Amelle Goyle
AutorWiadomość
Amelle Goyle
Data urodzenia: 13.12.1929 rok
Nazwisko matki: Lovegood
Miejsce zamieszkania: Londyn, Pokątna
Czystość krwi: czysta
Status majątkowy: średniozamożny
Zawód: baletnica
Wzrost: 158 cm
Waga: 52 kg
Kolor włosów: czarne
Kolor oczu: ciemny brąz
Znaki szczególne: perfekcyjna w każdym calu?, zbyt chuda
Nazwisko matki: Lovegood
Miejsce zamieszkania: Londyn, Pokątna
Czystość krwi: czysta
Status majątkowy: średniozamożny
Zawód: baletnica
Wzrost: 158 cm
Waga: 52 kg
Kolor włosów: czarne
Kolor oczu: ciemny brąz
Znaki szczególne: perfekcyjna w każdym calu?, zbyt chuda
eukaliptus, włókno z serca smoka, 12 cali, sztywna
Gryfy w Beauxbaton
łabędź
smok
skóra, czarna kawa, fiołki, wrzos
niewyraźna sylwetka mężczyzny
balet, rosyjska literatura klasyczna
ależ ona się na tym nie zna
balet, jazda konna
oj, wszystko, co wpadnie w ucho
Audrey Hepburn
Fiołki, jak i inne kwiatki, nie chciały mieć ust ni oczu,
rąk, które można załamać, włosów, co mogą posiwieć.
Wolały zamilczeć w trawie, z daleka na uboczu.
Wolały nie być szczęśliwe ani też nieszczęśliwe.
rąk, które można załamać, włosów, co mogą posiwieć.
Wolały zamilczeć w trawie, z daleka na uboczu.
Wolały nie być szczęśliwe ani też nieszczęśliwe.
Układam wszystko na mojej nocnej półce.
Nie mówisz już do mnie, jak piękny mam tam porządek, nie przejeżdżasz palcem po szafie i nie śmiejesz się znów gdzie podział się kurz szalona pedantko, a ja nie odpowiadam ze spokojem, że przecież daleko mi do pedantyzmu, ale oburzam się i uparcie milczę do końca dnia, aż przynosisz mi kwiaty lub porywasz z jutrzejszej próby do wykwintnej restauracji. Okazuje się jednak, że znów pomyliłeś numerację stolików, a może kłócisz się z kelnerem i musimy wyjść - finalnie upojny wieczór spędzamy w parku na ławce, marznę, a ty pożyczasz mi twój-mój ulubiony płaszcz, bo wino dostatecznie Cię rozgrzewa. Tak mówisz, ale ja widzę, że drżysz, gdy z lekkim, tajemniczym w półmroku latarni uśmiechem, sączysz napój z kieliszka.
Układam wszystko na mojej nocnej półce, zakurzonej i zabałaganionej – twój uśmiech wytrąca mnie z równowagi. Sięgam w ostateczności po wino, nasze ulubione wino. Okazuje się, że to sok malinowy.
Niezły żart.
Ile jeszcze pułapek zostawiłeś dla mnie w moim skromnym mieszkanku? Nigdy nie pozwolisz mi o sobie zapomnieć?
Wszystko musi być jednak perfekcyjne: więc na nowo układam zdjęcia na mojej nocnej szafce, ścieram kurz i odkładam listy do szuflady. Rankiem budzę się i stoją tam już pusta butelka, stery pergaminu i paczka wypalonych cygar. Kiedyś były na niej dobra lektura i wypolerowane, oprawione w ramki zdjęcia.
Rozkwitają. Milczą pośród liści.
W kij związane lub pną się na kratę...
Dekoracje? Jeńcy? Statyści?
Łatwo chwalić kwiaty,
Lecz być kwiatem?...
W kij związane lub pną się na kratę...
Dekoracje? Jeńcy? Statyści?
Łatwo chwalić kwiaty,
Lecz być kwiatem?...
Urodziłam się w krainie marzeń – w tak zwanej rzeczywistości. Ale Twoja rzeczywistość jest inna niż moja. Tego się trzymajmy.
Moja rzeczywistość to praca – to feeria barw, to niekończąca się przygoda i różnorodność odczuć, aczkolwiek cała ta feeryczna otoczka została przyćmiona determinacją i zazdrością. Moi rodzice byli parą poczciwych, spokojnych i mimo to wymagających od swych dzieci wiele cyrkowców. Wychowywałam się w cieniu siostry, na której skupiono całą rodzicielską uwagę, na której ramiona zrzucono ciężar sukcesu. To ja byłam tą, która miała go odnieść. To ja byłam tą, która miała wygrać, wyruszyć w świat i przezwyciężyć go. N i e ona.
Za przyjaciela miałam – tylko on był tak naprawdę mój – długowłosego, pociesznego chłopca, który zwał się Felixem. Byliśmy do siebie bardzo podobni jako dzieci, oboje czarnowłosi, szczupli i wysocy, zjednani najszczerszym i najbardziej niewinnym uczuciem mieszczącym się w jednym uścisku drobnych dziecięcych dłoni. Od zawsze łaknęłam uwagi i miłości, nie otrzymywałam jej co prawda za mało, ale zapomniałabym wspomnieć, że zawsze byłam nienasycona. Pragnęłam być gwiazdą w kilkudziesięciu metrach naszego hermetycznego światka, chciałam być w s z y s t k i m, ale nigdy tak naprawdę nie byłam nawet k i m ś.
Dla niego byłam nie tylko kimś, byłam całym światem. Dlatego go kochałam – prosto i beztrosko, bo mój dziesięcioletni świat był jeszcze taki prosty i taki sobie beztroski.
Byłam cieniem własnej siostry. Zawsze krok za nią, zawsze na drugim planie w uwadze i rodzicielskim poświęceniu.
Dlatego właśnie obiecałam sobie, że już nigdy jej blask nie przyćmi mojego blasku. Że będę jedną z tych gwiazd, które nigdy nie gasną. Obiecałam sobie, że tym razem ja będę pisać scenariusze. Że będę mieć władzę nad własnym życiem.
Byłam dzieckiem, które, zanim poznało świat do końca, zdążyło wypowiedzieć mu wojnę.
Rodzice posłali mnie do Beauxbaton jak moją starszą siostrę. Starłam się z nowym środowiskiem i moją najgorętszą konkurentką. Nie mogłam się jej naturalnie równać, więc nieśmiałym tanecznym krokiem dreptałam za jej utalentowaną osobistością. Kochałam ją oczywiście, całym swym młodzieńczym sercem pragnęłam dla niej dobrze, ale nigdy nie najlepiej. Nie wystarczyło mi, że to ja byłam byłam dobra, że radziłam sobie może nieźle, miałam być najlepsza.
Byłam zapatrzona w siebie, nieugięta. Nie interesowali mnie ludzie wokół, istniałam tylko ja i moja doskonałość, w końcu same radziłyśmy sobie świetnie. Nie potrzebowałyśmy nikogo innego. Chorobliwą zazdrością, jakimś cieplejszym uczuciem obdarzałam nauczycielkę baletu, adorowałam ją, starałam się być w centrum jej uwagi. Chciałam być dla niej gwiazdą, ulubienicą – ukochaną podopieczną, taką jaka była Sabine dla naszych rodziców.
To nie budziło niczyjej sympatii. Dlatego samotną – czy na pewno? - dziewczynką z kotem siedzącą z rzadka na swoim ulubionym fotelu w kącie z dala od innych, wczytującą się w tajemnicze książki o anatomii - wiedza o życiu, wiedza o rzeczach, które mnie krępowały i tych, które sprawiały, że wspinałam się wyżej. Tak się zaczęło: lecznictwo nigdy nie było na równi z baletem i ćwiczeniami, aczkolwiek zabierało sporą, nieprzeznaczoną naturalnie na trening część mojego życia. W drodze na śniadanie recytowałam w myślach łacińskie nazwy mięśni, a wieczorami leczyłam popękane, obolałe stopy.
Maszyna zaprogramowaną na każdy kolejny dzień – to ja.
Tak przeżyłam pierwsze lata Beauxbaton – w pościgu za talentem mojej najdroższej siostry z przerwami na pojedyncze hausty powietrza.
Dlaczego wszystko przychodziło jej z taką łatwością? Dlaczego, mimo że spędzałam w sali o wiele więcej czasu niż ona, zawsze pozostawałam jedynie młodszą siostrzyczką Sabine, która marzy, by kiedyś jej dorównać?
Kiedyś przyszło jednak znacznie szybciej, niż się tego spodziewałam.
Fiołki nie chciały się spalić w pożarze na siódmym piętrze,
fiołki nie chciały umierać na łóżku w krzyku i strachu.
Nie chciały być wcale większe, mądrzejsze i gorętsze,
życzyły sobie spokoju w niskim, fiołkowym zapachu.
fiołki nie chciały umierać na łóżku w krzyku i strachu.
Nie chciały być wcale większe, mądrzejsze i gorętsze,
życzyły sobie spokoju w niskim, fiołkowym zapachu.
Kiedy Sabine opuściła Beauxbaton, zaczęłam spać spokojniej, choć świadomość, że podczas gdy ja uparcie nadal zdzieram stopy na treningach, ona pnie się po szczeblach kariery, wznosi się wyżej i wyżej, niczym anioł. To był ciężki okres nie tylko dla mugoli, choć ja znajdowałam się jakby daleko poza całą wojenną zawieruchą zamknięta we własnym skromnym światku ciężkiej pracy, perfekcji i sukcesu. Nadal naturalnie pisałam listy do Felixa, chociaż coraz rzadziej, z początku intensywna tęsknota umierała w moich dłoniach, gdy czytałam kolejne wiersze przeżytych przez przyjaciela udręk i uświadamiałam sobie z gorzkim smutkiem, że tak niewiele mnie to interesuje. Nie wiedziałam, jaki błąd popełniam, wypychając go ze swego życia i jak egoistyczna będę, wracając do niego później na zdartych do bólu, trzęsących się kolanach. Wówczas myślałam tylko o sobie, myślałam tylko o tym, że chcę być najlepsza. Nic poza tym mnie nie interesowało, w moim życiu przewijało się tylko kilka twarzy, które rozpoznawałam, tak naprawdę. Poza tym byłam tylko ja, ja i ja. I droga przede mną.
Wówczas okazało się też, że moją siostrę spotkał nieszczęśliwy wypadek podczas jednego z występów. Czy czułam się szczęśliwa na wieść, że nadszedł koniec rywalizacji?
To było bolesne dla całej rodziny. Nie chciałam tego, nie do końca. Oszukiwałabym się, gdybym rzekła, że nie byłam choć odrobinę radosna w tamtym czasie, choć pragnienie sławy nie przysłoniło przecież siostrzanej miłości, jaką mimo wszystko ją darzyłam. Tym bardziej, że uciekła, schroniła się przed czujną uwagą rodziny, jak gdyby bała się współczucia. Od tamtej pory nie widywałam jej często, praktycznie nigdy. Towarzyszyły nam jedynie nieliczne, krótkie spotkania, podczas których nie potrafiłam jej poznać: wyblakłą, szarą i zmizerniałą. Czułam jak gaśnie, choć nie było jej obok, to skryta gdzieś w zakątkach Anglii, umierała.
Jej porażka otworzyła przede mną drzwi do sukcesu. Ćwiczyłam ciężej – och, dało się? - więcej i pięłam się wyżej i wyżej. Nic więc dziwnego, że po ukończeniu szkoły niemal od razu wkroczyłam na scenę. Co prawda nie otrzymywałam głównych ról na wejściu. Francja jednak gorąco mnie przyjęła, choć sercem tęskno było mi za Anglią, do której niebawem wróciłam. Zawędrowałam tanecznym krokiem zdobywając serca magicznej publiczności. Nigdy jednak nie zapomniałam, dlaczego się tam znalazłam. Dzięki ciężkiej pracy. Którą uparcie kontynuowałam, choć niektórzy powiadali zwolnij.
Nie zwalniałam. Lubiłam pędzić przed siebie, lubiłam zdobywać szturmem niepoznane fortecy. Nadal rozwijałam się w wielu kierunkach i nigdy nie satysfakcjonowało mnie to, co już poznałam i czego się nauczyłam, więc eksperymentowałam, chociaż nigdy nie pokochałam żadnego aspektu magii jak lecznictwa. To jedna z moich doskonałości. Pobierałam nauki u różnego rodzaju specjalistów. Nigdy nie było mało. Nigdy nie było dość. I nie czułam się już taka słaba, choć magia ta była łagodna, sprawiała, że czułam się bezpieczniej. I pewniej wiedząc, czego mogę oczekiwać od swojego ciała i gdzie leży granica wytrzymałości - choć często lubiłam ją przekraczać bez zgody z własnym organizmem.
Idealnie wysprzątana skromna kawalerka na Pokątnej – cały mój dobytek zamknięty w dwudziestu pięciu metrach kwadratowych harmonii i porządku. I szafka nocna, taka na której nie dostrzeżesz ani cienia kurzu, ani odrobiny. Dobra lektura z zakładką założoną na odpowiedniej stronie i zdjęcia, a widzisz na nich ludzi, o których nigdy nie wspominam, gdy jednak pytasz, kto to jest, zmieniam temat na pogodę.
W tym mieszkanku jakby czegoś brakowało, choć wchodzisz i wiesz, że wszystko znajduje się na Twoim miejscu. Łóżko idealnie zaścielone, kuchnia wysprzątana i ja jestem taka jaka powinnam być – perfekcyjna.
Wszystko było w porządku, dopóki nie pojawiłeś się ty. Wówczas było już tylko wspaniale.
Fiołki nie chciały miłości, tęsknot i czekan na listy.
Nie chciały płaczu marzenia, kiedy je na śmierć wzywają.
Wolały codzienną pszczołę obojętności złocistej,
która im serca nie weźmie, bo go umyślnie nie mają.
Nie chciały płaczu marzenia, kiedy je na śmierć wzywają.
Wolały codzienną pszczołę obojętności złocistej,
która im serca nie weźmie, bo go umyślnie nie mają.
Wpędzałeś mnie w zakłopotanie raz za razem, psułeś idealnie zaplanowane dni, porywałeś z prób i dręczyłeś mnie brzmiącymi groźnie opowieściami o gorącej pustyni, ogniu, gdy szeptałeś je z twardym niemieckim akcentem.
Zaczęło się od tańca, od wieczoru przy winie w drogiej restauracji, do której zaprosiłeś mnie dość niezgrabnie, ale nie miałam serca odmówić Twoim rumieńcom i łamanemu angielskiemu. Potem pojawiły się kolejne dni bez Ciebie przeznaczone d l a Ciebie. Myślałam o Tobie czasem, a to ogromne poświęcenie. Rozproszyłeś mnie, gdy pojawiłeś się jeszcze raz. Wtargnąłeś na siłę i zabrałeś, jak gdybym nie miała wyboru. Burzyłeś mój świat, choć zdawałoby się, że był teraz idealny – tak, z tym małym nieporządkiem wkradającym się między zagospodarowane godziny. Nie rozumiałeś, dlaczego dzisiaj poświęcam czas na ćwiczenia, dlaczego w środy wieczorem siadam do lektury, nie rozumiałeś, dlaczego codziennie rano piję kawę bez cukru i z mlekiem – zawsze o siódmej. To ty nauczyłeś mnie leżeć w niedziele do dziesiątej w łóżku, nie denerwować się, gdy coś nie szło zgodnie z planem, bo przecież ty do niego nie należałeś – do tego misternie uknutego planu dnia. Nie miałeś pojawić się w moim życiu i zamieniać go w jeden wielki chaos. Lecz mimo to, że nie zawsze byłam taka perfekcyjna, wszystko zdawałoby się być na swoim miejscu.
A w moim mieszkaniu w końcu nie było pusto, nawet gdy wyjeżdżałeś za granicę, w podróże, gdy znikałeś na miesiące i wysyłałeś listy swoim złośliwym tukanem kradnącym biżuterię. Wiedziałam, że zawsze znajdowały się ułożone w szufladzie i gdy czułam się choć odrobinę samotna, zaglądałam tam, aby przeczytać pierwszy z nich. A potem następny. I kolejny. Aż w końcu zapominałam, że w środę wieczorem zawsze czytam dobrą lekturę, która czekała na mnie na nocnej szafce i szłam spać o późnej godzinie, aby obudzić się o nieodpowiedniej godzinie.
Pewnego jednak dnia ani nie przyjechałeś, nie wróciłeś wesół i nie stanąłeś u progu mych drzwi z bukietem ukradzionym z czyjegoś wazonu, do okna nie zapukał potężny jastrząb z listem od ciebie pełnym wymyślonych na poczekaniu wierszy. Przy oknie stanęła raz sowa. Mijałam się z tym. Jak z Twoimi przyjaciółmi, rodziną, która pojawiała się u progu, dobijała do drzwi, kiedy nie było mnie w domu. Byłam przecież wielką nieobecną, artystką pochłoniętą przez żałobę, wczytaną w Twoje listy wierną Penelopą oczekującą Ciebie mimo wszystko niczym owa królowa swego Odyseusza. Nie wierzyłam, że przepadłeś, że umarłeś, zginąłeś, że pochłonął się przypadek. Pierścionek zaręczynowy wsunięty przez Twoje pokaleczone dłonie na palec był zbyt lekki, zbyt dopasowany i idealny, tak mocno idealny jak mocno świat bez Ciebie nie był prawdziwy.
Z początku oczywiście nadal czekałam, aż jastrząb zapuka w okno, dopóty dopóki nie otrzymałam go w spadku. Wspominano coś, mówiono, choć nie słyszałam, że organizowano pogrzeb. Taki pogrzeb bez ciała. Nie przyszłam chyba albo nie pamiętam. Wolałabym nie pamiętać jednak, niż nie przyjść na Twój pogrzeb. Ale nie wiem już sama, jak to było. Przewracałam się tylko: czy to na scenie czy to w łóżku, gdy próbowałam zasnąć, a może w życiu.
Najgorsze było to, że nie potrafiłam wrócić do porządku przed. Przed Tobą właśnie. Nie odbierałeś mnie z prób, nie adorowałeś mnie po występach i nie wołałeś mojego imienia najgłośniej – robiąc mi wstyd – gdy schodziłam ze sceny z twarzą oblaną rumieńcem. Myślałam, że to będzie prostsze, bo przecież nie było Ciebie, właśnie. I nikt nie miał prawa zakłócać rytmu mojej pracy. Nikt. Nie wiem czego mi brakowało, czy brakuje. Nie wiem, dlaczego ciągle się potykałam, byłam nie taka, jaka powinnam być, dlaczego ciągle spóźniałam się na próby, dlaczego zapominałam o tak wielu przecież oczywistych sprawach. Miałam pracować ciężej i ciężej, a odrobina wysiłku kosztowała mnie tony silnej woli i łez wylewanych przy okazji w poduszkę. Byłam zabiegana, ciągle poza domem, ciągle gdzieś i w jakimś celu, ale jakbym nie robiła nic. Trwała w martwym punkcie, po prostu. Nie szła w żadnym kierunku, stała, miotła się i nie mogła wydusić ani słowa – czego chcę?, dokąd zmierzam?, dlaczego?
Ślepa jestem. Oślepiona majem.
Nic nie wiem, prócz, że pachną bzy.
I ustami tylko poznaję,
żeś to nie ty...
Nic nie wiem, prócz, że pachną bzy.
I ustami tylko poznaję,
żeś to nie ty...
Minęły dwa lata, może półtora. Czasami czytam listy, często gubię ten przeklęty pierścionek, a potem poszukuję go histerycznie po zabałaganionym domu, żeby znaleźć go tam, gdzie znajdował się cały czas.
Pracuję, nie myślę o niczym innym. Oddechy łapię pomiędzy próbami, a czasem nie łapię ich w ogóle, gdy zauważam, że tracę tempo. Wówczas przyspieszam, nie pozwalam sobie zostać w tyle. Główne role, tak sądzę, to nagroda za moją ciężką pracę. Nie wiem czy mnie to satysfakcjonuje dostatecznie, żebym każdą z nich mogła świętować lampką wina.
Poranki dzisiaj smakują gorzką czarną kawą, chociaż nigdy tak naprawdę jej nie lubiłam. Są ciężkie i nieświeże.
Patronus: zawsze myśli o pierwszym spotkaniu ze zmarłym narzeczonym, pierwszej niewinnej kolacji - z tęsknoty za tym, że jeszcze wówczas nic ich nie łączyło i czasem przyłapuje się na tym, że chciałaby, by tak pozostało. Patronus przybiera tę formę idealnie obrazując jej historię: z początku odepchnięta, niezauważana, niedoceniona, kolejno nabrała blasku, zaczęła coś znaczyć. Łabędź także niezgrabny i nieurodziwy z początku, przeobraża się w dumnego pięknego ptaka.
0 | |
0 | |
5 | |
0 | |
10 | |
0 | |
7 |
jastrząb, różdżka, teleportacja
Ostatnio zmieniony przez Amelle Goyle dnia 05.04.16 1:08, w całości zmieniany 2 razy
Gość
Gość
Witamy wśród Morsów
Twoja karta została zaakceptowana
Młodsze siostry muszą radzić sobie z wielkością starszych. Amelle przez długi czas musiała walczyć o wyjście z cienia. Ciężkie treningi, wyrzeczenia i upór. Aż wreszcie się jej udało, dzięki potknięciu siostry osiągnęła wymarzony sukces, mogła zakończyć najdłuższą i najtrudniejszą rywalizację swojego życia. Znalazła szczęście, które jednak nie trwało zbyt długo. Ukochany zostawił w jej pedantycznym życiu bałagan, którego nigdy się w nim nie spodziewała, większy niż wówczas, gdy żył i burzył je rozrzuconymi po mieszkaniu paczkami cygar. I chociaż mijają lata, Amelle ciągle brakuje tej odrobiny nieporządku i to pomimo spełnienia największych marzeń. Miejmy nadzieję, że na fabule los się do niej ponownie uśmiechnie.
Ocalałeś, bo byłeś pierwszy
Ocalałeś, bo byłeś
Ocalałeś, bo byłeś
ostatni
Hereward Bartius
Zawód : Profesor w Hogwarcie
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Na szczęście był tam las.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Amelle Goyle
Szybka odpowiedź