Maire Zethar Bulstrode
Nazwisko matki: Burke
Miejsce zamieszkania: Londyn
Czystość krwi: szlachetna
Status majątkowy: bogata
Zawód: Służby Administracyjne Wizengamotu
Wzrost: 174 cm
Waga: 57 kg
Kolor włosów: ciemnobrązowe
Kolor oczu: szaroniebieskie
Znaki szczególne: blizna na lewym biodrze
16 cali, dość sztywna, ostrokrzew, łuska widłowęża
Ravenclaw
kruk
matkę z pętlą na szyi
suszonymi różami, drewnianymi figurami szachowymi ojca, pieczonymi gruszkami, perfumami Alfreda Parkinsona
siebie z Alfredem i gromadką dzieci
szukaniem dziury w całym, zagadkami, czytaniem, udawaniem
nikomu
jeżdżę konno, tańczę, gram w szachy
muzyki klasycznej
Taylor Warren
Każda historia ma swój początek, a zatem i moja. Dość oklepany, biorąc pod uwagę szlachetną krew moich rodziców. Małżeństwo aranżowane, znali się od dziecka. Już dawno pogodzili się z tym, że będą razem i chyba jedynie śmierć jest w stanie to zmienić. Właściwie była jeszcze jedna możliwość - choroba. Chyba nikt nie miałby pretensji do mojego jeszcze-nie-ojca, gdyby wycofał się, nim jeszcze się zaręczyli, kiedy wyszło na jaw, że moja jeszcze-nie-matka cierpi na Serpentynę. Utrudniało to wiele kwestii, ale on był chyba zbyt przyzwyczajony do myśli, że stanie z nią na ślubnym kobiercu, że nawet nie próbował zgłaszać zastrzeżeń. Może i tak nic by to nie zmieniło? Tak czy inaczej, pobrali się, rok później urodziłam się ja. Szczęśliwie matka przeżyła poród, choć wybrali już trumnę. Lepiej byłoby, gdybym była chłopcem, ale ciągłość rodu była zachowana, prawda? Jednak to nie wystarczało. Wzbraniali się parę lat, nie chcąc narażać znów mojej matki, ale w końcu zaszła w ciążę. Już od początku coś było nie tak, spędziła parę miesięcy w łóżku, ale to nie pomogło. Kiedy krzyczała, rodząc martwego syna, wdarłam się wiedziona głupią, dziecięcą ciekawością do jej pokoju akurat by zobaczyć, jak umiera. To nie był widok przeznaczony dla pięciolatki, bez wątpienia i jeszcze przez długie lata śnił mi się po nocach, budząc zlaną potem. Właśnie wtedy postanowiłam, że nie zajdę nigdy w ciążę. Nie, ja poszłam krok dalej. Nieuchronna dziecięca logika kształcona w typowy dla Bulstrode'ów sposób podpowiadała, by nigdy się nie związać, nigdy nie wyjść za mąż, nigdy nie zakochać. Jakże proste.
Ojciec sam chyba nie wiedział, czy powinien mnie kochać jako swoje jedyne dziecko, czy nienawidzić, że tak bardzo przypominałam mu zmarłą żonę. Musiałam pozować do jej niedokończonego portretu i sama już nie pamiętam, czy naprawdę miała tak jasne oczy. Czasami bałam się patrzeć w lustro - miałam wrażenie, że jestem tak potargana, zakrwawiona i pełna rozpaczy jak ona wtedy była. Pewnie dlatego nie mam pewności, czy mój bogin przedstawia tak naprawdę ją, czy może jednak mnie. Bo nie ucieknę od tego losu. Zostałam naznaczona, kiedy zmieniłam kolor róż w ogrodzie na czarny, a potem pierwszy raz zaczęłam kaszleć krwią. Ojciec wręcz chorobliwie dbał o moje comiesięczne mikstury wzmacniające, więc nie zdarzało się to często. Byłam skazana tak samo jak matka, odziedziczyłam po niej sznur. Pętla zaciska się na mojej szyi każdego dnia coraz bardziej, czasami to czuję, czasami nie. Przyzwyczajam się do tego, do kolejnych objawów, kolejnych krwotoków. Do wszystkiego można się przyzwyczaić, nawet do koszmarów, nawet do tego, że widzi się testrale. Ale to, co przeraża najbardziej, to przyszłość. A raczej jej brak.
List z Hogwartu był nieuchronnością. Nie podniecałam się jego przybyciem jak część moich rówieśników, po prostu go przyjęłam i zaczęłam kompletować przybory. To był naturalny, kolejny etap mojego życia. Choć trafiłam do Ravenclawu, nie bez przyczyny, biorąc pod uwagę długie partie szachów z ojcem i miliony zagadek, którymi zabawialiśmy się na rodzinnych spotkaniach, to w szkole trzymałam się raczej z uczniami Slytherinu. Na początku nie do końca rozumiałam, co różni nas, czystokrwistów od szlam, choć wpajano mi to od dzieciństwa. Właściwie wciąż tego nie rozumiem, ale pogodziłam się z odwiecznymi prawami natury i zaakceptowałam taką kolej rzeczy. Nie byłam zbyt lubiana - może przez swoje nerwowe dystansowanie się od płci przeciwnej, może przez perfekcjonizm, którego wstydzić się nie zamierzam, może przez wybuchową naturę, z którą walczę, a może zwyczajnie dlatego, że w przeciwieństwie do większości czarodziejskiego społeczeństwa nigdy nie lubiłam Quidditcha. Kiedy się do tego przyznawałam patrzyli na mnie jak na zbrodniarza. Ja patrzyłam tak na nich, kiedy niechlujnie zawiązywali sobie szaliki wokół szyi albo gadali głupoty na zajęciach.
Nie miałam problemu ze zdaniem egzaminów, więc było wiele możliwości mojej przyszłej kariery. Najchętniej zostałabym w domu, ale ojciec nalegał, bym miała jakiś zawód, zajęcie, nie czuła się uzależniona od przyszłego męża (tak, w końcu dotarło do mnie, że bez względu na moje chorobliwe obawy prędzej czy później będę musiała stanąć oko w oko z mężczyzną i przysiąc mu miłość, wierność i inne bzdury). Byłam posłuszną córką i chyba faktycznie zanudziłabym się w domu na śmierć (a może po prostu to mieszkańcy nie wytrzymywali mojego ciągłego wynajdywania zakurzonych szafek, poplamionych serwetek i łyżek ze smugami), więc postanowiłam zatrudnić się w Ministerstwie Magii. Służby Administracyjne Wizengamotu ze swoją drobiazgowością wydawały się być idealnym rozwiązaniem i faktycznie takim też się okazały. Pomimo młodego wieku i niedługiego stażu dostrzeżono moje niebywałe talenty w skrupulatnym wypełnianiu formularzy, czepianiu się pozornie nieistotnych szczegółów i pochlebiam sobie, że zlecone mi prace są jednymi z najsolidniej wykonanych.
Niekiedy eliksir wzmacniający nie rozwiązuje wszystkich problemów. Kiedy denerwuję się na nieuporządkowane papiery, które do mnie trafiają (a łatwo wyprowadzić mnie z równowagi, to jedna z cech odziedziczonych po matce), czasami plamię swoje haftowane chusteczki krwią. Przez dłuższy czas sprawiało mi to niezmierny problem. Zdarzało się to często, żyłam w paranoicznym strachu, że pewnego dnia zaleję krwią jakieś ważne dokumenty, co jedynie pogarszało sytuację. Do tego czasami sytuacja wymykała się spod kontroli trafiałam do św. Munga. Rozwiązanie okazało się, jak zwykle, niezmiernie proste. Alfred Parkinson, pracujący w Ministerstwie Magii, znałam go... chyba od zawsze. W końcu Parkinsonowie i Bulstrode'owie utrzymywali bardzo dobre stosunki. Nie uniknął on jednak wcześniej brutalnego wyrzucenia z mojego kręgu bliższych znajomych przez sam fakt bycia chłopcem, więc z oburzeniem przyjęłam fakt, że nagle zjawił się w MOJEJ części Ministerstwa i bezczelnie ukrył pod MOIM biurkiem. Chyba jeszcze nigdy nie byłam w tak ciężkim szoku jak wtedy. Ciche przyzwolenie na jego pobyt w tak dziwacznym miejscu było bardziej spowodowane właśnie szokiem niż rzeczywistym zrozumieniem jego sytuacji. Cóż, nikt wcześniej nie siedział mi pod nogami, by nie trafić w ręce magomedyka. Nikt nie śmiał nawet o tym pomyśleć. Pod moimi nogami! Mniej więcej tydzień zajęło mi pojęcie całej tej sytuacji - akurat tydzień, po którym pan Parkinson zjawił się po raz kolejny, tym razem równie bezczelnie żądając azylu przed jednym z aurorów. Miałam zamiar wygarnąć mu, co sądzę na temat jego braku wychowania i ogłady, naprawdę miałam taki zamiar i nawet zaczęłam go pouczać, ale on uśmiechnął się w ten dziwaczny sposób i zbliżył do mnie, a ja... kompletnie straciłam wątek. Chyba upodobał sobie moje biurko, a ja nie śmiałam już zwracać mu uwagi, kiedy czegoś zaczęło brakować w moim eliksirze wzmacniającym. Nowy składnik - perfumy Parkinsona - kompletnie wyprowadził mnie z równowagi. Oto ja, zagorzała przeciwniczka mężczyzn, stałam się uzależniona od zapachu Alfreda, który zaczął nachodzić mnie nie tylko podczas godzin pracy, ale i po nich, jak gdyby nie wystarczało mu łaskotać mnie w łydki, kiedy udawałam, że nie zwracam uwagi na jakiegoś magomedyka, aurora czy innego czarodzieja, którego Alfred nie miał ochoty akurat widzieć. Nie wiem, co mnie opętało, nie wiem... i chyba nie chcę wiedzieć.
12 | |
1 | |
1 | |
0 | |
0 | |
0 | |
1 |
teleportacja, sowa, różdżka
Ostatnio zmieniony przez Maire Bulstrode dnia 02.12.15 21:23, w całości zmieniany 1 raz
I'll walk through fire to save my life
Witamy wśród Morsów
Jednak los bywa przewrotny, a niezwykła prośba o możliwość użyczenia miejsca pod biurkiem, potrafi zawrócić w głowie, zmienić najbardziej zaciekłe postanowienia... Aż w końcu młoda lady Bulstrode przyjęła pierścionek. Byleby w nadmiarze szczęścia nie zapomniała o ciążącej nad nią chorobie...
alone in the wind and the rain you left me
it's getting dark darling, too dark to see