Sypialnia dla gości
AutorWiadomość
Taka tam sypialnia
Wpatrywał się jak urzeczony w cudowną twarz Colina, w myślach porównując ją do wdzięcznego oblicza Apolla. Bóg jednak wcale nie umywał się do urody księgarza, jakiej nie dało się przecież opisać słowami. Avery miał wrażenie, że sam nie do końca potrafi go pojąć – był zbyt przeciętny, aby zostać olśniony jego naturalnym blaskiem? Widział jedynie tę zewnętrzną część, dostępną dla wszystkich, choć przecież doskonale zdawał sobie sprawę, iż Fawley skrywa w sobie zdecydowanie więcej cnót. Przy których jego jedwabiste, lśniące włosy wcale nie wydawały się takie ważne. Czyż Colin nie był aniołem, który zstąpił na ziemię, aby naprowadzić Avery’ego na właściwą ścieżkę i przekonać go, iż miłość jednak istnieje? Samael nie dawał się długo prosić: uwierzył niemal natychmiast pod wpływem zaledwie jednego, powłóczystego spojrzenia. Wcale nie uważając się za szaleńca, a za człowieka po prostu zakochanego i szczęśliwego, że ma przy sobie swoją drugą połówkę. Chciałby zagłaskać go na śmierć, głaskać do nieprzytomności, do omdlenia ich oboje. Byłoby to przecież niezwykle romantyczne – stracić przytomność w ramionach ukochanego. Samael przez moment zawahał się, czy aby nie upozorować omdlenia i spod półprzymkniętych powiek obserwować, jak Colin ze zmartwioną miną stara się go ocucić. Potem mógłby znienacka wstać (z martwych?), ocknąć się, jakby nigdy nic, a księgarz z radości obdarzyłby go pocałunkiem prawdziwej miłości. W nie do końca zimne wargi, bo pałające chęcią doświadczenia tej z dawna wyczekiwanej czułości. Którą w końcu otrzymywał, kiedy przyciskał dłoń Fawley’a do swej piersi, aby poczuł szaleńcze łomotanie jego serca. Bijącego im marsz Mendelsona, do uroczego, weselnego obrazka rozgrywającego się w wyobraźni Avery’ego. - Samciu – poprawił, patrząc z wyrzutem na Colina – miałeś mi mówić Samciu – dodał, upewniając się, że tym razem na pewno zrozumiał wytyczne – i myślę, że będą tobą zachwyceni. Muszą być! Jesteś przecież najcudowniejszym misiem-pysiem na świecie! – wykrzykiwał, entuzjastycznie bujając się na jego kolanach i usiłując dosięgnąć colinowych warg (musiał zdobyć te maliny, żeby go nimi karmić i ścierać czerwony sok, spływający po brodzie… własnymi ustami). Niestety, ktoś, a nawet dwa ktosie (co tutaj robili?), musieli mu w tym przeszkodzić i sprawić, że Fawley się od niego odsunął. Samael zerknął na niego wyraźnie zawiedziony, lecz całe swoje rozczarowanie przerzucił na swoją siostrzyczkę i jej pokracznego narzeczonego. Nie pofatygował się wszakże, aby zwrócić im uwagę – Colin poradził sobie z nimi znakomicie. Avery zaś wpatrywał się tylko w ową scenkę, krzyżując ręce na piersiach, wyginając usta w podkówkę i dobitnie demonstrując swoje niezadowolenie. Nieco przygaszone słodką troską księgarza. Potulnie pozwolił sprawdzić sobie temperaturę, zsunął się z jego kolan, po czym podążył za nim, kurczowo trzymając się ramienia. Nie puszczał, jakby w obawie, iż ta jędza zechce wyszarpać go z uścisku ukochanego albo co gorsze, zatrzymać go dla siebie. Niedoczekanie! Zwalczył przemożną ochotę wskoczenia mu w ramiona (marzył, aby Colin niósł go tak, jakby był panną młodą), ale splótł palce swojej dłoni z jego dłonią, nie zważając, iż nieco utrudnia im to przemieszczanie się. Nie miał zielonego pojęcia, gdzie się wybierają, kiedy wirowali w szmaragdowozielonych płomieniach, lecz stuprocentowo ufał księgarzowi. Znalazłszy się już w rezydencji Colina (w sypialni?) zauważył, iż w trakcie kominkowej podróży zgubił pasek, przytrzymujący szlafrok. Cóż, trudno. Zachichotał, posyłając zalotne spojrzenie księgarzowi, po czym zbliżył się do niego, przelotnie dotykając po policzku. - Zaniesiesz mnie? – spytał z nadzieją w głosie i nieśmiało kiwając głową w stronę łóżka. Był pewny, że twarde ciało Colina okaże się znacznie wygodniejsze, niż zwykła poduszka wypchana gęsimi piórami.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Powoli przywykał już już cokolwiek zaskakującego zachowania Samaela, wciąż jednak nie mogąc się oprzeć wrażeniu, że zwykłe bańki pierwszej miłości – czy jak tam się nazywało to okropne cholerstwo, które tak nieopacznie użył – powinny być sprzedawane wyłącznie na zalecenie magomedyków, a nie tak powszechnie dostępne na byle festynie. Przecież to jawny zamiennik Amortencji, może nawet o wiele groźniejszy, bo mógł go stosować praktycznie każdy! Strach pomyśleć, jak zachowywałby się sam Colin, gdyby zażył kąpieli z takich bańkach... jego poziom uległości, pantoflarstwa i irracjonalnego zachowania z pewnością sięgnąłby niebotycznej skali, zostawiając w tyle absurdalne przygody z zaglądaniem kotom pod ogony.
- Nie, Samciu, nie będę cię nigdzie nosił, jesteś już dużym chłopcem – tłumaczył mu cierpliwie, dla świętego spokoju stosując zdrobnienie, którego domagał się arystokrata. Musiał jakoś nad nim zapanować, bo gotów jeszcze zrobić jakieś wielkie głupstwo (i sobie samemu krzywdę), szczególnie że znów postanowił paradować przed nim półnagi, rozchylając zalotnie szlafrok. Jęknął w duchu i popchnął go lekko w stronę łóżka, a gdy Samael posłusznie na nim usiadł, rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu czegoś, co pozwoli mu uziemić szlachcica. Przynajmniej na krótką chwilę, by Colin mógł zebrać myśli i zastanowić się nad dalszym działaniem. Miał doświadczenie z zakochanymi do szaleństwa (szalonymi z miłości?) kobietami, ale ta sytuacja powoli zaczęła go przerastać. Znał Samaela zupełnie z innej strony i gdyby nie wiedział, co powodowało jego stan, uznałby to za przejaw jakiejś psychicznej choroby (której sam zainteresowany nie mógłby teraz zdiagnozować) albo... - tu spojrzał na mężczyznę z podejrzliwością – doskonałą grę aktorską, której celem było kolejne upokorzenia Colina. Zaraz jednak zrezygnował z tej opcji, bo rozmarzone spojrzenie Samaela było absolutnie nie do podrobienia. Na szczęście chwilę później dojrzał leżący w kominku pasek i jego umysł zaczął pracować na najwyższych obrotach. Jedno spojrzenie na mężczyznę, na jego szlafrok, potem na pasek i znów na mężczyznę i nagle wszystko stało się jasne.
- Mam dla ciebie coś lepszego – zamruczał, popychając go na łóżko, by Samael położył się na plecach. Na jego twarzy widać było niecierpliwe oczekiwanie i Colinowi prawie zrobiło się go żal, że musi przerwać zapewne rozkoszne wyobrażenia. Poczochrał go jeszcze po głowie, na sekundę odwracając jego uwagę, gdy drugą dłonią zaplątywał pasek wokół ramy łóżka... i Samaelowych dłoni, które zręcznie związał, nie pozostawiając szlachcicowi zbyt wiele swobody. Odetchnął z ulgą, siadając obok niego i przykrywając go kołdrą (nie ufał rozwiązanemu szlafrokowi). - A teraz przyniosę winogrona, będę cię nimi karmił, a ty grzecznie odpowiesz mi na kilka pytań – powiedział z łobuzerskim uśmiechem, znów zatapiając palce w mięciutkiej poduszce jego włosów. - Tylko mi nie kapryś – zastrzegł od razu, z dumą podziwiając swoje dzieło. Chyba nawet miał tu gdzieś obrożę, o ile nie zostawił jej w marynarce na dole, gdy wrócił z festynu; z drugiej strony mimo stanu miłosnego oszołomienia Samael mógł w każdej chwili się przebudzić, a wtedy widok samego siebie związanego na łóżku i noszącego obrożę mógłby... uhhh, nawet nie chciał o tym teraz myśleć. Widział raz ofiarę rozszarpaną przez niedźwiedzia i nie miał żadnych wątpliwości, że w takiej sytuacji Samael z potulnego misia zamieniłby się w rozszalałego grizzli.
- Nie, Samciu, nie będę cię nigdzie nosił, jesteś już dużym chłopcem – tłumaczył mu cierpliwie, dla świętego spokoju stosując zdrobnienie, którego domagał się arystokrata. Musiał jakoś nad nim zapanować, bo gotów jeszcze zrobić jakieś wielkie głupstwo (i sobie samemu krzywdę), szczególnie że znów postanowił paradować przed nim półnagi, rozchylając zalotnie szlafrok. Jęknął w duchu i popchnął go lekko w stronę łóżka, a gdy Samael posłusznie na nim usiadł, rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu czegoś, co pozwoli mu uziemić szlachcica. Przynajmniej na krótką chwilę, by Colin mógł zebrać myśli i zastanowić się nad dalszym działaniem. Miał doświadczenie z zakochanymi do szaleństwa (szalonymi z miłości?) kobietami, ale ta sytuacja powoli zaczęła go przerastać. Znał Samaela zupełnie z innej strony i gdyby nie wiedział, co powodowało jego stan, uznałby to za przejaw jakiejś psychicznej choroby (której sam zainteresowany nie mógłby teraz zdiagnozować) albo... - tu spojrzał na mężczyznę z podejrzliwością – doskonałą grę aktorską, której celem było kolejne upokorzenia Colina. Zaraz jednak zrezygnował z tej opcji, bo rozmarzone spojrzenie Samaela było absolutnie nie do podrobienia. Na szczęście chwilę później dojrzał leżący w kominku pasek i jego umysł zaczął pracować na najwyższych obrotach. Jedno spojrzenie na mężczyznę, na jego szlafrok, potem na pasek i znów na mężczyznę i nagle wszystko stało się jasne.
- Mam dla ciebie coś lepszego – zamruczał, popychając go na łóżko, by Samael położył się na plecach. Na jego twarzy widać było niecierpliwe oczekiwanie i Colinowi prawie zrobiło się go żal, że musi przerwać zapewne rozkoszne wyobrażenia. Poczochrał go jeszcze po głowie, na sekundę odwracając jego uwagę, gdy drugą dłonią zaplątywał pasek wokół ramy łóżka... i Samaelowych dłoni, które zręcznie związał, nie pozostawiając szlachcicowi zbyt wiele swobody. Odetchnął z ulgą, siadając obok niego i przykrywając go kołdrą (nie ufał rozwiązanemu szlafrokowi). - A teraz przyniosę winogrona, będę cię nimi karmił, a ty grzecznie odpowiesz mi na kilka pytań – powiedział z łobuzerskim uśmiechem, znów zatapiając palce w mięciutkiej poduszce jego włosów. - Tylko mi nie kapryś – zastrzegł od razu, z dumą podziwiając swoje dzieło. Chyba nawet miał tu gdzieś obrożę, o ile nie zostawił jej w marynarce na dole, gdy wrócił z festynu; z drugiej strony mimo stanu miłosnego oszołomienia Samael mógł w każdej chwili się przebudzić, a wtedy widok samego siebie związanego na łóżku i noszącego obrożę mógłby... uhhh, nawet nie chciał o tym teraz myśleć. Widział raz ofiarę rozszarpaną przez niedźwiedzia i nie miał żadnych wątpliwości, że w takiej sytuacji Samael z potulnego misia zamieniłby się w rozszalałego grizzli.
Na początku jeszcze to do niego nie docierało, ale teraz był już absolutnie pewny – przeżywał swoje pierwsze, prawdziwe, szczenięce zakochanie. I to w wieku dwudziestu dziewięciu lat, co zamiast w popłoch i przerażenie, napełniało go dumą i satysfakcją, iż wreszcie komuś udało się to z niego wyzwolić. Czekał już tak długo na jedną, jedyną osobę, która by się nim opiekowała i o którą on troszczyłby się z równą wzajemnością. Opłacało się – miał przecież Colina, Colina tylko dla siebie i w kompletnej całości. Od czubka głowy po koniuszki palców u stóp. Nie wątpił, że były one równe idealne, jak cały Fawley. A może nawet bardziej? Zasmucony spuścił głowę, ale posłuchał księgarza, niemrawo za nim drepcząc. W połowie drogi jednak stanął, skrzyżował ramiona i uparcie tupnął nogą.
- Czemu nie? – spytał, dając upust dziecięcemu rozdrażnieniu. Zachowywał się w istocie jak mały chłopiec, któremu mama nie chciała kupić cukierków. Z drobną różnicą – nagroda była znacznie bardziej kusząca niż torebka łakoci. Samael marzył o mocnych dłoniach Colina, o cieple jego ciała i dwóch sercach bijących identyczną melodię. Czemu ten maruda niszczył wspaniałe wizje? Przecież ich spełnienie nic go nie kosztowało, a Avery doskonale wiedział, że on również tego pragnie. Nie mogąc jednak nic wskórać, jeszcze kilkakrotnie pufnął z niezadowolenia pod nosem i przysiadł na skraju łóżka, wbijając rozkochane spojrzenie w Colina. Czemu on wyglądał tak pięknie i tak rozpraszająco? Wyciągnął rękę, tęsknie obrysowując kontury jego ciepłych ust, wyobrażając sobie setki ich wspólnych pocałunków, romantycznych wieczorów, uroczych kolacyjek, jakie będą sobie przygotowywać. Politycznie poprawnie, działając na zmiany. Avery już nie mógł się tego doczekać i planował nawet zakupy z tego względu – w jednym z londyńskich sklepów widział przeuroczy (nie wiedział, czemu wcześniej wydał mu się śmieszny i kiczowaty) fartuszek z napisem „ucałuj kucharza”. Byłby to idealny prezent, który nie musiał czekać na żadną okazję. Właśnie, dlaczego Walentynki są obchodzone tylko raz do roku?
Położył się wygodnie na plecach, z zaintrygowaniem obserwując działania Colina. Czyżby przyszykował już wcześniej dla niego jakąś niespodziankę? Zarumienił się z podniecenia i nie bez polecenia zamknął oczy, czekając na jakiś śliczny drobiażdżek, wyrażający ich dozgonną miłość. I poczuł rozkoszny dotyk palców czochrających jego rozwichrzoną czuprynę… oraz puchaty materiał, nieoczekiwanie zaciskający się na nadgarstkach. Gwałtownie rozwarł oczy i pytająco spojrzał na księgarza, jednakowoż wciąż milczał – ufał mu w stu procentach i mimo delikatnego dyskomfortu, nie sprzeciwił się tej dość… dziwacznej metodzie. Zwłaszcza, że chwilę później Colin opiekuńczo okrywał go mięciusią kołderką i wszystko znowu było jak w sielankowym obrazku przedstawiającym księżniczkę zakochaną w swoim księciu. Oprócz zapowiedzi opuszczenia go – na chwilkę, ale przecież mógł posłać skrzaty albo zupełnie darować sobie te winogrona. Avery dużo większego smaka miał na niego niż na jakieś owoce. Choć wizja przyjmowania słodkich kuleczek z rąk Colina nieco go ułagodziła, Samael postanowił, iż nie da się podejść tak łatwo. Zwłaszcza, że dostrzegł świetny interes, jaki bez wysiłku mógł ubić.
- Jedna odpowiedź za pięć całusów – rzekł twardo i uśmiechnął się szelmowsko, wręcz promieniejąc radością z negocjacji z Fawley’em.
- Czemu nie? – spytał, dając upust dziecięcemu rozdrażnieniu. Zachowywał się w istocie jak mały chłopiec, któremu mama nie chciała kupić cukierków. Z drobną różnicą – nagroda była znacznie bardziej kusząca niż torebka łakoci. Samael marzył o mocnych dłoniach Colina, o cieple jego ciała i dwóch sercach bijących identyczną melodię. Czemu ten maruda niszczył wspaniałe wizje? Przecież ich spełnienie nic go nie kosztowało, a Avery doskonale wiedział, że on również tego pragnie. Nie mogąc jednak nic wskórać, jeszcze kilkakrotnie pufnął z niezadowolenia pod nosem i przysiadł na skraju łóżka, wbijając rozkochane spojrzenie w Colina. Czemu on wyglądał tak pięknie i tak rozpraszająco? Wyciągnął rękę, tęsknie obrysowując kontury jego ciepłych ust, wyobrażając sobie setki ich wspólnych pocałunków, romantycznych wieczorów, uroczych kolacyjek, jakie będą sobie przygotowywać. Politycznie poprawnie, działając na zmiany. Avery już nie mógł się tego doczekać i planował nawet zakupy z tego względu – w jednym z londyńskich sklepów widział przeuroczy (nie wiedział, czemu wcześniej wydał mu się śmieszny i kiczowaty) fartuszek z napisem „ucałuj kucharza”. Byłby to idealny prezent, który nie musiał czekać na żadną okazję. Właśnie, dlaczego Walentynki są obchodzone tylko raz do roku?
Położył się wygodnie na plecach, z zaintrygowaniem obserwując działania Colina. Czyżby przyszykował już wcześniej dla niego jakąś niespodziankę? Zarumienił się z podniecenia i nie bez polecenia zamknął oczy, czekając na jakiś śliczny drobiażdżek, wyrażający ich dozgonną miłość. I poczuł rozkoszny dotyk palców czochrających jego rozwichrzoną czuprynę… oraz puchaty materiał, nieoczekiwanie zaciskający się na nadgarstkach. Gwałtownie rozwarł oczy i pytająco spojrzał na księgarza, jednakowoż wciąż milczał – ufał mu w stu procentach i mimo delikatnego dyskomfortu, nie sprzeciwił się tej dość… dziwacznej metodzie. Zwłaszcza, że chwilę później Colin opiekuńczo okrywał go mięciusią kołderką i wszystko znowu było jak w sielankowym obrazku przedstawiającym księżniczkę zakochaną w swoim księciu. Oprócz zapowiedzi opuszczenia go – na chwilkę, ale przecież mógł posłać skrzaty albo zupełnie darować sobie te winogrona. Avery dużo większego smaka miał na niego niż na jakieś owoce. Choć wizja przyjmowania słodkich kuleczek z rąk Colina nieco go ułagodziła, Samael postanowił, iż nie da się podejść tak łatwo. Zwłaszcza, że dostrzegł świetny interes, jaki bez wysiłku mógł ubić.
- Jedna odpowiedź za pięć całusów – rzekł twardo i uśmiechnął się szelmowsko, wręcz promieniejąc radością z negocjacji z Fawley’em.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przez myśl przebiegło mu nagle wyobrażenie piętnasto, może szesnastoletniego Samaela, który łagodnym tonem przemawia do poznanej dopiero co arystokratki, kłaniając się jej uprzejmie i prowadząc bardzo poprawną rozmowę pod okiem zebranego dookoła sztabu przyzwoitek. Zaraz jednak przypomniał sobie tego samego Samaela, z jaką pogardą odnosił się do wszystkich kobiet, uważając je za gatunek niższego rzędu, niegodny i bezwartościowy – pomijając aspekt fizyczności i płodności – i nagle wizja zakochanego piętnastolatka stała się wizją cokolwiek absurdalną. Z drugiej strony nie był pewien, czy ta niechęć do płci pięknej narodziła się dopiero niedawno, czy tez była z przyjemnością pielęgnowana już od jego dziecięcych lat.
- Pięć klapsów za unikanie odpowiedzi – zaproponował swój pomysł, przyklepując puchową kołdrę, która dokładnie otulała Samaela, tworząc wokół niego wzorzysty kokon, z którego niebawem miał wyłonić się przesłodki motyk. Problemem Colina było to, że w jego przypadku motyl będzie zapewne oznaczał żądnego krwi i zemsty szlachcica. Odepchnął od siebie ponure myśli, znów skupiając się na czekającym go zadaniu; nie wiedział, ile miał czasu, zanim bańki przestaną działać, a odkładanie pytań w czasie mijało się z celem. Spojrzał na szlachcica wzrokiem nieznoszącym sprzeciwu, ale nie mógł oprzeć się pokusie i cmoknął go zabawnie w nos, jakby obiecując, że Samaelowe posłuszeństwo zostanie nagrodzone w o wiele rozkoszniejszy sposób. Podświadomie wiedział jednak, że mógłby wykorzystać Sama (Samcia) w tak bezczelny sposób; wciąż budził w nim ogromny szacunek i jeśli nie strach, to właśnie on był powodem, dla którego Colin starał się ze wszystkich sił opanować, by nie uczynić sytuacji bardziej dramatyczną. I bezpruderyjną.
- Więc opowiedz mi trochę o... swojej córce – zaczął niepewnie, nagle zapominając, że rozmowa o czyichś osobistych sprawach wcale nie jest taka łatwa i nie przypomina pogawędki o pogodzie. Wręcz przeciwnie, dotykała bardzo intymnych rzeczy, które zazwyczaj człowiek wolał pozostawić w mrokach świadomości... w których osoby takie jak Samcio (chyba już się przyzwyczaiłem) potrafiły grzebać bez większych oporów. - Kochałeś jej matkę? Byliście ze sobą blisko mimo aranżowanego małżeństwa? - chciał sprawdzić, dowiedzieć się, czy powodem jego nienawiści do kobiet nie było właśnie małżeństwo. Nieszczęśliwe, niechciane, które zmieniło wszystkie jego życiowe plany. O ileż łatwiej było przecież zrzucić winę na żonę, zamiast kierować niechęć w stronę swojej rodziny, która wszystko zaplanowała. Nie mógł też nie przyznać, że odczuwał wręcz coś na kształt cichej zazdrości; Samael nigdy do niego nie należał i nigdy nie będzie należeć, bo łączyła ich tylko fizyczna fascynacja (z obu stron?), ale i tak zapewniał mu swoisty rodzaj relacji, w której nie było miejsca na osoby trzecie. Z pewną więc zazdrością oczekiwał na odpowiedź i zastanawiał się, czy w przeszłości kobiety (i mężczyźni?) w życiu Samaela okazywali mu równie wielkie i bezwarunkowe posłuszeństwo, na jakie zdobył się Colin.
- Pięć klapsów za unikanie odpowiedzi – zaproponował swój pomysł, przyklepując puchową kołdrę, która dokładnie otulała Samaela, tworząc wokół niego wzorzysty kokon, z którego niebawem miał wyłonić się przesłodki motyk. Problemem Colina było to, że w jego przypadku motyl będzie zapewne oznaczał żądnego krwi i zemsty szlachcica. Odepchnął od siebie ponure myśli, znów skupiając się na czekającym go zadaniu; nie wiedział, ile miał czasu, zanim bańki przestaną działać, a odkładanie pytań w czasie mijało się z celem. Spojrzał na szlachcica wzrokiem nieznoszącym sprzeciwu, ale nie mógł oprzeć się pokusie i cmoknął go zabawnie w nos, jakby obiecując, że Samaelowe posłuszeństwo zostanie nagrodzone w o wiele rozkoszniejszy sposób. Podświadomie wiedział jednak, że mógłby wykorzystać Sama (Samcia) w tak bezczelny sposób; wciąż budził w nim ogromny szacunek i jeśli nie strach, to właśnie on był powodem, dla którego Colin starał się ze wszystkich sił opanować, by nie uczynić sytuacji bardziej dramatyczną. I bezpruderyjną.
- Więc opowiedz mi trochę o... swojej córce – zaczął niepewnie, nagle zapominając, że rozmowa o czyichś osobistych sprawach wcale nie jest taka łatwa i nie przypomina pogawędki o pogodzie. Wręcz przeciwnie, dotykała bardzo intymnych rzeczy, które zazwyczaj człowiek wolał pozostawić w mrokach świadomości... w których osoby takie jak Samcio (chyba już się przyzwyczaiłem) potrafiły grzebać bez większych oporów. - Kochałeś jej matkę? Byliście ze sobą blisko mimo aranżowanego małżeństwa? - chciał sprawdzić, dowiedzieć się, czy powodem jego nienawiści do kobiet nie było właśnie małżeństwo. Nieszczęśliwe, niechciane, które zmieniło wszystkie jego życiowe plany. O ileż łatwiej było przecież zrzucić winę na żonę, zamiast kierować niechęć w stronę swojej rodziny, która wszystko zaplanowała. Nie mógł też nie przyznać, że odczuwał wręcz coś na kształt cichej zazdrości; Samael nigdy do niego nie należał i nigdy nie będzie należeć, bo łączyła ich tylko fizyczna fascynacja (z obu stron?), ale i tak zapewniał mu swoisty rodzaj relacji, w której nie było miejsca na osoby trzecie. Z pewną więc zazdrością oczekiwał na odpowiedź i zastanawiał się, czy w przeszłości kobiety (i mężczyźni?) w życiu Samaela okazywali mu równie wielkie i bezwarunkowe posłuszeństwo, na jakie zdobył się Colin.
Samael skupiony przeważnie na sobie, nagle zaczął myśleć o kimś zupełnie innym. Uderzyło go przy tym boleśnie i z całą świadomością, iż przecież Colin to mężczyzna tak wyjątkowy, iż zapewne wzbudza podobne uczucia u każdego, kto mija go na ulicy. Samym wzrokiem, nieznośnym szelmowskim uśmieszkiem doprowadzał go do stanu emocjonalnego roztrzęsienia, więc na obcych zapewne działał podobnie. Avery przeraził się nie na żarty, że może go stracić. Co wtedy z nim będzie? Jeśli Colin odejdzie, absolutnie wszystko straciłoby swój sens. Musiał za wszelką cenę utrzymać go przy sobie. Skusić, przywiązać, skuć łańcuchami! Samael nie mógłby bez niego żyć – słyszał ktoś o pączku bez dżemu w środku albo o pierogach bez farszu? Avery bez Colina byłby właśnie taki – wybrakowany, niepełny, pozbawiony istotnej części, warunkującej jego istnienie. Dlatego w akcie desperacji zdecydował się, że przystanie na każdą prośbę, każde rozwiązanie zaproponowane przez księgarza i że zrobi wszystko, aby tylko mu dogodzić. Strach przed rozdzieleniem był zbyt duży, aby ryzykować.
- Zgoda, zgoda, ale zostań tu ze mną – powiedział płaczliwie, przybliżając się do Colina na tyle, na ile pozwalały mu na to związane z tyłu ręce. Pocałowany w czubek nosa zachichotał jak nastolatka. Zmrużył oczy, mrucząc cicho, niby pieszczony kociak. Chciałby, żeby Fawley wskoczył do niego pod kołdrę (smyrałby go bezlitośnie po ciele, żeby troszeczkę się rozluźnił) i baraszkował tam razem z nim. Ogrzałby go skrupulatnie, przytuliłby się i więcej niż chętnie, podzieliłby się swoim ciepełkiem. Winogrona przecież nie zastąpią mu pultaśnych policzków Colina, jego gorących dłoni, które w wyobrażeniach Samaela dotykały jego torsu… Avery zapewniłby mu wspaniałe doznania! Zrobiłby mu taki masaż plecków, jakiego ten jeszcze nigdy przenigdy nie doświadczył. No bo czego mogły dokonać drobne, kobiece dłonie i te powykrzywiane paluszki? On na pewno sprawiłby mu przyjemność daleko większą od jakiejkolwiek niewiasty! Masowałby jego kark, obsypując go pocałunkami… Ach, rozkoszne marzenia! Które prysły w jednej chwili, kiedy Fawley napomknął o Jill.
- Jest bardzo chora. Magomedycy twierdzą, że nieuleczalnie – odparł, zwieszając głowę i instynktownie lgnąc do ciała księgarza. Wydającego mu się ostoją, podporą, zapewniającą mu równowagę oraz wsparcie. Oparł się o jego barki, mając tę przeuroczą twarz bezpośrednio nad sobą (znowu zamiast oczu Colina widział błyszczące gwiazdy) i wzdychając cicho, ze smutkiem najszczerszym. Upośledzenie Julienne było dla niego strapieniem najgorszym i wiecznie powracającym w koszmarach.
-Kochałem jej matkę[b] – przyznał nostalgicznie ale obraz Lai zamglił się już nieco w sfatygowanej pamięci Samaela – [b]ale teraz to już nieważne. Kocham tylko ciebie, naprawdę! – zapewnił go szybko, gorączkowo, wyginając się dziwnie, byle tylko dosięgnąć jego ust, nosa, policzków albo czółka – jakiejkolwiek powierzchni, na której mógłby złożyć pocałunek.
- Zgoda, zgoda, ale zostań tu ze mną – powiedział płaczliwie, przybliżając się do Colina na tyle, na ile pozwalały mu na to związane z tyłu ręce. Pocałowany w czubek nosa zachichotał jak nastolatka. Zmrużył oczy, mrucząc cicho, niby pieszczony kociak. Chciałby, żeby Fawley wskoczył do niego pod kołdrę (smyrałby go bezlitośnie po ciele, żeby troszeczkę się rozluźnił) i baraszkował tam razem z nim. Ogrzałby go skrupulatnie, przytuliłby się i więcej niż chętnie, podzieliłby się swoim ciepełkiem. Winogrona przecież nie zastąpią mu pultaśnych policzków Colina, jego gorących dłoni, które w wyobrażeniach Samaela dotykały jego torsu… Avery zapewniłby mu wspaniałe doznania! Zrobiłby mu taki masaż plecków, jakiego ten jeszcze nigdy przenigdy nie doświadczył. No bo czego mogły dokonać drobne, kobiece dłonie i te powykrzywiane paluszki? On na pewno sprawiłby mu przyjemność daleko większą od jakiejkolwiek niewiasty! Masowałby jego kark, obsypując go pocałunkami… Ach, rozkoszne marzenia! Które prysły w jednej chwili, kiedy Fawley napomknął o Jill.
- Jest bardzo chora. Magomedycy twierdzą, że nieuleczalnie – odparł, zwieszając głowę i instynktownie lgnąc do ciała księgarza. Wydającego mu się ostoją, podporą, zapewniającą mu równowagę oraz wsparcie. Oparł się o jego barki, mając tę przeuroczą twarz bezpośrednio nad sobą (znowu zamiast oczu Colina widział błyszczące gwiazdy) i wzdychając cicho, ze smutkiem najszczerszym. Upośledzenie Julienne było dla niego strapieniem najgorszym i wiecznie powracającym w koszmarach.
-Kochałem jej matkę[b] – przyznał nostalgicznie ale obraz Lai zamglił się już nieco w sfatygowanej pamięci Samaela – [b]ale teraz to już nieważne. Kocham tylko ciebie, naprawdę! – zapewnił go szybko, gorączkowo, wyginając się dziwnie, byle tylko dosięgnąć jego ust, nosa, policzków albo czółka – jakiejkolwiek powierzchni, na której mógłby złożyć pocałunek.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Odpowiedź Samaela była wyjątkowo... dyplomatyczna? Jakby mimo miłosnego oszołomienia wciąż zachowywał wystarczającą samokontrolę nad sobą, swoim życiem i przeszłością, by utrzymywać je w największej tajemnicy i nie zdradzać się zbytnio ze swoją historią. Ach! Gdyby Colin wiedział, jakie myśli krążą pod czupryną mężczyzny, z pewnością wyzbyłby się wszelkich wątpliwości, a może nawet chętnie poddał proponowanemu masażowi (jedząc przy tym pierogi z najpyszniejszym farszem miłości). Jednakże nie pozostawał pod wpływem absurdalnej magii; jego umysł wciąż pracował w miarę jasno i dokładnie łączył fakty, co dla Samaela mogło się okazać prawdziwą zgubą – nie był co prawda napojony eliksirem prawdy i jego wyznania powodowane były raczej miłosnym zakochaniem, gdy za wszelką cenę chcę się zatrzymać przy sobie ukochaną osobę, ale i to mogło sprawić, że nieopacznie powie rzeczy, których nie powinien. Czy nie byłoby fantastycznie móc poznać jeden z jego sekretów, by potem zdawkowo o nim wspominać, gdyby Avery znów chciał go upokorzyć...? Poprawił wiązanie paska, gdy jego zdobycz zaczęła się szamotać – nie podejrzewał, by miał się szybko uwolnić, ale z doświadczenia wiedział, że lepiej dmuchać na zimne. Inną opcją było zaprowadzenie go do piwnicy i skucie łańcuchami (kolejna z fantazji Samaela, o której na szczęście nie miał pojęcia), jednakże obecna sytuacja podobała mu się aż nazbyt (Avery doskonale pasował do jego łóżka), by ją przerywać. Pogłaskał go po policzku w geście chwilowego współczucia – sam nie był ojcem i nie potrafił sobie nawet wyobrazić ojcowskiej rozpaczy – a jednocześnie zazdrości. Samael mimo że był od niego młodszy, miał już swojego potomka, a on pozostawał wciąż bezsensownym samotnikiem na rynku matrymonialnym i rodzicielskim.
- Przykro mi, Samciu – mruknął prawie smutnym tonem, chociaż w głowie narastały mu kolejne pytania związane już nie z Julienne, ale z jej matką. Nie wątpił, że sam byłby już dawno żonaty z jakąś uroczą arystokratką, gdyby tylko od samego początku postępował w zgodzie z rodową tradycją, a nie separował się z dala od czarodziejskiego i szlacheckiego świata. Ale nie zaszkodziło przecież wypytać, jak wyglądały takie aranżowane małżeństwa. - Ale znajdziemy ci jakąś młodą panienkę, pysiaczku – obiecał, uśmiechając się błogo i zastanawiając się, jak zareagowałby, gdyby nagle zaproponował mu podwójne wesele (oczywiście, gdy obaj znajdą sobie już narzeczone). Wystąpiliby w idealnie różowych szatach i złamali odwieczne tradycje czy może wybrali bardziej tradycyjne stroje? Pochylił się nad Samaelem, by ten ucałował go w policzek. Na nic więcej nie zamierzał mu chwilowo pozwalać, ale należała mu się nagroda, w końcu odpowiedział na zadane pytanie. - Samae... Samciu – zaczął po chwili wpatrywania się w wyginającego ciało mężczyznę, który najwyraźniej chciał znacznie więcej niż samego buziaka w policzek. - Czy ta kobieta... matka Jill, czy ona... hm, czy to ona jest powodem twojej... niechęci do kobiet w ogóle? - był zły na samego siebie, że nie potrafi zadać prostego pytania nie krzywiąc się przy każdym słowie ze strachem, że właśnie przekracza jakąś nieznaną granicę. Nie mógł jednak dłużej powstrzymywać swojej ciekawości i nie dowiedzieć się prawdy, której poznanie męczyło go od bardzo dawna. Ich odmienny stosunek do kobiet był właściwie jedyną przeszkodą przed tym, by Colin we wszystkim naśladował Samaela, stając się prawie że mu równym. Prawie.
- Przykro mi, Samciu – mruknął prawie smutnym tonem, chociaż w głowie narastały mu kolejne pytania związane już nie z Julienne, ale z jej matką. Nie wątpił, że sam byłby już dawno żonaty z jakąś uroczą arystokratką, gdyby tylko od samego początku postępował w zgodzie z rodową tradycją, a nie separował się z dala od czarodziejskiego i szlacheckiego świata. Ale nie zaszkodziło przecież wypytać, jak wyglądały takie aranżowane małżeństwa. - Ale znajdziemy ci jakąś młodą panienkę, pysiaczku – obiecał, uśmiechając się błogo i zastanawiając się, jak zareagowałby, gdyby nagle zaproponował mu podwójne wesele (oczywiście, gdy obaj znajdą sobie już narzeczone). Wystąpiliby w idealnie różowych szatach i złamali odwieczne tradycje czy może wybrali bardziej tradycyjne stroje? Pochylił się nad Samaelem, by ten ucałował go w policzek. Na nic więcej nie zamierzał mu chwilowo pozwalać, ale należała mu się nagroda, w końcu odpowiedział na zadane pytanie. - Samae... Samciu – zaczął po chwili wpatrywania się w wyginającego ciało mężczyznę, który najwyraźniej chciał znacznie więcej niż samego buziaka w policzek. - Czy ta kobieta... matka Jill, czy ona... hm, czy to ona jest powodem twojej... niechęci do kobiet w ogóle? - był zły na samego siebie, że nie potrafi zadać prostego pytania nie krzywiąc się przy każdym słowie ze strachem, że właśnie przekracza jakąś nieznaną granicę. Nie mógł jednak dłużej powstrzymywać swojej ciekawości i nie dowiedzieć się prawdy, której poznanie męczyło go od bardzo dawna. Ich odmienny stosunek do kobiet był właściwie jedyną przeszkodą przed tym, by Colin we wszystkim naśladował Samaela, stając się prawie że mu równym. Prawie.
Nie zastanawiał się zbytnio nad tym, co mówi – szczerość parowała z niego niczym ze świeżo upieczonej drożdżówki, polanej smakowitym (różowiutkim) lukrem i obficie posypanej kruszonką. Był tak samo – wróć, był jeszcze słodszy niż najsłodsze ciastko na świecie, kiedy maślanym, pełnym miłości oraz bezgranicznego uwielbienia wpatrywał się w Colina. Wpadając na naprawdę genialny pomysł, aby po powrocie do domu postawić sobie przy łóżku jego ołtarzyk. Ze zdjęciami, na których Fawley będzie posyłał mu całusy i mrugał łobuzersko wyłącznie do niego. Regalik naturalnie otoczony świeczkami w tonacji pudrowego różu lub może mocnej fuksji – musiał poważnie się zastanowić, jaki odcień bardziej pasuje do cery księgarza. Albo lepiej – zamiast marnej kapliczki w sypialni, wybuduje mu prawdziwy, monumentalny ołtarz! Mógłby go tam zabrać, oprowadzić go po kapiących od zdobień (lecz wcale nie kiczowatych) wnętrzach, aż finalnie wylądowaliby w sypialni, gdzie spełniłby swe obowiązki kapłana i całował jego słodkie stópki w całkowitej tajemnicy przed nierozumiejącej ich miłości światem. Ludzie z zewnątrz na pewno nie byli jeszcze gotowi, aby ogłosili im swoje uczucie. Avery choć cały krzyczał o manifestację swojego szczęścia, wiedział iż powinien się z nią wstrzymać. Wyłącznie dla dobra Colina, ponieważ on sam miał w głębokim poważaniu, co szanowni arystokraci sobie o nim pomyślą. Chciał przytrzymać dłoń księgarza na swoim policzku, gdyż było mu niezwykle przyjemnie, ale skrępowane nadgarstki skutecznie utrudniały mu to przedsięwzięcie. Zamiast tego zatem przycisnął swoją głowę do ramienia, zakleszczając w ten sposób rękę Fawley’a. Nie było mu co prawda zbyt wygodnie, ale zabezpieczył się przynajmniej na wypadek jego nagłej ucieczki. Do której nie zamierzał dopuścić, nie teraz, kiedy nareszcie mogli być razem szczęśliwi! I to na zawsze! Awsze, awsze, awsze (bo z echem zawsze brzmi bardziej czadowo). Uśmiechnął się smutno, lecz zły stan Jill nie stanowił tajemnicy, a może nawet powinien przestać się wreszcie oszukiwać, że kiedykolwiek jego córeczka powróci do zdrowia. Mógł za to znaleźć pewne pocieszenie w Colinie, kiedy wiercił się, aby jakimś magicznym sposobem się do niego choć ciut-ciut przybliżyć.
- Króliczku, mogę ci zrobić masaż? – spytał, wyginając usta w promiennym uśmiechu – tylko musiałbyś mnie rozwiązać. Obiecuję, że będę grzeczny – zarzekał się i gdyby tylko miał taką możliwość, położyłby rękę na sercu. Lub zażądał Biblii, aby dowieść wartości tych przyrzeczeń. Niestety, na podorędziu nie dostrzegał żadnej świętej księgi – za to aż zatkało go z oburzenia , gdy Fawley wspomniał o planach matrymonialnych.
- Nie chcę żadnej młodej panienki – nadąsał się, wielce obrażony, patrząc na niego spode łba, nareszcie uwalniając jego dłoń z potrzasku, w jakim znalazła się uprzednio – Chcę tylko c i e b i e – dodał, przesadnie wyraźnie artykułując zaimek osobowy i ufnie składając głowę na jego kolanach. Nie potrafił się przecież długo gniewać na swojego misia-pysia. Miał ochotę zbyć te nieważne i zupełnie błahe pytania, ale w głowie zaświeciła mu się żaróweczka – a nawet lampa, z naturalnie, różowym kloszem – że jeśli wyjawi mu wszystko, co ten chce wiedzieć, będą mogli zająć się sobą. W inny, przyjemniejszy sposób.
- Nie. Matka Jill jest właściwie wyjątkiem spośród tych głupiutkich kobietek. Im w głowie tylko same niepoważne rzeczy, jak kokietowanie, strojenie się w pawie piórka i plotkowanie. Nie dorównują nam intelektem, właściwie nie myślą. – rzekł, niespodziewanie trzeźwym i zupełnie przytomnym tonem. Który jednak szybko złamało rozanielone spojrzenie, jakie mu posłał – wychuchanego kociaka, domagającego się kolejnej porcji pieszczot. Nawet z gardła Avery’ego dobiegało niskie mruczenie, kiedy udało mu się usadowić na kolanach Colina. Choć ręce bolały, a stawy trzeszczały, wygięte pod nienaturalnym kątem i wciąż związane puchatym paskiem szlafroczka.[/b]
- Króliczku, mogę ci zrobić masaż? – spytał, wyginając usta w promiennym uśmiechu – tylko musiałbyś mnie rozwiązać. Obiecuję, że będę grzeczny – zarzekał się i gdyby tylko miał taką możliwość, położyłby rękę na sercu. Lub zażądał Biblii, aby dowieść wartości tych przyrzeczeń. Niestety, na podorędziu nie dostrzegał żadnej świętej księgi – za to aż zatkało go z oburzenia , gdy Fawley wspomniał o planach matrymonialnych.
- Nie chcę żadnej młodej panienki – nadąsał się, wielce obrażony, patrząc na niego spode łba, nareszcie uwalniając jego dłoń z potrzasku, w jakim znalazła się uprzednio – Chcę tylko c i e b i e – dodał, przesadnie wyraźnie artykułując zaimek osobowy i ufnie składając głowę na jego kolanach. Nie potrafił się przecież długo gniewać na swojego misia-pysia. Miał ochotę zbyć te nieważne i zupełnie błahe pytania, ale w głowie zaświeciła mu się żaróweczka – a nawet lampa, z naturalnie, różowym kloszem – że jeśli wyjawi mu wszystko, co ten chce wiedzieć, będą mogli zająć się sobą. W inny, przyjemniejszy sposób.
- Nie. Matka Jill jest właściwie wyjątkiem spośród tych głupiutkich kobietek. Im w głowie tylko same niepoważne rzeczy, jak kokietowanie, strojenie się w pawie piórka i plotkowanie. Nie dorównują nam intelektem, właściwie nie myślą. – rzekł, niespodziewanie trzeźwym i zupełnie przytomnym tonem. Który jednak szybko złamało rozanielone spojrzenie, jakie mu posłał – wychuchanego kociaka, domagającego się kolejnej porcji pieszczot. Nawet z gardła Avery’ego dobiegało niskie mruczenie, kiedy udało mu się usadowić na kolanach Colina. Choć ręce bolały, a stawy trzeszczały, wygięte pod nienaturalnym kątem i wciąż związane puchatym paskiem szlafroczka.[/b]
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Ostatnio zmieniony przez Samael Avery dnia 20.11.15 17:08, w całości zmieniany 1 raz
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Coraz poważniej zaczął się zastanawiać nad tym, czy nie transportować Samaela do szpitala. Mimo że na początku był jego dziwnym zachowaniem jedynie zaskoczony, potem postanowił go wykorzystać do swych niecnych celów, to obecnie wyrażał pewne zaniepokojenie faktem, że te absurdalne efekty ani trochę nie ustępują. Może magiczne bańki należało podawać w mniejszym stężeniu? Może przesadził z ich ilością? Może, do diabła, powinien jednak przeczytać instrukcję?! Nie zareagował na wygibasy Samaela, zbyt przerażony nagłą świadomością, że mógł mu poważnie zaszkodzić. Do prawda dotychczas arystokrata zachowywał się bardziej jak naćpany wróżkowym pyłkiem – czy jak się to nazywa – niż jak poważnie chory, ale magia miała to do siebie, że lubiła zaskakiwać. Szczególnie w okolicznościach takich jak teraz, gdy zazwyczaj chłodny i stonowany Samael nie okazywał swoich emocji... nie mówiąc już o łaszeniu się jak kociak do mężczyzny, którego traktował z przewrotną wyższością. To zdecydowanie nie było normalne i jeszcze bardziej wzmagało jego niepokój. Przestał nawet odczuwać radość z faktu, że Samael jest teraz cały do jego dyspozycji i że wykazuje (nadmierną?) chęć zaciągnięcia go do łóżka. Początkowe pragnienie, by ulec jego wyraźnej sugestii i dać się ponieść szalonej chwili, zmieniło się nagle w troskę i niepewność, zwłaszcza że zachowanie arystokraty było wywołane przez magię. Nie szukał zresztą w nim fizycznego ukojenia; nie darzył go też żadnymi szczególnymi uczuciami prócz bezwarunkowej uległości, szacunku i lojalności (które po ostatnim wydarzeniu zostały poważnie zachwiane). Uleganie pokusie byłoby więc czymś na wzór drwiącej zabawy; wykorzystania sytuacji, z której (prawdopodobnie) nie odczuwałby żadnej przyjemności płynącej z faktu, że Samael poddaje się mu zupełnie nieświadomych swoich czynów. Co innego, gdyby taka propozycja padła w innych okolicznościach... ale teraz? Teraz nawet Colinowi wydawało się to złamaniem wszelkich moralnych zasad, w czym zresztą miał doskonałe doświadczenia.
- Nie, Samciu, teraz rozmawiamy. Może potem – powiedział stanowczym tonem, rzucając na koniec krótką obietnicę, chociaż z góry wiedział, że otulony szlafrokiem arystokrata nie ma co liczyć na żaden masaż. Nie w takim stanie, gdy mężczyzna robił wszystko, by znaleźć się jeszcze bliżej niego, dotknąć jego ciała i zapewne oczekiwał przy tym romantycznych pocałunków, zasłonięcia okna, zapalenia zapachowych świec i rozsypania na poduszce płatków róż. Colin westchnął cicho, gdy Samael w końcu osiągnął swój cel, moszcząc mu się na kolanach. Powinien go czym prędzej strącić, okręcić kołdrą albo zakneblować i czekać, aż magia (jeśli) przestanie działać, jednak nie mógł się na to zdobyć. Uśmiechnął się tylko ponuro, gdy z jego ust padały kolejne pytania. - Opowiesz mi, jak się poznaliście? Nie miałem dotąd do czynienia z takimi aranżowanymi związkami, więc... - wzruszył ramionami, pośrednio ignorując dąsy Samaela i zrzucając je na karby magii baniek. Doprawdy, gdyby przewidział ich działanie, gdyby nie zdobyłby się na taką głupotę, aby ich użyć. Gdyby tylko przyszedł godzinę wcześniej!
- Nie, Samciu, teraz rozmawiamy. Może potem – powiedział stanowczym tonem, rzucając na koniec krótką obietnicę, chociaż z góry wiedział, że otulony szlafrokiem arystokrata nie ma co liczyć na żaden masaż. Nie w takim stanie, gdy mężczyzna robił wszystko, by znaleźć się jeszcze bliżej niego, dotknąć jego ciała i zapewne oczekiwał przy tym romantycznych pocałunków, zasłonięcia okna, zapalenia zapachowych świec i rozsypania na poduszce płatków róż. Colin westchnął cicho, gdy Samael w końcu osiągnął swój cel, moszcząc mu się na kolanach. Powinien go czym prędzej strącić, okręcić kołdrą albo zakneblować i czekać, aż magia (jeśli) przestanie działać, jednak nie mógł się na to zdobyć. Uśmiechnął się tylko ponuro, gdy z jego ust padały kolejne pytania. - Opowiesz mi, jak się poznaliście? Nie miałem dotąd do czynienia z takimi aranżowanymi związkami, więc... - wzruszył ramionami, pośrednio ignorując dąsy Samaela i zrzucając je na karby magii baniek. Doprawdy, gdyby przewidział ich działanie, gdyby nie zdobyłby się na taką głupotę, aby ich użyć. Gdyby tylko przyszedł godzinę wcześniej!
Miał oczka rozwarte jak najszerzej, aby nie utracić żadnego nowego szczegółu z oblicza Colina. Każda zmarszczka wokół jego ust, kiedy się uśmiechał, bruzda na czole, gdy niezmiernie uroczo marszczył swoje brwi przyprawiała Avery’ego o szybsze bicie serca. Nie wahałby się stwierdzić, iż Michał Anioł posiadł dar wieszczenia i wybiegając skrzydlatą myślą daleko w przyszłość, nadał swemu Dawidowi rysy twarzy Colina. Archetyp męskiego ideału; Samael prawie płakał (ze złości), że musi zadowolić się wyłącznie widokiem jego ślicznej buźki. Czemu był tak okrutny i pozostał okutany pod samą szyję, podczas gdy on spalał się z tęsknoty za choćby i niewielkim skraweczkiem nagiego ciała. Zresztą – nieistotne. Bardziej niż fizyczności chciał względów, komplementów oraz rozrywek. Największym jego pragnieniem w owej chwili stało się bowiem wyciągnięcia Colina na randkę! Spacerowaliby nad brzegiem Tamizy w świetle księżyca, trzymając się za ręce i deklamując sobie nawzajem sonety Petrarki, udaliby się do teatru na sztukę o porywającej i (najlepiej) nieszczęśliwej miłości, aby jeszcze bardziej celebrować własny, udany związek. Wypiliby razem butelkę wina, delektowaliby się smakiem swoich warg, nasączonych alkoholem, zajadaliby się czekoladkami, a Samael skrupulatnie zlizywałby z ust swego najdroższego kochanka rozpływającą się czekoladę. Mógłby tak żyć już po wsze czasy: dla księgarza zrezygnowałby ze wszystkiego. Wyrzekłby się swego rodu, odrzucił nazwisko i przysiągłby być wierny gorejącej w nim miłości. Uczuciu równie nieziemskim, jak sama rozkosz obcowania z Colinem, jego uspokajająca bliskość, łagodne spojrzenie i delikatny dotyk. Łaknął tej subtelności coraz bardziej, gdzieś w głębi duszy potrzebując opiekuńczości. Którą mógł mu zapewnić tylko Fawley. Nawet ze związanymi rękami czuł się bezpiecznie i wiedział, iż ten uczynił to wyłącznie dla jego dobra. Paseczek od szlafroczka zresztą nawet nie ocierał jego nadgarstków – materiał był bardzo miękki i przyjemny, więc nie protestowałby, gdyby nie ograniczanie ich kontaktu. Również werbalne. Oczy wypełniły mu się łzami, kiedy został zbyty, odrzucony w tak barbarzyński sposób.
- Nie wierzę ci! – krzyknął zapalczywie – nie wierzę! – powtórzył jękliwie, spoglądając na Colina udręczonym wzrokiem – czy… czy tobie zależy na mnie tak, jak mi na tobie? – spytał cicho, ledwie słyszalnym szeptem. Bał się okropnie, że usłysz prawdę, która na zawsze złamie mu serce i odbierze chęci do życia. Czy Fawley byłby do tego zdolny? Czy mógłby odprawić go z kwitkiem, tak bezlitośnie z niego zadrwiwszy? Kręcił się chwilę, starając się umościć na kolanach Colina, żeby i jemu było wygodnie, starając się opanować potok łez, płynący po jego brodatych policzkach. Chciałby, żeby Fawley je otarł, pocieszył go i zapewnił, iż wszystko będzie dobrze. Zamiast tego, słyszał jedynie westchnięcia oraz kolejne, męczące pytania.
Nigdy nie ożeniłem się z matką Jill – wyznał, kręcąc niecierpliwie głową – a jeśli chcesz dowiedzieć się więcej, pozwól mi się wymasować. P r o s z ę – zajęczał błagalnie, wręcz szantażując Colina. Szlema, miał uzyskać nie tylko interesujące go informacje, ale i niebiańską przyjemność. Może to od początku był jego cel?
- Nie wierzę ci! – krzyknął zapalczywie – nie wierzę! – powtórzył jękliwie, spoglądając na Colina udręczonym wzrokiem – czy… czy tobie zależy na mnie tak, jak mi na tobie? – spytał cicho, ledwie słyszalnym szeptem. Bał się okropnie, że usłysz prawdę, która na zawsze złamie mu serce i odbierze chęci do życia. Czy Fawley byłby do tego zdolny? Czy mógłby odprawić go z kwitkiem, tak bezlitośnie z niego zadrwiwszy? Kręcił się chwilę, starając się umościć na kolanach Colina, żeby i jemu było wygodnie, starając się opanować potok łez, płynący po jego brodatych policzkach. Chciałby, żeby Fawley je otarł, pocieszył go i zapewnił, iż wszystko będzie dobrze. Zamiast tego, słyszał jedynie westchnięcia oraz kolejne, męczące pytania.
Nigdy nie ożeniłem się z matką Jill – wyznał, kręcąc niecierpliwie głową – a jeśli chcesz dowiedzieć się więcej, pozwól mi się wymasować. P r o s z ę – zajęczał błagalnie, wręcz szantażując Colina. Szlema, miał uzyskać nie tylko interesujące go informacje, ale i niebiańską przyjemność. Może to od początku był jego cel?
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Ostatnio zmieniony przez Samael Avery dnia 20.11.15 17:11, w całości zmieniany 1 raz
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kolejne westchnienia wydobywające się z ust Colina świadczyły o cokolwiek lekkiej irytacji. Przywykł do Samaela, który zachowywał się odpowiedzialnie, dorośnie i dojrzane, a nie jak zakochany nastolatek pod wpływem pierwszego poważniejszego uczucia, które znika z chwilą, gdy w zasięg jego wzroku wejdzie nowy obiekt westchnień. Irytację Colina podsycał fakt, że mógł się irytować bezkarnie, bo Samael i tak nie wziąłby tego do siebie, starając się raczej zadowolić swojego ukochanego, niż pozwolić mu dalej się dąsać; z drugiej jednak strony czuł się winny doprowadzenia go do taniego stanu i usilnie szukał w myślach sposobu, aby jak najszybciej przywrócić go do normalności. Nawet pomimo tego, że po odzyskaniu świadomości Samael mógł się zachowywać cokolwiek niebezpiecznie. Słuchał go więc uważnie, jednocześnie przeczesując swoją pamięć w poszukiwaniu jakiegoś zaklęcia lub eliksiru zwalczającego niechciane skutki magii, lecz jak na złość nic a nic nie przychodziło mu na myśl.
- Jak możesz podejrzewać, że nie zależy mi na tobie? - powiedział z lekkim wyrzutem w głosie, głaszcząc go po włosach w roztargnieniu. Nie wątpił, że arystokrata naprawdę wierzy w słowa, które wypowiada (dla własnego bezpieczeństwa i spokoju psychicznego Colin wolał nie znać jego myśli) i w pewien sposób mu to pochlebiało, czyniąc Samaela niejako bardziej ludzkim. Wiedział jednak, że to odurzenie skończy się z chwilą, gdy działająca magia wygaśnie i miał nadzieję, że stanie się to jak najszybciej. Nagle jednak jego umysł zaczął pracować na najwyższych obrotach. Pomiędzy myślą o zabraniu go do szpitala (głupi pomysł) a rzuceniem Imperiusa (jeszcze głupszy), pojawiła się nowa: nigdy nie ożenił się z matką Jill? Z tego, co udało mu się wyczytać w gazetach i co od czasu do czasu podsłuchał na towarzyskich spotkaniach, matką Jill miała być prawowita małżonka Samaela. Czyżby jego mecenas krył jakiś mroczny sekret? Nie mogli mieć dzieci, więc zapewnili sobie potomka z innych... źródeł? Gdyby tak faktycznie było, to wydanie się tajemnicy byłoby ogromnym skandalem, chociaż sama myśl, że ten poważany arystokrata posunąłby się do takiego kroku, była cokolwiek zaskakująca. A może Samael zwyczajnie z niego żartuje, próbując go zmusić, aby uległ jego namowom? O nie, Colin w żadnym wypadku nie zamierzał się poddawać zachciankom arystokraty, ani tym bardziej dawać mu złudnych nadziei. Wpływ zaklęcia czy nie, nie mógł zwodzić Samaela, obiecując mu rzeczy, których przenigdy by nie spełnił. Zamiast tego zatkał mu bezceremonialnie usta dłonią, nakazując chwilowe milczenie (z naiwną nadzieją, że szlachcic go posłucha), a samemu zmarszczył czoło, od nowa analizując jego słowa. Czy to właśnie to było powodem, dla którego Avery tak skrupulatnie chronił swoją przeszłość, napomykając o niej wyjątkowo niechętnie? I, zakładając że to prawda, kto w takim razie był matką dziewczynki?
- Posłuchaj – powiedział w końcu, postanawiając zignorować rozkapryszone spojrzenie Samaela i znów traktować go jak niesforne dziecko, z którym trzeba postępować wyjątkowo stanowczo i absolutnie nie ulegać błaganiom. - Nie będzie masażu, przytulania, ani całowania, chcę z tobą porozmawiać poważnie. Szczególnie po tym, co mi przed chwilą powiedziałeś. Kim jest jej matka? - zadał pytanie ostrym tonem, w którym nie było już grama wcześniejszego rozczulenia, irytacji i początkowego szoku. Chciał poznać prawdę, a nie było lepszej okazji niż teraz, gdy los podsuwał mu na tacy najskrytszą tajemnicę Samaela.
- Jak możesz podejrzewać, że nie zależy mi na tobie? - powiedział z lekkim wyrzutem w głosie, głaszcząc go po włosach w roztargnieniu. Nie wątpił, że arystokrata naprawdę wierzy w słowa, które wypowiada (dla własnego bezpieczeństwa i spokoju psychicznego Colin wolał nie znać jego myśli) i w pewien sposób mu to pochlebiało, czyniąc Samaela niejako bardziej ludzkim. Wiedział jednak, że to odurzenie skończy się z chwilą, gdy działająca magia wygaśnie i miał nadzieję, że stanie się to jak najszybciej. Nagle jednak jego umysł zaczął pracować na najwyższych obrotach. Pomiędzy myślą o zabraniu go do szpitala (głupi pomysł) a rzuceniem Imperiusa (jeszcze głupszy), pojawiła się nowa: nigdy nie ożenił się z matką Jill? Z tego, co udało mu się wyczytać w gazetach i co od czasu do czasu podsłuchał na towarzyskich spotkaniach, matką Jill miała być prawowita małżonka Samaela. Czyżby jego mecenas krył jakiś mroczny sekret? Nie mogli mieć dzieci, więc zapewnili sobie potomka z innych... źródeł? Gdyby tak faktycznie było, to wydanie się tajemnicy byłoby ogromnym skandalem, chociaż sama myśl, że ten poważany arystokrata posunąłby się do takiego kroku, była cokolwiek zaskakująca. A może Samael zwyczajnie z niego żartuje, próbując go zmusić, aby uległ jego namowom? O nie, Colin w żadnym wypadku nie zamierzał się poddawać zachciankom arystokraty, ani tym bardziej dawać mu złudnych nadziei. Wpływ zaklęcia czy nie, nie mógł zwodzić Samaela, obiecując mu rzeczy, których przenigdy by nie spełnił. Zamiast tego zatkał mu bezceremonialnie usta dłonią, nakazując chwilowe milczenie (z naiwną nadzieją, że szlachcic go posłucha), a samemu zmarszczył czoło, od nowa analizując jego słowa. Czy to właśnie to było powodem, dla którego Avery tak skrupulatnie chronił swoją przeszłość, napomykając o niej wyjątkowo niechętnie? I, zakładając że to prawda, kto w takim razie był matką dziewczynki?
- Posłuchaj – powiedział w końcu, postanawiając zignorować rozkapryszone spojrzenie Samaela i znów traktować go jak niesforne dziecko, z którym trzeba postępować wyjątkowo stanowczo i absolutnie nie ulegać błaganiom. - Nie będzie masażu, przytulania, ani całowania, chcę z tobą porozmawiać poważnie. Szczególnie po tym, co mi przed chwilą powiedziałeś. Kim jest jej matka? - zadał pytanie ostrym tonem, w którym nie było już grama wcześniejszego rozczulenia, irytacji i początkowego szoku. Chciał poznać prawdę, a nie było lepszej okazji niż teraz, gdy los podsuwał mu na tacy najskrytszą tajemnicę Samaela.
Samael przybrał szczerze zmartwioną minę, słysząc, jak Colin ciężko wzdycha. Czyżby coś mu się nie podobało? Coś działo się nie po jego myśli? Może miał szansę jakoś mu pomóc, rozpogodzić tę chmurną minę, sprawić, żeby znowu zagościł na niej rogalik uśmiechu. Z ich ulubionym, malinowym nadzieniem. Ach, ileż dałby za to, aby mogli być razem, oficjalnie i szczęśliwie. Nie chciał widzieć troski ani zmartwienia na jego twarzy. Bolało to Avery’ego stokroć bardziej, niż rany jakie sam nosił na ciele. Smutne oczy Colina wierciły mu dziurę po lewej stronie piersi, przebijając serce na wylot. Mogło krwawić tak obficie wyłącznie z jego powodu. Czuł się nieszczęśliwy? Przecież obiecał, że spełni każde jego życzenie. Przychyliłby mu nieba, skradł każdą z gwiazd, by podarować ją Colinowi i udowodnić mu, że wcale nie jest pierwszym lepszym, przelotną miłostką, która minie, nim wzejdzie słońce. Przecież zostali dla siebie stworzeni. Teoria dusz bliźniaczych właśnie znalazła potwierdzenie i Avery był przekonany, iż sczeźnie w mękach najstraszliwszych, jeśli oddzielą go od Colina. Zasmuconego, co odbijało się również na Samaelu, kiedy kręcił głową na wszystkie strony, próbując zajrzeć w jego oczy, barwy niespokojnego oceanu. Może to przez niego? W jakiś sposób skrzywdził go swoim zachowaniem? Głos pełen wyrzutu jakby potwierdził obawy Avery’ego. Mężczyzna zwiesił ramiona, spoglądając nieśmiało na Colina, jakby próbował wybłagać sobie jego przebaczenie za równie niedorzeczną insynuację.
- Przepraszam, ja po prostu… – mruknął niewyraźnie, lekko speszony swoimi oskarżeniami. Zupełnie niemającymi pokrycia w rzeczywistości? – pragnę cię tak mocno, że to aż boli – wyjaśnił, nie dodając, że wcale nie ma na myśli płaszczyzny czysto fizycznej. Nie śpieszyło mu się, wolał rozkoszować się delikatną, młodzieńczą miłością. Która rozkwitała niczym najpiękniejszy kwiat na wiosnę. Czy to nie był jakiś znak? Wszak właśnie wtedy przyroda budziła się do życia i odwieczny cykl ponownie zataczał koło. Nie wątpił, iż Colin został mu przeznaczony. Nigdy nie wierzył w przepowiednie, lecz tym razem sam ją sobie wmówił. Po prostu chciał trwać wiecznie w tej sielankowej bajce z pięknym zakończeniem: i żyli długo i szczęśliwie. Nie było tam miejsca na krwawe bitwy, dramaty, ucięte kończyny, smoki i złe czarownice. Oni stworzyli własny, wyimaginowany świat, w którym istnieli bez żadnych zmartwień, tylko dla siebie. Avery nie musiał nic mówić, ponieważ doskonale wiedział, iż Colin rozumie go bez słów. Niemniej jednak zaskoczył go to bezceremonialne zasłonięcie mu ust dłonią, kiedy absolutnie nie mógł się obronić się przed tym atakiem. Bo przecież nie kopnie swego ukochanego/ Jakżeby to, tuż obok deklaracji miłości, zadawać mu bolesne ciosy? Posłusznie umilkł, patrząc na księgarza z bezbrzeżnym zdziwieniem. Dlaczego tak robił? Frapowało go to okropnie, jednakowoż zachowywał się grzecznie, dokładnie tak, jak tamten tego chciał. I choć drżał z powodu jego ostrego tonu i kulił się pod naporem zimnego spojrzenia, nie potrafił stłumić w sobie niegasnącego uczucia. Które wciąż buzowało w Averym, zupełnie jak wstrząśnięty szampan, pryskając wszędzie i mocząc ich miłosnym zamroczeniem.
-To jedyna kobieta, która była dla mnie ważna – chlipnął, wciąż troszkę zszokowany nieczułością Colina – poznałeś ją – dodał cicho, wlepiając wzrok w jego klatkę piersiową. Nagle zachciało mu się spać i ziewnął szeroko, pozbawiony możliwości zasłonięcia sobie ust. Zakręciło mu się w głowie, więc oparł się o pierś księgarza, spojrzeniem błagając o choć pomizianie po włoskach – i nie wiedząc kiedy, zasnął. Wyglądając jak ciemnowłosy aniołek, ciałem przytulony do ciała Colina.
- Przepraszam, ja po prostu… – mruknął niewyraźnie, lekko speszony swoimi oskarżeniami. Zupełnie niemającymi pokrycia w rzeczywistości? – pragnę cię tak mocno, że to aż boli – wyjaśnił, nie dodając, że wcale nie ma na myśli płaszczyzny czysto fizycznej. Nie śpieszyło mu się, wolał rozkoszować się delikatną, młodzieńczą miłością. Która rozkwitała niczym najpiękniejszy kwiat na wiosnę. Czy to nie był jakiś znak? Wszak właśnie wtedy przyroda budziła się do życia i odwieczny cykl ponownie zataczał koło. Nie wątpił, iż Colin został mu przeznaczony. Nigdy nie wierzył w przepowiednie, lecz tym razem sam ją sobie wmówił. Po prostu chciał trwać wiecznie w tej sielankowej bajce z pięknym zakończeniem: i żyli długo i szczęśliwie. Nie było tam miejsca na krwawe bitwy, dramaty, ucięte kończyny, smoki i złe czarownice. Oni stworzyli własny, wyimaginowany świat, w którym istnieli bez żadnych zmartwień, tylko dla siebie. Avery nie musiał nic mówić, ponieważ doskonale wiedział, iż Colin rozumie go bez słów. Niemniej jednak zaskoczył go to bezceremonialne zasłonięcie mu ust dłonią, kiedy absolutnie nie mógł się obronić się przed tym atakiem. Bo przecież nie kopnie swego ukochanego/ Jakżeby to, tuż obok deklaracji miłości, zadawać mu bolesne ciosy? Posłusznie umilkł, patrząc na księgarza z bezbrzeżnym zdziwieniem. Dlaczego tak robił? Frapowało go to okropnie, jednakowoż zachowywał się grzecznie, dokładnie tak, jak tamten tego chciał. I choć drżał z powodu jego ostrego tonu i kulił się pod naporem zimnego spojrzenia, nie potrafił stłumić w sobie niegasnącego uczucia. Które wciąż buzowało w Averym, zupełnie jak wstrząśnięty szampan, pryskając wszędzie i mocząc ich miłosnym zamroczeniem.
-To jedyna kobieta, która była dla mnie ważna – chlipnął, wciąż troszkę zszokowany nieczułością Colina – poznałeś ją – dodał cicho, wlepiając wzrok w jego klatkę piersiową. Nagle zachciało mu się spać i ziewnął szeroko, pozbawiony możliwości zasłonięcia sobie ust. Zakręciło mu się w głowie, więc oparł się o pierś księgarza, spojrzeniem błagając o choć pomizianie po włoskach – i nie wiedząc kiedy, zasnął. Wyglądając jak ciemnowłosy aniołek, ciałem przytulony do ciała Colina.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wyczekiwał z niecierpliwością, nie, drżał z niecierpliwości, tysiąckrotnie pośpieszając w myślach Samaela, by zdradził w końcu odpowiedzi na zadane pytania; by wyjaśnił zagadkę, która przed chwilą narodziła się między nimi, tworząc sekrety, niejasności i niedopowiedzenia. Słowa arystokraty brzmiały zupełnie bez sensu, godząc w logiczną całość jego idealnego życia: w sylwetkę doskonałego szlachcica samotnie wychowującego ukochaną córkę. Która nagle miała się stać dzieckiem nieślubnym, zrodzonym z kobiety, z którą nigdy nie był żonaty... a mimo to wychowywał córkę jak prawowitą dziedziczkę, co już samo w sobie było zastanawiające. Czyż Samael, ten sam Samael, który z taką gorliwością wpajał mu tradycję i historię, który uczył szacunku do arystokratycznego pochodzenia i zasad rządzących tym stanem, sam je naginał, zrywając ich zasłonę i naginając je do własnych potrzeb? Kimże była ta tajemnicza kobieta, matka Jill, o której wspominał z nabożnym skupieniem i – Colin mógłby przysiąc – z widocznymi w głosie uczuciami, jakimi ją wciąż darzył i to mimo działania miłosnej magii? Nie zaprzątał sobie głowy troskami Samaela; za nic miał ognie piekielne i męki, które ten sobie właśnie wyobrażał, wypierając nimi wizję słodkiej sielanki przerywanej jedynie kolejnymi kęsami pysznego jedzenia, bułeczek z malinowym nadzieniem (które Samael wkładałby do koszyczka Colina) i wspólnym pleceniem wianków. Był zbyt zaaferowany usłyszanymi nowinami i wściekły na dwójkę, która przerwała im słodkie spotkanie – być może tych kilkadziesiąt sekund, które wtedy stracili, przeważyło na przyszłości i Samael nie będzie chciał już nic więcej zdradzić? Westchnął z wyraźnym zniecierpliwieniem i zirytowaniem – nie na arystokratę, ale na samego siebie, że nie wykorzystał czasu spędzonego ze swoim mentorem, by wiercić mu dziurę w brzuchu i wypytywać o jego przeszłość. Dlaczego okazał się takim tchórzem, że przy jednym tylko spławieniu odpuścił temat na wiele długich miesięcy, nie pytając u źródła, ale przeczesując wycinki z gazet? Nie mógł ukrywać, że historia Samaela budziła w nim pewien niepokój – któż bowiem ukrywałby swoją przeszłość i nie chciał o niej mówić? - i jednocześnie niezdrową ciekawość, którą jednakowoż starał się hamować. Teraz jednak... nieświadomie uśmiechnął się z zadowoleniem, teraz jednak bezbronność Avery'ego była zbyt prowokująca, aby z niej nie skorzystać. Z drugiej strony oszałamiające deklaracje Samaela, składane jedna po drugiej, wzbudzały w Colinie coraz większą niepewność, czy wymuszając na nim – w końcu pozostawał pod wpływem idiotycznych baniek – takie niechciane wyznania, postępuje odpowiednio. Nie było to przecież niczym innym, jak zwyczajnym wykorzystaniem słabości mężczyzny; zrobieniem karygodnej rzeczy poza jego świadomością i wiedzą, jak... jak drążenie czyjegoś umysłu bez pozwolenia. Czyli robienie dokładnie tego, w czym Samael wręcz się lubował, czym się szczycił i co sprawiało mu nierzadko perwersyjną przyjemność. Nagle wszelkie obiekcje, wszelkie za i przeciw, wszelkie wątpliwości przestały istnieć, gdy Colin z ironicznym uśmieszkiem pochylał się nad arystokratą, gładząc go czuje po włosach i wędrując dłonią po torsie (to naprawdę przypadek, szlafrok się akurat odsunął).
- Poznałem ją? - szepnął z pożądliwą niecierpliwością w głosie, nie zważając zupełnie na to, że ostatnie słowa Avery'ego zostały wypowiedziane zupełnie innym tonem, z wyczuwalnym zmęczeniem i oszołomieniem. - Kiedy, Samaelu? Kim ona jest? - drążył dalej, stanowczo, wyczekująco; przesunął dłonią po twarzy mężczyzny, próbując go zachęcić do szybszej odpowiedzi i ze zdumieniem stwierdził, że usta, które właśnie obrysowywał palcami, otwierają się szeroko w bezczelnym ziewnięciu. Colin nie zdążył nawet zareagować, gdy arystokrata powiercił się chwilę, wygodnie w niego wtulając i zasnął. Zupełnie jak bezbronny szczeniak, który spędza pierwszą noc u nowego właściciela, pragnąc za wszelką cenę jego ciepła i bezpieczeństwa. Nie było sensu budzić Samaela, czy raczej podejmować prób jego obudzenia – nikt nie zasypia tak nagle w połowie rozmowy, musiało więc zadziałać zaklęcie ukryte w bańce. Westchnął jeszcze raz, rozwiązując w międzyczasie dłonie mężczyzny i bezceremonialnie zarzucając go sobie na plecy, by przenieść go ponownie do rezydencji, w której – miał szczerą nadzieję – nie będzie już niechcianych intruzów.
Z/t x2
- Poznałem ją? - szepnął z pożądliwą niecierpliwością w głosie, nie zważając zupełnie na to, że ostatnie słowa Avery'ego zostały wypowiedziane zupełnie innym tonem, z wyczuwalnym zmęczeniem i oszołomieniem. - Kiedy, Samaelu? Kim ona jest? - drążył dalej, stanowczo, wyczekująco; przesunął dłonią po twarzy mężczyzny, próbując go zachęcić do szybszej odpowiedzi i ze zdumieniem stwierdził, że usta, które właśnie obrysowywał palcami, otwierają się szeroko w bezczelnym ziewnięciu. Colin nie zdążył nawet zareagować, gdy arystokrata powiercił się chwilę, wygodnie w niego wtulając i zasnął. Zupełnie jak bezbronny szczeniak, który spędza pierwszą noc u nowego właściciela, pragnąc za wszelką cenę jego ciepła i bezpieczeństwa. Nie było sensu budzić Samaela, czy raczej podejmować prób jego obudzenia – nikt nie zasypia tak nagle w połowie rozmowy, musiało więc zadziałać zaklęcie ukryte w bańce. Westchnął jeszcze raz, rozwiązując w międzyczasie dłonie mężczyzny i bezceremonialnie zarzucając go sobie na plecy, by przenieść go ponownie do rezydencji, w której – miał szczerą nadzieję – nie będzie już niechcianych intruzów.
Z/t x2
Sypialnia dla gości
Szybka odpowiedź