Daphne usiadła w fotelu, ciężko, jakby przytłoczył ją nagle jakiś straszny obowiązek. Skuliła się w sobie, zapatrzona w bliżej nieokreślony w przestrzeni punkt, jakby się nad czymś intensywnie zastanawiała.
-Mogę nad czymś… popracować. To może zająć sporo czasu, Tristanie. – wyrzekła w końcu, unosząc na Rosiera spojrzenie. – A także będzie wymagało poświęceń. Gdy będę miała pewność, potrzeba będzie obiektu badań. To jednak nie jest temat na dzisiejszy wieczór. – panna Rowle machnęła ręką, dopijając resztę whisky. – Niczego nie mogę Ci obiecać, prócz tego, że dołożę wszelkich starań, by Ci pomóc.
Na samą myśl uśmiechnęła się szeroko. Daphne Rowle uwielbiała wyzwania.
here in the forest, dark and deep,
I offer you eternal sleep
I offer you eternal sleep
Daphne Rowle
Zawód : Niewymowna, alchemiczka i trucicielka
Wiek : 28
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
jeśli przeżyje choć jeden wilk,
owce nigdy nie będą bezpieczne
owce nigdy nie będą bezpieczne
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Miał nadzieję, że będzie mógł na nią liczyć - Daphne była zdolna, miała obszerną wiedzę i co najważniejsze nie należała do elity plotkarskiej wyższych sfer - pomimo tego, że z łatwością domyśliła się, dlaczego Tristan dopytywał ją o serpentynę - zbieżność w tym wypadku byłaby zbyt dziwaczna - ufał, że sekret pozostanie u niej bezpieczny. Jej uśmiech poniekąd był jednak krzepiący - czy obiecywałaby, że zrobi cokolwiek, gdyby nie miała choćby cienia nadziei na sukces? Wątpliwe, była kobietą pewną siebie, zdolną i - przede wszystkim - dbającą o swoją reputację rzetelnego naukowca. Miał nadzieję, że jej zamiłowanie alchemią przyniesie efekty warte zachodu. Słysząc o obiekcie badań jedynie kiwnął głową. To nie będzie łatwe, oboje o tym wiedzieli, ale nie będzie to również niemożliwe. Słusznie przyznała jednak, że nie była to już rozmowa na dzisiejszy wieczór. Zasiedział się u niej zbyt długo.
Odłożywszy pusty kielich na stół, tylko skinął głową - w podzięce za obietnicę, poczęstunek i gościnę. Jego spojrzenie na moment uciekło jeszcze w kierunku kufra, w którym zatrzasnęła przyniesioną przez niego ingrediencję, po czym wstał z kanapy, nie zarzucając na ramiona płaszcza. Noc była ciepła, duszna - wątpił, by przez te kilka chwil na zewnątrz znacznie się ochłodziło.
- Dziękuję - rzekł tylko, odnajdując jej spojrzenie i przerzucając przez ramię pelerynę odszedł w kierunku wyjścia, poprowadzony przez domowego skrzata. Ufam ci, Daphne. Mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę z tego, jak bardzo jest to ważne. Nie obiecywał jej nic w zamian, wiedziała, czego mogła żądać - przysługi. Nic cenniejszego ofiarować jej nie mógł.
Z cichym pyknięciem teleportował się do Dover.
/zt x2
Odłożywszy pusty kielich na stół, tylko skinął głową - w podzięce za obietnicę, poczęstunek i gościnę. Jego spojrzenie na moment uciekło jeszcze w kierunku kufra, w którym zatrzasnęła przyniesioną przez niego ingrediencję, po czym wstał z kanapy, nie zarzucając na ramiona płaszcza. Noc była ciepła, duszna - wątpił, by przez te kilka chwil na zewnątrz znacznie się ochłodziło.
- Dziękuję - rzekł tylko, odnajdując jej spojrzenie i przerzucając przez ramię pelerynę odszedł w kierunku wyjścia, poprowadzony przez domowego skrzata. Ufam ci, Daphne. Mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę z tego, jak bardzo jest to ważne. Nie obiecywał jej nic w zamian, wiedziała, czego mogła żądać - przysługi. Nic cenniejszego ofiarować jej nie mógł.
Z cichym pyknięciem teleportował się do Dover.
/zt x2
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Salon
Szybka odpowiedź