it's cold outside {święta, '54}
AutorWiadomość
Przejmujący ziąb promieniował intensywnie od zagraconej stertą niepotrzebnych szpargałów drewnianej mozaiki, na której leżał osobnik odpowiedzialny za panujący na poddaszu niekoniecznie artystyczny rozgardiasz - dość mizernie wyglądający mężczyzna, szczelnie owinięty skomplikowanie wyglądającą konstrukcją, złożoną z trzech swetrów oraz dwóch wełnianych koców, które przyozdabiały koty z kurzu (odznaczające się wyraźnie na utrzymanych w ciemnych barwach, ciepłodajnych włóknach). Jakiś metr nad zastygłą w jednej pozie sylwetką Felixa lewitowała świeczka do kandelabra - zwinął ją wczoraj z pracy w ramach symbolicznego prezentu gwiazdkowego, którego nikt w Wywernie nie kwapił się dać podrzędnemu pracownikowi; postanowił wyegzekwować w ten nieortodoksyjny sposób przysługującą mu (wedle jego mniemania) należność.
Wątły płomień z trudem przebijał się przez czarny całun (szczelnie opatulający mieszkanie), konkurując z widoczną przez dziurawy dach paletą firmamentu – pokolorowaną arytmicznie pulsującymi świetliście ciałami niebieskimi, pomiędzy którymi w tym momencie gubił się wzrok mężczyzny.
Przez owo okno na niebo nie miała prawa wedrzeć się do środka żadna ze spadających z nieba, kryształowych gwiazdek, bowiem za pomocą zgrabnego zaklęcia Tremaine odgrodził swego czasu przestrzeń mieszkalną izolującą, klarowną powłoką, chroniącą go również przed deszczem i spełniającą funkcję łaty. Co prawda mógł użyć innego czaru, by przytwierdzić kilka desek do dachu, ale wtedy pozbawiłby się przyjemności kontemplowania gwiaździstych przestworzy w noce takie, jak ta – równie depresyjne, przemijające drażniąco powoli, boleśnie samotne.
W noc taką, jak ta – która, wedle prawideł rządzących światem już prawie dwa tysiące lat, powinna być wyjątkowa; spędzana w gronie osób zajmujących niemal całą powierzchnię Twego serca; rozświetlać duszę ckliwą mieszaniną czegoś, co po prostu można nazwać bliżej niesprecyzowanym ciepłem...
Czuł się dziwnie, bowiem dopiero po raz drugi w życiu przyszło mu spędzić Boże Narodzenie jedynie w towarzystwie rozbrzmiewającej w uszach ciszy, przeplatanej szumem ocierającej się o gramofon płyty winylowej oraz wydobywającym się z urządzenia chropowatym głosem Ricka Charlie i jego Zmiataczy, czym Tremaine starał się zagłuszyć wibrujące w powietrzu kolędy (dziwnym trafem odnajdujące drogę nawet na Nokturn).
Gdy, wciąż podróżując na trasie pomiędzy Jaszczurką a Orionem, pod wpływem zalewającej go fali sentymentu odkurzył wspomnienia i powrócił myślami do beztroskich świąt w cyrkowym gronie, poczuł dziwny ucisk w gardle. Tak bardzo nie doceniał tego, że wtedy miał ich wszystkich dla siebie – pogrążoną w ożywionej rozmowie z Clementem mamę, chichoczącą pod nosem Amelkę (z którą planowali zrobić coś szalonego, gdy dorośli wypiją nieco więcej zakazanego dla młodych napoju, po którym poszerzały się uśmiechy i rozświetlały oczy), spokojną Sabine, korowód lekkoduchów w swoich scenicznych kostiumach – wygłupiających się razem, wypełniających szczelnie przestrzeń, myśli oraz serce małego chłopca, którego cząstkę po dziś dzień nosi w sobie Felix.
Dopiero dwa lata temu odkrył, jak łatwo jest zamarznąć w samotności, gdy wciąż jeszcze nie potrafisz przyzwyczaić się do tego, że osób, które do tej pory formowały całe Twoje życie… tak po prostu już nie ma.
A on... wciąż nie potrafi zaadaptować się do tego (pusto)stanu.
Poruszył skostniałymi palcami – ta niemal mechaniczna czynność wystarczyła, aby znormalizować ukrwienie. Szkoda, że poruszanie wspomnień nie pomogło mu ocieplić zziębniętego serca – ba, przyniosło odwrotny skutek – pokrywając osiadły na mięśniu chłód cienką warstwą zgorzknienia.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Wątły płomień z trudem przebijał się przez czarny całun (szczelnie opatulający mieszkanie), konkurując z widoczną przez dziurawy dach paletą firmamentu – pokolorowaną arytmicznie pulsującymi świetliście ciałami niebieskimi, pomiędzy którymi w tym momencie gubił się wzrok mężczyzny.
Przez owo okno na niebo nie miała prawa wedrzeć się do środka żadna ze spadających z nieba, kryształowych gwiazdek, bowiem za pomocą zgrabnego zaklęcia Tremaine odgrodził swego czasu przestrzeń mieszkalną izolującą, klarowną powłoką, chroniącą go również przed deszczem i spełniającą funkcję łaty. Co prawda mógł użyć innego czaru, by przytwierdzić kilka desek do dachu, ale wtedy pozbawiłby się przyjemności kontemplowania gwiaździstych przestworzy w noce takie, jak ta – równie depresyjne, przemijające drażniąco powoli, boleśnie samotne.
W noc taką, jak ta – która, wedle prawideł rządzących światem już prawie dwa tysiące lat, powinna być wyjątkowa; spędzana w gronie osób zajmujących niemal całą powierzchnię Twego serca; rozświetlać duszę ckliwą mieszaniną czegoś, co po prostu można nazwać bliżej niesprecyzowanym ciepłem...
Czuł się dziwnie, bowiem dopiero po raz drugi w życiu przyszło mu spędzić Boże Narodzenie jedynie w towarzystwie rozbrzmiewającej w uszach ciszy, przeplatanej szumem ocierającej się o gramofon płyty winylowej oraz wydobywającym się z urządzenia chropowatym głosem Ricka Charlie i jego Zmiataczy, czym Tremaine starał się zagłuszyć wibrujące w powietrzu kolędy (dziwnym trafem odnajdujące drogę nawet na Nokturn).
Gdy, wciąż podróżując na trasie pomiędzy Jaszczurką a Orionem, pod wpływem zalewającej go fali sentymentu odkurzył wspomnienia i powrócił myślami do beztroskich świąt w cyrkowym gronie, poczuł dziwny ucisk w gardle. Tak bardzo nie doceniał tego, że wtedy miał ich wszystkich dla siebie – pogrążoną w ożywionej rozmowie z Clementem mamę, chichoczącą pod nosem Amelkę (z którą planowali zrobić coś szalonego, gdy dorośli wypiją nieco więcej zakazanego dla młodych napoju, po którym poszerzały się uśmiechy i rozświetlały oczy), spokojną Sabine, korowód lekkoduchów w swoich scenicznych kostiumach – wygłupiających się razem, wypełniających szczelnie przestrzeń, myśli oraz serce małego chłopca, którego cząstkę po dziś dzień nosi w sobie Felix.
Dopiero dwa lata temu odkrył, jak łatwo jest zamarznąć w samotności, gdy wciąż jeszcze nie potrafisz przyzwyczaić się do tego, że osób, które do tej pory formowały całe Twoje życie… tak po prostu już nie ma.
A on... wciąż nie potrafi zaadaptować się do tego (pusto)stanu.
Poruszył skostniałymi palcami – ta niemal mechaniczna czynność wystarczyła, aby znormalizować ukrwienie. Szkoda, że poruszanie wspomnień nie pomogło mu ocieplić zziębniętego serca – ba, przyniosło odwrotny skutek – pokrywając osiadły na mięśniu chłód cienką warstwą zgorzknienia.
[bylobrzydkobedzieladnie]
what matters most is how well you walk through the f i r e.
Ostatnio zmieniony przez Felix Tremaine dnia 01.12.15 0:00, w całości zmieniany 1 raz
Felix Tremaine
Zawód : goni mnie przeszłość
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
w środku pękają struny
chwil, pulsuje rzeka
czerwienią moich win,
gonię sam siebie i znów
zamiera świat.
chwil, pulsuje rzeka
czerwienią moich win,
gonię sam siebie i znów
zamiera świat.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czarny jak noc kociak przemknął bezszelestnie opustoszałą ulicą, nieszczęśliwie pozbawioną kolorowych lampek i obładowanych zakupami przechodniów, którzy zapełniali każdą inną, londyńską dzielnicę. Przebierając szybko zmarzniętymi łapkami, pozostawiającymi w mokrym śniegu nieforemne ślady, nie zwrócił uwagi ani na uchylone drzwi do obskurnego baru, ani na wyglądającą z jednego z okien postać czarodzieja. Można by pomyśleć, że przed czymś uciekał, ale prawda była taka, że uciekał dokądś, nawet jeżeli sam nie do końca zdawał sobie z tego sprawy; a przynajmniej dopóki kilkoma wprawnymi susami nie wspiął się po przerdzewiałej rynnie, żeby w następnej chwili miękko wylądować na przyprószonym białym puchem parapecie poddasza.
W żółtym świetle ulicznej latarni błysnęły orzechowe oczy, wpatrzone w migający płomień wiszącej w powietrzu świecy. Na dłuższy moment kotek zamarł w bezruchu, zwyczajnie wpatrując się w słabo oświetlone pomieszczenie i gdyby nie był kotem, można by podejrzewać, że nad czymś się zastanawiał.
Podmuch lodowatego wiatru zmiótł z pobliskiego daszku niewielki tuman śniegu, powodując, że chłodne płatki utkwiły w czarnej sierści. Cressida zadrżała, wciąż jeszcze nieprzyzwyczajona do tak długiego przebywania na zewnątrz, ale nadal po prostu siedziała, rozważając inne możliwe opcje. Minęło kilka tygodni – sama nie była pewna, ile dokładnie, czas na nokturnie charakteryzował się zupełnie inną konsystencją – odkąd ostatni raz odwiedziła felixowe poddasze, jak zwykle znikając bez pożegnania i nie siląc się na żadne wyjaśnienia. Nigdy tego nie robiła; do widzenia sugerowało powrót, żegnaj brzmiało ostatecznie, a ona nie bawiła się już w planowanie przyszłości, nawet tej najbliższej. Niezwiązana bliżej z żadnym miejscem ani istotą ludzką, czuła się bezpieczniej, zupełnie jakby ta nieuchwytna niestałość chroniła ją przed rozczarowaniami i koniecznością odpowiadania przed kimkolwiek. Zazwyczaj jej to odpowiadało, trzymanie emocji na jednym, stabilnym i żałośnie neutralnym poziomie pomagało jej przetrwać kolejne godziny, w czasie których była zdana tylko na siebie, ale zdarzały się dni, w których dobrowolna samotność przestawała kojarzyć jej się z wolnością, a zaczynała dusić ją od środka; chwile, których od widoku odłażącego od ścian tynku, zaśmieconych uliczek i nieprzyjaznych twarzy, robiło jej się niedobrze, a pnące się do nieba kamienice przyprawiały ją o ataki klaustrofobii. Wspomnienia z może nie tak zupełnie szczęśliwego, ale ciepłego życia po drugiej stronie wracały, zachęcane dodatkowo migającymi na wystawach światełkami i tą nieosiągalną już dla niej jasnością, promieniującą z roześmianych twarzy nieznajomych. Tęskniła, sama nie wiedząc już, za czym konkretnie, bo czasami wydawało jej się, że brakowało jej nawet tego znienawidzonego domu i tego koszmarnego pianina, które wygrywało świąteczne piosenki od samego rana; potrzeba bliskości wyciskała jej wtedy łzy z oczu i powietrze z płuc, popychając ją niebezpiecznie blisko w stronę chorobowych ataków, w zimie chyba jeszcze groźniejszych.
Przeniosła czujne spojrzenie na leżącą, opatuloną kocami postać; zabawne, że to samo uczucie, które zmusiło ją ostatnim razem do ucieczki i dobrowolnego wygnania, przygnało ją dzisiaj na znajomy parapet.
Kociak poruszył się w końcu, opierając się łapkami o okienną szybę i kilkakrotnie przejeżdżając pazurkami po gładkiej powierzchni, która natychmiast wydała cichy, ale przejmujący i przyprawiający o dreszcze zgrzyt.
W żółtym świetle ulicznej latarni błysnęły orzechowe oczy, wpatrzone w migający płomień wiszącej w powietrzu świecy. Na dłuższy moment kotek zamarł w bezruchu, zwyczajnie wpatrując się w słabo oświetlone pomieszczenie i gdyby nie był kotem, można by podejrzewać, że nad czymś się zastanawiał.
Podmuch lodowatego wiatru zmiótł z pobliskiego daszku niewielki tuman śniegu, powodując, że chłodne płatki utkwiły w czarnej sierści. Cressida zadrżała, wciąż jeszcze nieprzyzwyczajona do tak długiego przebywania na zewnątrz, ale nadal po prostu siedziała, rozważając inne możliwe opcje. Minęło kilka tygodni – sama nie była pewna, ile dokładnie, czas na nokturnie charakteryzował się zupełnie inną konsystencją – odkąd ostatni raz odwiedziła felixowe poddasze, jak zwykle znikając bez pożegnania i nie siląc się na żadne wyjaśnienia. Nigdy tego nie robiła; do widzenia sugerowało powrót, żegnaj brzmiało ostatecznie, a ona nie bawiła się już w planowanie przyszłości, nawet tej najbliższej. Niezwiązana bliżej z żadnym miejscem ani istotą ludzką, czuła się bezpieczniej, zupełnie jakby ta nieuchwytna niestałość chroniła ją przed rozczarowaniami i koniecznością odpowiadania przed kimkolwiek. Zazwyczaj jej to odpowiadało, trzymanie emocji na jednym, stabilnym i żałośnie neutralnym poziomie pomagało jej przetrwać kolejne godziny, w czasie których była zdana tylko na siebie, ale zdarzały się dni, w których dobrowolna samotność przestawała kojarzyć jej się z wolnością, a zaczynała dusić ją od środka; chwile, których od widoku odłażącego od ścian tynku, zaśmieconych uliczek i nieprzyjaznych twarzy, robiło jej się niedobrze, a pnące się do nieba kamienice przyprawiały ją o ataki klaustrofobii. Wspomnienia z może nie tak zupełnie szczęśliwego, ale ciepłego życia po drugiej stronie wracały, zachęcane dodatkowo migającymi na wystawach światełkami i tą nieosiągalną już dla niej jasnością, promieniującą z roześmianych twarzy nieznajomych. Tęskniła, sama nie wiedząc już, za czym konkretnie, bo czasami wydawało jej się, że brakowało jej nawet tego znienawidzonego domu i tego koszmarnego pianina, które wygrywało świąteczne piosenki od samego rana; potrzeba bliskości wyciskała jej wtedy łzy z oczu i powietrze z płuc, popychając ją niebezpiecznie blisko w stronę chorobowych ataków, w zimie chyba jeszcze groźniejszych.
Przeniosła czujne spojrzenie na leżącą, opatuloną kocami postać; zabawne, że to samo uczucie, które zmusiło ją ostatnim razem do ucieczki i dobrowolnego wygnania, przygnało ją dzisiaj na znajomy parapet.
Kociak poruszył się w końcu, opierając się łapkami o okienną szybę i kilkakrotnie przejeżdżając pazurkami po gładkiej powierzchni, która natychmiast wydała cichy, ale przejmujący i przyprawiający o dreszcze zgrzyt.
I pray you, do not fall in love with me,
for I am f a l s e r than vows made in wine.
for I am f a l s e r than vows made in wine.
Cressida Morgan
Zawód : złodziejka, nokturnowa handlarka, kot przybłęda, niedoszły auror
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
she walked with d a r k n e s s dripping off her shoulders;
i’ve seen ghosts brighter than her s o u l.
i’ve seen ghosts brighter than her s o u l.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Czas w jego prywatnym uniwersum płynął boleśnie leniwie, gdy szeroko zamkniętymi oczami chłonął rytmiczną mechanikę nieba. Pozostawał szczególnie wrażliwy na wszelakiego rodzaju bodźce, rozpraszające go od czasu do czasu i odrywające od niezbyt konstruktywnego trwonienia którejś z kolei godziny. W plątaninie szmerów jeden odgłos zgrzytał na jego błonie bębenkowej sukcesywnie i coraz intensywniej, co zmusiło Felixa do próby zlokalizowania źródła natrętnego hałasu, zakłócającego Ricka od dobrych kilku minut.
Kokon z koców oraz swetrów poruszył się gwałtownie i po dłuższej chwili wyplątywania się z tej konstrukcji Tremaine stanął w końcu na nogach. Dopiero w tym momencie podążył wzrokiem w stronę ogromnego okna, oblepionego zaciekami z pozostałości po milionach obumarłych płatków śniegu. Cmentarzysko śnieżynek spowił mrok charakterystyczny dla Nokturnu o tej porze. Na pierwszy rzut oka wydawało mu się, że musiał się pomylić - z początku nie mógł bowiem zlokalizować źródła hałasu, które znajdowało się… mniej więcej na wysokości jego łydki; gdzieś w niewielkich rozmiarów, śniegowej zaspie, przylepionej do tafli lodowatej szyby.
Tego kociaka nie pomyliłby z żadnym innym – pomimo niezbyt sprzyjających wędrówkom warunków hebanowe futro wciąż prezentowało się elegancko, a zbyt dobrze znane mu tęczówki wpatrywały się w Felixa intensywnie, domagając się, by po raz kolejny wpuścił ją do swojego życia.
Nie potrafił postąpić w żaden inny sposób – pomimo tego, że jej pojawienie się było tak naprawdę tylko preludium do odejścia – iście po angielsku, bez słowa pożegnania - to jednak… jego mieszkanie zawsze było miejscem, w którym mogła się schronić. Złożył jej tę obietnicę kilkadziesiąt dni temu - być może nie ujął tego dokładnie tymi słowami, ale Morgan poznała go już na tyle, by potrafić spić z jego ust niepowiedziane wprost informacje.
Stare okno zaskrzypiało nieprzyjemnie, gdy uchylił je na chwilę, żeby wraz z podmuchem zimnego powietrza wpuścić do środka futrzastego gościa.
- Zastanawiałem się, gdzie błąkasz się tak długo – powiedział cicho; nie dopowiedział jednak, że nie myślał o niej jedynie przelotnie, przez przypadek - lecz niemal każdego dnia, gdy z rozczarowaniem odnotowywał, że poddasze nie wypełniła ponownie jej cicha obecność, do której zdążył się już przyzwyczaić.
Nie wiedział, czy może pozwolić sobie na ten gest, ale zaryzykował - uklęknął tuż przed kotem, by móc zanurzyć dłoń w miękkiej, mokrej sierści. Delikatnie pogłaskał Cressie kilka razy po grzbiecie, a na sam koniec podrapał ją tuż pod pyszczkiem i u nasady uszu.
Po tym, co zdarzyło się między nimi ostatnim razem, dotykanie jej nawet pod postacią kota wydało mu się dziwnie intymne, więc zaprzestał owego rytuału powitania, wykonując niezgrabny ruch dłonią, którą ostatecznie zdecydował się umieścić na udzie.
- Chyba powinnaś choć na chwilę wrócić do ludzkiej postaci… trzeba Cię wysuszyć i rozgrzać, musiałaś cholernie zmarznąć – zaproponował, wciąż nie odrywając od niej wzroku.
Miał nadzieję, że nieswoja atmosfera zniknie z czasem; że uda im się wrócić do relacji, która wytworzyła się między nimi niemal samoistnie. Nie był pewien, w jaki sposób odczytać jej zniknięcie tuż po ich… zbliżeniu się do siebie (bardziej niż zwykle i w zupełnie innej formie), ale zaaprobuje każdą decyzję dziewczyny – jeśli tylko sobie życzy, mogą udawać, że tamta sytuacja nigdy nie miała miejsca.
Byleby tylko nie przekreśliła ich w całości.
Kokon z koców oraz swetrów poruszył się gwałtownie i po dłuższej chwili wyplątywania się z tej konstrukcji Tremaine stanął w końcu na nogach. Dopiero w tym momencie podążył wzrokiem w stronę ogromnego okna, oblepionego zaciekami z pozostałości po milionach obumarłych płatków śniegu. Cmentarzysko śnieżynek spowił mrok charakterystyczny dla Nokturnu o tej porze. Na pierwszy rzut oka wydawało mu się, że musiał się pomylić - z początku nie mógł bowiem zlokalizować źródła hałasu, które znajdowało się… mniej więcej na wysokości jego łydki; gdzieś w niewielkich rozmiarów, śniegowej zaspie, przylepionej do tafli lodowatej szyby.
Tego kociaka nie pomyliłby z żadnym innym – pomimo niezbyt sprzyjających wędrówkom warunków hebanowe futro wciąż prezentowało się elegancko, a zbyt dobrze znane mu tęczówki wpatrywały się w Felixa intensywnie, domagając się, by po raz kolejny wpuścił ją do swojego życia.
Nie potrafił postąpić w żaden inny sposób – pomimo tego, że jej pojawienie się było tak naprawdę tylko preludium do odejścia – iście po angielsku, bez słowa pożegnania - to jednak… jego mieszkanie zawsze było miejscem, w którym mogła się schronić. Złożył jej tę obietnicę kilkadziesiąt dni temu - być może nie ujął tego dokładnie tymi słowami, ale Morgan poznała go już na tyle, by potrafić spić z jego ust niepowiedziane wprost informacje.
Stare okno zaskrzypiało nieprzyjemnie, gdy uchylił je na chwilę, żeby wraz z podmuchem zimnego powietrza wpuścić do środka futrzastego gościa.
- Zastanawiałem się, gdzie błąkasz się tak długo – powiedział cicho; nie dopowiedział jednak, że nie myślał o niej jedynie przelotnie, przez przypadek - lecz niemal każdego dnia, gdy z rozczarowaniem odnotowywał, że poddasze nie wypełniła ponownie jej cicha obecność, do której zdążył się już przyzwyczaić.
Nie wiedział, czy może pozwolić sobie na ten gest, ale zaryzykował - uklęknął tuż przed kotem, by móc zanurzyć dłoń w miękkiej, mokrej sierści. Delikatnie pogłaskał Cressie kilka razy po grzbiecie, a na sam koniec podrapał ją tuż pod pyszczkiem i u nasady uszu.
Po tym, co zdarzyło się między nimi ostatnim razem, dotykanie jej nawet pod postacią kota wydało mu się dziwnie intymne, więc zaprzestał owego rytuału powitania, wykonując niezgrabny ruch dłonią, którą ostatecznie zdecydował się umieścić na udzie.
- Chyba powinnaś choć na chwilę wrócić do ludzkiej postaci… trzeba Cię wysuszyć i rozgrzać, musiałaś cholernie zmarznąć – zaproponował, wciąż nie odrywając od niej wzroku.
Miał nadzieję, że nieswoja atmosfera zniknie z czasem; że uda im się wrócić do relacji, która wytworzyła się między nimi niemal samoistnie. Nie był pewien, w jaki sposób odczytać jej zniknięcie tuż po ich… zbliżeniu się do siebie (bardziej niż zwykle i w zupełnie innej formie), ale zaaprobuje każdą decyzję dziewczyny – jeśli tylko sobie życzy, mogą udawać, że tamta sytuacja nigdy nie miała miejsca.
Byleby tylko nie przekreśliła ich w całości.
what matters most is how well you walk through the f i r e.
Felix Tremaine
Zawód : goni mnie przeszłość
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
w środku pękają struny
chwil, pulsuje rzeka
czerwienią moich win,
gonię sam siebie i znów
zamiera świat.
chwil, pulsuje rzeka
czerwienią moich win,
gonię sam siebie i znów
zamiera świat.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wiedziała, że ich relacja od samego początku opierała się na nierównych prawach. On oferował jej dach nad głową, schronienie, nie oczekując niczego w zamian i nie zadając pytań, dopóki sama nie chciała na nie odpowiedzieć; ona zwyczajnie pojawiała się i znikała, bez wyjaśnień, bez uprzedzenia i bez pożegnania. Nie tłumaczyła mu się z zadrapań na twarzy, siniaków na rękach, ani niepokojąco grzechocącej zawartości powycieranej, czarnej torby, zwisającej wiecznie z chudego ramienia, i chociaż nie czuła się z tym do końca dobrze, to nie miała pojęcia, w jaki sposób mogłaby mu się odwdzięczyć. Nie miała już niczego na własność, niewykorzystanych przysług, odłożonych pieniędzy, perspektyw na przyszłość; dla niej istniało tylko tu i teraz, a tu i teraz było mroczne, niepewne i formujące się dopiero z wszechobecnej nicości. Czasami, gdy już wydawało jej się, że za bardzo nadużyła jego gościnności, znikała, obiecując sobie, że nie pojawi się już więcej na poddaszu, ale i tak za każdym razem wracała, początkowo zmuszana tylko brakiem dachu nad głową, później – powracającą złośliwie potrzebą bliskości. Która wytworzyła się między nimi samoistnie i jakoś tak naturalnie, bez jej zgody ani zachęty. Wydawało jej się, że narodziła się z samotności, którą oboje dzielili i choć zazwyczaj smakowała dobrze, to jednocześnie popychała ją na obce dla niej tereny, po których nie potrafiła się poruszać.
A teraz znowu milcząco prosiła go o możliwość powrotu, chociaż minęło dużo czasu, odkąd zniknęła po raz ostatni, i chociaż nadal nie miała zamiaru wygłaszać przepraszających zapewnień, że zostanie.
Wsunęła się bezszelestnie przez uchylone okno, wpadając do pomieszczenia razem z niewielkim tumanem śniegu i porcją lodowatego powietrza. Otrzepała się odruchowo z poprzyklejanych do sierści, białych płatków, pozwalając Feliksowi na to niewerbalne powitanie, w którym nie byłoby nic niezwykłego, gdyby… no właśnie. Poruszanie się pod animagiczną formą wciąż jeszcze było dla niej doznaniem stosunkowo nowym i z trudem przychodziło jej przyzwyczajenie się do odmiennych, niepisanych zasad, które panowały w relacjach ludzko – zwierzęcych. Niewinny dotyk odebrała więc na liczniejszych poziomach, niż powinna, i być może dlatego przeciągnęła moment przemiany o kilka dodatkowych sekund, pozwalających jej na uspokojenie zbyt mocno bijącego serca.
Ludzką postać przybrała płynnie i bez niezręcznych potknięć, które w początkowej fazie zdarzały jej się dosyć często; na środku poddasza stała więc dziewczyna przemoczona i w lekko pomiętym, ubłoconym ubraniu, ale bez resztek sierści na dłoniach i wąsów sterczących z zadartego nieznacznie nosa. Uśmiechnęła się nieśmiało, wyciągając z kieszeni niewielką, owiniętą w brązowy papier paczuszkę i kładąc ją na stoliku przy łóżku. Była trochę pognieciona, ale pachniała delikatnie korzenną przyprawą, bezbłędnie kojarzącą się z piernikami. – Wesołych świąt – powiedziała, zsuwając z ramion wciąż pokrytą płatkami śniegu kurtkę i zawieszając ją na metalowym oparciu. W pewnym sensie czuła się tutaj jak u siebie, choć ciche, fantomowe wyrzuty sumienia unosiły się wokół jej szczupłej sylwetki, jak przyniesiona z zewnątrz warstwa chłodnego powietrza.
Zakołysała się lekko na piętach, czując, jak czucie wraca do zaczerwienionych od mrozu policzków i zmarzniętych palców, po raz pierwszy od bardzo dawna czując się na poddaszu trochę nieswojo. Przysiadła na krawędzi łóżka, po chwili wahania zsuwając z nóg przemoknięte buty; nie była pewna, czy panujące między nimi zasady przypadkiem nie uległy zmianie, ale nawet gdyby chciała, nie potrafiłaby sformułować odpowiedniego pytania. – Dobrze cię widzieć – powiedziała w końcu, zupełnie jakby spotkali się przypadkowo, a nie jakby wróciła właśnie z wygnania, na które samodzielnie się skazała.
A teraz znowu milcząco prosiła go o możliwość powrotu, chociaż minęło dużo czasu, odkąd zniknęła po raz ostatni, i chociaż nadal nie miała zamiaru wygłaszać przepraszających zapewnień, że zostanie.
Wsunęła się bezszelestnie przez uchylone okno, wpadając do pomieszczenia razem z niewielkim tumanem śniegu i porcją lodowatego powietrza. Otrzepała się odruchowo z poprzyklejanych do sierści, białych płatków, pozwalając Feliksowi na to niewerbalne powitanie, w którym nie byłoby nic niezwykłego, gdyby… no właśnie. Poruszanie się pod animagiczną formą wciąż jeszcze było dla niej doznaniem stosunkowo nowym i z trudem przychodziło jej przyzwyczajenie się do odmiennych, niepisanych zasad, które panowały w relacjach ludzko – zwierzęcych. Niewinny dotyk odebrała więc na liczniejszych poziomach, niż powinna, i być może dlatego przeciągnęła moment przemiany o kilka dodatkowych sekund, pozwalających jej na uspokojenie zbyt mocno bijącego serca.
Ludzką postać przybrała płynnie i bez niezręcznych potknięć, które w początkowej fazie zdarzały jej się dosyć często; na środku poddasza stała więc dziewczyna przemoczona i w lekko pomiętym, ubłoconym ubraniu, ale bez resztek sierści na dłoniach i wąsów sterczących z zadartego nieznacznie nosa. Uśmiechnęła się nieśmiało, wyciągając z kieszeni niewielką, owiniętą w brązowy papier paczuszkę i kładąc ją na stoliku przy łóżku. Była trochę pognieciona, ale pachniała delikatnie korzenną przyprawą, bezbłędnie kojarzącą się z piernikami. – Wesołych świąt – powiedziała, zsuwając z ramion wciąż pokrytą płatkami śniegu kurtkę i zawieszając ją na metalowym oparciu. W pewnym sensie czuła się tutaj jak u siebie, choć ciche, fantomowe wyrzuty sumienia unosiły się wokół jej szczupłej sylwetki, jak przyniesiona z zewnątrz warstwa chłodnego powietrza.
Zakołysała się lekko na piętach, czując, jak czucie wraca do zaczerwienionych od mrozu policzków i zmarzniętych palców, po raz pierwszy od bardzo dawna czując się na poddaszu trochę nieswojo. Przysiadła na krawędzi łóżka, po chwili wahania zsuwając z nóg przemoknięte buty; nie była pewna, czy panujące między nimi zasady przypadkiem nie uległy zmianie, ale nawet gdyby chciała, nie potrafiłaby sformułować odpowiedniego pytania. – Dobrze cię widzieć – powiedziała w końcu, zupełnie jakby spotkali się przypadkowo, a nie jakby wróciła właśnie z wygnania, na które samodzielnie się skazała.
I pray you, do not fall in love with me,
for I am f a l s e r than vows made in wine.
for I am f a l s e r than vows made in wine.
Cressida Morgan
Zawód : złodziejka, nokturnowa handlarka, kot przybłęda, niedoszły auror
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
she walked with d a r k n e s s dripping off her shoulders;
i’ve seen ghosts brighter than her s o u l.
i’ve seen ghosts brighter than her s o u l.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
W świetle płomyka dzielnie walczącego z przeważającą objętościowo ciemnością nie widział jej przemiany zbyt wyraźnie – w myślach uzupełnił ten proces, sięgając po obrazy uwiecznione na płótnach wspomnień. Za każdym razem transformacja Cressie fascynowała go tak samo – z niekrytym zaciekawieniem obserwował jak czarny kociak przeobraża się w drobną kobietę. Tym razem przyłapał się też na tym, że nie do końca świadomie analizuje każdy, nawet najdrobniejszy szczegół widoczny na odsłoniętych fragmentach ciała Morgan, odnotowując, iż znowu schudła (linia obojczyka rzucała dłuższy cień, a twarz dziewczyny wydała się szczuplejsza niż zwykle). Z ulgą przyjął fakt, iż nie dostrzegł żadnego nowego nabytku w jej licznej kolekcji blizn, zranień, zadrapań tudzież siniaków. Summa summarum wyglądało na to, że nie przytrafiło jej się ostatnio nic paskudnego – a przynajmniej nic, co zostawiałoby coś poza raną na duszy.
- Wesołych świąt – powtórzył niemal machinalnie, przyjmując pachnącą korzenną przyprawą paczuszkę. On sam obdarował ją jedynie zakłopotanym uśmiechem – nie miał nic, co mógłby jej sprezentować, gdyż najzwyczajniej w świecie nie spodziewał się, że Cressie odwiedzi go właśnie dziś (tak właściwie nie był pewien, czy kiedykolwiek zawita jeszcze u jego progu, ale skłamałby mówiąc, że nie liczył na to po cichu).
Przez chwilę po prostu obserwował jej krzątaninę, a uśmiech tańczący na jego ustach mimowolnie poszerzał się, gdy naznaczała poddasze swoją efemeryczną obecnością. Zreflektował się, kiedy usiadła już na łóżku, i sięgnął po najcieplejszy koc. Położył brązową paczuszkę na materac – tuż obok Cressidy, a granatowym pledem otulił ją szczelnie gestem podszytym czułością.
- Wciąż jeszcze nie zrobiłem porządku z dziurą na dachu, a od okna ciągnie – rzucił w ramach usprawiedliwienia – przed nią, a może przed sobą? Wcześniej nie przyszłoby mu do głowy, żeby tłumaczyć się z czegoś takiego, ale teraz… Też nie był do końca pewien, na czym stają; na co może sobie pozwolić, by znowu jej nie spłoszyć. Jedno jest pewne - w plątaninie wciąż jeszcze zbyt trudnych do nazwania uczuć, które połączyły tę dwójkę, dominowała przemożna chęć zwalczenia samotności. Niepotrzebnie martwili się nazywaniem mniej lub bardziej przypadkowych emocji dopełniających ich relacje.
Po chwili zawahania zdecydował, że usiądzie na podłodze – tuż obok jej stóp, po turecku. Tak więc uczynił; a następnie zadarł głowę, wbijając w nią uważne spojrzenie.
- Ciebie również. I dobrze cię słyszeć… szczególnie, gdy mówisz coś takiego – drobinki rozrzewnienia podrażniły struny głosowe Tremaine'a, a Felix już po raz kolejny poczuł się mocno zażenowany. Swoimi słowami i tym, jak zachowuje się w jej obecności. Wymierzył sobie w myślach siarczysty policzek, przywołując się do porządku. - Dziwnie się czułem, siedząc tutaj zupełnie sam. Wiesz, wróciłem myślami do świąt w cyrku… I zrobiło mi się cholernie smutno, że już nigdy nie dane mi będzie spędzić tego dnia w moim wariatkowie – naciągnął rękawy obszernego swetra po same koniuszki palców i złączył dłonie, by je ocieplić. – Swoją drogą... jakie jest twoje najszczęśliwsze bożonarodzeniowe wspomnienie? – nigdy nie był pewien, po których obszarach jej przeszłości może się swobodnie poruszać, ale wydawało mu się, że to pytanie nie należy do tych przekraczających nigdy nienakreślone werbalnie granice, którymi oddzieliła tematy tabu.
- Wesołych świąt – powtórzył niemal machinalnie, przyjmując pachnącą korzenną przyprawą paczuszkę. On sam obdarował ją jedynie zakłopotanym uśmiechem – nie miał nic, co mógłby jej sprezentować, gdyż najzwyczajniej w świecie nie spodziewał się, że Cressie odwiedzi go właśnie dziś (tak właściwie nie był pewien, czy kiedykolwiek zawita jeszcze u jego progu, ale skłamałby mówiąc, że nie liczył na to po cichu).
Przez chwilę po prostu obserwował jej krzątaninę, a uśmiech tańczący na jego ustach mimowolnie poszerzał się, gdy naznaczała poddasze swoją efemeryczną obecnością. Zreflektował się, kiedy usiadła już na łóżku, i sięgnął po najcieplejszy koc. Położył brązową paczuszkę na materac – tuż obok Cressidy, a granatowym pledem otulił ją szczelnie gestem podszytym czułością.
- Wciąż jeszcze nie zrobiłem porządku z dziurą na dachu, a od okna ciągnie – rzucił w ramach usprawiedliwienia – przed nią, a może przed sobą? Wcześniej nie przyszłoby mu do głowy, żeby tłumaczyć się z czegoś takiego, ale teraz… Też nie był do końca pewien, na czym stają; na co może sobie pozwolić, by znowu jej nie spłoszyć. Jedno jest pewne - w plątaninie wciąż jeszcze zbyt trudnych do nazwania uczuć, które połączyły tę dwójkę, dominowała przemożna chęć zwalczenia samotności. Niepotrzebnie martwili się nazywaniem mniej lub bardziej przypadkowych emocji dopełniających ich relacje.
Po chwili zawahania zdecydował, że usiądzie na podłodze – tuż obok jej stóp, po turecku. Tak więc uczynił; a następnie zadarł głowę, wbijając w nią uważne spojrzenie.
- Ciebie również. I dobrze cię słyszeć… szczególnie, gdy mówisz coś takiego – drobinki rozrzewnienia podrażniły struny głosowe Tremaine'a, a Felix już po raz kolejny poczuł się mocno zażenowany. Swoimi słowami i tym, jak zachowuje się w jej obecności. Wymierzył sobie w myślach siarczysty policzek, przywołując się do porządku. - Dziwnie się czułem, siedząc tutaj zupełnie sam. Wiesz, wróciłem myślami do świąt w cyrku… I zrobiło mi się cholernie smutno, że już nigdy nie dane mi będzie spędzić tego dnia w moim wariatkowie – naciągnął rękawy obszernego swetra po same koniuszki palców i złączył dłonie, by je ocieplić. – Swoją drogą... jakie jest twoje najszczęśliwsze bożonarodzeniowe wspomnienie? – nigdy nie był pewien, po których obszarach jej przeszłości może się swobodnie poruszać, ale wydawało mu się, że to pytanie nie należy do tych przekraczających nigdy nienakreślone werbalnie granice, którymi oddzieliła tematy tabu.
what matters most is how well you walk through the f i r e.
Felix Tremaine
Zawód : goni mnie przeszłość
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
w środku pękają struny
chwil, pulsuje rzeka
czerwienią moich win,
gonię sam siebie i znów
zamiera świat.
chwil, pulsuje rzeka
czerwienią moich win,
gonię sam siebie i znów
zamiera świat.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Widok oświetlonego drgającym płomieniem świecy poddasza wywoływał w niej mimowolne uczucie ulgi. Cieszyła się, że widziała je w niezmienionej formie; że łóżko z metalową ramą nadal stało na swoim miejscu, że sklepienie wciąż otwierało się na nocne niebo, że szyby w oknach wpadały w lekkie drgania, kiedy uderzał w nie silniejszy podmuch wiatru i – co najważniejsze – że niewielka przestrzeń niezmiennie posiadała swojego lokatora. Szczupła sylwetka Feliksa i jego głos o doskonale znajomej barwie, uszczęśliwiały ją bardziej, niż byłaby skłonna przyznać, bo chociaż z zasady do niczego i nikogo się nie przywiązywała, to nawet ona nie potrafiła zaprzeczyć, że to właśnie to miejsce stanowiło w jej życiu pewną stałą. Do której wracała za każdym razem, nieistotne, jak daleko przegnałaby ją nokturnowa zawierucha.
Nie rozumiała, jak to się stało, że wysoki mężczyzna z plątaniną loków stał się jej tak bliski, przemierzając gładko wszystkie fazy postępującej znajomości; od kogoś zupełnie obcego, przez ostrożne zaufanie, zamiennik brata, którego nigdy nie miała, aż po… Tutaj wyliczanka się urywała, bo Cressida nie potrafiła i nawet nie próbowała nazwać uczuć, które ogarniały ją w towarzystwie Tremaine’a. Wygodne wyciszenie zmęczonego umysłu wydawało się opcją znacznie prostszą i to właśnie do niej najczęściej się uciekała, pozwalając sobie po prostu być, bez głębokich analiz i niepotrzebnej dwuznaczności. Dzięki temu mogła do woli cieszyć się ogarniającym ją na poddaszu spokojem, a uważne spojrzenie jasnoniebieskich oczu, które czuła na sobie niemal niemacalnie, nie owocowało żadną, nawet śladową niezręcznością.
Zazwyczaj. Zdarzało się przecież, że potykała się nagle o własne emocje, roztrzaskiwała niechcący kruchą pewność siebie i zamiast spróbować ją pozbierać, po prostu znikała, rozpływając się bez pożegnania w nocnym powietrzu.
– Dziękuję – powiedziała z nieśmiałym uśmiechem, otulając się ciaśniej ciepłym kocem, bo dolna szczęka zaczynała jej już lekko drżeć z chłodu. Normalnie odpuściłaby sobie grzecznościowe formułki, ale słysząc ciche usprawiedliwienie, dostosowała się gładko, wciąż niepewna, jak wiele szkód pozostawiła po sobie jej ostatnia ucieczka.
Dotyk lekko szorstkiego materiału oraz łagodne brzmienie głosu Feliksa działały na nią kojąco i już po chwili czuła rozchodzące się po ciele ciepło, które wydawało się mieć charakter dziwnie wielowymiarowy. Mimo że zazwyczaj wolała ciszę od słów, to dzisiaj rozmowa wcale jej nie przeszkadzała; z lekkim zaskoczeniem zorientowała się, że tak naprawdę brakowało jej osoby, do której mogłaby się odezwać, nawet biorąc pod uwagę, że mężczyzna nie do końca świadomie prowadził jej pamięć w rejony, które wolałaby z niej wyrzucić. – Dlaczego tak mówisz? – zapytała, ignorując nieprzyjemne ukłucie wyrzutów sumienia, wywołane wizją długich, samotnych dni, na które ostatnio go skazała. Lubiła, gdy mówił o cyrku; wspomnienie o kolorowym życiu pełnym podróży przypominało jej, że wciąż gdzieś istnieli ludzie, dla których liczyło się coś więcej, niż status krwi i pięcie się w górę społecznej drabiny.
Na pytanie, które zawisło w pachnącym kurzem i korzennymi przyprawami powietrzu, nie odpowiedziała od razu, na kilka sekund zawieszając wzrok gdzieś na poziomie feliksowych dłoni, otulonych naciągniętymi mocno rękawami swetra. Połączenie słów najszczęśliwsze i bożonarodzeniowe wywoływało w jej umyśle swoiste zwarcie, bo praktycznie wszystko, co kojarzyło się z jej rodzinnym domem, oznaczone było jaskrawą plakietką materiały niebezpieczne. Zadrżała nieznacznie, z trudem przekopując się przez oddzielone szczelną barierą obrazy, ogarnięta nagle dziwnym poczuciem bezbronności.
Zsunęła się gładko z łóżka, siadając na podłodze, blisko, ale nie zbyt blisko, i po krótkiej chwili zawahania zarzucając koc na ramiona Feliksa, tak, by ogrzewał ich oboje. Nieco niezręcznie, ale bez wstydliwości, bo tam, gdzie pojawiał się chłód, dwoje ludzi i jedno okrycie, nie było na nią miejsca. – Miałam siedem, czy osiem lat – odezwała się w końcu, czując, że zastanawia się trochę zbyt długo, jak na poszukiwania prostego wspomnienia. Odgarnęła odruchowo wilgotne kosmyki z twarzy, zakładając je za ucho, ale gdy jej palce musnęły jego nierówną krawędź – wybrakowaną i brzydką – strąciła włosy z powrotem, chowając lewy profil za ciemną zasłoną. – Ojciec był na jakiejś delegacji za granicą, ale mama miała lepszy dzień i stwierdziła, że ubierzemy choinkę. – Miała lepszy dzień dlatego, że ojca nie było w pobliżu. – Wyobraź sobie ozdabianie prawie dwumetrowego drzewka bez użycia magii – dodała, przez moment podciągając wyżej kąciki ust. Nigdy by nie przypuszczała, że była w stanie uśmiechać się do własnej przeszłości. – Później mama nauczyła mnie grać cichą noc na pianinie, ale nigdy nie wyszło mi to tak pięknie, jak jej. – Nie mogło, następnego dnia matka miała jeden ze swoich ataków i przytrzasnęła jej palce wiekiem, za to, że pomyliła dźwięki. Zanim ponownie odważyła się usiąść do klawiszy, były letnie wakacje.
Przyciągnęła mocniej kolana do siebie, opierając na nich brodę i kątem oka zerkając na twarz mężczyzny. – Teraz twoja kolej. Jeśli chcesz – powiedziała, celowo pozostawiając mu otwartą furtkę. Nigdy nie oczekiwała od niego więcej ponad to, czym sam chciał się z nią podzielić.
Nie rozumiała, jak to się stało, że wysoki mężczyzna z plątaniną loków stał się jej tak bliski, przemierzając gładko wszystkie fazy postępującej znajomości; od kogoś zupełnie obcego, przez ostrożne zaufanie, zamiennik brata, którego nigdy nie miała, aż po… Tutaj wyliczanka się urywała, bo Cressida nie potrafiła i nawet nie próbowała nazwać uczuć, które ogarniały ją w towarzystwie Tremaine’a. Wygodne wyciszenie zmęczonego umysłu wydawało się opcją znacznie prostszą i to właśnie do niej najczęściej się uciekała, pozwalając sobie po prostu być, bez głębokich analiz i niepotrzebnej dwuznaczności. Dzięki temu mogła do woli cieszyć się ogarniającym ją na poddaszu spokojem, a uważne spojrzenie jasnoniebieskich oczu, które czuła na sobie niemal niemacalnie, nie owocowało żadną, nawet śladową niezręcznością.
Zazwyczaj. Zdarzało się przecież, że potykała się nagle o własne emocje, roztrzaskiwała niechcący kruchą pewność siebie i zamiast spróbować ją pozbierać, po prostu znikała, rozpływając się bez pożegnania w nocnym powietrzu.
– Dziękuję – powiedziała z nieśmiałym uśmiechem, otulając się ciaśniej ciepłym kocem, bo dolna szczęka zaczynała jej już lekko drżeć z chłodu. Normalnie odpuściłaby sobie grzecznościowe formułki, ale słysząc ciche usprawiedliwienie, dostosowała się gładko, wciąż niepewna, jak wiele szkód pozostawiła po sobie jej ostatnia ucieczka.
Dotyk lekko szorstkiego materiału oraz łagodne brzmienie głosu Feliksa działały na nią kojąco i już po chwili czuła rozchodzące się po ciele ciepło, które wydawało się mieć charakter dziwnie wielowymiarowy. Mimo że zazwyczaj wolała ciszę od słów, to dzisiaj rozmowa wcale jej nie przeszkadzała; z lekkim zaskoczeniem zorientowała się, że tak naprawdę brakowało jej osoby, do której mogłaby się odezwać, nawet biorąc pod uwagę, że mężczyzna nie do końca świadomie prowadził jej pamięć w rejony, które wolałaby z niej wyrzucić. – Dlaczego tak mówisz? – zapytała, ignorując nieprzyjemne ukłucie wyrzutów sumienia, wywołane wizją długich, samotnych dni, na które ostatnio go skazała. Lubiła, gdy mówił o cyrku; wspomnienie o kolorowym życiu pełnym podróży przypominało jej, że wciąż gdzieś istnieli ludzie, dla których liczyło się coś więcej, niż status krwi i pięcie się w górę społecznej drabiny.
Na pytanie, które zawisło w pachnącym kurzem i korzennymi przyprawami powietrzu, nie odpowiedziała od razu, na kilka sekund zawieszając wzrok gdzieś na poziomie feliksowych dłoni, otulonych naciągniętymi mocno rękawami swetra. Połączenie słów najszczęśliwsze i bożonarodzeniowe wywoływało w jej umyśle swoiste zwarcie, bo praktycznie wszystko, co kojarzyło się z jej rodzinnym domem, oznaczone było jaskrawą plakietką materiały niebezpieczne. Zadrżała nieznacznie, z trudem przekopując się przez oddzielone szczelną barierą obrazy, ogarnięta nagle dziwnym poczuciem bezbronności.
Zsunęła się gładko z łóżka, siadając na podłodze, blisko, ale nie zbyt blisko, i po krótkiej chwili zawahania zarzucając koc na ramiona Feliksa, tak, by ogrzewał ich oboje. Nieco niezręcznie, ale bez wstydliwości, bo tam, gdzie pojawiał się chłód, dwoje ludzi i jedno okrycie, nie było na nią miejsca. – Miałam siedem, czy osiem lat – odezwała się w końcu, czując, że zastanawia się trochę zbyt długo, jak na poszukiwania prostego wspomnienia. Odgarnęła odruchowo wilgotne kosmyki z twarzy, zakładając je za ucho, ale gdy jej palce musnęły jego nierówną krawędź – wybrakowaną i brzydką – strąciła włosy z powrotem, chowając lewy profil za ciemną zasłoną. – Ojciec był na jakiejś delegacji za granicą, ale mama miała lepszy dzień i stwierdziła, że ubierzemy choinkę. – Miała lepszy dzień dlatego, że ojca nie było w pobliżu. – Wyobraź sobie ozdabianie prawie dwumetrowego drzewka bez użycia magii – dodała, przez moment podciągając wyżej kąciki ust. Nigdy by nie przypuszczała, że była w stanie uśmiechać się do własnej przeszłości. – Później mama nauczyła mnie grać cichą noc na pianinie, ale nigdy nie wyszło mi to tak pięknie, jak jej. – Nie mogło, następnego dnia matka miała jeden ze swoich ataków i przytrzasnęła jej palce wiekiem, za to, że pomyliła dźwięki. Zanim ponownie odważyła się usiąść do klawiszy, były letnie wakacje.
Przyciągnęła mocniej kolana do siebie, opierając na nich brodę i kątem oka zerkając na twarz mężczyzny. – Teraz twoja kolej. Jeśli chcesz – powiedziała, celowo pozostawiając mu otwartą furtkę. Nigdy nie oczekiwała od niego więcej ponad to, czym sam chciał się z nią podzielić.
I pray you, do not fall in love with me,
for I am f a l s e r than vows made in wine.
for I am f a l s e r than vows made in wine.
Cressida Morgan
Zawód : złodziejka, nokturnowa handlarka, kot przybłęda, niedoszły auror
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
she walked with d a r k n e s s dripping off her shoulders;
i’ve seen ghosts brighter than her s o u l.
i’ve seen ghosts brighter than her s o u l.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Przemytniczka i złodziejka. Zrobiła to naprawdę zawodowo. Przemyciła do jego życia siebie, a potem ukradła jeden z tych niepozornych fragmentów konstrukcji myślowej, którego brak sprawia, iż wszystko zaczyna się chwiać. Dopiero, gdy znajdowała się w ich czterech ścianach, świat zdawał się być na swoim miejscu. Przywykł do tego i nie potrafił się już bez niej obyć, choć przecież nie byłby w stanie powiedzieć tego na głos. Nie mógł wymagać od niej, by została, bo czuł, że dla jej wolnego ducha nawet to nieortodoksyjne miejsce byłoby zbyt ograniczające.
- Bo ich już nie ma, Cress, nie dla mnie. Nie w moim życiu. Wszyscy odeszli, rozproszyli się po świecie, nawet nie wiedziałbym, gdzie miałbym zacząć ich szukać. Żyją już tylko we wspomnieniach, do których powracam obsesyjnie. Tylko to mi zostało. Wtedy byłem tak naprawdę szczęśliwy, a teraz… - głos Felixa załamał się, czy musi dopowiadać resztę? Przecież ona wie. Dwie zbłąkane, samotne, przesiąknięte smutkiem dusze rozumieją się bez słów. - Nie mówmy o tym - chwilę później uciął łagodnie, z uśmiechem. Dzisiaj powinni porozmawiać o czymś, co sprawi, że ten dzień stanie się jednym z najcieplejszych zimowych wspomnień, gdy wrócą do niego myślami za rok albo dwa. Skoro widują się tak rzadko, skoro te bolesne słowa po części już padły, niech będzie inaczej. Nie chce zapamiętać jedynie tego obrazka - spojrzenia Cressidy, w którym gra melodia zranionej duszy. Może uda im się razem znaleźć tę jaśniejszą stronę życia? Spojrzeć na świat przychylniej?
Minęła godzina, potem druga, a oni wciąż siedzieli naprzeciwko siebie, dzieląc się kocem i wspomnieniami. Gdy opowiadał jej o Bożym Narodzeniu w cyrku, zupełnie stracił poczucie czasu. Nawet nie zauważył, kiedy przepołowił ostatnie ciastko, ofiarowując Cress tę odrobinę większą część. Potem zapadła cisza. Z rodzaju tych dobrych - nastrojowych, wypełnionych obecnością najbliższych i nienachalnymi myślami.
Przez chwilę wiercił się na podłodze, szukając dla siebie miejsca może niekoniecznie idealnego, lecz względnie odpowiedniego. Ostatecznie znalazł się po prawej stronie dziewczyny, dosłownie ramię w ramię z Cressie - tak, by mogła oprzeć się na nim, gdyby tylko zechciała. Poprawił również koc, bo z powodu nadmiaru tych wszystkich chaotycznych ruchów wełniany materiał zdążył ześlizgnąć się wprost w objęcia zakurzonej przestrzeni pod łóżkiem, o którego zgrzytającą nieprzyjemnie ramę oboje się w tym momencie opierali. Czuł, jak Cressida dygocze z zimna, więc wykonując ów gest zadbał o to, żeby była przykryta aż po czubek zmarzniętego, uroczo zadartego nosa. A on? Zdążył już przywyknąć do chłodu szczypiącego go w szyję i przedramiona, mógł się więc zadowolić skrawkiem koca i aż nadto hojnie obdarowywanym go ciepłem, które emanowało z ciała Cressi (tam, w środku, rozgrzewała go sama jej obecność). Ciepłem, które znajdowało się w tym momencie na wyciągniecie ręki. Więc wyciągnął rękę - sam już nie wie, kiedy dokładnie to się stało, ale w pewnym momencie jego dłoń musnęła nieśmiało jej palce, a Felix po prostu zamarł, kątem oka obserwując reakcję Cressidy. Kilka przyspieszonych uderzeń serca później nachylił się w stronę dziewczyny, by prawą ręką pieszczotliwie musnąć jej kości policzkowe, lecz nie zaprzestał na tym - ośmielił się przesunąć opuszki palców aż do ust kobiety. Chwilowy przystanek - palcem wskazującym obrysował górną i dolną wargę Cress, rozchylił je odrobinę, po czym podjął wędrówkę po jej twarzy. Skierował się nieco niżej - chwycił ją za podbródek i odnalazł wreszcie drogę do Eldorado jej ust. W czarnym aksamicie nocy wydawały się jeszcze miększe niż ostatnio. Tym razem nie pytał o zgodę, nie wahał się ani chwili. Zamknął oczy, by pobudzić wszystkie zmysły i spijał z warg kobiety wciąż jeszcze zakonserwowaną pigmentem mrozu czerwień. Pozwolił odurzyć się mieszanką bodźców, wraz z każdą kolejną sekundą przyspieszając rytm, w którym smakował kobiecych ust, zażywając swoją dawkę antidotum na samotność (w nadmiarze). Przyciągnął Cressidę do siebie, nie dbając już o to, że koc znowu ześlizgnął się z jej drobnego ciała. Potem byli już tylko coraz bliżej siebie. Najbliżej.
Więc, Cressido Morgan, raz jeszcze - wszystkiego najlepszego. Dzisiaj daję Ci w prezencie tylko siebie. Wiem, że to niewiele, ale obiecuję, że za rok postaram się bardziej. Będę na Ciebie czekał. Do pierwszej gwiazdki mrugającej do mnie łobuzersko przez dziurę w dachu - a potem do każdej następnej, aż pogubię się w obliczeniach i zacznę liczyć już tylko na to, że pojawisz się za oknem. Uchylę je na chwilę, wpuszczę Cię do środka, zarzucę na Twoje zziębnięte ramiona coś ciepłego, dam podarunek - na tyle skromny, aby Cię nie zawstydzić i wystarczająco sentymentalny, żeby Ci o mnie przypominał. Coś wymyślę.
Teraz, natomiast, po prostu dziękuję, że jesteś. Odejdź jutro, ale wróć do mnie - za miesiąc, za pół roku, nieistotne, po prostu wróć. Kiedyś. Nigdzie się nie wybieram.
zt
- Bo ich już nie ma, Cress, nie dla mnie. Nie w moim życiu. Wszyscy odeszli, rozproszyli się po świecie, nawet nie wiedziałbym, gdzie miałbym zacząć ich szukać. Żyją już tylko we wspomnieniach, do których powracam obsesyjnie. Tylko to mi zostało. Wtedy byłem tak naprawdę szczęśliwy, a teraz… - głos Felixa załamał się, czy musi dopowiadać resztę? Przecież ona wie. Dwie zbłąkane, samotne, przesiąknięte smutkiem dusze rozumieją się bez słów. - Nie mówmy o tym - chwilę później uciął łagodnie, z uśmiechem. Dzisiaj powinni porozmawiać o czymś, co sprawi, że ten dzień stanie się jednym z najcieplejszych zimowych wspomnień, gdy wrócą do niego myślami za rok albo dwa. Skoro widują się tak rzadko, skoro te bolesne słowa po części już padły, niech będzie inaczej. Nie chce zapamiętać jedynie tego obrazka - spojrzenia Cressidy, w którym gra melodia zranionej duszy. Może uda im się razem znaleźć tę jaśniejszą stronę życia? Spojrzeć na świat przychylniej?
Minęła godzina, potem druga, a oni wciąż siedzieli naprzeciwko siebie, dzieląc się kocem i wspomnieniami. Gdy opowiadał jej o Bożym Narodzeniu w cyrku, zupełnie stracił poczucie czasu. Nawet nie zauważył, kiedy przepołowił ostatnie ciastko, ofiarowując Cress tę odrobinę większą część. Potem zapadła cisza. Z rodzaju tych dobrych - nastrojowych, wypełnionych obecnością najbliższych i nienachalnymi myślami.
Przez chwilę wiercił się na podłodze, szukając dla siebie miejsca może niekoniecznie idealnego, lecz względnie odpowiedniego. Ostatecznie znalazł się po prawej stronie dziewczyny, dosłownie ramię w ramię z Cressie - tak, by mogła oprzeć się na nim, gdyby tylko zechciała. Poprawił również koc, bo z powodu nadmiaru tych wszystkich chaotycznych ruchów wełniany materiał zdążył ześlizgnąć się wprost w objęcia zakurzonej przestrzeni pod łóżkiem, o którego zgrzytającą nieprzyjemnie ramę oboje się w tym momencie opierali. Czuł, jak Cressida dygocze z zimna, więc wykonując ów gest zadbał o to, żeby była przykryta aż po czubek zmarzniętego, uroczo zadartego nosa. A on? Zdążył już przywyknąć do chłodu szczypiącego go w szyję i przedramiona, mógł się więc zadowolić skrawkiem koca i aż nadto hojnie obdarowywanym go ciepłem, które emanowało z ciała Cressi (tam, w środku, rozgrzewała go sama jej obecność). Ciepłem, które znajdowało się w tym momencie na wyciągniecie ręki. Więc wyciągnął rękę - sam już nie wie, kiedy dokładnie to się stało, ale w pewnym momencie jego dłoń musnęła nieśmiało jej palce, a Felix po prostu zamarł, kątem oka obserwując reakcję Cressidy. Kilka przyspieszonych uderzeń serca później nachylił się w stronę dziewczyny, by prawą ręką pieszczotliwie musnąć jej kości policzkowe, lecz nie zaprzestał na tym - ośmielił się przesunąć opuszki palców aż do ust kobiety. Chwilowy przystanek - palcem wskazującym obrysował górną i dolną wargę Cress, rozchylił je odrobinę, po czym podjął wędrówkę po jej twarzy. Skierował się nieco niżej - chwycił ją za podbródek i odnalazł wreszcie drogę do Eldorado jej ust. W czarnym aksamicie nocy wydawały się jeszcze miększe niż ostatnio. Tym razem nie pytał o zgodę, nie wahał się ani chwili. Zamknął oczy, by pobudzić wszystkie zmysły i spijał z warg kobiety wciąż jeszcze zakonserwowaną pigmentem mrozu czerwień. Pozwolił odurzyć się mieszanką bodźców, wraz z każdą kolejną sekundą przyspieszając rytm, w którym smakował kobiecych ust, zażywając swoją dawkę antidotum na samotność (w nadmiarze). Przyciągnął Cressidę do siebie, nie dbając już o to, że koc znowu ześlizgnął się z jej drobnego ciała. Potem byli już tylko coraz bliżej siebie. Najbliżej.
Więc, Cressido Morgan, raz jeszcze - wszystkiego najlepszego. Dzisiaj daję Ci w prezencie tylko siebie. Wiem, że to niewiele, ale obiecuję, że za rok postaram się bardziej. Będę na Ciebie czekał. Do pierwszej gwiazdki mrugającej do mnie łobuzersko przez dziurę w dachu - a potem do każdej następnej, aż pogubię się w obliczeniach i zacznę liczyć już tylko na to, że pojawisz się za oknem. Uchylę je na chwilę, wpuszczę Cię do środka, zarzucę na Twoje zziębnięte ramiona coś ciepłego, dam podarunek - na tyle skromny, aby Cię nie zawstydzić i wystarczająco sentymentalny, żeby Ci o mnie przypominał. Coś wymyślę.
Teraz, natomiast, po prostu dziękuję, że jesteś. Odejdź jutro, ale wróć do mnie - za miesiąc, za pół roku, nieistotne, po prostu wróć. Kiedyś. Nigdzie się nie wybieram.
zt
what matters most is how well you walk through the f i r e.
Felix Tremaine
Zawód : goni mnie przeszłość
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
w środku pękają struny
chwil, pulsuje rzeka
czerwienią moich win,
gonię sam siebie i znów
zamiera świat.
chwil, pulsuje rzeka
czerwienią moich win,
gonię sam siebie i znów
zamiera świat.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
it's cold outside {święta, '54}
Szybka odpowiedź