koniec lipca, 1952
AutorWiadomość
- Nie podglądaj.
Blade palce piegowatej dłoni szczelnie zasłaniały jej oczy; to nie tak, że wcześniej nie widziała pustych pomieszczeń o jasnych ścianach, które wyłącznie udawały przestrzenne. Musiała wiedzieć, że na środku nieumeblowanej jeszcze kuchni tkwił prostokątny, niewielki stół, że w przedpokoju leżało kilka par rozrzuconych chaotycznie butów, że w kącie stała kocia kuweta, a w ułożonych w niebosiężne kolumny pudłach znajdowały się wszystkie jego książki - a miał ich wiele, wkrótce wypełnią hebanowe regały sięgające aż po sam sufit. Kartony wypełniały wszystkie ich rzeczy, włącznie z pamiątkami; Garrett zawsze nalegał, by ściany mieszkania wręcz wyginały się pod ciężarem różnych ramek i zdjęć, by cukier umieścić właśnie w porcelanowej cukiernicy, którą sprezentowała mu matka, by nawet kolor ścian w przedpokoju milcząco szeptał ich historię, jaka dopiero rozkwitała jak rodzący się wśród słonecznych promieni kwiat.
Uśmiechał się. Nie przejmował się tym, że mógł wyglądać głupio, że piegi na twarzy układały się w konstelacje, które zdradzały wszystkie sekrety jego duszy. A nie miał ich wiele; największa tajemnica została wypowiedziana już dawno, że kochał ją tak, jak nigdy nie kochał nikogo innego, nie wiedział nawet, że kiedykolwiek będzie w stanie dyktować wszystkie swoje gesty, słowa i myśli wyłącznie jednej osobie.
Jej.
Czasem nie wierzył w to, jakie szczęście spotkało go tego dnia - tego samego, gdy pomylił piętra, dopiero zaczynając swój aurorski kurs. Gmach Ministerstwa Magii od zawsze wprawiał go w osłupienie; gubił się wśród niekończących się meandrów jednakowych korytarzy, chaotycznie ponumerowanych sal i pomieszczeń. Był wtedy spóźniony pierwszy i ostatni raz w swoim życiu, choć czas zdawał się stanąć w miejscu, kiedy ją ujrzał. Miała włosy jasne jak mleko i zagubione spojrzenie szaroniebieskich oczu, w których czaiło się coś, dzięki czemu od razu wiedział, że od tej pory już nic nigdy nie będzie takie samo.
I nie było.
- Uważaj na próg.
Ostrożnie prowadził ją za rękę, mając wrażenie, że nawet podmuch najlżejszego wiatru byłby w stanie ją skruszyć. Gubił się w zapachu jej włosów. Mimowolnie musnął ustami czubek jej głowy, wciąż nie mogąc przestać się uśmiechać. Był szczęśliwy. Jak nigdy dotąd.
A choć nigdy nie powiedział tego na głos, był gotów zrzec się dla niej nazwiska; niema obietnica zawisła jednak w powietrzu, gdy opadał na kolano, oferując jej pierścionek - nie miał brylantów, nie tonął wśród blasku kamieni szlachetnych i nie kupiono go w sklepie jubilerskim Kruegerów, ale oznaczał wiele ponad pieniądze, które na niego wydał. I szukał go wzrokiem na jej serdecznym palcu wtedy, gdy wątpił, gdy chciał upewnić się, że wszystkie wybory, które podjął, były prawidłowe; demony uciekały z jego serca za każdym razem, gdy słyszał jej śmiech, gdy w milczeniu obserwował ją, jak kreśli ołówkiem kolejne wzory. Nigdy nie pomyślałby, że ktoś zachwieje jego światem w posadach, zmusi do porzucenia przyzwyczajeń i dawnych wartości - przez lata troszczył się wyłącznie o swoją rodzinę, każdy jego gest uwarunkowany był przez chęć zapewnienia Weasley'om opieki i godnego bytu, na jaki zasługiwali bardziej od wszystkich szlacheckich rodów, których godność i dobre serca zginęły zgniecione przez konwenanse i wypełniony złotem skarbiec w Banku Gringotta. A teraz codziennie budziła go myśl o porzuceniu szlacheckiego nazwiska, spotęgowana tylko przez słodki zapach, który delikatnie wbijał mu się do nozdrzy.
W końcu odsunął dłoń od jej oczu, pozwalając jej rozchylić powieki. Pokój, który niegdyś stanie się ich sypialnią, wciąż wypełniony był wyłącznie pudłami przepełnionymi przeróżnymi przedmiotami. A jedyną zmianę, która zaszła od ostatniego razu, kiedy tu byli, stanowiły trzy białe donice ustawione symetrycznie na nagim parapecie z jasnego drewna.
- Próbowałem zasadzić gardenie - stwierdził w końcu, patrząc wyłącznie na Margaux. - Chociaż pewnie zrobiłem coś nie tak - dokończył, śmiejąc się dość niezręcznie; odwrócił wzrok od jasnowłosej, jednak tylko na chwilę. Obrzucił donice krótkim spojrzeniem i wkrótce znów skupił się wyłącznie na tych szarych oczach, dla których zrobiłby wszystko. Wciąż trzymał jej dłoń, jakby - gdzieś tam głęboko w środku - myślał, że gdy tylko ją puści, iluzja rozpłynie się, a Margaux okaże się wyłącznie najpiękniejszym, lecz ulotnym snem, który chciałby śnić już do końca życia.
Jakby myślał, że tak naprawdę wcale nie zasługuje na szczęście.
Blade palce piegowatej dłoni szczelnie zasłaniały jej oczy; to nie tak, że wcześniej nie widziała pustych pomieszczeń o jasnych ścianach, które wyłącznie udawały przestrzenne. Musiała wiedzieć, że na środku nieumeblowanej jeszcze kuchni tkwił prostokątny, niewielki stół, że w przedpokoju leżało kilka par rozrzuconych chaotycznie butów, że w kącie stała kocia kuweta, a w ułożonych w niebosiężne kolumny pudłach znajdowały się wszystkie jego książki - a miał ich wiele, wkrótce wypełnią hebanowe regały sięgające aż po sam sufit. Kartony wypełniały wszystkie ich rzeczy, włącznie z pamiątkami; Garrett zawsze nalegał, by ściany mieszkania wręcz wyginały się pod ciężarem różnych ramek i zdjęć, by cukier umieścić właśnie w porcelanowej cukiernicy, którą sprezentowała mu matka, by nawet kolor ścian w przedpokoju milcząco szeptał ich historię, jaka dopiero rozkwitała jak rodzący się wśród słonecznych promieni kwiat.
Uśmiechał się. Nie przejmował się tym, że mógł wyglądać głupio, że piegi na twarzy układały się w konstelacje, które zdradzały wszystkie sekrety jego duszy. A nie miał ich wiele; największa tajemnica została wypowiedziana już dawno, że kochał ją tak, jak nigdy nie kochał nikogo innego, nie wiedział nawet, że kiedykolwiek będzie w stanie dyktować wszystkie swoje gesty, słowa i myśli wyłącznie jednej osobie.
Jej.
Czasem nie wierzył w to, jakie szczęście spotkało go tego dnia - tego samego, gdy pomylił piętra, dopiero zaczynając swój aurorski kurs. Gmach Ministerstwa Magii od zawsze wprawiał go w osłupienie; gubił się wśród niekończących się meandrów jednakowych korytarzy, chaotycznie ponumerowanych sal i pomieszczeń. Był wtedy spóźniony pierwszy i ostatni raz w swoim życiu, choć czas zdawał się stanąć w miejscu, kiedy ją ujrzał. Miała włosy jasne jak mleko i zagubione spojrzenie szaroniebieskich oczu, w których czaiło się coś, dzięki czemu od razu wiedział, że od tej pory już nic nigdy nie będzie takie samo.
I nie było.
- Uważaj na próg.
Ostrożnie prowadził ją za rękę, mając wrażenie, że nawet podmuch najlżejszego wiatru byłby w stanie ją skruszyć. Gubił się w zapachu jej włosów. Mimowolnie musnął ustami czubek jej głowy, wciąż nie mogąc przestać się uśmiechać. Był szczęśliwy. Jak nigdy dotąd.
A choć nigdy nie powiedział tego na głos, był gotów zrzec się dla niej nazwiska; niema obietnica zawisła jednak w powietrzu, gdy opadał na kolano, oferując jej pierścionek - nie miał brylantów, nie tonął wśród blasku kamieni szlachetnych i nie kupiono go w sklepie jubilerskim Kruegerów, ale oznaczał wiele ponad pieniądze, które na niego wydał. I szukał go wzrokiem na jej serdecznym palcu wtedy, gdy wątpił, gdy chciał upewnić się, że wszystkie wybory, które podjął, były prawidłowe; demony uciekały z jego serca za każdym razem, gdy słyszał jej śmiech, gdy w milczeniu obserwował ją, jak kreśli ołówkiem kolejne wzory. Nigdy nie pomyślałby, że ktoś zachwieje jego światem w posadach, zmusi do porzucenia przyzwyczajeń i dawnych wartości - przez lata troszczył się wyłącznie o swoją rodzinę, każdy jego gest uwarunkowany był przez chęć zapewnienia Weasley'om opieki i godnego bytu, na jaki zasługiwali bardziej od wszystkich szlacheckich rodów, których godność i dobre serca zginęły zgniecione przez konwenanse i wypełniony złotem skarbiec w Banku Gringotta. A teraz codziennie budziła go myśl o porzuceniu szlacheckiego nazwiska, spotęgowana tylko przez słodki zapach, który delikatnie wbijał mu się do nozdrzy.
W końcu odsunął dłoń od jej oczu, pozwalając jej rozchylić powieki. Pokój, który niegdyś stanie się ich sypialnią, wciąż wypełniony był wyłącznie pudłami przepełnionymi przeróżnymi przedmiotami. A jedyną zmianę, która zaszła od ostatniego razu, kiedy tu byli, stanowiły trzy białe donice ustawione symetrycznie na nagim parapecie z jasnego drewna.
- Próbowałem zasadzić gardenie - stwierdził w końcu, patrząc wyłącznie na Margaux. - Chociaż pewnie zrobiłem coś nie tak - dokończył, śmiejąc się dość niezręcznie; odwrócił wzrok od jasnowłosej, jednak tylko na chwilę. Obrzucił donice krótkim spojrzeniem i wkrótce znów skupił się wyłącznie na tych szarych oczach, dla których zrobiłby wszystko. Wciąż trzymał jej dłoń, jakby - gdzieś tam głęboko w środku - myślał, że gdy tylko ją puści, iluzja rozpłynie się, a Margaux okaże się wyłącznie najpiękniejszym, lecz ulotnym snem, który chciałby śnić już do końca życia.
Jakby myślał, że tak naprawdę wcale nie zasługuje na szczęście.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Ciemność, która ją otaczała, była miękka i ciepła, w niczym nieprzypominająca chłodnej pustki nocnego nieba. Poznaczona poziomymi, jaśniejszymi smugami przebijającego się przez palce światła, miała znajomy zapach szczęścia i łaskotała ją delikatnie w policzki, drżące lekko w uśmiechu, którego nie potrafiła powstrzymać.
– Nie podglądam – zapewniła, na dowód zaciskając mocniej powieki.
Nie podglądała.
Nie musiała; chwilowa utrata jednego ze zmysłów nie wywołała u niej zagubienia ani dezorientacji. Nie mogła, bo przecież prowadziła ją pewna dłoń, na której mocno zaciskała szczupłe palce, jakby upewniając się, że ani na moment nie została sama. Szła bez protestów, tylko dla zabawy zgadując położenie poszczególnych przedmiotów, które jeszcze nie zdążyły pozajmować w jej pamięci właściwych sobie miejsc, przepełniona uczuciem, że pozwoliłaby poprowadzić mu się w ten sposób wszędzie, bo nie istniało w jej życiu nic, czego obawiałaby się mu powierzyć. Uczuciem jednocześnie w pewnym sensie przerażającym, jak i cudownym.
Uniosła stopy wyżej, przekraczając próg, w słowach Garretta znajdując jedynie potwierdzenie tego, co już wiedziała. Nie po raz pierwszy poruszała się po tym mieszkaniu z zamkniętymi oczami; odkąd tylko stało się ich, stawała na środku poszczególnych pomieszczeń, we własnej wyobraźni ustawiając drewniane meble, wieszając na ścianach ramki z obrazkami i wyrównując jasne firanki w oknach. Przestrzeni do wypełnienia nie było dużo, ale nigdy przecież nie przepadała za przestronnymi pałacami ani wystawnymi wnętrzami; bardziej liczyła się możliwość spoglądania na skrawek nieba przy piciu porannej kawy. I takie ustawienie stolika, które pozwoliłoby jej zerkać znad rysunków na czytającego w fotelu, rudowłosego mężczyznę.
W tamtej chwili wiedziała już doskonale, że najbardziej kochała go właśnie w trakcie takich drobnych czynności. Nie gdy zdobywał kolejne szczeble kariery, ani gdy długo patrzyli sobie w oczy. Nie marzyła o bogatym księciu z czytanych w dzieciństwie baśni, nie pragnęła tego, co być może kiedyś mógłby jej dać. Kochała jego; pionową zmarszczkę, która pojawiała się między jego brwiami, gdy usilnie się nad czymś skupiał. Milczącą frustrację w trakcie bezowocnych prób wciśnięcia na półkę jeszcze-tylko-jednej książki. To, jak stawał jej za plecami i zaglądał jej przez ramię, gdy zapełniała kolorami kolejne arkusze papieru. Jak wygrywał nieznane jej melodie na starej harmonijce, jak zasłaniał jej oczy i jak całował ją niespodziewanie w czubek głowy. I to, jak bezpiecznie się czuła, nawet wtedy, gdy nie widziała kompletnie niczego, za przewodnika mając jedynie jego głos. Jedynie, i aż.
– Mogę już? – zapytała niecierpliwie, kiedy zasłaniająca jej oczy ręka zniknęła. Uchyliła powieki, mrużąc je jeszcze przez moment, bo oślepiły ją jasne ściany i promienie słońca, wpadające przez duże okno. Opuściła spojrzenie na parapet, a widok trzech, białych doniczek spowodował, że jej blade usta samoistnie ukształtowały się w idealne, okrągłe o, by w następnej sekundzie rozciągnąć się w uśmiechu. Bez słowa ruszyła do przodu, ciągnąc mężczyznę za sobą. Wyciągnęła wolną dłoń, przejechała opuszkami palców po gładkiej krawędzi glinianego naczynia, wdychając ukochany zapach świeżej ziemi. – Garry – powiedziała tylko, przelewając w to krótkie imię zarówno dziękuję, kocham cię, jak i nie musiałeś, jak zwykle wykorzystując okazję do wypowiedzenia na głos jej najbardziej ulubionego słowa we wszechświecie. Które w jej ustach nadal brzmiało zabawnie, bo podwójne r było dźwiękiem, od którego nigdy nie udało jej się odkleić francuskiego, śmiesznie dźwięcznego akcentu.
Odwróciła się bez zastanowienia, wspinając się na palce i ze śmiechem całując go dokładnie w czubek piegowatego nosa, w międzyczasie jakby kontrolując, czy wszystkie ciemniejsze plamki wciąż znajdowały się na swoim miejscu. Ich rozmieszczenie było jedną z rzeczy, których namiętnie uczyła się na pamięć, ani przez moment się przy tym nie nudząc. – Są idealne.
Jak mogłyby nie być? Zerknęła na nie jeszcze przez moment, z rozczuleniem przyglądając się ciemnozielonym listkom, do których niedługo miały dołączyć kwiaty w kolorze czystej bieli. Uwielbiała ten kolor, odkąd usłyszała, że sam w sobie stanowił połączenie wszystkich innych, całkowicie rozjaśnionych i wymieszanych razem. Później dowiedziała się co prawda, że ten fakt znajdował zastosowanie dla białego światła, a nie białych płatków, ale i tak patrząc na nie, widziała tęczę.
Tak samo jak patrząc na Garretta, widziała te wszystkie drobnostki, które tworzyły z niego, jego.
– Nie podglądam – zapewniła, na dowód zaciskając mocniej powieki.
Nie podglądała.
Nie musiała; chwilowa utrata jednego ze zmysłów nie wywołała u niej zagubienia ani dezorientacji. Nie mogła, bo przecież prowadziła ją pewna dłoń, na której mocno zaciskała szczupłe palce, jakby upewniając się, że ani na moment nie została sama. Szła bez protestów, tylko dla zabawy zgadując położenie poszczególnych przedmiotów, które jeszcze nie zdążyły pozajmować w jej pamięci właściwych sobie miejsc, przepełniona uczuciem, że pozwoliłaby poprowadzić mu się w ten sposób wszędzie, bo nie istniało w jej życiu nic, czego obawiałaby się mu powierzyć. Uczuciem jednocześnie w pewnym sensie przerażającym, jak i cudownym.
Uniosła stopy wyżej, przekraczając próg, w słowach Garretta znajdując jedynie potwierdzenie tego, co już wiedziała. Nie po raz pierwszy poruszała się po tym mieszkaniu z zamkniętymi oczami; odkąd tylko stało się ich, stawała na środku poszczególnych pomieszczeń, we własnej wyobraźni ustawiając drewniane meble, wieszając na ścianach ramki z obrazkami i wyrównując jasne firanki w oknach. Przestrzeni do wypełnienia nie było dużo, ale nigdy przecież nie przepadała za przestronnymi pałacami ani wystawnymi wnętrzami; bardziej liczyła się możliwość spoglądania na skrawek nieba przy piciu porannej kawy. I takie ustawienie stolika, które pozwoliłoby jej zerkać znad rysunków na czytającego w fotelu, rudowłosego mężczyznę.
W tamtej chwili wiedziała już doskonale, że najbardziej kochała go właśnie w trakcie takich drobnych czynności. Nie gdy zdobywał kolejne szczeble kariery, ani gdy długo patrzyli sobie w oczy. Nie marzyła o bogatym księciu z czytanych w dzieciństwie baśni, nie pragnęła tego, co być może kiedyś mógłby jej dać. Kochała jego; pionową zmarszczkę, która pojawiała się między jego brwiami, gdy usilnie się nad czymś skupiał. Milczącą frustrację w trakcie bezowocnych prób wciśnięcia na półkę jeszcze-tylko-jednej książki. To, jak stawał jej za plecami i zaglądał jej przez ramię, gdy zapełniała kolorami kolejne arkusze papieru. Jak wygrywał nieznane jej melodie na starej harmonijce, jak zasłaniał jej oczy i jak całował ją niespodziewanie w czubek głowy. I to, jak bezpiecznie się czuła, nawet wtedy, gdy nie widziała kompletnie niczego, za przewodnika mając jedynie jego głos. Jedynie, i aż.
– Mogę już? – zapytała niecierpliwie, kiedy zasłaniająca jej oczy ręka zniknęła. Uchyliła powieki, mrużąc je jeszcze przez moment, bo oślepiły ją jasne ściany i promienie słońca, wpadające przez duże okno. Opuściła spojrzenie na parapet, a widok trzech, białych doniczek spowodował, że jej blade usta samoistnie ukształtowały się w idealne, okrągłe o, by w następnej sekundzie rozciągnąć się w uśmiechu. Bez słowa ruszyła do przodu, ciągnąc mężczyznę za sobą. Wyciągnęła wolną dłoń, przejechała opuszkami palców po gładkiej krawędzi glinianego naczynia, wdychając ukochany zapach świeżej ziemi. – Garry – powiedziała tylko, przelewając w to krótkie imię zarówno dziękuję, kocham cię, jak i nie musiałeś, jak zwykle wykorzystując okazję do wypowiedzenia na głos jej najbardziej ulubionego słowa we wszechświecie. Które w jej ustach nadal brzmiało zabawnie, bo podwójne r było dźwiękiem, od którego nigdy nie udało jej się odkleić francuskiego, śmiesznie dźwięcznego akcentu.
Odwróciła się bez zastanowienia, wspinając się na palce i ze śmiechem całując go dokładnie w czubek piegowatego nosa, w międzyczasie jakby kontrolując, czy wszystkie ciemniejsze plamki wciąż znajdowały się na swoim miejscu. Ich rozmieszczenie było jedną z rzeczy, których namiętnie uczyła się na pamięć, ani przez moment się przy tym nie nudząc. – Są idealne.
Jak mogłyby nie być? Zerknęła na nie jeszcze przez moment, z rozczuleniem przyglądając się ciemnozielonym listkom, do których niedługo miały dołączyć kwiaty w kolorze czystej bieli. Uwielbiała ten kolor, odkąd usłyszała, że sam w sobie stanowił połączenie wszystkich innych, całkowicie rozjaśnionych i wymieszanych razem. Później dowiedziała się co prawda, że ten fakt znajdował zastosowanie dla białego światła, a nie białych płatków, ale i tak patrząc na nie, widziała tęczę.
Tak samo jak patrząc na Garretta, widziała te wszystkie drobnostki, które tworzyły z niego, jego.
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nie musieli nic mówić. Cisza zapewniała im wszystko, czego potrzebowali, szczelnie wypełniając przestrzeń pomiędzy ich ciałami; w ciepłym lipcowym powietrzu wcale nie zawisły niewypowiedziane słowa, które powinny paść, wszystkie obietnice zostały już dawno przyrzeczone, a przemilczane zapewnienia szeptały błogo gdzieś z tyłu ich głów, nieśmiało przypominając, że wszystko będzie dobrze. Że przetrwają, że na zawsze będą już razem, że nie przerazi ich widmo jego nazwiska, które rzucało cień na ich codzienne rytuały, burząc słodką idyllę, którą tak uporczywie starali się budować. Garrett mimowolnie odsuwał się od rodziny; wiedział, że słodkie słówka matki, która zdawała się w pełni akceptować jego życiowe decyzje, były podszyte grubą warstwą nadziei - nienawidził tej hipokryzji stojącej za rodem, który ponoć nie przejmował się sztywnymi konwenansami i statusami krwi - że oświadczenie się osobie o nieczystej krwi było tylko chwilowym kryzysem, przypadkową zachcianką, która odejdzie równie szybko i niespodziewanie, jak się pojawiła.
Ale nie umiał już żyć inaczej. Nie chciał. Nie wyobrażał sobie dni, którym nie towarzyszył zapach gardenii przesiąkający nie tylko jej włosy, ale też puchową, jasną poduszkę, arkusze papieru zapełnione barwnymi kształtami i powietrze, które zachłannie wdychał; nie znosił chwil, gdy nie mógł na nią patrzeć, gdy nie muskał opuszkami delikatnej skóry jej dłoni, gdy nie był w stanie złożyć choćby przelotnego pocałunku na ciepłych wargach, które tak dobrze znał. Gdy zbyt długo nie słyszał jej głosu, wariował; te momenty, którym akompaniował niewymuszony śmiech Margaux i dźwięk uderzeń jej bosych stóp o skrzypiące panele, uważał za najpiękniejsze. Nie dane im było mieć wiele, ale nie potrzebował niczego oprócz jej mądrego spojrzenia, jej słów uznania, jej jasnych kosmyków, jej miłości.
Nie potrzebował niczego oprócz niej.
Uwielbiał w Margie nawet to, jak niezdarnie wypowiadała jego imię (wciąż uważał, że nikt nie robił tego piękniej); mimowolnie uśmiechnął się z niepowstrzymanym uwielbieniem, którego nawet nie starał się ukryć pod maską sztucznej obojętności. Nie musiał. W końcu był gotów oddać jej wszystko - swoje sekrety, swoje myśli, swoje serce; nie zawahałby się uczynić dla niej wszystkiego - i był gotów wziąć pełną odpowiedzialność za te słowa.
Gdy stanęła na palcach, instynktownie ją objął, może mocniej, niż pierwotnie zamierzał; oparł policzek o jej skroń, topiąc twarz w jasnych kosmykach opadających kaskadami na wątłe ramiona. Słodki zapach jednocześnie ukoił i wzburzył jego zmysły; zamknął oczy i otworzył usta, by coś powiedzieć. Zawahał się jednak, pewien, że najpiękniejszy z szeptów nie będzie w stanie wyznać tego, co czuł, choć przez ulotną chwilę mając ją tuż obok, a najstaranniej dobrane słowa nie powiedzą więcej od jego ramion zamykających ją w szczelnym uścisku, z którego najchętniej nie wypuszczałby jej nigdy. Chciałby móc powiedzieć, że tego dnia, gdy pierwszy raz ujrzał ją wśród surowych korytarzy Ministerstwa Magii, złapał ją w swoje sidła - jednak to ona złapała jego, odtąd skupiając wszystkie jego myśli, sprawiając, że wreszcie odnalazł jakiś cel. Bo już wkrótce nic nie było ważniejsze od zapewnienia jej szczęścia. Niezależnie od kosztów.
W końcu rozluźnił uścisk, a dwa proste słowa formowały się na końcu jego języka; wypowiedział je w milczeniu, spoglądając na Margaux wzrokiem, który był zarezerwowany wyłącznie dla niej - bezlitośnie szczerym, przepełnionym uwielbieniem, mogącym skrywać w swej prostocie wiele niedosłownych znaczeń.
Kocham cię, chciał powiedzieć, a słowa napierały na jego wargi, brutalnie je rozwierając.
- Będziesz musiała mi z nimi pomóc - rzucił jednak, delikatnie zaznaczając kciukiem powolne okręgi na wierzchu jej dłoni. - Sama wiesz, że jestem zdolny ususzyć nawet kaktusy.
I przypalić wodę, zapominając, że zaczął ją gotować. Nakarmić kota dopiero wtedy, gdy ten mordował go urażonym spojrzeniem jasnych oczu o wielkich źrenicach. Nie układać rozrzuconych po pokoju książek do czasu, aż zdarzało mu się o nie potknąć. Powtarzać jej, że popracuje jeszcze tylko piętnaście minut, a potem usypiać z nosem w piętrzących się dokumentach, pozostawiając lewą stronę łóżka pustą.
Jak to możliwe, że nauczyła się akceptować wszystkie jego wady, sama będąc tak idealną?
Ale nie umiał już żyć inaczej. Nie chciał. Nie wyobrażał sobie dni, którym nie towarzyszył zapach gardenii przesiąkający nie tylko jej włosy, ale też puchową, jasną poduszkę, arkusze papieru zapełnione barwnymi kształtami i powietrze, które zachłannie wdychał; nie znosił chwil, gdy nie mógł na nią patrzeć, gdy nie muskał opuszkami delikatnej skóry jej dłoni, gdy nie był w stanie złożyć choćby przelotnego pocałunku na ciepłych wargach, które tak dobrze znał. Gdy zbyt długo nie słyszał jej głosu, wariował; te momenty, którym akompaniował niewymuszony śmiech Margaux i dźwięk uderzeń jej bosych stóp o skrzypiące panele, uważał za najpiękniejsze. Nie dane im było mieć wiele, ale nie potrzebował niczego oprócz jej mądrego spojrzenia, jej słów uznania, jej jasnych kosmyków, jej miłości.
Nie potrzebował niczego oprócz niej.
Uwielbiał w Margie nawet to, jak niezdarnie wypowiadała jego imię (wciąż uważał, że nikt nie robił tego piękniej); mimowolnie uśmiechnął się z niepowstrzymanym uwielbieniem, którego nawet nie starał się ukryć pod maską sztucznej obojętności. Nie musiał. W końcu był gotów oddać jej wszystko - swoje sekrety, swoje myśli, swoje serce; nie zawahałby się uczynić dla niej wszystkiego - i był gotów wziąć pełną odpowiedzialność za te słowa.
Gdy stanęła na palcach, instynktownie ją objął, może mocniej, niż pierwotnie zamierzał; oparł policzek o jej skroń, topiąc twarz w jasnych kosmykach opadających kaskadami na wątłe ramiona. Słodki zapach jednocześnie ukoił i wzburzył jego zmysły; zamknął oczy i otworzył usta, by coś powiedzieć. Zawahał się jednak, pewien, że najpiękniejszy z szeptów nie będzie w stanie wyznać tego, co czuł, choć przez ulotną chwilę mając ją tuż obok, a najstaranniej dobrane słowa nie powiedzą więcej od jego ramion zamykających ją w szczelnym uścisku, z którego najchętniej nie wypuszczałby jej nigdy. Chciałby móc powiedzieć, że tego dnia, gdy pierwszy raz ujrzał ją wśród surowych korytarzy Ministerstwa Magii, złapał ją w swoje sidła - jednak to ona złapała jego, odtąd skupiając wszystkie jego myśli, sprawiając, że wreszcie odnalazł jakiś cel. Bo już wkrótce nic nie było ważniejsze od zapewnienia jej szczęścia. Niezależnie od kosztów.
W końcu rozluźnił uścisk, a dwa proste słowa formowały się na końcu jego języka; wypowiedział je w milczeniu, spoglądając na Margaux wzrokiem, który był zarezerwowany wyłącznie dla niej - bezlitośnie szczerym, przepełnionym uwielbieniem, mogącym skrywać w swej prostocie wiele niedosłownych znaczeń.
Kocham cię, chciał powiedzieć, a słowa napierały na jego wargi, brutalnie je rozwierając.
- Będziesz musiała mi z nimi pomóc - rzucił jednak, delikatnie zaznaczając kciukiem powolne okręgi na wierzchu jej dłoni. - Sama wiesz, że jestem zdolny ususzyć nawet kaktusy.
I przypalić wodę, zapominając, że zaczął ją gotować. Nakarmić kota dopiero wtedy, gdy ten mordował go urażonym spojrzeniem jasnych oczu o wielkich źrenicach. Nie układać rozrzuconych po pokoju książek do czasu, aż zdarzało mu się o nie potknąć. Powtarzać jej, że popracuje jeszcze tylko piętnaście minut, a potem usypiać z nosem w piętrzących się dokumentach, pozostawiając lewą stronę łóżka pustą.
Jak to możliwe, że nauczyła się akceptować wszystkie jego wady, sama będąc tak idealną?
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Nigdy nie udało jej się wyjaśnić, co takiego sprawiło, że tamtego dnia w Ministerstwie Magii zatrzymała się gwałtownie na jego widok, wypuszczając z rąk pusty kubek po kawie i czerwieniąc się z zażenowania, które dosięgło nawet nasady jej jasnych włosów. Dlaczego piegowaty stażysta z sąsiedniego departamentu tak bardzo zwrócił jej uwagę, że przez moment po prostu przyglądała się jego oczom, mgliście kojarzącym jej się z Lorient; z oświetlonym porannymi promieniami słońca oceanem, i z błękitnym płotem, otaczającym kamienny domek. Nie wiedział, że w jego zagubionym spojrzeniu dostrzegła własne odbicie; nie wiedział, bo i ona nie do końca zdawała sobie z tego sprawę, wtedy nie potrafiąc jeszcze przewidzieć, że te ognistorude włosy, ta blada, poznaczona ciemniejszymi plamkami cera, i te spokojne tęczówki, staną się jej stałą, jej niezmienną ostoją w wirującym szaleńczo świecie. Nie mogła przypuszczać, że ten mistyczny port, którego szukała przez całe swoje życie, a którego nie odnalazła ani w bajkowym Beauxbatons, ani w ogarniętej wojenną zawieruchą Francji, ani wśród pachnących świeżo wrzosowisk Kornwalii, okaże się finalnie nie konkretnym miejscem, a osobą. Ani że będzie to port, z którego już nigdy nie będzie chciała wypływać.
Przymknęła oczy, bezkarnie wdychając jego zapach, gdy ją do siebie przytulił. To nie tak, że nie miewała wątpliwości, zaburzających ich magiczny spokój. Chociaż do czarodziejskiej rzeczywistości wkroczyła o całe dziesięć lat później niż zdecydowana większość, to już od dawna była świadoma panujących w niej układów. Nie wiedziała, dlaczego Garrett, pochodzący z szanowanego, szlacheckiego rodu, wraz z rozciągającymi się przed nim perspektywami (wierzyła święcie, że zmieni kiedyś cały świat na lepsze, tak samo jak zrobił to z jej własnym), zwrócił uwagę na zwyczajną dziewczynę z pozszywanej rodziny. Zdawała sobie sprawę, co mu z tego powodu groziło; że w momencie, w którym pozwoliła mu włożyć pierścionek na jej palec, bezgłośnie zgodziła się na mogący go pogrążyć mezalians, i zdarzały się chwile, w których widok delikatnej obrączki wywoływał w niej wyrzuty sumienia. Czasami dopuszczała nawet do siebie myśli, które mroziły ją od środka, i których chyba nie byłaby w stanie wypowiedzieć na głos. Bywało, że przyglądała się rodzinnym fotografiom i przygryzała nerwowo wargę, upewniwszy się wcześniej, że jej nie widział.
A później się pojawiał i po prostu na nią patrzył; tym szczęśliwym, czystym wzrokiem, z którego tak łatwo było jej czytać, w ułamku sekundy zmuszając ją do zapomnienia o wszystkich dręczących ją paranojach.
– Pomogę – powiedziała z uśmiechem, choć przecież nie musiała, bo oboje już o tym wiedzieli. Spojrzała ponownie na świeżo zasadzone kwiaty, jakby chcąc się upewnić, że wciąż tam były, że stały na ich własnym parapecie, w ich własnej sypialni, w ich własnym mieszkaniu. Tak samo, jak co najmniej kilka razy dziennie bezwiednie odszukiwała wzrokiem Garretta, sprawdzając, czy nadal znajdował się w jej życiu, i czy przypadkiem nie stanowił jedynie postaci z jednej z jej baśniowych opowieści, które regularnie wysyłała do domu, zaklejając je starannie w dużej kopercie. To było jak gra, nie mająca początku ani końca, do której z czasem przywykła, ale z której nigdy nie udało jej się wykluczyć tego mikroskopijnego ułamka sekundy - między podniesieniem głowy, a utkwieniem niewidzącego spojrzenia w ukochanej twarzy - w którym jej serce gubiło jedno uderzenie, obawiając się, że jasny wzrok natrafi jedynie na pustkę. – Trzeba nadać im imiona, kwiaty to lubią – powiedziała, całkowicie poważnie, przywołując z pamięci jej matkę, która godzinami potrafiła tańczyć między krzewami w ogrodzie, rozmawiając z białymi płatkami i uśmiechając się przy tym najpiękniej na świecie. A one kwitły długo i cudownie, chociaż przecież w jej dłoniach nie było magii, która mogłaby im w tym pomóc.
Myśl o domu nakierowała ją na coś innego, o czym chwilowo zapomniała; małe zawiniątko, tkwiące bezpiecznie na dnie jej płóciennej torby, które spakowała ostrożnie przed przybyciem do nowego mieszkania. Ich mieszkania, poprawiła się bezgłośnie, pewna, że to idealne połączenie wyrazów nigdy nie przestanie wywoływać w niej fali szczęścia. – Ja też coś dla ciebie mam – powiedziała, wyswobadzając się z jego objęć i cofając się o krok. Nieduży. – Zamknij oczy.
Spojrzała na niego z wyczekiwaniem, doskonale wiedząc, że to zrobi.
Przymknęła oczy, bezkarnie wdychając jego zapach, gdy ją do siebie przytulił. To nie tak, że nie miewała wątpliwości, zaburzających ich magiczny spokój. Chociaż do czarodziejskiej rzeczywistości wkroczyła o całe dziesięć lat później niż zdecydowana większość, to już od dawna była świadoma panujących w niej układów. Nie wiedziała, dlaczego Garrett, pochodzący z szanowanego, szlacheckiego rodu, wraz z rozciągającymi się przed nim perspektywami (wierzyła święcie, że zmieni kiedyś cały świat na lepsze, tak samo jak zrobił to z jej własnym), zwrócił uwagę na zwyczajną dziewczynę z pozszywanej rodziny. Zdawała sobie sprawę, co mu z tego powodu groziło; że w momencie, w którym pozwoliła mu włożyć pierścionek na jej palec, bezgłośnie zgodziła się na mogący go pogrążyć mezalians, i zdarzały się chwile, w których widok delikatnej obrączki wywoływał w niej wyrzuty sumienia. Czasami dopuszczała nawet do siebie myśli, które mroziły ją od środka, i których chyba nie byłaby w stanie wypowiedzieć na głos. Bywało, że przyglądała się rodzinnym fotografiom i przygryzała nerwowo wargę, upewniwszy się wcześniej, że jej nie widział.
A później się pojawiał i po prostu na nią patrzył; tym szczęśliwym, czystym wzrokiem, z którego tak łatwo było jej czytać, w ułamku sekundy zmuszając ją do zapomnienia o wszystkich dręczących ją paranojach.
– Pomogę – powiedziała z uśmiechem, choć przecież nie musiała, bo oboje już o tym wiedzieli. Spojrzała ponownie na świeżo zasadzone kwiaty, jakby chcąc się upewnić, że wciąż tam były, że stały na ich własnym parapecie, w ich własnej sypialni, w ich własnym mieszkaniu. Tak samo, jak co najmniej kilka razy dziennie bezwiednie odszukiwała wzrokiem Garretta, sprawdzając, czy nadal znajdował się w jej życiu, i czy przypadkiem nie stanowił jedynie postaci z jednej z jej baśniowych opowieści, które regularnie wysyłała do domu, zaklejając je starannie w dużej kopercie. To było jak gra, nie mająca początku ani końca, do której z czasem przywykła, ale z której nigdy nie udało jej się wykluczyć tego mikroskopijnego ułamka sekundy - między podniesieniem głowy, a utkwieniem niewidzącego spojrzenia w ukochanej twarzy - w którym jej serce gubiło jedno uderzenie, obawiając się, że jasny wzrok natrafi jedynie na pustkę. – Trzeba nadać im imiona, kwiaty to lubią – powiedziała, całkowicie poważnie, przywołując z pamięci jej matkę, która godzinami potrafiła tańczyć między krzewami w ogrodzie, rozmawiając z białymi płatkami i uśmiechając się przy tym najpiękniej na świecie. A one kwitły długo i cudownie, chociaż przecież w jej dłoniach nie było magii, która mogłaby im w tym pomóc.
Myśl o domu nakierowała ją na coś innego, o czym chwilowo zapomniała; małe zawiniątko, tkwiące bezpiecznie na dnie jej płóciennej torby, które spakowała ostrożnie przed przybyciem do nowego mieszkania. Ich mieszkania, poprawiła się bezgłośnie, pewna, że to idealne połączenie wyrazów nigdy nie przestanie wywoływać w niej fali szczęścia. – Ja też coś dla ciebie mam – powiedziała, wyswobadzając się z jego objęć i cofając się o krok. Nieduży. – Zamknij oczy.
Spojrzała na niego z wyczekiwaniem, doskonale wiedząc, że to zrobi.
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Wtedy wszystko zdawało mu się prostsze.
Nie zawahałby się, gdyby ktoś spytał go, czego pragnie najmocniej, nie miałby wątpliwości, o kogo najbardziej się troszczył; upchnął wrodzony altruizm gdzieś w otchłanie własnej świadomości, pierwszy raz w życiu ciesząc się z egoizmu. Egoizmu, jakim była miłość - jak inaczej można nazwać gotowość do oddania całego świata dla jednej, najdroższej osoby? Nie obchodziły go anonimowe twarze, które mijał na gwarnych ulicach każdego dnia; żadna nie mogła skrywać za posępnym obliczem historii tak pięknej jak ta, która należała do nich - niestabilnie balansującej na granicy zakazu i skandalu. Lecz dopóki nie przeszkadzało to Margaux, nie miał zamiaru niczego zmieniać. Nie obchodziła go bezpodstawna krytyka od tych, którzy nie rozumieli, nie przejmował się wymownymi spojrzeniami, jakie nieprzyjemnie rozgrzewały mu kark. Nie liczyła się krew niemieniąca się intensywną akwamaryną; nie kochał jej za pochodzenie, a za to, że pozwalała mu patrzeć na siebie w ten wyjątkowy sposób, udając jednocześnie, że tego nie dostrzega. Za to, jak wymawiała jego imię, jak muskała opuszkami zieleń rodzących się liści, jak przekładała na papier wszystkie emocje za pomocą krótkich pociągnięć węglem, jak pozwalała mu zatracać się w swoim zapachu, nigdy nie oczekując niczego w zamian. A nawet jeśli oczekiwała - oddawał to machinalnie, jednocześnie wyrzucając sobie, że nie jest w stanie uchylić jej nieba. Sprawić, by pomimo mugolskiej krwi traktowano ją z takim namaszczeniem, jak na to zasługiwała. A jednocześnie pragnął oddalić ją od świata, zachować tylko dla siebie - bo odkąd pozwoliła mu poświęcić dla siebie wszystko, nie chciał już wyplatać palców z jasnych kosmyków i tracić jej z oczu choćby na ulotne sekundy. Nie pamiętał, jak wyglądało jego życie, zanim pojawiła się w nim Margaux - i nie chciał pamiętać, lubiąc wyobrażać sobie, że zawsze stała obok, obdarzając go ciepłym uśmiechem i tak naturalnie splatając ich palce, jakby były dla siebie stworzone.
Jakby oni byli dla siebie stworzeni.
- Nie powinienem zabierać się teraz za nazywanie czegokolwiek - zaśmiał się lekko, szczerze, niepowstrzymanie, nieustannie wpatrując się w narzeczoną - był pewien, że nigdy mu się to nie znudzi. Nieustannie go zaskakiwała, w każdym jej geście odnajdował coś, co go urzekało, co nie pozwalało mu myśleć o czymkolwiek innym. - Mam w głowie wyłącznie ckliwe frazesy.
Na kolejne słowa uśmiechnął się milionowy już raz, spoglądając na nią z jeszcze większą - czy było to w ogóle możliwe? - miłością, a każdy jego gest, każdy pieg układający się w niekończące się mozaiki i każda sekunda, którą spędzał, unosząc w zachwycie kąciki ust, krzyczały, że zależy mu tylko na niej.
- Już zamykam - powiedział nieco ciszej, zaciskając powieki.
On również nie podglądał.
Delektował się chwilami spędzonymi w ciemności, której nie wypełniała pustka, a zaufanie, łaskocząca delikatnie nuta zaciekawienia i zniecierpliwienia, jakie sprawiało, że chciał oczekiwać. Mimowolnie poszerzał uśmiech, tęskniąc za jej dotykiem już od sekundy, gdy odsunęła się; nie zależało mu na niespodziance tak bardzo, jak na jej bliskości, której zawsze pragnął najmocniej. Już od momentu, kiedy ich spojrzenia skrzyżowały się po raz pierwszy, a jemu przestało zależeć na upływie czasu, na tym, że był spóźniony, że gdy wreszcie dotrze na miejsce, spotka się z wymownym, krytycznym wzrokiem przełożonych. Wszystko odeszło na drugi plan. Utraciło znaczenie.
Czasem zastanawiał się, co stałoby się, gdyby, otwierając pewnego dnia oczy, nie ujrzał jej tuż obok siebie; oddalał natrętne myśli, które łamały mu serce, choć te wracały, jakby przeklęte najgorszym z zaklęć, jak bumerang. Bał się ich, lecz demony i tak tuliły go do snu, szepcząc niekiedy, że nic nie trwa wiecznie - jednak Garrett uparcie zaklinał rzeczywistość, odganiał troski, do ostatniego tchu powtarzał, że nic nigdy nie zmąci tego, co mieli. Co wywalczył, uporczywie odpędzając się od konwenansów, sztywnych, nieprzekraczalnych reguł, z którymi igrał, ściągając na nich potępienie. Wierzył jednak, że wspólnie odgonią to widmo, zatoną w idylli i zapomną o całym świecie, chcąc mieć tylko siebie.
I wierzył w to do samego końca.
Nie zawahałby się, gdyby ktoś spytał go, czego pragnie najmocniej, nie miałby wątpliwości, o kogo najbardziej się troszczył; upchnął wrodzony altruizm gdzieś w otchłanie własnej świadomości, pierwszy raz w życiu ciesząc się z egoizmu. Egoizmu, jakim była miłość - jak inaczej można nazwać gotowość do oddania całego świata dla jednej, najdroższej osoby? Nie obchodziły go anonimowe twarze, które mijał na gwarnych ulicach każdego dnia; żadna nie mogła skrywać za posępnym obliczem historii tak pięknej jak ta, która należała do nich - niestabilnie balansującej na granicy zakazu i skandalu. Lecz dopóki nie przeszkadzało to Margaux, nie miał zamiaru niczego zmieniać. Nie obchodziła go bezpodstawna krytyka od tych, którzy nie rozumieli, nie przejmował się wymownymi spojrzeniami, jakie nieprzyjemnie rozgrzewały mu kark. Nie liczyła się krew niemieniąca się intensywną akwamaryną; nie kochał jej za pochodzenie, a za to, że pozwalała mu patrzeć na siebie w ten wyjątkowy sposób, udając jednocześnie, że tego nie dostrzega. Za to, jak wymawiała jego imię, jak muskała opuszkami zieleń rodzących się liści, jak przekładała na papier wszystkie emocje za pomocą krótkich pociągnięć węglem, jak pozwalała mu zatracać się w swoim zapachu, nigdy nie oczekując niczego w zamian. A nawet jeśli oczekiwała - oddawał to machinalnie, jednocześnie wyrzucając sobie, że nie jest w stanie uchylić jej nieba. Sprawić, by pomimo mugolskiej krwi traktowano ją z takim namaszczeniem, jak na to zasługiwała. A jednocześnie pragnął oddalić ją od świata, zachować tylko dla siebie - bo odkąd pozwoliła mu poświęcić dla siebie wszystko, nie chciał już wyplatać palców z jasnych kosmyków i tracić jej z oczu choćby na ulotne sekundy. Nie pamiętał, jak wyglądało jego życie, zanim pojawiła się w nim Margaux - i nie chciał pamiętać, lubiąc wyobrażać sobie, że zawsze stała obok, obdarzając go ciepłym uśmiechem i tak naturalnie splatając ich palce, jakby były dla siebie stworzone.
Jakby oni byli dla siebie stworzeni.
- Nie powinienem zabierać się teraz za nazywanie czegokolwiek - zaśmiał się lekko, szczerze, niepowstrzymanie, nieustannie wpatrując się w narzeczoną - był pewien, że nigdy mu się to nie znudzi. Nieustannie go zaskakiwała, w każdym jej geście odnajdował coś, co go urzekało, co nie pozwalało mu myśleć o czymkolwiek innym. - Mam w głowie wyłącznie ckliwe frazesy.
Na kolejne słowa uśmiechnął się milionowy już raz, spoglądając na nią z jeszcze większą - czy było to w ogóle możliwe? - miłością, a każdy jego gest, każdy pieg układający się w niekończące się mozaiki i każda sekunda, którą spędzał, unosząc w zachwycie kąciki ust, krzyczały, że zależy mu tylko na niej.
- Już zamykam - powiedział nieco ciszej, zaciskając powieki.
On również nie podglądał.
Delektował się chwilami spędzonymi w ciemności, której nie wypełniała pustka, a zaufanie, łaskocząca delikatnie nuta zaciekawienia i zniecierpliwienia, jakie sprawiało, że chciał oczekiwać. Mimowolnie poszerzał uśmiech, tęskniąc za jej dotykiem już od sekundy, gdy odsunęła się; nie zależało mu na niespodziance tak bardzo, jak na jej bliskości, której zawsze pragnął najmocniej. Już od momentu, kiedy ich spojrzenia skrzyżowały się po raz pierwszy, a jemu przestało zależeć na upływie czasu, na tym, że był spóźniony, że gdy wreszcie dotrze na miejsce, spotka się z wymownym, krytycznym wzrokiem przełożonych. Wszystko odeszło na drugi plan. Utraciło znaczenie.
Czasem zastanawiał się, co stałoby się, gdyby, otwierając pewnego dnia oczy, nie ujrzał jej tuż obok siebie; oddalał natrętne myśli, które łamały mu serce, choć te wracały, jakby przeklęte najgorszym z zaklęć, jak bumerang. Bał się ich, lecz demony i tak tuliły go do snu, szepcząc niekiedy, że nic nie trwa wiecznie - jednak Garrett uparcie zaklinał rzeczywistość, odganiał troski, do ostatniego tchu powtarzał, że nic nigdy nie zmąci tego, co mieli. Co wywalczył, uporczywie odpędzając się od konwenansów, sztywnych, nieprzekraczalnych reguł, z którymi igrał, ściągając na nich potępienie. Wierzył jednak, że wspólnie odgonią to widmo, zatoną w idylli i zapomną o całym świecie, chcąc mieć tylko siebie.
I wierzył w to do samego końca.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Do postu zapobiegawczo dołączam ampułkę z insuliną.
Zawsze marzyła o tym, żeby to zrozumieć.
Tę niewyjaśnioną siłę, która ponad dwadzieścia lat wcześniej popchnęła eteryczną, zdobywającą kolejne sukcesy baletnicę, w ramiona prostego rybaka z kulawym akcentem, który podszedł do niej nieśmiało po jednym z występów, wciskając w blade dłonie skromny bukiet niezapominajek. To uczucie, na tyle cudowne i potężne, że skłoniło ją do porzucenia blasków sceny, na rzecz kamiennego domku nad brzegiem oceanu; które wynagrodziło jej ślady ziemi pod paznokciami, długie dni pełnego nadziei wypatrywania morskiego kutra, które sprawiało, że mimo że odebrano jej niemal wszystko, nadal potrafiła się uśmiechać z tym samym szczęściem i miłością. Które czasami, nie znajdując ujścia, powodowało, że łapała w ramiona swoją córeczkę i wirowała z nią w szaleńczym piruecie, śmiejąc się i śpiewając, dopóki nie zakręciło im się w głowach.
Obserwowała ją od dziecka, swoją matkę, zastanawiając się, skąd brało się to tlące się jednostajnym płomieniem światło, jakby wypełniające ją od środka. A teraz patrzyła na Garretta – stojącego przed nią, z przymkniętymi powiekami, z błąkającym się na ukochanych ustach uśmiechem – i chyba już wiedziała.
Niebywałe, jak bardzo zmieniał sposób, w który postrzegała świat. To dzięki niemu potrafiła dostrzec szczęście w miejscach dawno przez nie opuszczonych, chociaż nie była pewna, czy zdawał sobie z tego sprawę, bo nigdy nie znajdowała odpowiednich słów, żeby mu o tym powiedzieć. Że to jego ciepłe ramiona przywracały jej wiarę w ludzi, gdy po raz kolejny słyszała za swoimi plecami słowo szlama. Że to do niego biegły jej myśli, kiedy drżącymi rękami odbierała list z domu, powtarzając sobie jak mantrę, że wszystko było dobrze. Sprawnie, jakby bez wysiłku, odbudowywał to, co zniszczone, i stojące na parapecie gardenie – których dalekie siostry usychały pod gruzami zmiecionego z powierzchni ziemi, francuskiego miasteczka – stanowiły tylko jeden z wielu dowodów.
Chciała wierzyć, że robił z niej lepszego człowieka, ale tego akurat nie była pewna – bo czy gotowość na poświęcenie życia jednej, jedynej osobie, nie była zwyczajnie samolubna?
– Daj mi rękę – powiedziała, delikatnie zaciskając palce na jego nadgarstku. Zawsze podobała jej się kompozycja, jaką tworzyły ze sobą ich dłonie – jego, duża i naznaczona piegami, i jej, drobna, zupełnie gładka, pozbawiona choćby jednego przebarwienia, ale za to tak często nosząca ciemnoszare ślady ołówka. Różniły się wszystkim, a jednak jakimś cudem zdawały się pasować do siebie idealnie, zgrywając się – być może – w rytmie pulsującej pod skórą krwi, która mimo wszystko nie potrafiła ich poróżnić.
Uśmiechnęła się z ledwie widocznym zdenerwowaniem, kładąc mu na otwartej dłoni niewielki, nieforemny pakunek, owinięty jasnym, cienkim papierem i zamykając na nim jego palce. W środku był zegarek; prosty, nieco staromodny, ze skórzanym paskiem i tarczą w kolorze brudnego złota, tykający cicho i miarowo. – Należał do mojego ojca. – Dostał go od ukochanej żony, kiedy po raz pierwszy wypływał w morze i od tamtej pory praktycznie się z nim nie rozstawał. – To najprawdopodobniej najbardziej mugolska rzecz na świecie, ale zawsze twierdził, że mechanizm przestawał działać, kiedy oddalał się od mamy i naprawiał się dopiero, gdy z powrotem przybijał do brzegu. Mówił, że to dlatego, że czas bez niej nie miał znaczenia. – Najprawdopodobniej nie była to prawda, ale nigdy nie było to dla niej istotne. Kochała te ojcowskie opowieści, tak samo jak kochała wypełniające matkę światło, rozbłyskujące nagle, gdy jej oczy natrafiały na męża. Tak samo, jak kochała Garretta. – Dał mi go, kiedy przenieśliśmy się do Anglii. Mówił, że zaprowadzi mnie do portu. Miał rację.
Nigdy nie nosiła no na ręce, bo pasek był zbyt szeroki i zsuwał się z jej drobnego nadgarstka, ale zawsze trzymała go w szufladzie biurka. Czasami długimi godzinami wsłuchiwała się w jego miarowe tykanie, nadające rytm kreślącym ciemne linie dłoniom.
– Trochę go przerobiłam – dodała jeszcze nieśmiało, przypominając sobie niekończące się wieczory, w czasie których za pomocą zaklęcia grawerującego próbowała przenieść własne rysunki na niepokorną, metalową, tylną część tarczy. Nie wyszło idealnie – gdzieniegdzie nierówne linie zdradzały brak profesjonalizmu w wykonaniu – ale gładką i lśniącą niegdyś powierzchnię zdobiły aktualnie wyryte subtelnie kwiaty, bliźniaczo podobne do tych, które miały zakwitnąć niedługo na sypialnianym parapecie. Wśród delikatnych płatków przysiadła jaskółka, a na samym środku odręcznie nakreślone litery układały się w napis. W każdej sekundzie.
– I możesz już otworzyć oczy, głuptasie. – Puściła jego dłoń, śmiejąc się beztrosko, śmiechem, który rozbrzmiewał tylko wtedy, gdy był w pobliżu.
Zawsze marzyła o tym, żeby to zrozumieć.
Tę niewyjaśnioną siłę, która ponad dwadzieścia lat wcześniej popchnęła eteryczną, zdobywającą kolejne sukcesy baletnicę, w ramiona prostego rybaka z kulawym akcentem, który podszedł do niej nieśmiało po jednym z występów, wciskając w blade dłonie skromny bukiet niezapominajek. To uczucie, na tyle cudowne i potężne, że skłoniło ją do porzucenia blasków sceny, na rzecz kamiennego domku nad brzegiem oceanu; które wynagrodziło jej ślady ziemi pod paznokciami, długie dni pełnego nadziei wypatrywania morskiego kutra, które sprawiało, że mimo że odebrano jej niemal wszystko, nadal potrafiła się uśmiechać z tym samym szczęściem i miłością. Które czasami, nie znajdując ujścia, powodowało, że łapała w ramiona swoją córeczkę i wirowała z nią w szaleńczym piruecie, śmiejąc się i śpiewając, dopóki nie zakręciło im się w głowach.
Obserwowała ją od dziecka, swoją matkę, zastanawiając się, skąd brało się to tlące się jednostajnym płomieniem światło, jakby wypełniające ją od środka. A teraz patrzyła na Garretta – stojącego przed nią, z przymkniętymi powiekami, z błąkającym się na ukochanych ustach uśmiechem – i chyba już wiedziała.
Niebywałe, jak bardzo zmieniał sposób, w który postrzegała świat. To dzięki niemu potrafiła dostrzec szczęście w miejscach dawno przez nie opuszczonych, chociaż nie była pewna, czy zdawał sobie z tego sprawę, bo nigdy nie znajdowała odpowiednich słów, żeby mu o tym powiedzieć. Że to jego ciepłe ramiona przywracały jej wiarę w ludzi, gdy po raz kolejny słyszała za swoimi plecami słowo szlama. Że to do niego biegły jej myśli, kiedy drżącymi rękami odbierała list z domu, powtarzając sobie jak mantrę, że wszystko było dobrze. Sprawnie, jakby bez wysiłku, odbudowywał to, co zniszczone, i stojące na parapecie gardenie – których dalekie siostry usychały pod gruzami zmiecionego z powierzchni ziemi, francuskiego miasteczka – stanowiły tylko jeden z wielu dowodów.
Chciała wierzyć, że robił z niej lepszego człowieka, ale tego akurat nie była pewna – bo czy gotowość na poświęcenie życia jednej, jedynej osobie, nie była zwyczajnie samolubna?
– Daj mi rękę – powiedziała, delikatnie zaciskając palce na jego nadgarstku. Zawsze podobała jej się kompozycja, jaką tworzyły ze sobą ich dłonie – jego, duża i naznaczona piegami, i jej, drobna, zupełnie gładka, pozbawiona choćby jednego przebarwienia, ale za to tak często nosząca ciemnoszare ślady ołówka. Różniły się wszystkim, a jednak jakimś cudem zdawały się pasować do siebie idealnie, zgrywając się – być może – w rytmie pulsującej pod skórą krwi, która mimo wszystko nie potrafiła ich poróżnić.
Uśmiechnęła się z ledwie widocznym zdenerwowaniem, kładąc mu na otwartej dłoni niewielki, nieforemny pakunek, owinięty jasnym, cienkim papierem i zamykając na nim jego palce. W środku był zegarek; prosty, nieco staromodny, ze skórzanym paskiem i tarczą w kolorze brudnego złota, tykający cicho i miarowo. – Należał do mojego ojca. – Dostał go od ukochanej żony, kiedy po raz pierwszy wypływał w morze i od tamtej pory praktycznie się z nim nie rozstawał. – To najprawdopodobniej najbardziej mugolska rzecz na świecie, ale zawsze twierdził, że mechanizm przestawał działać, kiedy oddalał się od mamy i naprawiał się dopiero, gdy z powrotem przybijał do brzegu. Mówił, że to dlatego, że czas bez niej nie miał znaczenia. – Najprawdopodobniej nie była to prawda, ale nigdy nie było to dla niej istotne. Kochała te ojcowskie opowieści, tak samo jak kochała wypełniające matkę światło, rozbłyskujące nagle, gdy jej oczy natrafiały na męża. Tak samo, jak kochała Garretta. – Dał mi go, kiedy przenieśliśmy się do Anglii. Mówił, że zaprowadzi mnie do portu. Miał rację.
Nigdy nie nosiła no na ręce, bo pasek był zbyt szeroki i zsuwał się z jej drobnego nadgarstka, ale zawsze trzymała go w szufladzie biurka. Czasami długimi godzinami wsłuchiwała się w jego miarowe tykanie, nadające rytm kreślącym ciemne linie dłoniom.
– Trochę go przerobiłam – dodała jeszcze nieśmiało, przypominając sobie niekończące się wieczory, w czasie których za pomocą zaklęcia grawerującego próbowała przenieść własne rysunki na niepokorną, metalową, tylną część tarczy. Nie wyszło idealnie – gdzieniegdzie nierówne linie zdradzały brak profesjonalizmu w wykonaniu – ale gładką i lśniącą niegdyś powierzchnię zdobiły aktualnie wyryte subtelnie kwiaty, bliźniaczo podobne do tych, które miały zakwitnąć niedługo na sypialnianym parapecie. Wśród delikatnych płatków przysiadła jaskółka, a na samym środku odręcznie nakreślone litery układały się w napis. W każdej sekundzie.
– I możesz już otworzyć oczy, głuptasie. – Puściła jego dłoń, śmiejąc się beztrosko, śmiechem, który rozbrzmiewał tylko wtedy, gdy był w pobliżu.
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Dopiero teraz odkrywał - metodą prób i błędów, po omacku i w ciemności - jak niewiele potrzebował do szczęścia. Mrok, w którym tonął za zaciśniętymi powiekami, wcale nie przerażał, a dawał ukojenie, pozwalając wyłączyć zbędne zmysły i skupić się na tym, co najważniejsze; na jej drobnych palcach zamykających w jego dłoni papierowy pakunek, na ciepłym głosie, który nie pozwolił uśmiechowi uciec z ust.
Bez zawahania podał rękę, ciesząc się już w momencie, gdy poczuł opuszki muskające jego nadgarstek; musiał powstrzymać się zamknięciem jej palców w mocnym uścisku, nierozerwalnym, który trwałby już wieczność. Bo nie chciał niczego innego - tylko tego, by zawsze stała obok, by nie musiał odwracać od niej spojrzenia, myśleć o czymkolwiek (kimkolwiek?) innym. Wiele razy słyszał, że uczucie wzniosłej miłości niepozwalającej na dostrzeżenie wad drugiej osoby było tylko przelotnym okresem - że mijało, robiąc miejsce przywiązaniu, akceptacji wad i wszystkich mankamentów. Garrett miał wrażenie, że nigdy nie wyszedł z fazy pierwszego zauroczenia, bo wszystko, każdy gest, każde słowo, każda wypowiedziana myśl Margaux zdawała mu się idealna. Nie umiał być do końca sentymentalny i nigdy nie powiedział tego na głos, może bojąc się, że nie znajdzie odpowiednich słów, ale... ale stał się pewien, że była tą jedyną. Tą, której - nawet jeśli nie zdawał sobie z tego sprawy - szukał przez całe życie. I chociaż nie był ckliwym romantykiem i nie umiał wierzyć w symbiozę dwóch dusz, które nienaumyślnie odnalazły się na pogrążonym w bestialskim cieniu świecie, czasem zdawało mu się, że to wszystko nie mogło być tylko zbiegiem okoliczności. Przypadkiem. To absurdalne, że gdyby nigdy nie rozpoczął aurorskiego kursu, nie trafiłby na nią na ciemnym korytarzu Ministerstwa. Że gdyby Margaux nie zamieszkała akurat w Anglii, ich ścieżki nigdy by się nie skrzyżowały. Że gdyby nie postanowiła mu zaufać, do tej pory stanowiłaby wyłącznie nieznajomą duszę, od której nie mógłby oderwać spojrzenia, choć nigdy nie wymieniliby najkrótszego półsłówka.
Zacisnął palce na papierze, badając jego strukturę; słuchał słów ukochanej, z początku uśmiechając się coraz bardziej, lecz w końcu radość zaczęła gasnąć, a Garrett nieznacznie spoważniał. Czując jednocześnie, jak coś niewidzialnego uciska jego klatkę piersiową - i wiedział, że było na to wyłącznie jedno lekarstwo. Mimo to nie ruszał się, nie śmiał nawet drgnąć, jakby bojąc się, że prostym, szczerym gestem zniszczy podniosłość chwili. Jakby bojąc się, że czar pryśnie, a rzeczywistość okaże się snem, gdy tylko otworzy oczy.
Ale w końcu rozchylił powieki, jednak tylko po to, by spojrzeć na roześmianą Margaux jakoś inaczej - być może bez wielkiego rozbawienia rozświetlającego jego jasne oczy, ale też bez obezwładniającego smutku. Trudno było mu powiedzieć, co czuł; wiedział jednak, że te emocje były słodkie w swej goryczy i gorzkie w słodyczy, a pachniały orzeźwiająco i lekko jak eteryczne kwiaty zasadzone na parapecie.
I nawet pomimo tego, że puściła jego dłoń, szybko ją odnalazł i przyciągnął do siebie, jednocześnie delikatnie, powoli i zdecydowanie; może nie do końca panował nad sobą (nie kontrolował własnych gestów? lecz nie chciał ich kontrolować), gdy zbliżał się do niej, w dłoni wciąż ściskając nieotwarty pakunek i uważnie patrząc w jej oczy.
- Tak bardzo cię kocham - wyszeptał w jej usta - i poczuł się, jakby zrzucił z siebie ciężar, który, pomimo tego, że nie był nieprzyjemny, utrudniał mu skupienie się - zanim zrobił to, o czym marzył już od dłuższej chwili. Pocałował ją, obejmując lekko w talii i nie chcąc wypuścić jej z objęć już nigdy.
Bez zawahania podał rękę, ciesząc się już w momencie, gdy poczuł opuszki muskające jego nadgarstek; musiał powstrzymać się zamknięciem jej palców w mocnym uścisku, nierozerwalnym, który trwałby już wieczność. Bo nie chciał niczego innego - tylko tego, by zawsze stała obok, by nie musiał odwracać od niej spojrzenia, myśleć o czymkolwiek (kimkolwiek?) innym. Wiele razy słyszał, że uczucie wzniosłej miłości niepozwalającej na dostrzeżenie wad drugiej osoby było tylko przelotnym okresem - że mijało, robiąc miejsce przywiązaniu, akceptacji wad i wszystkich mankamentów. Garrett miał wrażenie, że nigdy nie wyszedł z fazy pierwszego zauroczenia, bo wszystko, każdy gest, każde słowo, każda wypowiedziana myśl Margaux zdawała mu się idealna. Nie umiał być do końca sentymentalny i nigdy nie powiedział tego na głos, może bojąc się, że nie znajdzie odpowiednich słów, ale... ale stał się pewien, że była tą jedyną. Tą, której - nawet jeśli nie zdawał sobie z tego sprawy - szukał przez całe życie. I chociaż nie był ckliwym romantykiem i nie umiał wierzyć w symbiozę dwóch dusz, które nienaumyślnie odnalazły się na pogrążonym w bestialskim cieniu świecie, czasem zdawało mu się, że to wszystko nie mogło być tylko zbiegiem okoliczności. Przypadkiem. To absurdalne, że gdyby nigdy nie rozpoczął aurorskiego kursu, nie trafiłby na nią na ciemnym korytarzu Ministerstwa. Że gdyby Margaux nie zamieszkała akurat w Anglii, ich ścieżki nigdy by się nie skrzyżowały. Że gdyby nie postanowiła mu zaufać, do tej pory stanowiłaby wyłącznie nieznajomą duszę, od której nie mógłby oderwać spojrzenia, choć nigdy nie wymieniliby najkrótszego półsłówka.
Zacisnął palce na papierze, badając jego strukturę; słuchał słów ukochanej, z początku uśmiechając się coraz bardziej, lecz w końcu radość zaczęła gasnąć, a Garrett nieznacznie spoważniał. Czując jednocześnie, jak coś niewidzialnego uciska jego klatkę piersiową - i wiedział, że było na to wyłącznie jedno lekarstwo. Mimo to nie ruszał się, nie śmiał nawet drgnąć, jakby bojąc się, że prostym, szczerym gestem zniszczy podniosłość chwili. Jakby bojąc się, że czar pryśnie, a rzeczywistość okaże się snem, gdy tylko otworzy oczy.
Ale w końcu rozchylił powieki, jednak tylko po to, by spojrzeć na roześmianą Margaux jakoś inaczej - być może bez wielkiego rozbawienia rozświetlającego jego jasne oczy, ale też bez obezwładniającego smutku. Trudno było mu powiedzieć, co czuł; wiedział jednak, że te emocje były słodkie w swej goryczy i gorzkie w słodyczy, a pachniały orzeźwiająco i lekko jak eteryczne kwiaty zasadzone na parapecie.
I nawet pomimo tego, że puściła jego dłoń, szybko ją odnalazł i przyciągnął do siebie, jednocześnie delikatnie, powoli i zdecydowanie; może nie do końca panował nad sobą (nie kontrolował własnych gestów? lecz nie chciał ich kontrolować), gdy zbliżał się do niej, w dłoni wciąż ściskając nieotwarty pakunek i uważnie patrząc w jej oczy.
- Tak bardzo cię kocham - wyszeptał w jej usta - i poczuł się, jakby zrzucił z siebie ciężar, który, pomimo tego, że nie był nieprzyjemny, utrudniał mu skupienie się - zanim zrobił to, o czym marzył już od dłuższej chwili. Pocałował ją, obejmując lekko w talii i nie chcąc wypuścić jej z objęć już nigdy.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Nie potrafiła sobie przypomnieć, jak wyglądało jej życie, zanim pojawił się w nim Garrett. Chociaż z całą pewnością bardzo długo funkcjonowała bez niego, napędzana tymi samymi – albo bardzo zbliżonymi – marzeniami i ideałami, które towarzyszyły jej dzisiaj, to każde wspomnienie datowane na okres przed przypadkowym spotkaniem w ministerstwie, wydawało się dziwnie wyblakłe. Nie zamglone, nie pozbawione szczegółów, większego sensu, czy powiązania z całością, ale mniej kolorowe i płaskie, jak źle wywołana fotografia; wykadrowana tak, że brakowało na niej najważniejszego elementu, który uczyniłby ją pełną. Złośliwi powiedzieliby, że nie widziała poza nim świata, ale to nie było do końca tak; nadal kochała przecież rysować, nadal nie wyobrażała sobie dni niewypełnionych leczeniem i pomaganiem, i nadal odwiedzała (rodzinną? już chyba mogła używać tego słowa) Kornwalię przy każdej możliwej okazji, ale miała wrażenie, że wszystkie te rzeczy liczyły się tylko dlatego, że on był obok. Jego obecność, w jakiś niewyjaśniony sposób, nie ograniczała się do jednego aspektu jej życia; był wszędzie, przeniknął zarówno do jej przeszłości, teraźniejszości, jak i przyszłości, bo święcie wierzyła, że wspólne zestarzenie się było im pisane. Uzależniła swoją rzeczywistość od niego tak mocno, że czasami ją to przerażało, bo nie wiedziała, co stałoby się z tym opartym na (kruchych?) fundamentach światem, gdyby nagle z niego zniknął; czy byłby w stanie utrzymać się w całości, mimo ziejących w każdym możliwym miejscu dziur, czy runąłby, bezpowrotnie pogrążając się w gruzach i chaosie?
W takich chwilach odruchowo szukała jego spojrzenia. Tylko tam znajdowała wiarygodne zapewnienie, że nigdzie się nie wybierał. Że akceptował ją nawet wtedy, gdy mimo zmęczenia nie pozwalała mu zasnąć, wyrzucając z siebie setki słów i opowiadając z podekscytowaniem o kolejnym dniu w pracy; że był w stanie przyzwyczaić się do śladów węgla zostawionych przypadkowo na okładkach jego ukochanych książek, do niedoskonałego akcentu, do odbarwionych koszul, które (znowu) wyprała nie tak, jak trzeba, i do jej koszmarów, które powracały czasami w środku nocy, wyrywając ze snu ich oboje. Znajdowała w jego oczach to wszystko i jeszcze więcej, i nie potrzebowała nawet szeptanych wyznań, zatrzymujących się na jej wargach razem z ciepłym oddechem.
Co nie oznaczało, że nie lubiła ich słuchać.
Serce zabiło jej szybciej, kiedy ją do siebie przyciągnął. Zabawne, ale ich pocałunki nigdy nie stały się dla niej rutyną; towarzyszące im emocje nie stępiły się z czasem, tak samo żywe i cudowne jak za pierwszym razem, i nie spodziewała się, żeby kiedykolwiek miało to nastąpić. Bliskość Garretta stanowiła dla niej swego rodzaju świętość, coś, czego nie wolno jej było wziąć za pewnik, nieistotne, jak wiele lat razem by przeżyli. Miała tego świadomość, gdy obejmowała go mocno ramionami, zupełnie jakby chciała przyciągnąć go jeszcze bliżej. I nigdy nie wypuszczać.
Nie rozluźniła uścisku nawet, gdy ich usta odsunęły się od siebie, przez dłuższą chwilę po prostu przypatrując mu się w milczeniu, z dystansu, który pozwalał jej na dokładnie policzenie wszystkich piegów na jasnych policzkach. Zdawałoby się, że chciała przedłużyć tę chwilę w nieskończoność, ale ona po prostu odkładała ją starannie w pamięci, starając się zachować w niej każdy szczegół, łącznie ze znajomym, kojącym zapachem jego skóry. Zabrała ręce, ale tylko na chwilę, żeby w następnej sekundzie móc otoczyć dłońmi jego kark, nakreślić delikatnie linię szczęki, przesunąć opuszkami palców po policzkach, chociaż przecież znała jego rysy tak dobrze, że była w stanie odwzorować je z pamięci, rozrysowując je na papierze łącznie z niepowtarzalną kompozycją brązowych plamek.
Przyciągnęła go nieznacznie, tak, że ich czoła zetknęły się ze sobą.
- Też cię kocham, Garretcie Weasleyu – powiedziała cicho, głosem, który wciąż drżał lekko. Nie potrafiła powstrzymać szczerego uśmiechu, wywołanego brzmieniem tych słów, wypowiadanych już tysiące razy, ale nadal kojarzących się z takim samym poczuciem wyjątkowości. Słów, które w normalnych okolicznościach zapewne zostałyby uznane za zbyt podniosłe i patetyczne, ale na jej ustach układały się tak naturalnie, że mogłaby oddychać w ich rytmie. – Najmocniej na świecie.
I była to prawda, bo chociaż kochała też dom we Francji, naiwną wizję uleczenia świata, donice z gardeniami i przelewanie poplątanych myśli na papier, to pozbawiona tego wszystkiego, byłaby w stanie jakoś przetrwać.
A przetrwanie bez ogrzewającego ją spojrzenia błękitnych oczu na pewno było niemożliwe.
W takich chwilach odruchowo szukała jego spojrzenia. Tylko tam znajdowała wiarygodne zapewnienie, że nigdzie się nie wybierał. Że akceptował ją nawet wtedy, gdy mimo zmęczenia nie pozwalała mu zasnąć, wyrzucając z siebie setki słów i opowiadając z podekscytowaniem o kolejnym dniu w pracy; że był w stanie przyzwyczaić się do śladów węgla zostawionych przypadkowo na okładkach jego ukochanych książek, do niedoskonałego akcentu, do odbarwionych koszul, które (znowu) wyprała nie tak, jak trzeba, i do jej koszmarów, które powracały czasami w środku nocy, wyrywając ze snu ich oboje. Znajdowała w jego oczach to wszystko i jeszcze więcej, i nie potrzebowała nawet szeptanych wyznań, zatrzymujących się na jej wargach razem z ciepłym oddechem.
Co nie oznaczało, że nie lubiła ich słuchać.
Serce zabiło jej szybciej, kiedy ją do siebie przyciągnął. Zabawne, ale ich pocałunki nigdy nie stały się dla niej rutyną; towarzyszące im emocje nie stępiły się z czasem, tak samo żywe i cudowne jak za pierwszym razem, i nie spodziewała się, żeby kiedykolwiek miało to nastąpić. Bliskość Garretta stanowiła dla niej swego rodzaju świętość, coś, czego nie wolno jej było wziąć za pewnik, nieistotne, jak wiele lat razem by przeżyli. Miała tego świadomość, gdy obejmowała go mocno ramionami, zupełnie jakby chciała przyciągnąć go jeszcze bliżej. I nigdy nie wypuszczać.
Nie rozluźniła uścisku nawet, gdy ich usta odsunęły się od siebie, przez dłuższą chwilę po prostu przypatrując mu się w milczeniu, z dystansu, który pozwalał jej na dokładnie policzenie wszystkich piegów na jasnych policzkach. Zdawałoby się, że chciała przedłużyć tę chwilę w nieskończoność, ale ona po prostu odkładała ją starannie w pamięci, starając się zachować w niej każdy szczegół, łącznie ze znajomym, kojącym zapachem jego skóry. Zabrała ręce, ale tylko na chwilę, żeby w następnej sekundzie móc otoczyć dłońmi jego kark, nakreślić delikatnie linię szczęki, przesunąć opuszkami palców po policzkach, chociaż przecież znała jego rysy tak dobrze, że była w stanie odwzorować je z pamięci, rozrysowując je na papierze łącznie z niepowtarzalną kompozycją brązowych plamek.
Przyciągnęła go nieznacznie, tak, że ich czoła zetknęły się ze sobą.
- Też cię kocham, Garretcie Weasleyu – powiedziała cicho, głosem, który wciąż drżał lekko. Nie potrafiła powstrzymać szczerego uśmiechu, wywołanego brzmieniem tych słów, wypowiadanych już tysiące razy, ale nadal kojarzących się z takim samym poczuciem wyjątkowości. Słów, które w normalnych okolicznościach zapewne zostałyby uznane za zbyt podniosłe i patetyczne, ale na jej ustach układały się tak naturalnie, że mogłaby oddychać w ich rytmie. – Najmocniej na świecie.
I była to prawda, bo chociaż kochała też dom we Francji, naiwną wizję uleczenia świata, donice z gardeniami i przelewanie poplątanych myśli na papier, to pozbawiona tego wszystkiego, byłaby w stanie jakoś przetrwać.
A przetrwanie bez ogrzewającego ją spojrzenia błękitnych oczu na pewno było niemożliwe.
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nigdy nie wymagał od niej zapewnień - łatwiej było złamać najsłodsze słowo niż nieszczerze odwzajemnić ufne spojrzenie. Ale nie oskarżał jej o kłamstwo, choć tak bardzo bał się tego, że mogłaby nie odwzajemniać jego uczuć, że... że wolał nie upewniać się, nie pytać, obawiając się odpowiedzi, jaką mógłby uzyskać; wolał żyć w zaprzeczeniu, cieszyć się chwilą, chwytać najpiękniejsze momenty w blade, chłodne palce, zamykać je między okładkami książek, jakie namiętnie czytał, tak naprawdę wędrując wzrokiem pomiędzy kolejnymi wersami drukowanych liter a jej włosami, które zdawały się migotać w świetle lampy.
Bo tak właściwie to zawsze - zupełnie mimowolnie - szukał jej spojrzeniem. Raporty nigdy nie zdawały się w najmniejszym stopniu tak interesujące, jak skupienie w jej oczach, gdy nachylała się nad bielą kartki, jak nieświadomie zagryzała wargę, muskała opuszkami kosmyki własnych włosów, wpatrywała się w przestrzeń, pozwalając myślom stawiać przed jej oczami przeróżne obrazy. I było tak od samego początku - próbował wychwycić ją wśród tłumu obcych, obojętnych twarzy, które codziennie mijał w pracy; obijał się o ramiona nieznajomych, wpadał w słupy i źle segregował sprawozdania, słodził kawę nie temu aurorowi, który o to poprosił. Aż dziwne, że przez roztargnienie nie wyrzucono go spektakularnie z kursu. A do tego nie mógł dopuścić. Wtedy piękna nieznajoma mijana na korytarzach nigdy nie przeobraziłaby się w jego Margaux, osobę, u boku której chciał budzić się już do końca życia.
To właściwie zabawne, jak szybko miłość nauczyła go monogamii - jeszcze w szkole obiekt nowych westchnień znajdował średnio raz w tygodniu, pierwszego dnia zachwycając się spojrzeniem jednej, drugiego urodą kolejnej, a trzeciego niewyparzonym językiem następnej; potem, jak za dotknięciem różdżki, wszystkie inne kobiety straciły jakiekolwiek znaczenie. Być może powoli zmieniał się w pantoflarza, ale miał wrażenie, że jedyną rzeczą, która się liczy, jest sprawianie, by Margaux czuła się bezpieczna. Wyjątkowa. Kochana. I zrobiłby absolutnie wszystko, żeby zawsze wiedziała, jak wiele dla niego znaczy.
Uwielbiał ciepło, jakie od niej biło - nie tylko od jej słów i każdego gestu, ale też od ciała zbliżonego do niego tak mocno, że mogliby stanowić jedność. Patrzył na Margie, wciąż nie mogąc oderwać wzroku i uśmiechając się w ten sposób, który był zarezerwowany tylko dla niej - surowy, nagi, odkrywający wszystkie emocje, pozbawiony jakichkolwiek kłamstw, nawet tych najlżejszych, nawet tych, których intencje były dobre. A kiedy powiedziała słowa, dzięki którym stał się niewyobrażalnie szczęśliwy (tak bardzo, że tego stanu nie można było zamknąć w jednym słowie; zdawało się to herezją), nachylił się raz jeszcze, składając na jej wargach kolejny, krótszy pocałunek. Jego uśmiech poszerzył się delikatnie dokładnie w tym momencie, kiedy ich usta ponownie się zetknęły.
Nie powiedział nic, bo wierzył, że nie musi - równie dobrze mogła odczytać wszystko w jego spojrzeniu, a nawet więcej, niż zdołałby ująć w słowach. I znienawidził samego za to, że w końcu musiał się odsunąć (najchętniej trwałby tak całą wieczność, aż zgłodnieliby lub zasnęli na stojąco we własnych objęciach); nie przestając się uśmiechać, szybko rozerwał papier i odłożył go na parapet pomiędzy pierwszą a drugą doniczką. Przyglądał się zegarkowi być może odrobinę zbyt długo, a potem bez zawahania zapiął go na lewym nadgarstku, wreszcie unosząc spojrzenie i znów spoglądając na Margaux.
- Oby nigdy nie przestał działać - powiedział z pozoru lekko, pomiędzy prostymi słowami składając obietnicę. Choć zabrakło oczywistego patosu, Garrett wiedział już, że ta chwila stanie się dla niego najważniejszą. Że to właśnie te słowa, ten widok szczęśliwej Margaux będzie przywoływał, szepcząc inkantację obronnego zaklęcia. Że pomyśli o jej ciepłym oddechu, chłodzie metalu zegarka, który przyjemnie drażnił jego skórę. O zapachu gardenii, jaki przeszywał powietrze, o zieleni liści kontrastującej z tłem jasnych doniczek, o uczuciach, które wypełniały jego klatkę piersiową, sprawiając, że nie był pewien, czy to dzieje się naprawdę, czy może już śni.
Bo tak właściwie to zawsze - zupełnie mimowolnie - szukał jej spojrzeniem. Raporty nigdy nie zdawały się w najmniejszym stopniu tak interesujące, jak skupienie w jej oczach, gdy nachylała się nad bielą kartki, jak nieświadomie zagryzała wargę, muskała opuszkami kosmyki własnych włosów, wpatrywała się w przestrzeń, pozwalając myślom stawiać przed jej oczami przeróżne obrazy. I było tak od samego początku - próbował wychwycić ją wśród tłumu obcych, obojętnych twarzy, które codziennie mijał w pracy; obijał się o ramiona nieznajomych, wpadał w słupy i źle segregował sprawozdania, słodził kawę nie temu aurorowi, który o to poprosił. Aż dziwne, że przez roztargnienie nie wyrzucono go spektakularnie z kursu. A do tego nie mógł dopuścić. Wtedy piękna nieznajoma mijana na korytarzach nigdy nie przeobraziłaby się w jego Margaux, osobę, u boku której chciał budzić się już do końca życia.
To właściwie zabawne, jak szybko miłość nauczyła go monogamii - jeszcze w szkole obiekt nowych westchnień znajdował średnio raz w tygodniu, pierwszego dnia zachwycając się spojrzeniem jednej, drugiego urodą kolejnej, a trzeciego niewyparzonym językiem następnej; potem, jak za dotknięciem różdżki, wszystkie inne kobiety straciły jakiekolwiek znaczenie. Być może powoli zmieniał się w pantoflarza, ale miał wrażenie, że jedyną rzeczą, która się liczy, jest sprawianie, by Margaux czuła się bezpieczna. Wyjątkowa. Kochana. I zrobiłby absolutnie wszystko, żeby zawsze wiedziała, jak wiele dla niego znaczy.
Uwielbiał ciepło, jakie od niej biło - nie tylko od jej słów i każdego gestu, ale też od ciała zbliżonego do niego tak mocno, że mogliby stanowić jedność. Patrzył na Margie, wciąż nie mogąc oderwać wzroku i uśmiechając się w ten sposób, który był zarezerwowany tylko dla niej - surowy, nagi, odkrywający wszystkie emocje, pozbawiony jakichkolwiek kłamstw, nawet tych najlżejszych, nawet tych, których intencje były dobre. A kiedy powiedziała słowa, dzięki którym stał się niewyobrażalnie szczęśliwy (tak bardzo, że tego stanu nie można było zamknąć w jednym słowie; zdawało się to herezją), nachylił się raz jeszcze, składając na jej wargach kolejny, krótszy pocałunek. Jego uśmiech poszerzył się delikatnie dokładnie w tym momencie, kiedy ich usta ponownie się zetknęły.
Nie powiedział nic, bo wierzył, że nie musi - równie dobrze mogła odczytać wszystko w jego spojrzeniu, a nawet więcej, niż zdołałby ująć w słowach. I znienawidził samego za to, że w końcu musiał się odsunąć (najchętniej trwałby tak całą wieczność, aż zgłodnieliby lub zasnęli na stojąco we własnych objęciach); nie przestając się uśmiechać, szybko rozerwał papier i odłożył go na parapet pomiędzy pierwszą a drugą doniczką. Przyglądał się zegarkowi być może odrobinę zbyt długo, a potem bez zawahania zapiął go na lewym nadgarstku, wreszcie unosząc spojrzenie i znów spoglądając na Margaux.
- Oby nigdy nie przestał działać - powiedział z pozoru lekko, pomiędzy prostymi słowami składając obietnicę. Choć zabrakło oczywistego patosu, Garrett wiedział już, że ta chwila stanie się dla niego najważniejszą. Że to właśnie te słowa, ten widok szczęśliwej Margaux będzie przywoływał, szepcząc inkantację obronnego zaklęcia. Że pomyśli o jej ciepłym oddechu, chłodzie metalu zegarka, który przyjemnie drażnił jego skórę. O zapachu gardenii, jaki przeszywał powietrze, o zieleni liści kontrastującej z tłem jasnych doniczek, o uczuciach, które wypełniały jego klatkę piersiową, sprawiając, że nie był pewien, czy to dzieje się naprawdę, czy może już śni.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Minęło dużo czasu, zanim przestała z paranoiczną ostrożnością wypatrywać rychłego końca ich niezmąconego, idyllicznego wręcz szczęścia. Wiedziała przecież, że najpiękniejsze rzeczy były również najbardziej kruche; kwiaty usychały, gdy nie poświęcało im się wystarczająco dużo uwagi, nakreślony ołówkiem rysunek można było zniszczyć zbyt mocnym przyciśnięciem rysika, a życie jej brata mogła w każdej chwili zabrać najlżejsza nawet infekcja. Była przekonana, że z nimi musiało być podobnie; nie potrafiła uwierzyć, że los darował jej coś tak cudownego, nie oczekując niczego w zamian, zwłaszcza, że od samego początku wiedziała, że lista czających się podstępnie zagrożeń wydłużała się niepokojąco z każdą chwilą. Była ufna i do przesady wręcz życzliwa, ale nie naiwna – zdawała sobie sprawę, że to, co dla nich było idealne, dla reszty czarodziejskiego świata stanowiło powód do zniesmaczonych spojrzeń i szeptania o skandalu; że nigdy nie będzie im się przelewało, i że ich wspólna droga na pewno nie będzie usłana różami. Czasami łapała się na dopuszczaniu do siebie myśli, że Garrett zmieni zdanie i postanowi zrobić to, czego oczekiwała od niego rodzina. Zdarzało się, że szukała w jego spojrzeniu chociażby cienia wątpliwości, albo zastanawiała się – nie wypowiadając jednak tego na głos – czy przypadkiem nie żałował. Czekała na burzę, mimo beztrosko świecącego słońca, pewna, że w końcu nadejdzie, ale im więcej czasu mijało, tym rzadziej panikowała na widok pojedynczych, białych obłoczków. Rudowłosy mężczyzna, z nieznajomego stający się najważniejszą osobą w jej życiu, stopniowo, powoli i najprawdopodobniej nieświadomie rozganiał wszystkie absurdalne i wyimaginowane strachy, pozostawiając miejsce tylko dla tej czystej miłości - a ona uwierzyła, że sobie poradzą, cokolwiek życie rzuci im pod nogi.
Nie potrafiła się nie uśmiechnąć, gdy patrzył na nią w ten jeden jedyny sposób, promieniujący ciepłem i odpędzający wszystkie negatywne emocje daleko poza ich wspólną przestrzeń, zamykającą się teraz w czterech ścianach mieszkania. Kąciki jej ust podrywały się do góry samoistnie i bez jakiejkolwiek kontroli z jej strony, i uśmiechała się nadal, nawet gdy Garrett składał na jej wargach kolejny pocałunek. Być może dawała się ponieść ogarniającej ją od stóp do głów euforii, ale miała wrażenie, że tutaj smakował inaczej.
Nie mogła się doczekać, aż wypełnią te niewielkie pokoje swoją obecnością. Nie mogła się doczekać, aż zamienią je w dom.
Obserwowała go uważnie, kiedy rozrywał jasny papier, kiedy z nieodgadnionym wyrazem twarzy przyglądał się jej podarunkowi i kiedy wreszcie założył go na nadgarstek. Po raz pierwszy nie potrafiła nazwać uczuć, które ją wypełniały, gdy zaplątywała swoje palce w jego, słuchając spokojnego głosu i zastanawiając się, czy wciąż jeszcze rozmawiali o ukrytym za złotą blaszką mechanizmie. Zerknęła na niego, na gładką tarczę rozpraszającą mgliście wpadające przez okno światło, i na ukochaną dłoń, która go nosiła. – Naprawimy go – powiedziała, odnajdując spojrzeniem błękitne tęczówki. Ona także coś obiecywała. – Nieistotne, ile razy przestanie działać, zawsze go naprawimy – dodała, po raz pierwszy mgliście wspominając o burzach, których tak długo wypatrywała na horyzoncie.
Wiedziała, że zrozumie. Był jedyną osobą, która potrafiła rozszyfrować ją tak bezbłędnie, ani razu nie dając się oszukać pozornie pogodnymi uśmiechami i przesadnie optymistycznymi zapewnieniami. Miała wrażenie, że nie potrzebowali słów, żeby się ze sobą komunikować i być może dlatego czasami po prostu milczała, pozwalając, żeby jej dłonie i oczy opowiedziały historię za nią. Oboje zresztą posługiwali się tym subtelnym językiem, bo przecież tak naprawdę zegarek nigdy nie był tylko zegarkiem, a gardenie nigdy nie były tylko gardeniami; przedmioty i kwiaty same w sobie nie miały żadnej wartości, to oni nadawali im znaczenie, używając ich jedynie jako słodkie nośniki dla wyznań, które czasami trudno było wyrazić po angielsku.
Nie potrafiła się nie uśmiechnąć, gdy patrzył na nią w ten jeden jedyny sposób, promieniujący ciepłem i odpędzający wszystkie negatywne emocje daleko poza ich wspólną przestrzeń, zamykającą się teraz w czterech ścianach mieszkania. Kąciki jej ust podrywały się do góry samoistnie i bez jakiejkolwiek kontroli z jej strony, i uśmiechała się nadal, nawet gdy Garrett składał na jej wargach kolejny pocałunek. Być może dawała się ponieść ogarniającej ją od stóp do głów euforii, ale miała wrażenie, że tutaj smakował inaczej.
Nie mogła się doczekać, aż wypełnią te niewielkie pokoje swoją obecnością. Nie mogła się doczekać, aż zamienią je w dom.
Obserwowała go uważnie, kiedy rozrywał jasny papier, kiedy z nieodgadnionym wyrazem twarzy przyglądał się jej podarunkowi i kiedy wreszcie założył go na nadgarstek. Po raz pierwszy nie potrafiła nazwać uczuć, które ją wypełniały, gdy zaplątywała swoje palce w jego, słuchając spokojnego głosu i zastanawiając się, czy wciąż jeszcze rozmawiali o ukrytym za złotą blaszką mechanizmie. Zerknęła na niego, na gładką tarczę rozpraszającą mgliście wpadające przez okno światło, i na ukochaną dłoń, która go nosiła. – Naprawimy go – powiedziała, odnajdując spojrzeniem błękitne tęczówki. Ona także coś obiecywała. – Nieistotne, ile razy przestanie działać, zawsze go naprawimy – dodała, po raz pierwszy mgliście wspominając o burzach, których tak długo wypatrywała na horyzoncie.
Wiedziała, że zrozumie. Był jedyną osobą, która potrafiła rozszyfrować ją tak bezbłędnie, ani razu nie dając się oszukać pozornie pogodnymi uśmiechami i przesadnie optymistycznymi zapewnieniami. Miała wrażenie, że nie potrzebowali słów, żeby się ze sobą komunikować i być może dlatego czasami po prostu milczała, pozwalając, żeby jej dłonie i oczy opowiedziały historię za nią. Oboje zresztą posługiwali się tym subtelnym językiem, bo przecież tak naprawdę zegarek nigdy nie był tylko zegarkiem, a gardenie nigdy nie były tylko gardeniami; przedmioty i kwiaty same w sobie nie miały żadnej wartości, to oni nadawali im znaczenie, używając ich jedynie jako słodkie nośniki dla wyznań, które czasami trudno było wyrazić po angielsku.
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Wędrował spojrzeniem po nieskazitelnej bieli doniczek, przypominając sobie szorstką glebę, którą czuł między palcami, gdy ledwie kilka godzin zasiewał własne poczucie bezpieczeństwa - bo gardenie w pewien sposób stanowiły alegorię spokoju, który oferowała mu Margaux, najpewniej nie zdając sobie sprawy, jak wiele to dla niego znaczyło. W czasach niepokoju rzucającego cień na przechodniów przemykających anonimowo po zatłoczonych, krętych uliczkach ponoć nie było czasu na szczerość; tyle razy słyszał już, że świat pogrąża się w chaosie, że wszystko dąży do upadku, że nadciąga burza o zasięgu większym, niż potrafili sobie wyobrazić. Sowy przemykały przez korytarze Ministerstwa zbyt często, podszepty na temat Grindelwalda mroziły powietrze, a wraz z nimi serca, które drgały w rytm niewypowiedzianych obaw - właśnie w tych chwilach Garrett potrzebował prostoty, którą odnajdował w przypadkowych muśnięciach dłoni, przelotnych spojrzeniach i z pozoru nieznaczących uśmiechach, jakie tak naprawdę były dla niego wszystkim. Cieszył się, że nie musiał o nie prosić, niepewien, czy byłby w stanie wyrzucić z siebie te słowa; mimo wszystkich spędzonych razem chwil, ulotnych sekund, godzin, dni, tygodni, miesięcy, czuł się, jakby igrał z ogniem, a szczęście miało okazać się nietrwałe.
Świat nucił melodię obietnic tak ważnych jak ta mieniąca się białym złotem na jej palcu, jak odruchowe wyznania, które wypowiadali mimowolnie, nie mogąc zdusić ich ani chwili dłużej.
- Trzymam cię za słowo - powiedział wtedy, zamykając jej bladą dłoń we własnych palcach; w naturalnym (tak naturalnym jak sierpniowe światło, które przebijało się przez rozgrzaną szybę, okrywając twarz Margaux ciepłym blaskiem - ale nawet słoneczne promienie nie były w stanie sprawić, by wyglądała jeszcze piękniej), nieprzymuszonym geście przyciągnął jej rękę do ust, składając na knykciach przelotny, lekki pocałunek. Kciukiem zbadał strukturę chłodnego pierścionka, jakby chciał upewnić się, że obrączka wciąż znajduje się na swoim miejscu, a potem uśmiechnął się, jakby rozwiewając powagę poprzednich słów.
Milczał przez chwilę, patrząc na nią z uwagą i błądząc myślami po rejonach, które znał wyłącznie on (a może i on nie wiedział, jakie pytania z cichym pogłosem obijały się po jego głowie, jakie uczucia buzowały ciepło w okolicach żołądka). I gdyby tylko mógł - a raczej: gdyby nie było to wyjątkowo idiotyczne nawet jak na jego oślepiony przez bezkrytyczną miłość umysł - padłby na kolana ponownie, oświadczając jej się co najmniej raz dziennie, by nigdy nie zapomniała, jak wiele dla niego znaczyła.
- Chodź wytłumaczyć mi raz jeszcze, dlaczego twoje rodzinne zdjęcia się nie ruszają - zaśmiał się nagle, naumyślnie krusząc nastrój, który, spotęgowany wwiercającym się w powietrze kwiatowym zapachem, sprawiał, że kręciło mu się w głowie. Pociągnął Margaux lekko za rękę, kierując ją w stronę któregoś z piętrzących się pudeł, w których skrywały się pamiątki ich dawnego życia. Uwielbiał słuchać o kamiennym domku okalanym niebieskim płotem, o świecie, który, choć pozbawiony magii, zdawał mu się równie piękny; zdecydowanie zbyt często pytał (przy akompaniamencie śmiechu ukochanej) o rzeczy prozaiczne dla tych, którzy nie wychowali się w rzeczywistości przepełnionej czarami, a trwające w bezruchu twarze jej najbliższych do tej pory wprawiały go w zdumienie, lecz mógłby słuchać jej godzinami, nawet jeśli nie rozumiał żadnego z niemagicznie brzmiących słów, nawet jeśli słyszał te historie tyle razy, że zdążył nauczyć się ich na pamięć.
Chciał poznać każdą sekundę jej życia, w której nie miał możliwości stać tuż obok; wsłuchując się w opowieści poznawał świat, jaki dotąd był mu obcy. I nie potrafił zrozumieć hektolitrów nienawiści, jaką czystokrwiści czarodzieje zalewali mugoli - nawet po drugiej stronie lustra pozbawionej magii istniały uczucia bliźniacze do tych, którzy odczuwali oni, na co dzień dotykały ich te same problemy, też płakali, również pękały im serca, myśleli zbyt wiele, żałowali i kochali tak mocno, że brakło im tchu. Co mogło powodować tę bezpodstawną niechęć? Wysysane z mlekiem matki uprzedzenia? Niewiedza? Czy może strach, że nieskazitelna krew, ich jedyny przymiot, którą czcili wraz z każdym oddechem, okaże się wart tyle co pył kłębiący się na zakurzonych ulicach? Że nic nie znaczą, a cała ich potęga, którą uparcie kreowali od pokoleń, jest tylko ułudą?
Bo Garrett kochał Margaux wbrew wszystkiemu, co ktoś mógłby próbować mu wmówić i - pewien, że te uczucia, choć niezgodne z żadnymi konwenansami, nie mogły być złe - był gotów zapłacić za to najwyższą cenę.
Świat nucił melodię obietnic tak ważnych jak ta mieniąca się białym złotem na jej palcu, jak odruchowe wyznania, które wypowiadali mimowolnie, nie mogąc zdusić ich ani chwili dłużej.
- Trzymam cię za słowo - powiedział wtedy, zamykając jej bladą dłoń we własnych palcach; w naturalnym (tak naturalnym jak sierpniowe światło, które przebijało się przez rozgrzaną szybę, okrywając twarz Margaux ciepłym blaskiem - ale nawet słoneczne promienie nie były w stanie sprawić, by wyglądała jeszcze piękniej), nieprzymuszonym geście przyciągnął jej rękę do ust, składając na knykciach przelotny, lekki pocałunek. Kciukiem zbadał strukturę chłodnego pierścionka, jakby chciał upewnić się, że obrączka wciąż znajduje się na swoim miejscu, a potem uśmiechnął się, jakby rozwiewając powagę poprzednich słów.
Milczał przez chwilę, patrząc na nią z uwagą i błądząc myślami po rejonach, które znał wyłącznie on (a może i on nie wiedział, jakie pytania z cichym pogłosem obijały się po jego głowie, jakie uczucia buzowały ciepło w okolicach żołądka). I gdyby tylko mógł - a raczej: gdyby nie było to wyjątkowo idiotyczne nawet jak na jego oślepiony przez bezkrytyczną miłość umysł - padłby na kolana ponownie, oświadczając jej się co najmniej raz dziennie, by nigdy nie zapomniała, jak wiele dla niego znaczyła.
- Chodź wytłumaczyć mi raz jeszcze, dlaczego twoje rodzinne zdjęcia się nie ruszają - zaśmiał się nagle, naumyślnie krusząc nastrój, który, spotęgowany wwiercającym się w powietrze kwiatowym zapachem, sprawiał, że kręciło mu się w głowie. Pociągnął Margaux lekko za rękę, kierując ją w stronę któregoś z piętrzących się pudeł, w których skrywały się pamiątki ich dawnego życia. Uwielbiał słuchać o kamiennym domku okalanym niebieskim płotem, o świecie, który, choć pozbawiony magii, zdawał mu się równie piękny; zdecydowanie zbyt często pytał (przy akompaniamencie śmiechu ukochanej) o rzeczy prozaiczne dla tych, którzy nie wychowali się w rzeczywistości przepełnionej czarami, a trwające w bezruchu twarze jej najbliższych do tej pory wprawiały go w zdumienie, lecz mógłby słuchać jej godzinami, nawet jeśli nie rozumiał żadnego z niemagicznie brzmiących słów, nawet jeśli słyszał te historie tyle razy, że zdążył nauczyć się ich na pamięć.
Chciał poznać każdą sekundę jej życia, w której nie miał możliwości stać tuż obok; wsłuchując się w opowieści poznawał świat, jaki dotąd był mu obcy. I nie potrafił zrozumieć hektolitrów nienawiści, jaką czystokrwiści czarodzieje zalewali mugoli - nawet po drugiej stronie lustra pozbawionej magii istniały uczucia bliźniacze do tych, którzy odczuwali oni, na co dzień dotykały ich te same problemy, też płakali, również pękały im serca, myśleli zbyt wiele, żałowali i kochali tak mocno, że brakło im tchu. Co mogło powodować tę bezpodstawną niechęć? Wysysane z mlekiem matki uprzedzenia? Niewiedza? Czy może strach, że nieskazitelna krew, ich jedyny przymiot, którą czcili wraz z każdym oddechem, okaże się wart tyle co pył kłębiący się na zakurzonych ulicach? Że nic nie znaczą, a cała ich potęga, którą uparcie kreowali od pokoleń, jest tylko ułudą?
Bo Garrett kochał Margaux wbrew wszystkiemu, co ktoś mógłby próbować mu wmówić i - pewien, że te uczucia, choć niezgodne z żadnymi konwenansami, nie mogły być złe - był gotów zapłacić za to najwyższą cenę.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Zdawałoby się, że po kilku latach powinni byli poznać się już na wylot, ale Margaux każdego dnia dowiadywała się o nim czegoś nowego. Ich światy – mugolski i magiczny – ścierały się ze sobą w najmniej oczekiwanych momentach, odsłaniając, kawałek po kawałku, istniejące pomiędzy nimi różnice. Widoczne zwłaszcza dlatego, że nigdy tak naprawdę nie odrzuciła swojej gorszej, kalekiej części, za której istnienie czarodziejska rzeczywistość tak chętnie ją karała. Owszem, godziła się z faktem, że magia lecznicza przynosiła lepsze efekty, niż zwyczajna medycyna, nauczyła się też zamykać drzwi zaklęciami i ze względu na oszczędność cennego czasu każdego dnia aportowała się pod gmachem ministerstwa magii albo szpitala; jednocześnie jednak własnymi dłońmi składała ubrania w koślawą kostkę, parzyła sobie palce, zapalając świeczki za pomocą zapałek i co jakiś czas odskakiwała z przestrachem, kiedy pionek czarodziejskich szachów protestował brutalnie przeciwko próbie przesunięcia go ręką. Być może nie była w stanie pozbyć się starych przyzwyczajeń, a może po prostu nie chciała tego robić, bo subtelne przenikanie się dwóch pozornie różnych światów budziło w niej nadzieję. Wątłą, naiwną, że pewnego dnia mugole i czarodzieje będą mogli żyć obok siebie, nierozdzieleni sztucznie podsycanymi obawami ani nienawiścią. Czy ona i Garrett nie byli najlepszym przykładem, że było to możliwe?
Wtuliła policzek w jego klatkę piersiową, obserwując kątem oka jego twarz, gdy delikatnie muskał ustami jej palce. Delektowała się tą chwilą milczenia, które między nimi zapanowało, wdychając znajomy zapach i zastanawiając się, o czym myślał. Uwielbiała zgadywać, po jakich ścieżkach błądził jego umysł, choć nigdy o to nie pytała, wiedząc, że jeśli będzie chciał, to odpowiednie słowa i tak znajdą drogę na jego wargi. Tymczasem wystarczało jej wsłuchiwanie się w spokojne bicie jego serca, w tę cudowną i jedyną w swoim rodzaju melodię, która sama w sobie stanowiła niepodważalne zapewnienie, że wszystko było w porządku. Dopóki trwała, świat mógł trząść się w posadach, nadchodząca wojna mogła coraz śmielej wychylać się z zalegających na ulicach cieni, a ze stron gazet mogły wyglądać coraz bardziej niepokojące wieści, a ona i tak wierzyła, że będą szczęśliwi.
Zawtórowała mu dźwięcznym, beztroskim śmiechem, pozwalając mu zaprowadzić się do jednego z tekturowych pudełek, zawierających odłamek ich nowego, wspólnego życia, które wkrótce mieli poskładać w całość. Nigdy nie przeszkadzało jej opowiadanie mu o przeszłości, nawet pomimo faktu, że spora jej część leżała przygnieciona gruzami drugiej wojny światowej, zrównana z ziemią przez spadające na Lorient bomby. Otwieranie się przed nim nie wywoływało w niej bólu, a jedynie go łagodziło, zupełnie jakby z każdym słowem dzieliła wspomnienia na dwoje. Miała wrażenie, że jako jeden z nielicznych zawsze słuchał jej uważnie, zwracając uwagę nie tylko na wypływające spomiędzy jej warg słowa, ale również na te bardziej istotne części wypowiedzi, które zazwyczaj po prostu kryły się między wierszami, zdradzane jedynie przez subtelne gesty i zmiany w barwie głosu.
Wyciągnęła z pudełka oprawioną w prostą ramkę fotografię, niewyraźną, w kolorze sepii, przedstawiającą starszą kobietę o jasnych, prawie białych włosach, upiętych w idealny kok. – Czarodzieje używają do wywoływania specjalnego płynu, dlatego się poruszają – powiedziała, bezwiednie przesuwając opuszkami palców po lekko zmatowiałym szkle. Osobiście nigdy nie przekonała się do ruchomych fotografii, do postaci uciekających swobodnie poza kadr, do ich zmieniającej się mimiki, do nietrwałej treści. Lubiła swoją matkę uchwyconą w tej jednej, niepowtarzalnej sekundzie; kochała widoczną w jej spojrzeniu miłość, z którą patrzyła na osobę po drugiej stronie obiektywu. Cieszyła się, że klisza na zawsze uchwyciła ufny uśmiech na twarzy jej braciszka, że zdjęcie jej ojca było delikatnie rozmazane, bo ręce mamy trzęsły się ze śmiechu, kiedy naciskała przycisk migawki. Chociaż od dawna mogła sprawiać, by uwieczniające ich obrazy nabrały nowego, żywego wymiaru, uparcie wywoływała je w tradycyjny sposób, zapełniając albumy fotografiami, które wręcz krzyczały o swojej mugolskości. – Ale nasze są lepsze – dodała z przekorą, zerkając na twarz Garretta i podciągając wyżej jeden kącik ust. Odłożyła zdjęcie na bok, sięgając do pudełka głębiej i wyciągając z niego prymitywny, polaroidowy aparat. Urządzenie, jedno z pierwszych w swoim gatunku, było ciężkie i nieporęczne, a w drobnych dłoniach wyglądało co najmniej zabawnie, ale Margaux nic sobie z tego nie robiła, odsuwając się odrobinę i kierując obiektyw na mężczyznę. Pstryknęło, aparat wydał z siebie dźwięk przypominający skrzypienie zardzewiałych zawiasów, ale po chwili ze środka wysunął się kwadratowy kawałek papieru. Wzięła go ostrożnie między palce, obserwując – zawsze z tą samą cichą fascynacją – jak na czystej kartce pojawia się obraz. Czarno – biały i nieco nieostry, ale przedstawiający osobę, której nie mogłaby nie rozpoznać. – Mam nadzieję, że kiedyś zrobią je kolorowe – powiedziała, z lekkim niezadowoleniem mierząc spojrzeniem odcienie szarości, zastępujące jej ukochane, ognistorude kosmyki i żywe, błękitne oczy.
Uśmiechnęła się, nie mogąc pozbyć się wrażenia, że promieniujące z nich ciepło ogrzewało jej dłonie nawet z nieruchomej fotografii.
Wtuliła policzek w jego klatkę piersiową, obserwując kątem oka jego twarz, gdy delikatnie muskał ustami jej palce. Delektowała się tą chwilą milczenia, które między nimi zapanowało, wdychając znajomy zapach i zastanawiając się, o czym myślał. Uwielbiała zgadywać, po jakich ścieżkach błądził jego umysł, choć nigdy o to nie pytała, wiedząc, że jeśli będzie chciał, to odpowiednie słowa i tak znajdą drogę na jego wargi. Tymczasem wystarczało jej wsłuchiwanie się w spokojne bicie jego serca, w tę cudowną i jedyną w swoim rodzaju melodię, która sama w sobie stanowiła niepodważalne zapewnienie, że wszystko było w porządku. Dopóki trwała, świat mógł trząść się w posadach, nadchodząca wojna mogła coraz śmielej wychylać się z zalegających na ulicach cieni, a ze stron gazet mogły wyglądać coraz bardziej niepokojące wieści, a ona i tak wierzyła, że będą szczęśliwi.
Zawtórowała mu dźwięcznym, beztroskim śmiechem, pozwalając mu zaprowadzić się do jednego z tekturowych pudełek, zawierających odłamek ich nowego, wspólnego życia, które wkrótce mieli poskładać w całość. Nigdy nie przeszkadzało jej opowiadanie mu o przeszłości, nawet pomimo faktu, że spora jej część leżała przygnieciona gruzami drugiej wojny światowej, zrównana z ziemią przez spadające na Lorient bomby. Otwieranie się przed nim nie wywoływało w niej bólu, a jedynie go łagodziło, zupełnie jakby z każdym słowem dzieliła wspomnienia na dwoje. Miała wrażenie, że jako jeden z nielicznych zawsze słuchał jej uważnie, zwracając uwagę nie tylko na wypływające spomiędzy jej warg słowa, ale również na te bardziej istotne części wypowiedzi, które zazwyczaj po prostu kryły się między wierszami, zdradzane jedynie przez subtelne gesty i zmiany w barwie głosu.
Wyciągnęła z pudełka oprawioną w prostą ramkę fotografię, niewyraźną, w kolorze sepii, przedstawiającą starszą kobietę o jasnych, prawie białych włosach, upiętych w idealny kok. – Czarodzieje używają do wywoływania specjalnego płynu, dlatego się poruszają – powiedziała, bezwiednie przesuwając opuszkami palców po lekko zmatowiałym szkle. Osobiście nigdy nie przekonała się do ruchomych fotografii, do postaci uciekających swobodnie poza kadr, do ich zmieniającej się mimiki, do nietrwałej treści. Lubiła swoją matkę uchwyconą w tej jednej, niepowtarzalnej sekundzie; kochała widoczną w jej spojrzeniu miłość, z którą patrzyła na osobę po drugiej stronie obiektywu. Cieszyła się, że klisza na zawsze uchwyciła ufny uśmiech na twarzy jej braciszka, że zdjęcie jej ojca było delikatnie rozmazane, bo ręce mamy trzęsły się ze śmiechu, kiedy naciskała przycisk migawki. Chociaż od dawna mogła sprawiać, by uwieczniające ich obrazy nabrały nowego, żywego wymiaru, uparcie wywoływała je w tradycyjny sposób, zapełniając albumy fotografiami, które wręcz krzyczały o swojej mugolskości. – Ale nasze są lepsze – dodała z przekorą, zerkając na twarz Garretta i podciągając wyżej jeden kącik ust. Odłożyła zdjęcie na bok, sięgając do pudełka głębiej i wyciągając z niego prymitywny, polaroidowy aparat. Urządzenie, jedno z pierwszych w swoim gatunku, było ciężkie i nieporęczne, a w drobnych dłoniach wyglądało co najmniej zabawnie, ale Margaux nic sobie z tego nie robiła, odsuwając się odrobinę i kierując obiektyw na mężczyznę. Pstryknęło, aparat wydał z siebie dźwięk przypominający skrzypienie zardzewiałych zawiasów, ale po chwili ze środka wysunął się kwadratowy kawałek papieru. Wzięła go ostrożnie między palce, obserwując – zawsze z tą samą cichą fascynacją – jak na czystej kartce pojawia się obraz. Czarno – biały i nieco nieostry, ale przedstawiający osobę, której nie mogłaby nie rozpoznać. – Mam nadzieję, że kiedyś zrobią je kolorowe – powiedziała, z lekkim niezadowoleniem mierząc spojrzeniem odcienie szarości, zastępujące jej ukochane, ognistorude kosmyki i żywe, błękitne oczy.
Uśmiechnęła się, nie mogąc pozbyć się wrażenia, że promieniujące z nich ciepło ogrzewało jej dłonie nawet z nieruchomej fotografii.
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Znów zawędrował spojrzeniem do bieli doniczek kontrastującej z tłem ciemniejszego parapetu; mógłby przysiąc, że zapach, którym oddychał, dobiegał właśnie spod okna, a nie z jej białych włosów opadających kaskadami na ramiona. Najchętniej całą wieczność wplatałby w nie palce i powstrzymywała go tylko myśl uporczywie kiełkująca w głowie i szepcząca mu w konspiracji, że byłoby to niezwykle dziwne - nawet jak na niego, którego umiejętność logicznego rozumowania w magiczny sposób wyłączała się dokładnie w momencie, w którym postura Margaux pojawiała się na horyzoncie.
Wpatrywał się w jej dłonie, gdy z głębi pudełka wyjmowała pierwszą ramkę; zerknął na kryjącą się za szklaną taflą, nie do końca wyraźną fotografię. Dobrze znał to spojrzenie oczu o barwie nieba skrytego za pierzyną chmur, tak samo jak jasne pukle okalające twarz. Margie i jej matka były tak podobne, choć różniło je wiele - we krwi zawrzała magia, niespodziewanie spychając życie małej Francuzki na kompletnie inny tor; taki, który ostatecznie (tylko i wyłącznie dzięki kolekcji przypadków?) skrzyżował się z jego drogą - wytyczoną już lata temu. Bo wiedział, że wisi nad nim widmo szlacheckich konwenansów, ale, świadomie narażając się na nieprzychylne spojrzenia, zboczył ze ścieżki, zdając sobie sprawę, że igra z ogniem. Że kiedyś skończy się to dla niego - dla nich - źle. Że kiedyś zwątpi. Tylko dlaczego nazwisko, z pozoru nadając mu niezliczone przywileje, tak naprawdę odbierała mu prawo do bycia szczęśliwym?
Wkrótce przeniósł wzrok na Margaux; wcale nie musiała wiedzieć, że zamiast przyglądać się zdjęciom, po raz tysięczny analizował jej idealny profil. Z lekkim, jakby mimowolnym uśmiechem błąkającym się po bladych ustach.
- To musi być męczące - rzucił z teatralnym przejęciem, wcale nie odrywając od niej spojrzenia; ciepłe, nieznaczne iskry tańczące w błękitnych oczach kompletnie niszczyły aktorski popis - cały dzień tak tkwić w bezruchu. Te mugolskie zdjęcia nie dają chwili na wytchnienie - dokończył, szczerząc się już głupkowato (zupełnie, jakby znów miał piętnaście lat i z wojennym okrzykiem na wargach podrzucał łajnobomby do pokoju wspólnego Ślizgonów, zataczając się ze śmiechu nawet wtedy, gdy - w ramach okrutnej kary - musiał szorować prehistoryczne puchary, w które kurz zdawał się wgryźć dekady temu), jednak już wkrótce spoważniał, z wyraźną uwagą przyglądając się kolejnym fotografiom. I nawet mimo tego, że widział je niejednokrotnie, za każdym razem interesowały go dokładnie tak samo; nie mógł oderwać wzroku od rozmytych twarzy, od których biło niewytłumaczalne ciepło, mimowolnie kochając je (prawie) tak mocno, jak kochał Margaux - bo wiedział, że były dla niej bardzo ważne. - Może faktycznie nieruchome zdjęcia są lepsze. I obrazy. Na Merlina, oddałbym wszystko, żeby portret mojej prababki przestał melodramatycznie wypominać mi, że czas ściąć włosy - zaśmiał się, uciekając na chwilę wzrokiem w bok, a gdy znów odnalazł narzeczoną spojrzeniem, zdał sobie sprawę, że dał się zaskoczyć - spoglądał prosto w obiektyw ciężkiego, mugolskiego aparatu. Błysnęło, zanim zdążył nawet zaprotestować; z urządzenia wysunęło się zdjęcie i w ciszy obserwował, jak na pustym kwadracie nakreślał się rozmyty kształt jego twarzy. - Magia - rzucił z uśmiechem, przechylając głowę pod takim kątem, by móc uważniej przyjrzeć się fotografii. - Cóż, przynajmniej wiem, jak będę wyglądał, kiedy już osiwieję. - Co będzie miało miejsce raczej prędzej niż później, dodał niechętnie w myśli; z przerażeniem oglądał pierwsze srebrne włosy lśniące troską na głowach niewiele starszych aurorów. Stres odciskał na nich wszystkich przerażające piętno - bał się, że już za kilka lat nieuzasadniona podejrzliwość będzie widoczna w każdym powściągliwym geście, w napastliwym spojrzeniu dostrzegającym wszędzie nieistniejące spiski. Że rutyna z pracy przesiąknie do codziennego życia, nadając nowy wydźwięk każdemu wypowiedzianemu słowu. Że przegapi moment, w którym stanie się podmuchem wiatru, jaki zrujnuje ich mały, szczęśliwy domek z kart. Ale najbardziej bał się tego, że kiedyś z jego powodu w oczach Margaux pojawią się łzy.
- Mogę? - spytał, odganiając natrętne myśli zalewające go jednocześnie lodem i ogniem. Ostrożnie wyjął aparat z jej drobnych dłoni, a potem wstał i ruszył w stronę parapetu, przykładając polaroid do twarzy i w duchu modląc się o to, by wciśnięciem złego przycisku nie wysadził całego mieszkania. Ale błysnęło raz jeszcze i chwilę potem między palcami trzymał fotografię tak rozmazaną, że ledwo dało się określić, co się na niej znajdowało - trzy białe doniczki ustawiały się w rządek na tle rozmytego w szarościach Londynu rozrastającego się za dużym oknem. - O nie, w mojej głowie wyglądało to dużo lepiej - rzucił z rezygnacją, gdy krytycznie przyglądał się zdjęciu. Zmarszczył lekko brwi w skupieniu. - Ale i tak powinnaś być ze mnie dumna. Nic nie wybuchło - dokończył, rozchmurzając się i naturalnym gestem podając Margie aparat wraz z niewyraźną fotografią. Kto wie, może za kilka - kilkadziesiąt? - lat spojrzą na nią wspólnie i zaśmieją się, wspominając czasy, w których wszystko było łatwe, a uczucia - oczywiste?
Wpatrywał się w jej dłonie, gdy z głębi pudełka wyjmowała pierwszą ramkę; zerknął na kryjącą się za szklaną taflą, nie do końca wyraźną fotografię. Dobrze znał to spojrzenie oczu o barwie nieba skrytego za pierzyną chmur, tak samo jak jasne pukle okalające twarz. Margie i jej matka były tak podobne, choć różniło je wiele - we krwi zawrzała magia, niespodziewanie spychając życie małej Francuzki na kompletnie inny tor; taki, który ostatecznie (tylko i wyłącznie dzięki kolekcji przypadków?) skrzyżował się z jego drogą - wytyczoną już lata temu. Bo wiedział, że wisi nad nim widmo szlacheckich konwenansów, ale, świadomie narażając się na nieprzychylne spojrzenia, zboczył ze ścieżki, zdając sobie sprawę, że igra z ogniem. Że kiedyś skończy się to dla niego - dla nich - źle. Że kiedyś zwątpi. Tylko dlaczego nazwisko, z pozoru nadając mu niezliczone przywileje, tak naprawdę odbierała mu prawo do bycia szczęśliwym?
Wkrótce przeniósł wzrok na Margaux; wcale nie musiała wiedzieć, że zamiast przyglądać się zdjęciom, po raz tysięczny analizował jej idealny profil. Z lekkim, jakby mimowolnym uśmiechem błąkającym się po bladych ustach.
- To musi być męczące - rzucił z teatralnym przejęciem, wcale nie odrywając od niej spojrzenia; ciepłe, nieznaczne iskry tańczące w błękitnych oczach kompletnie niszczyły aktorski popis - cały dzień tak tkwić w bezruchu. Te mugolskie zdjęcia nie dają chwili na wytchnienie - dokończył, szczerząc się już głupkowato (zupełnie, jakby znów miał piętnaście lat i z wojennym okrzykiem na wargach podrzucał łajnobomby do pokoju wspólnego Ślizgonów, zataczając się ze śmiechu nawet wtedy, gdy - w ramach okrutnej kary - musiał szorować prehistoryczne puchary, w które kurz zdawał się wgryźć dekady temu), jednak już wkrótce spoważniał, z wyraźną uwagą przyglądając się kolejnym fotografiom. I nawet mimo tego, że widział je niejednokrotnie, za każdym razem interesowały go dokładnie tak samo; nie mógł oderwać wzroku od rozmytych twarzy, od których biło niewytłumaczalne ciepło, mimowolnie kochając je (prawie) tak mocno, jak kochał Margaux - bo wiedział, że były dla niej bardzo ważne. - Może faktycznie nieruchome zdjęcia są lepsze. I obrazy. Na Merlina, oddałbym wszystko, żeby portret mojej prababki przestał melodramatycznie wypominać mi, że czas ściąć włosy - zaśmiał się, uciekając na chwilę wzrokiem w bok, a gdy znów odnalazł narzeczoną spojrzeniem, zdał sobie sprawę, że dał się zaskoczyć - spoglądał prosto w obiektyw ciężkiego, mugolskiego aparatu. Błysnęło, zanim zdążył nawet zaprotestować; z urządzenia wysunęło się zdjęcie i w ciszy obserwował, jak na pustym kwadracie nakreślał się rozmyty kształt jego twarzy. - Magia - rzucił z uśmiechem, przechylając głowę pod takim kątem, by móc uważniej przyjrzeć się fotografii. - Cóż, przynajmniej wiem, jak będę wyglądał, kiedy już osiwieję. - Co będzie miało miejsce raczej prędzej niż później, dodał niechętnie w myśli; z przerażeniem oglądał pierwsze srebrne włosy lśniące troską na głowach niewiele starszych aurorów. Stres odciskał na nich wszystkich przerażające piętno - bał się, że już za kilka lat nieuzasadniona podejrzliwość będzie widoczna w każdym powściągliwym geście, w napastliwym spojrzeniu dostrzegającym wszędzie nieistniejące spiski. Że rutyna z pracy przesiąknie do codziennego życia, nadając nowy wydźwięk każdemu wypowiedzianemu słowu. Że przegapi moment, w którym stanie się podmuchem wiatru, jaki zrujnuje ich mały, szczęśliwy domek z kart. Ale najbardziej bał się tego, że kiedyś z jego powodu w oczach Margaux pojawią się łzy.
- Mogę? - spytał, odganiając natrętne myśli zalewające go jednocześnie lodem i ogniem. Ostrożnie wyjął aparat z jej drobnych dłoni, a potem wstał i ruszył w stronę parapetu, przykładając polaroid do twarzy i w duchu modląc się o to, by wciśnięciem złego przycisku nie wysadził całego mieszkania. Ale błysnęło raz jeszcze i chwilę potem między palcami trzymał fotografię tak rozmazaną, że ledwo dało się określić, co się na niej znajdowało - trzy białe doniczki ustawiały się w rządek na tle rozmytego w szarościach Londynu rozrastającego się za dużym oknem. - O nie, w mojej głowie wyglądało to dużo lepiej - rzucił z rezygnacją, gdy krytycznie przyglądał się zdjęciu. Zmarszczył lekko brwi w skupieniu. - Ale i tak powinnaś być ze mnie dumna. Nic nie wybuchło - dokończył, rozchmurzając się i naturalnym gestem podając Margie aparat wraz z niewyraźną fotografią. Kto wie, może za kilka - kilkadziesiąt? - lat spojrzą na nią wspólnie i zaśmieją się, wspominając czasy, w których wszystko było łatwe, a uczucia - oczywiste?
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Czasami wydawało jej się, że samolubnie igrali z losem, wyrywając dla siebie ten niewielki kawałek czystego, niezmąconego niczym szczęścia. Że w świecie ze wszystkich stron szarpanym wojną, naznaczonym śmiercią niewinnych ludzi i poprzegradzanym wewnętrznymi podziałami, zwyczajnie nie wypadało śmiać się tak beztrosko. Że nie powinni byli radośnie planować nowego życia, dzielić się przesyconym zapachem gardenii powietrzem, ani żartować nad kartonowymi pudełkami, bo za wszystko to mieli zapłacić w przyszłości, zmuszeni do spłacenia zaciągniętego długu z nawiązką. To były przebłyski, ulotne i tak naprawdę nic nie znaczące, ale niejednokrotnie łapała się na zastanawianiu, gdzie leżała granica, oddzielająca to, co tak naprawdę jej się należało, od tego, co skradła nieuważnemu czarnoksiężnikowi, obdzielającemu wszystkich sprawiedliwą porcją radości i smutków. Czy to możliwe, żeby jej występek pozostał niezauważony, czy wszechświat miał jednak znaleźć drogę do przywrócenia równowagi?
Pytanie, póki co, pozostawało bez odpowiedzi, a ona mimo wszystko pozwalała sobie na chwile bycia nierozważną egoistką.
Roześmiała się szczerze, oczami wyobraźni widząc portret dystyngowanej, siwowłosej kobiety, z niezadowoleniem cmokającej nad rudymi kosmykami jej nieposłusznego prawnuka. Zanim poznała Garretta, nie miała pojęcia, że w ogóle potrafiła śmiać się tak swobodnie. Choć mimo wszystko w każdej sytuacji starała się pozostać sobą, tylko przy nim czuła całkowitą i bezsprzeczną akceptację, nawet jeśli potrzebowała wielu tygodni, żeby przestać się zastanawiać, czy przypadkiem nie powiedziała czegoś nieodpowiedniego. Dzisiaj była już pewna – i ta pewność czyniła ją jedną z najszczęśliwszych osób na planecie – że stojący obok mężczyzna kochał ją bez względu na tysiąc wad, składających się na całe jej jestestwo; zarówno tych, które zdążył odczuć już na własnej skórze, jak i tych, które dopiero miały mu się ujawnić. Nie wiedziała, dlaczego, ani czym zasłużyła sobie na to wszystko, ale nie pytała, zamiast tego każdego dnia próbując po prostu odwdzięczyć mu się tym samym. Zazwyczaj – nieudolnie. – W takim razie całe szczęście, że nie masz w zwyczaju słuchać się rodziny – powiedziała, odruchowo wyciągając rękę i odgarniając z piegowatej twarzy długie, ognistorude włosy, które w połączeniu z wpadającym przez okna, lipcowym słońcem, zdawały się mienić żywym złotem. Uwielbiała ten kolor, choć niejednokrotnie budził w niej niepowstrzymaną frustrację, gdy w żaden sposób nie potrafiła oddać jego wielowymiarowości na płaskiej kartce papieru. Czarno – biała fotografia przegrywała na tym polu jeszcze bardziej spektakularnie, i Margaux nie mogła nie przyznać Garrettowi przynajmniej częściowej racji, finalnie odkładając arkusik na wierzch pudełka. – Może jednak sprawimy ci portret – dodała poważnie, naśladując jego wcześniejszy ton i przykładając do podbródka palec wskazujący, co miało podkreślić głębokie zastanowienie. – Powiesimy cię w salonie, żeby twoje wnuki wiedziały, jaki byłeś piękny. – Głos jej zadrżał, psując zamierzony efekt, ale przez krótki moment naprawdę to widziała; elegancki obraz w złotej ramie, wiszący na ścianie za kanapą, siwowłosego staruszka, zagłębionego w ulubionym fotelu i dwa piegowate szkraby, przycupnięte na dywanie u jego stóp. Znów się zaśmiała, tym razem bardziej do własnych myśli, trochę zażenowana swoją ckliwością, ale Garry był pierwszą osobą, z którą ośmielała się wyobrażać sobie wspólną przyszłość.
Podała mu ciężki aparat, śledząc go rozbawionym spojrzeniem, gdy podchodził do stojących na parapecie donic z kwiatami i wbrew wszelkim zasadom fotografii (których sama nie znała zbyt wiele), naciskał spust migawki, kierując obiektyw idealnie pod światło. – Zawsze jestem z ciebie dumna – odpowiedziała, i była to prawda, choć jej samej owa duma kojarzyła się bardziej z kolejnymi falami ciepła, zalewającymi ją w losowych, zdawałoby się, momentach dnia; kiedy opowiadał jej o którejś z trudniejszych spraw, z którymi zmagało się biuro aurorów, za każdym razem, kiedy przypadkowo usłyszała jego imię na korytarzach ministerstwa, i kiedy patrzyła na stojące na parapecie kwiaty, zarówno te, uwiecznione na zdjęciu, jak i ich pierwowzór.
Odłożyła ciężkie urządzenie z powrotem do pudełka, przez chwilę obracając w palcach kwadratową fotografię. – Jest w niej coś artystycznego – przyznała przekornie, przekręcając głowę nieco na bok, zupełnie, jakby chciała spojrzeć na czarno – białe plamy pod innym kątem. – Może być pierwsza w naszej kolekcji. Nazwiemy ją: czarodziej kontra mugolski aparat. – Drgnęła, tknięta nagłą myślą, po czym podeszła szybko do jednej z kuchennych szafek. Nie miała nigdzie pod ręką taśmy klejącej, ale jednym machnięciem różdżką przytwierdziła arkusik do drewnianego, gładkiego frontu. Zaklęcie wyszło jej połowicznie, bo jeden z rogów odstawał lekko, a całe zdjęcie było przekrzywione, ale i tak odwróciła się do Garretta z zadowoleniem.
Stał niedaleko, na tle ustawionych z pudełek stosów, a ją znów ogarnęła niespodziewana, niemożliwa do przekucia na słowa wdzięczność, że zwyczajnie istniał w jej życiu, tylko tą jedną, prostą czynnością dając jej tysiące powodów do wstawania rano z łóżka. Uśmiechnęła się, zalana nagłą czułością i, obawiając się, że za moment powie coś przerażająco patetycznego, wyciągnęła rękę, łapiąc go za nadgarstek. – Chodź, zrobimy herbatę – zaproponowała, ciągnąc mężczyznę w stronę pustych blatów, wolną dłonią otwierając kolejne szafki i kompletując wszystko, co było jej potrzebne. Zapewne byłoby jej łatwiej, gdyby miała obie ręce do dyspozycji, ale przemilczała tę niedogodność, nie chcąc jeszcze wypuszczać jego palców spomiędzy swoich, jakby się bała, że w każdej chwili mogą rozpłynąć się w powietrzu.
Pytanie, póki co, pozostawało bez odpowiedzi, a ona mimo wszystko pozwalała sobie na chwile bycia nierozważną egoistką.
Roześmiała się szczerze, oczami wyobraźni widząc portret dystyngowanej, siwowłosej kobiety, z niezadowoleniem cmokającej nad rudymi kosmykami jej nieposłusznego prawnuka. Zanim poznała Garretta, nie miała pojęcia, że w ogóle potrafiła śmiać się tak swobodnie. Choć mimo wszystko w każdej sytuacji starała się pozostać sobą, tylko przy nim czuła całkowitą i bezsprzeczną akceptację, nawet jeśli potrzebowała wielu tygodni, żeby przestać się zastanawiać, czy przypadkiem nie powiedziała czegoś nieodpowiedniego. Dzisiaj była już pewna – i ta pewność czyniła ją jedną z najszczęśliwszych osób na planecie – że stojący obok mężczyzna kochał ją bez względu na tysiąc wad, składających się na całe jej jestestwo; zarówno tych, które zdążył odczuć już na własnej skórze, jak i tych, które dopiero miały mu się ujawnić. Nie wiedziała, dlaczego, ani czym zasłużyła sobie na to wszystko, ale nie pytała, zamiast tego każdego dnia próbując po prostu odwdzięczyć mu się tym samym. Zazwyczaj – nieudolnie. – W takim razie całe szczęście, że nie masz w zwyczaju słuchać się rodziny – powiedziała, odruchowo wyciągając rękę i odgarniając z piegowatej twarzy długie, ognistorude włosy, które w połączeniu z wpadającym przez okna, lipcowym słońcem, zdawały się mienić żywym złotem. Uwielbiała ten kolor, choć niejednokrotnie budził w niej niepowstrzymaną frustrację, gdy w żaden sposób nie potrafiła oddać jego wielowymiarowości na płaskiej kartce papieru. Czarno – biała fotografia przegrywała na tym polu jeszcze bardziej spektakularnie, i Margaux nie mogła nie przyznać Garrettowi przynajmniej częściowej racji, finalnie odkładając arkusik na wierzch pudełka. – Może jednak sprawimy ci portret – dodała poważnie, naśladując jego wcześniejszy ton i przykładając do podbródka palec wskazujący, co miało podkreślić głębokie zastanowienie. – Powiesimy cię w salonie, żeby twoje wnuki wiedziały, jaki byłeś piękny. – Głos jej zadrżał, psując zamierzony efekt, ale przez krótki moment naprawdę to widziała; elegancki obraz w złotej ramie, wiszący na ścianie za kanapą, siwowłosego staruszka, zagłębionego w ulubionym fotelu i dwa piegowate szkraby, przycupnięte na dywanie u jego stóp. Znów się zaśmiała, tym razem bardziej do własnych myśli, trochę zażenowana swoją ckliwością, ale Garry był pierwszą osobą, z którą ośmielała się wyobrażać sobie wspólną przyszłość.
Podała mu ciężki aparat, śledząc go rozbawionym spojrzeniem, gdy podchodził do stojących na parapecie donic z kwiatami i wbrew wszelkim zasadom fotografii (których sama nie znała zbyt wiele), naciskał spust migawki, kierując obiektyw idealnie pod światło. – Zawsze jestem z ciebie dumna – odpowiedziała, i była to prawda, choć jej samej owa duma kojarzyła się bardziej z kolejnymi falami ciepła, zalewającymi ją w losowych, zdawałoby się, momentach dnia; kiedy opowiadał jej o którejś z trudniejszych spraw, z którymi zmagało się biuro aurorów, za każdym razem, kiedy przypadkowo usłyszała jego imię na korytarzach ministerstwa, i kiedy patrzyła na stojące na parapecie kwiaty, zarówno te, uwiecznione na zdjęciu, jak i ich pierwowzór.
Odłożyła ciężkie urządzenie z powrotem do pudełka, przez chwilę obracając w palcach kwadratową fotografię. – Jest w niej coś artystycznego – przyznała przekornie, przekręcając głowę nieco na bok, zupełnie, jakby chciała spojrzeć na czarno – białe plamy pod innym kątem. – Może być pierwsza w naszej kolekcji. Nazwiemy ją: czarodziej kontra mugolski aparat. – Drgnęła, tknięta nagłą myślą, po czym podeszła szybko do jednej z kuchennych szafek. Nie miała nigdzie pod ręką taśmy klejącej, ale jednym machnięciem różdżką przytwierdziła arkusik do drewnianego, gładkiego frontu. Zaklęcie wyszło jej połowicznie, bo jeden z rogów odstawał lekko, a całe zdjęcie było przekrzywione, ale i tak odwróciła się do Garretta z zadowoleniem.
Stał niedaleko, na tle ustawionych z pudełek stosów, a ją znów ogarnęła niespodziewana, niemożliwa do przekucia na słowa wdzięczność, że zwyczajnie istniał w jej życiu, tylko tą jedną, prostą czynnością dając jej tysiące powodów do wstawania rano z łóżka. Uśmiechnęła się, zalana nagłą czułością i, obawiając się, że za moment powie coś przerażająco patetycznego, wyciągnęła rękę, łapiąc go za nadgarstek. – Chodź, zrobimy herbatę – zaproponowała, ciągnąc mężczyznę w stronę pustych blatów, wolną dłonią otwierając kolejne szafki i kompletując wszystko, co było jej potrzebne. Zapewne byłoby jej łatwiej, gdyby miała obie ręce do dyspozycji, ale przemilczała tę niedogodność, nie chcąc jeszcze wypuszczać jego palców spomiędzy swoich, jakby się bała, że w każdej chwili mogą rozpłynąć się w powietrzu.
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Zaśmiał się krótko i zadziwiająco lekko.
- Cóż, nigdy nie byłem konwencjonalnym szlachcicem - przyznał ze szczerym rozbawieniem, myślami wędrując daleko poza ramy beztroskiej pogawędki pasującej do lipcowego popołudnia kąsającego ich ciepłem promieni słonecznych, które wpadały przez spore okno; rozmyślał o mezaliansach, jakich - paradoksalnie? w końcu to stawiało znak równości przy wydziedziczeniu - wprost nie mógł się doczekać, o wizji wszystkich szczęśliwych chwil, które roztaczały się w jego... nie, w ich przyszłości. O tym, co nadejdzie za kilka lub może kilkanaście lat; śmiało kreował wyjątkowo optymistyczne wizje, zerkając na narzeczoną z ukosa i ciesząc się błogą chwilą, bo, wbrew pozorom, wcale nie posiadał ich wiele - widmo wymagającej pracy rzucało cień na każdy jego gest.
Zmarszczył delikatnie nos, gdy Margie odgarniała jego włosy, ale z bladych ust na najkrótszą chwilę nie zszedł nieprzyzwoicie szeroki uśmiech. - Nawet nie żartuj z takich rzeczy - widocznie się zląkł ledwie chwilę później, gdy wspomniała o portrecie; wizja jego własnej twarzy zerkającej na niego podejrzliwie z więzienia zdobionych ram przerażała go nawet bardziej niż zmuszanie do prób ugotowania czegoś względnie zjadliwego (co w jego przypadku najczęściej kończyło się spektakularnymi wybuchami, błagalnymi spojrzeniami garrettowych oczu wysyłanymi wprost do Margaux i wykrzywionymi w podkówkę wargami układającymi się w kształt słowa pomóż). Ale wkrótce nie wytrzymał i parsknął śmiechem raz jeszcze, z jakiegoś powodu rozbawiony samą uwagą dotyczącą wnuków - a myślał, że tylko on pozwala sobie na tak ckliwe rozmyślania i wybieganie myślami w odległą przyszłość. - Ale ponoć zrzędliwość jest dziedziczna, pewnie odezwie się we mnie za kilkadziesiąt lat. I wtedy będzie ci marudzić dwóch Garrettów - nie wiadomo, który gorszy, ten prawdziwy czy namalowany.
Tak, wybiegał w przyszłość - tak niezwykłą, że wręcz... nierzeczywistą?
Ale wtedy wszystko zdawało się prostsze; nie potrafił wyobrazić sobie, że coś pójdzie nie po ich myśli, że coś rozkruszy się, że jakaś drobnostka będzie kiedykolwiek w stanie zamienić w ruinę to, co skrupulatnie budowali. I przecież jeszcze przed chwilą Marguax obiecała mu, że za każdym razem wszystko naprawią. Że żaden z kryzysów nie będzie trwał wiecznie. Że przetrwają każdą burzę, że nic nie będzie w stanie ich złamać.
I trzymał ją za słowo.
- Na przykład artystyczne rozmazanie - przytaknął, nie umiejąc się nie uśmiechać; przez chwilę analizował w milczeniu własną fotografię, która - jego skromnym zdaniem - przedstawiała równo nic i wyłącznie ktoś znajdujący się w stanie upojenia alkoholowego mógłby dostrzec na niej to, co pierwotnie chciał zamknąć w obiektywie aparatu. - Ale jeszcze zobaczysz, kiedyś to zdjęcie będzie sławne - rzucił, szczerząc się głupio, gdy nadała jego dziełu wyjątkowo trafną nazwę. A potem po prostu na nią patrzył, bo - jakkolwiek dziwnie to brzmi - nic nie dawało mu większej przyjemności niż obserwowanie jej drobnych gestów, mimowolnych odruchów, które najpewniej umknęłyby tym, którzy patrzą niewystarczająco uważnie. Tym, którzy nie skupiają się na drobnostkach: unoszących się brwiach, podrygach kącików ust, sposobie, w jaki zaciskała palce na jego dłoni, gdy ciągnęła go w stronę kuchennych blatów wyglądających tak zabawnie na tle tonącej w pustce kuchni. Ale mimo to potrafił sobie wyobrazić, jak będzie wyglądać to pomieszczenie, kiedy wreszcie zakończą dłużący się w nieskończoność proces przeprowadzki. Pokój utonie w bieli, parapet wygnie się pod ciężarem zawsze świeżych kwiatów ułożonych w szklanym wazonie, na blacie stołu będą pachnieć i kusić najsmaczniejsze słodkości; w powietrzu raz na jakiś czas uniesie się swąd osmolonego garnka, gdy znów przypali najprostszą potrawę, w zlewie utknie stos naczyń, które powinien był umyć dzień wcześniej, a potem ciszę przetnie beztroski śmiech jasnowłosej kobiety. - Wiesz co, Margaux? - spytał nagle po dłuższej chwili milczenia przerywanego wyłącznie przez dźwięk obijającej się o siebie porcelany; wolną ręką sięgnął po jej drugą dłoń - tylko po to, by powoli przyciągnąć do siebie narzeczoną. Na Merlina, uwielbiał brzmienie tego słowa. - Tak właściwie to herbata może chwilę poczekać.
| i koniec!
- Cóż, nigdy nie byłem konwencjonalnym szlachcicem - przyznał ze szczerym rozbawieniem, myślami wędrując daleko poza ramy beztroskiej pogawędki pasującej do lipcowego popołudnia kąsającego ich ciepłem promieni słonecznych, które wpadały przez spore okno; rozmyślał o mezaliansach, jakich - paradoksalnie? w końcu to stawiało znak równości przy wydziedziczeniu - wprost nie mógł się doczekać, o wizji wszystkich szczęśliwych chwil, które roztaczały się w jego... nie, w ich przyszłości. O tym, co nadejdzie za kilka lub może kilkanaście lat; śmiało kreował wyjątkowo optymistyczne wizje, zerkając na narzeczoną z ukosa i ciesząc się błogą chwilą, bo, wbrew pozorom, wcale nie posiadał ich wiele - widmo wymagającej pracy rzucało cień na każdy jego gest.
Zmarszczył delikatnie nos, gdy Margie odgarniała jego włosy, ale z bladych ust na najkrótszą chwilę nie zszedł nieprzyzwoicie szeroki uśmiech. - Nawet nie żartuj z takich rzeczy - widocznie się zląkł ledwie chwilę później, gdy wspomniała o portrecie; wizja jego własnej twarzy zerkającej na niego podejrzliwie z więzienia zdobionych ram przerażała go nawet bardziej niż zmuszanie do prób ugotowania czegoś względnie zjadliwego (co w jego przypadku najczęściej kończyło się spektakularnymi wybuchami, błagalnymi spojrzeniami garrettowych oczu wysyłanymi wprost do Margaux i wykrzywionymi w podkówkę wargami układającymi się w kształt słowa pomóż). Ale wkrótce nie wytrzymał i parsknął śmiechem raz jeszcze, z jakiegoś powodu rozbawiony samą uwagą dotyczącą wnuków - a myślał, że tylko on pozwala sobie na tak ckliwe rozmyślania i wybieganie myślami w odległą przyszłość. - Ale ponoć zrzędliwość jest dziedziczna, pewnie odezwie się we mnie za kilkadziesiąt lat. I wtedy będzie ci marudzić dwóch Garrettów - nie wiadomo, który gorszy, ten prawdziwy czy namalowany.
Tak, wybiegał w przyszłość - tak niezwykłą, że wręcz... nierzeczywistą?
Ale wtedy wszystko zdawało się prostsze; nie potrafił wyobrazić sobie, że coś pójdzie nie po ich myśli, że coś rozkruszy się, że jakaś drobnostka będzie kiedykolwiek w stanie zamienić w ruinę to, co skrupulatnie budowali. I przecież jeszcze przed chwilą Marguax obiecała mu, że za każdym razem wszystko naprawią. Że żaden z kryzysów nie będzie trwał wiecznie. Że przetrwają każdą burzę, że nic nie będzie w stanie ich złamać.
I trzymał ją za słowo.
- Na przykład artystyczne rozmazanie - przytaknął, nie umiejąc się nie uśmiechać; przez chwilę analizował w milczeniu własną fotografię, która - jego skromnym zdaniem - przedstawiała równo nic i wyłącznie ktoś znajdujący się w stanie upojenia alkoholowego mógłby dostrzec na niej to, co pierwotnie chciał zamknąć w obiektywie aparatu. - Ale jeszcze zobaczysz, kiedyś to zdjęcie będzie sławne - rzucił, szczerząc się głupio, gdy nadała jego dziełu wyjątkowo trafną nazwę. A potem po prostu na nią patrzył, bo - jakkolwiek dziwnie to brzmi - nic nie dawało mu większej przyjemności niż obserwowanie jej drobnych gestów, mimowolnych odruchów, które najpewniej umknęłyby tym, którzy patrzą niewystarczająco uważnie. Tym, którzy nie skupiają się na drobnostkach: unoszących się brwiach, podrygach kącików ust, sposobie, w jaki zaciskała palce na jego dłoni, gdy ciągnęła go w stronę kuchennych blatów wyglądających tak zabawnie na tle tonącej w pustce kuchni. Ale mimo to potrafił sobie wyobrazić, jak będzie wyglądać to pomieszczenie, kiedy wreszcie zakończą dłużący się w nieskończoność proces przeprowadzki. Pokój utonie w bieli, parapet wygnie się pod ciężarem zawsze świeżych kwiatów ułożonych w szklanym wazonie, na blacie stołu będą pachnieć i kusić najsmaczniejsze słodkości; w powietrzu raz na jakiś czas uniesie się swąd osmolonego garnka, gdy znów przypali najprostszą potrawę, w zlewie utknie stos naczyń, które powinien był umyć dzień wcześniej, a potem ciszę przetnie beztroski śmiech jasnowłosej kobiety. - Wiesz co, Margaux? - spytał nagle po dłuższej chwili milczenia przerywanego wyłącznie przez dźwięk obijającej się o siebie porcelany; wolną ręką sięgnął po jej drugą dłoń - tylko po to, by powoli przyciągnąć do siebie narzeczoną. Na Merlina, uwielbiał brzmienie tego słowa. - Tak właściwie to herbata może chwilę poczekać.
| i koniec!
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
koniec lipca, 1952
Szybka odpowiedź