Klatka schodowa
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
Klatka schodowa
Ciągnąca się na całą wysokość szpitala wysoka, na bazie okręgu klatka schodowa z mnóstwem drzwi do różnorakich pomieszczeń. Jej wąskie schody prowadzą zarówno na wyższe kondygnacje budynku, jak i do podziemi szpitala, gdzie umiejscowione zostały laboratoria oraz kostnica. Bardzo często spotkać tu można spieszących dokądś uzdrowicieli ściskających w dłoniach kartoteki oraz dokumenty, a także pielęgniarki niosące wielkie słoje pełne dymiących, kolorowych eliksirów - nie uświadczy się tutaj jednak pacjentów, dla których miejsce to jest niedostępne: dla nich Klinika Magicznych Chorób i Urazów Szpitala Świętego Munga udostępniła bowiem windy. Ściany pomalowane zostały dawno temu na biało, co - przy podłodze wyłożonej czarno-białą szachownicą kafelków - miało nadać pomieszczeniu czystego, sanitarnego wyrazi; kolor ten jednak wraz z upływem czasu poszarzał i stracił na swym blasku, dziś przybierając przygnębiającą, brudnawą barwę kurzu. Wśród mrowia wiszących obrazów znajduje się portret śpiącego jednorożca. Podobno, gdy tylko komuś uda się go obudzić - co jest zadaniem niełatwym - odsłania on tajemne przejście prowadzące do... No właśnie, gdzie? Tego, niestety, nie wiadomo. Na brudnawych ścianach, tuż obok wspomnianych dzieł sztuki, umiejscowiono kilkanaście dużych lamp, dających jasne, białe światło. Na parterze znajduje się zaś ogromna tablica ogłoszeń - w powietrzu co chwila lewitują zaczarowane przez uzdrowicieli karteczki z licznymi ogłoszeniami, informacjami, grafikami i wszystkim tym, na czym opiera się szpitalne życie oraz administracja.
Dzisiejszy dzień nie różnił się zanadto od innych. Każdy jak zwykle był wszędzie. Każdy lekarz bowiem pomimo specjalizacji ganiany był po całym budynku, bo trzeba zerknąć tu, doradzić tam, a tam to w ogóle nie ma kto się pacjentem zająć i należy pójść jako wsparcie. Adrien już dawno do tego przywykł i lubił te ciągłe, nieprzewidywalne zmiany. Teraz jednak jedyne czego pragnął to chwili wytchnienia, zwłaszcza, że ostatnia noc spędził w szpitalu. Wszystko przez to, że trafiło mu się grono chorych na wyjątkowo zakaźną chorobę i musiał mieć pewność, że i on jej nie dostał w bonusie za pomoc. Właściwie to nie tak dawno opuścił przymusową kwarantannę w której nadrabiał zaległą papierkową robotę. Właściwie chciał od razu pochwalić się swym wyczynem przed dyrektorem, lecz stwierdził, że wygląda dostatecznie niewyjściowo by wysłużyć się w tym celu pielęgniarkami z recepcji. Gdyż faktycznie na jego głowie istniał mały bałagan, a przyodziewek był pognieciony. Żeby widział go w tym momencie ojciec...hah, złapałby się za głowę.
Adrien Carrow
Zawód : Ordynator oddziału Zakażeń Magicznych
Wiek : 46
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wznosić się i upadać jest rzeczą ludzką. Ważne jest by nie bać się na nowo rozkładać swych skrzydeł i sięgać wyżej.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie minęło wiele czasu od jej powrotu do Londynu, a zupełnie jak za czasów dziecięctwa, jej ukochany ojciec puścił się w wir pracy. Cieszyła się przynajmniej z faktu, że mieszkała aktualnie w tatusiowym dworku, inaczej chyba nie miałaby za wiele okazji do spotkań.
Sama także nie próżnowała. Nie miała zamiaru siedzieć grzecznie w czterech ścianach, nawet, jeśli miałaby się zgubić gdzieś na ulicach miasta. Musiała także nadrobić kilka spotkań, których - choć nie planowała dokładnie - musiała, albo bardziej potrzebowała odbyć. Elizabeth, Druella, czy wujaszek Antek. Lista robiła się coraz dłuższa, gdy odświeżała, kto jeszcze egzystuje w okolicach Londynu.
Tym jednak razem, zerwała się z posłania i nie zastanawiając długo, pognała do centrum...dokładniej, do Munga, do którego został jeszcze wczorajszego dnia, wezwany Adrien.
Na miejscu musiała jednak chwilę pobłądzić, zanim rozpoznała kilka znajomych korytarzy. Szum i rejwach, który panował, wcale jej nie onieśmielał. Przyglądała się przechodzącym pielęgniarkom, czy uzdrowicielom. Uśmiechnęła się, gdy mignęła jej przystojna twarz jednego z nich, jednak szła dalej. Wyglądała, jakby doskonale wiedziała, gdzie się kieruje. Mogła przyciagac spojrzenia, a jakże! Kruczoczarne, rozpuszczone włosy, delikatne rysy twarzy i roziskrzone spojrzenie, które niejedno serce potrafiło roztopić. I ten fakt pomijała. Chciała tylko znaleźć swego rodziciela.
W tym celu, ruszyła ku schodom i ku jej radości, akurat dostrzegła znajomą postać ojca. Mimo zmiętego fartucha, malującego się zmęczenia na twarzy i myśli, które błądziły gdzieś daleko, Inara widziała coś więcej. Niezmiennie, ten sam radosny błysk kryjący się w oczach, bijąca od niego siła, pewność i ciepło, którym otaczał swą córę. Jej lico upiększył radosny uśmiech.
- Tato! - jej dźwięczny głos, zapewne niósł się po całej klatce schodowej, ale absolutnie się tym nie przejmowała. Nie zważała także, że biegnie w ojcowskie ramiona, rzucając mu się dodatkowo na szyję. Odsunęła się dopiero, złożywszy pocałunek na brodatym policzku.
- Uprzedzam pytanie - nic mi nie jest, nie jestem chora, ranna, ani tym bardziej w ciąży - zachichotała, niemal recytując formułkę, jaką czasem obdarzał ją Adrien, podczas jej dawniejszych wizyt - przyszłam za to, za brać cię na śniadanie, bo stawiam...twoją sówkę, że jeszcze nic nie jadłeś, prawda? - swojej sówki nie miała. Jeszcze. jej ostatnia, służyła jej bardzo długo, niestety odeszła naturalną śmiercią...a Inara nie mogła się przełamać i sprawić sobie nowej.
- Aaaaa...właśnie! Znasz może, takiego przystojnego pana uzdrowiciela..Alana? - znowu się zaśmiała, bo podejrzewała, jak Adrien zareaguje na jej słowa. Ot, taka mała, wesoła gra, choć liczyła, że tato pamięta jej podejście, do samego faktu swatania. Bo jak pamiętała, był to topowy temat wśród szlachty...a znienawidzony, przez samą panienkę Carrow.
Sama także nie próżnowała. Nie miała zamiaru siedzieć grzecznie w czterech ścianach, nawet, jeśli miałaby się zgubić gdzieś na ulicach miasta. Musiała także nadrobić kilka spotkań, których - choć nie planowała dokładnie - musiała, albo bardziej potrzebowała odbyć. Elizabeth, Druella, czy wujaszek Antek. Lista robiła się coraz dłuższa, gdy odświeżała, kto jeszcze egzystuje w okolicach Londynu.
Tym jednak razem, zerwała się z posłania i nie zastanawiając długo, pognała do centrum...dokładniej, do Munga, do którego został jeszcze wczorajszego dnia, wezwany Adrien.
Na miejscu musiała jednak chwilę pobłądzić, zanim rozpoznała kilka znajomych korytarzy. Szum i rejwach, który panował, wcale jej nie onieśmielał. Przyglądała się przechodzącym pielęgniarkom, czy uzdrowicielom. Uśmiechnęła się, gdy mignęła jej przystojna twarz jednego z nich, jednak szła dalej. Wyglądała, jakby doskonale wiedziała, gdzie się kieruje. Mogła przyciagac spojrzenia, a jakże! Kruczoczarne, rozpuszczone włosy, delikatne rysy twarzy i roziskrzone spojrzenie, które niejedno serce potrafiło roztopić. I ten fakt pomijała. Chciała tylko znaleźć swego rodziciela.
W tym celu, ruszyła ku schodom i ku jej radości, akurat dostrzegła znajomą postać ojca. Mimo zmiętego fartucha, malującego się zmęczenia na twarzy i myśli, które błądziły gdzieś daleko, Inara widziała coś więcej. Niezmiennie, ten sam radosny błysk kryjący się w oczach, bijąca od niego siła, pewność i ciepło, którym otaczał swą córę. Jej lico upiększył radosny uśmiech.
- Tato! - jej dźwięczny głos, zapewne niósł się po całej klatce schodowej, ale absolutnie się tym nie przejmowała. Nie zważała także, że biegnie w ojcowskie ramiona, rzucając mu się dodatkowo na szyję. Odsunęła się dopiero, złożywszy pocałunek na brodatym policzku.
- Uprzedzam pytanie - nic mi nie jest, nie jestem chora, ranna, ani tym bardziej w ciąży - zachichotała, niemal recytując formułkę, jaką czasem obdarzał ją Adrien, podczas jej dawniejszych wizyt - przyszłam za to, za brać cię na śniadanie, bo stawiam...twoją sówkę, że jeszcze nic nie jadłeś, prawda? - swojej sówki nie miała. Jeszcze. jej ostatnia, służyła jej bardzo długo, niestety odeszła naturalną śmiercią...a Inara nie mogła się przełamać i sprawić sobie nowej.
- Aaaaa...właśnie! Znasz może, takiego przystojnego pana uzdrowiciela..Alana? - znowu się zaśmiała, bo podejrzewała, jak Adrien zareaguje na jej słowa. Ot, taka mała, wesoła gra, choć liczyła, że tato pamięta jej podejście, do samego faktu swatania. Bo jak pamiętała, był to topowy temat wśród szlachty...a znienawidzony, przez samą panienkę Carrow.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Lekarze ze Szpitala Świętego Munga zdecydowanie nie mogli narzekać na nudę. Zajęć było aż nadto i zapewne zbyt wiele jak dla tak małego personelu. Dlatego spędzanie całych dni i nocy w pracy nie było niczym dziwnym. Alan również nie raz i nie dwa razy spędzał w Mungu całe dnie, noce, a nawet tygodnie. Jemu to nie przeszkadzało. W przeciwieństwie do Adriena, on nie miał do kogo wracać. Nie czekała na niego żona, córka, siostra, ktokolwiek. Dlatego mógł siedzieć w Mungu do woli. Oczywiście w granicach zdrowego rozsądku. Tak się jednak złożyło, że tej nocy Alan nie pracował. Mimo, że roboty było nie mało. Szefostwo najwyraźniej uznało, że poradzą sobie bez niego. Albo, że zbyt dużo ostatnio pracował i nie przyda im się jeżeli nie odpocznie. Młody uzdrowiciel nie wnikał, nie dyskutował tylko poszedł do domu. I wrócił dziś z samego rana. Czyli tak jak być powinno.
Spędzenie nocy w domu miało jeden wielki, a wręcz ogromny plus, który teraz wyraźnie rzucał się w oczy. Był czysty, pachnący, wypoczęty. Czyli wyglądał i czuł się sto razy lepiej od większości lekarzy Munga, w tym Adriena. Idąc korytarzem co i rusz mijał zmęczone twarze znajomych z pracy. Mieli ciężką noc, to było widać. W Alanie aż obudziły się wyrzuty sumienia. Może powinien upierać się, żeby zostać na noc w pracy? Cóż... Nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Mężczyzna starał się więc uciszyć w sobie to poczucie winy. Te zniknęło zresztą całkiem szybko, kiedy na korytarzu mignęła mu znajoma twarz Inary - córki Adriena. Trzeba było przyznać, że ten zwariowany i popularny w całym szpitalu lekarz miał przepiękną córkę, która swoją urodą z pewnością zdobyła serca wielu mężczyzn. Nie sprawiała też wrażenia takiej, której uroda jest jedyną zaletą. Alan jednak nie zdążył jej poznać, więc nie miał co do tego pewności.
Sądził, że i tym razem skończy się jedynie na wyminięciu w szpitalnym korytarzu. Jednak ku jego zdziwieniu spotkał ją ponownie. Najpierw ujrzał jej sylwetkę, potem usłyszał jej głos, a na końcu zobaczył jak przytula się do Adriena. Cóż... i tak zamierzał porozmawiać z Carrowem, tak więc skierował swe kroki w ich kierunku. Był właściwie tuż za nią i już otwierał usta, by się odezwać, kiedy usłyszał ostatnie słowa Inary. Zatrzymał się, wyraźnie zaskoczony tym, co usłyszał. A potem omal nie wybuchł głośnym śmiechem spowodowanym komizmem tej sytuacji. Przytknął tylko wierzch pięści do ust i zachichotał bezgłośnie. Dopiero gdy się nieco uspokoił, wyprostował się i spojrzał na Adriena. Odchrząknął.
- Witam, panienko Carrow. - odezwał się głosem lekko łamiącym się od rozbawienia, zerkając to na Adriena, to na jego córkę. Stał tuż za Inarą, która zapewne odwróciła się w jego kierunku. Jeżeli tak to uśmiechnął się do niej lekko i kiwnął głową. Usta wyginały mu się w uśmiechu rozbawienia, choć starał się zachować powagę. Odchrząknął ponownie i wyprostował się znów, by spojrzeć na starszego uzdrowiciela.
- Khm... Cześć Adrien. Ciężka noc za Tobą, co?
Spędzenie nocy w domu miało jeden wielki, a wręcz ogromny plus, który teraz wyraźnie rzucał się w oczy. Był czysty, pachnący, wypoczęty. Czyli wyglądał i czuł się sto razy lepiej od większości lekarzy Munga, w tym Adriena. Idąc korytarzem co i rusz mijał zmęczone twarze znajomych z pracy. Mieli ciężką noc, to było widać. W Alanie aż obudziły się wyrzuty sumienia. Może powinien upierać się, żeby zostać na noc w pracy? Cóż... Nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Mężczyzna starał się więc uciszyć w sobie to poczucie winy. Te zniknęło zresztą całkiem szybko, kiedy na korytarzu mignęła mu znajoma twarz Inary - córki Adriena. Trzeba było przyznać, że ten zwariowany i popularny w całym szpitalu lekarz miał przepiękną córkę, która swoją urodą z pewnością zdobyła serca wielu mężczyzn. Nie sprawiała też wrażenia takiej, której uroda jest jedyną zaletą. Alan jednak nie zdążył jej poznać, więc nie miał co do tego pewności.
Sądził, że i tym razem skończy się jedynie na wyminięciu w szpitalnym korytarzu. Jednak ku jego zdziwieniu spotkał ją ponownie. Najpierw ujrzał jej sylwetkę, potem usłyszał jej głos, a na końcu zobaczył jak przytula się do Adriena. Cóż... i tak zamierzał porozmawiać z Carrowem, tak więc skierował swe kroki w ich kierunku. Był właściwie tuż za nią i już otwierał usta, by się odezwać, kiedy usłyszał ostatnie słowa Inary. Zatrzymał się, wyraźnie zaskoczony tym, co usłyszał. A potem omal nie wybuchł głośnym śmiechem spowodowanym komizmem tej sytuacji. Przytknął tylko wierzch pięści do ust i zachichotał bezgłośnie. Dopiero gdy się nieco uspokoił, wyprostował się i spojrzał na Adriena. Odchrząknął.
- Witam, panienko Carrow. - odezwał się głosem lekko łamiącym się od rozbawienia, zerkając to na Adriena, to na jego córkę. Stał tuż za Inarą, która zapewne odwróciła się w jego kierunku. Jeżeli tak to uśmiechnął się do niej lekko i kiwnął głową. Usta wyginały mu się w uśmiechu rozbawienia, choć starał się zachować powagę. Odchrząknął ponownie i wyprostował się znów, by spojrzeć na starszego uzdrowiciela.
- Khm... Cześć Adrien. Ciężka noc za Tobą, co?
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Tak, był w tym momencie zaspany, być może nieco zmęczony oraz nieobecny, jednak gdy spostrzegł biegnącą w jego kierunku córkę zrobiło mu się przyjemnie ciepło na sercu, a usta wygięły się w uśmiechu, kiedy to rękami przygarnął jej drobną osobę do siebie
- A co to za psotnik mnie tu nawiedził...? - Podniósł ją i zatoczył piruet, dociskając plik dokumentów do jej pleców. Dało się przy tym słyszeć jego szczery śmiech i nutę figlarnej uszczypliwości. Niechętnie odstawił swojego kwiatuszka na ziemi. Pogładził ją po włosach po tym, jak powitała go wdzięcznym gestem, by zaraz zsunąć rękę po jej policzku i unieść delikatnie jej podbródek. Spojrzał w te ciemne oczy podejrzliwie mrużąc ślepia.
- Czy...- Już się miał zadawać standardową serię pytań o czym świadczył uniesiony ku górze wskazujący palec, lecz został rozszyfrowany już na samym początku. - No. - Zaaprobował, po czym przeciął kilkakrotnie powietrze palcem. Tak na zaś.
- Ty to masz nosa albo to mnie już dopada starość skoro staję się taki przewidywalny. - Potwierdził jej przypuszczenia, kiedy to mimochodem przeciągał dłonią po swojej twarzy. Dłoń ta zatrzymała się jednak na brodzie, gdy do jego szu doszły kolejne słowa córki. Zamrugał kilkukrotnie, a na czole pojawiły się głębsze zmarszczki. Lekkie zmieszanie, zaskoczenie, a po chwili podejrzliwość patrzyła mu z oczu. Czyżby jego córka zamierzała wykorzystać jego chwilowy marazm i zagrać z nim w jakąś grę? Było to całkiem prawdopodobne. Mrużył więc ślepia i miał już zasugerować, że prawie jej tym razem wyszło gdyby nie to, że dostrzegł za jej plecami nikogo innego jak...Alana. Uśmiechnął się więc triumfalnie do Inary, nie spuszczając wzroku z młodego uzdrowiciela.
- Witam, panienko Carrow. - Kiedy głos Alana rozległ się po klatce schodowej, pozwolił sobie mrugnąć złośliwie oczko do swej córy. Jednak coby sobie kolega po fachu ni pomyślał, objął ją protekcjonalnie ramieniem przyciągając do siebie, coby zaznaczyć, że jest to JEGO córka. Tak profilaktycznie.
- Witaj Alanie. I tak, miał nie szczęście spędzić ostatnią dobę w izolatce na kwarantannie. Znów bowiem jakaś zaraza, a właściwie zarażony pacjent przyciągnął mi się na wydział. Niedawno mnie wypuścili i umieram z głodu. - wytłumaczył, po czym spojrzał na swą córkę. - Na szczęście córka zaprasza mnie na posiłek. - Aż stuknął obcasami swych butów, sugerując tym samym swoje zniecierpliwieni, jak i radość.
- A co to za psotnik mnie tu nawiedził...? - Podniósł ją i zatoczył piruet, dociskając plik dokumentów do jej pleców. Dało się przy tym słyszeć jego szczery śmiech i nutę figlarnej uszczypliwości. Niechętnie odstawił swojego kwiatuszka na ziemi. Pogładził ją po włosach po tym, jak powitała go wdzięcznym gestem, by zaraz zsunąć rękę po jej policzku i unieść delikatnie jej podbródek. Spojrzał w te ciemne oczy podejrzliwie mrużąc ślepia.
- Czy...- Już się miał zadawać standardową serię pytań o czym świadczył uniesiony ku górze wskazujący palec, lecz został rozszyfrowany już na samym początku. - No. - Zaaprobował, po czym przeciął kilkakrotnie powietrze palcem. Tak na zaś.
- Ty to masz nosa albo to mnie już dopada starość skoro staję się taki przewidywalny. - Potwierdził jej przypuszczenia, kiedy to mimochodem przeciągał dłonią po swojej twarzy. Dłoń ta zatrzymała się jednak na brodzie, gdy do jego szu doszły kolejne słowa córki. Zamrugał kilkukrotnie, a na czole pojawiły się głębsze zmarszczki. Lekkie zmieszanie, zaskoczenie, a po chwili podejrzliwość patrzyła mu z oczu. Czyżby jego córka zamierzała wykorzystać jego chwilowy marazm i zagrać z nim w jakąś grę? Było to całkiem prawdopodobne. Mrużył więc ślepia i miał już zasugerować, że prawie jej tym razem wyszło gdyby nie to, że dostrzegł za jej plecami nikogo innego jak...Alana. Uśmiechnął się więc triumfalnie do Inary, nie spuszczając wzroku z młodego uzdrowiciela.
- Witam, panienko Carrow. - Kiedy głos Alana rozległ się po klatce schodowej, pozwolił sobie mrugnąć złośliwie oczko do swej córy. Jednak coby sobie kolega po fachu ni pomyślał, objął ją protekcjonalnie ramieniem przyciągając do siebie, coby zaznaczyć, że jest to JEGO córka. Tak profilaktycznie.
- Witaj Alanie. I tak, miał nie szczęście spędzić ostatnią dobę w izolatce na kwarantannie. Znów bowiem jakaś zaraza, a właściwie zarażony pacjent przyciągnął mi się na wydział. Niedawno mnie wypuścili i umieram z głodu. - wytłumaczył, po czym spojrzał na swą córkę. - Na szczęście córka zaprasza mnie na posiłek. - Aż stuknął obcasami swych butów, sugerując tym samym swoje zniecierpliwieni, jak i radość.
Adrien Carrow
Zawód : Ordynator oddziału Zakażeń Magicznych
Wiek : 46
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wznosić się i upadać jest rzeczą ludzką. Ważne jest by nie bać się na nowo rozkładać swych skrzydeł i sięgać wyżej.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Inara kochała swego ojca. Przyzwyczaiła się do jego reakcji i ciepłego powitania, za każdym razem, gdy ją widział. niezależnie, czy od ostatniego spotkania minęło pół roku, czy dzień. Ktoś mógłby się oburzać, że takie zachowania nie przystojną ani szlachetnej pannie, ani dystyngowanemu arystokracie. Ale ci, którzy zdążyli poznać ich oboje - musieli się przyzwyczaić. Ot, takie "czarne" owieczki rodu Carrow. Po wielokroć wolała bez sztucznych konwenansów móc witać się z ojcem, niż na błyszczeć na salonach nonszalancją. Oczywiście potrafiła zachować się odpowiednio, gdy tego ściśle od niej wymagano, ale nawet podczas przyjęć, potrafiła ukradkiem wyrwać się do ogrodu, porywając przy tym jakieś ciekawe, równie znudzone towarzystwo. tak, chociażby poznała Elizabeth...
- Taki, którego nie można skazywać na samotność - odezwała się ze śmiechem, kiedy już przestała wirować i stanęła na ziemi. Ilekolwiek by nie miała lat, przy Adrienie czuła się zawsze, jak mała dziewczyna, której wciskał na głowę prowizoryczną tiarę...i sadzał na dziecięcej miotle (a potem to już była tylko demolka i krzyki guwernantek, które próbowały ją zatrzymać, albo przynajmniej wypuścić ją na dwór..).
Palec, którym ojciec "groził" Inarze, wywoływał tylko kolejne błyski rozbawienia. Wydęła przy tym zabawnie wargi, zupełnie, jak kiedyś, kiedy próbowana ją (bezskutecznie) przed czymś strofować.
- Wiem! - odsunęła się krok w tył, jakby chciała wskazać na całą swa osobę - i w dodatku mam to po Tobie! - jej mina się zmieniła, gdy wspominał o starości, uniosła odrobinę wyżej brwi, a wargi skrzywiły się lekko - niech spróbuje przyjść, to będę z nią miała do pogadania!
Mina na ojcowskim licu zmieniła się. Początkowo, niezadowolone błyski, przekształciły się. Spojrzenie przypominało jej raczej złośliwego chochlika, który własnie wygrał w psotnej zabawie. Dopiero potem usłyszała zupełnie nie znany jej, męski głos. Kiedy się odwróciła, jej oczom ukazał się nie kto inny, jak "Przystojny Pan Uzdrowiciel". Była zaskoczona tylko przez jedna chwilę. Nie miała nawet czasu się zawstydzić, by nie tracąc rezonu, uśmiechnąć się dość szelmowsko do Adriena, który szybko przygarnął ją do siebie.
- O niego mi własnie chodziło! - Wygięła słodko usta, splatając dłonie przed sobą, dygnąć przed młodym uzdrowicielem. Z jej oczu nie znikała bezczelna nuta wyzwania.
- Witam panie Bennett - pamięć miała dobrą, ale do tej pory, mijając mężczyznę na korytarzach, dostrzegała w całości tylko imię. Teraz pozwoliła sobie odczytać nazwisko z notki, przy jego koszuli. Grzecznie nie przerywała krótkiej wymiany zdań, ale nie spuszczała wzroku. Przenosiła ciemne spojrzenie, to na swego tatę, to na jego rozmówcę, by w odpowiednim momencie oczywiście - odezwać się.
- Ależ Tato! jestem pewna, że pan Bennet, nie będzie mógł odmówić, jeśli i jego zaproszę do naszego towarzystwa? - zamrugała rzęsami, posyłając "uroczy", tryumfalny uśmiech swemu rodzicielowi - Prawda? - tu słowa skierowała ku Alanowi. Na prawdę potrafiła być słodka! Jeśli tylko chciała..i opanowała swoją niepokorną naturę.
- Taki, którego nie można skazywać na samotność - odezwała się ze śmiechem, kiedy już przestała wirować i stanęła na ziemi. Ilekolwiek by nie miała lat, przy Adrienie czuła się zawsze, jak mała dziewczyna, której wciskał na głowę prowizoryczną tiarę...i sadzał na dziecięcej miotle (a potem to już była tylko demolka i krzyki guwernantek, które próbowały ją zatrzymać, albo przynajmniej wypuścić ją na dwór..).
Palec, którym ojciec "groził" Inarze, wywoływał tylko kolejne błyski rozbawienia. Wydęła przy tym zabawnie wargi, zupełnie, jak kiedyś, kiedy próbowana ją (bezskutecznie) przed czymś strofować.
- Wiem! - odsunęła się krok w tył, jakby chciała wskazać na całą swa osobę - i w dodatku mam to po Tobie! - jej mina się zmieniła, gdy wspominał o starości, uniosła odrobinę wyżej brwi, a wargi skrzywiły się lekko - niech spróbuje przyjść, to będę z nią miała do pogadania!
Mina na ojcowskim licu zmieniła się. Początkowo, niezadowolone błyski, przekształciły się. Spojrzenie przypominało jej raczej złośliwego chochlika, który własnie wygrał w psotnej zabawie. Dopiero potem usłyszała zupełnie nie znany jej, męski głos. Kiedy się odwróciła, jej oczom ukazał się nie kto inny, jak "Przystojny Pan Uzdrowiciel". Była zaskoczona tylko przez jedna chwilę. Nie miała nawet czasu się zawstydzić, by nie tracąc rezonu, uśmiechnąć się dość szelmowsko do Adriena, który szybko przygarnął ją do siebie.
- O niego mi własnie chodziło! - Wygięła słodko usta, splatając dłonie przed sobą, dygnąć przed młodym uzdrowicielem. Z jej oczu nie znikała bezczelna nuta wyzwania.
- Witam panie Bennett - pamięć miała dobrą, ale do tej pory, mijając mężczyznę na korytarzach, dostrzegała w całości tylko imię. Teraz pozwoliła sobie odczytać nazwisko z notki, przy jego koszuli. Grzecznie nie przerywała krótkiej wymiany zdań, ale nie spuszczała wzroku. Przenosiła ciemne spojrzenie, to na swego tatę, to na jego rozmówcę, by w odpowiednim momencie oczywiście - odezwać się.
- Ależ Tato! jestem pewna, że pan Bennet, nie będzie mógł odmówić, jeśli i jego zaproszę do naszego towarzystwa? - zamrugała rzęsami, posyłając "uroczy", tryumfalny uśmiech swemu rodzicielowi - Prawda? - tu słowa skierowała ku Alanowi. Na prawdę potrafiła być słodka! Jeśli tylko chciała..i opanowała swoją niepokorną naturę.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Adrien i jego miłość do córki były znane w całym szpitalu równie mocno jak jego poczucie humoru, które czasami niezbyt podobało się pacjentom. Alan nigdy nie miał okazji poznać Inary, choć czasami mijał ją w korytarzu. Bywało, że słyszał opowieści o niej od samego Adriena, jednak czymże były opowieści w porównaniu z osobistym zweryfikowaniem tego, co się w nich odkryło? Alan wiedział jedno. Stary Carrow zdecydowanie miał powód, by tak zazdrośnie strzec swojej córki. Młoda czarownica była niezwykle urokliwa i na ocenę tą wystarczyło mu zaledwie kilka przelotnych spojrzeń w jej kierunku, rzucanych na szpitalnym korytarzu. Młody uzdrowiciel nigdy nie miał okazji wymienić z nią chociaż słowa, choć jej urok przyciągał go z daleka i sprawiał, że była to wizja nader kusząca. Nie chciał jednak podpaść Adrienowi. Lubił tego starego drania i, miał nadzieję, ten stary drań lubił też jego. Nie chciał by się to zmieniło, więc nie zbliżał się do Inary bez powodu. Teraz jednak miało się to zmienić. Nadarzyła się na to bowiem idealna okazja, której wcale nie szukał. Została mu ona sama podsunięta przez los.
Alan był dość skromną osobą, a więc nigdy nie sądził, że zostanie nazwany ,,przystojnym" przez tak urodziwą osóbkę jaką była córka Adriena. Słowa te zdecydowanie podwyższyły jego samoocenę. A przynajmniej chwilowo. Pewnym też było, że o ile nie zdarzy się tego dnia nic specjalnie denerwującego, to panienka Carrow będzie odpowiedzialna za jego dobry humor, który utrzyma się zapewne przez cały dzień. A lekarz z dobrym humorem to dobry i skuteczny lekarz.
Z satysfakcją przyjął to chwilowe zaskoczenie, jakie wymalowało się na twarzy Inary, choć chciała je ukryć. Wywołanie go było celem Alana, gdy już odezwał się stojąc tuż za jej plecami. Tak więc osiągnął to, czego chciał. Uśmiechnął się i kiwnął lekko głową, w odpowiedzi na jej powitanie. Następnie przesunął wzrok na Adriena, który przysunął do siebie córkę. Całe szczęście nie wyglądał na złego mimo słów, które wypłynęły z jej ust tuż przed jego pojawieniem się.
- Tak właśnie słyszałem. Nie jest łatwo, nigdy nie wiadomo kto Ci się trafi i jakie choróbsko za sobą przyciągnie. Grunt to zachowanie środków ostrożności, by nie rozeszło się to dalej. Ale skoro Cię wypuścili to znaczy, że chyba wszystko dobrze, prawda? - spytał, mrużąc lekko oczy i robiąc poważną minę. Martwił się? Oczywiście. Lekarze byli jak jedna wielka rodzina, a niestety także i oni ulegali urazom i zarażali się niebezpiecznymi chorobami. Bycie uzdrowicielem było nie tylko czaso i energochłonne, ale również niebezpieczne. - Mi się, całe szczęście, póki co nie trafił nikt taki, jednak podejrzewam, że to kwestia nie tyle szczęścia, o ile faktu, że mam dużo krótszy staż od Ciebie i dużo mniej doświadczenia. - przyznał, uśmiechając się lekko. Samokrytyka była dobrą rzeczą. Wiedział, że jest jeszcze dość niedoświadczony i z tego powodu dostaje lżejsze przypadki. Dopiero teraz ponownie spojrzał na Inarę i uśmiechnął się do niej lekko, by zaraz unieść wzrok na jej ojca. Miał im życzyć smacznego, skłonić się i odejść, ale zatrzymały go słowa czarownicy, które - musiał przyznać - zaskoczyły go. Zerknął na Adriena, a następnie na Inarę. Uśmiechnął się i skłonił lekko, wyraźnie wdzięczny za propozycję.
- Normalnie zapewne odmówiłbym, nie chcąc przeszkadzać wam w rodzinnym posiłku. - powiedział, zerkając ponownie na starego Carrowa, by zaraz przenieść wzrok na przyjemne dla oka lico jego córki. - Jednak tak piękny uśmiech, który wymalował się na twarzy panienki Carrow, skutecznie odwiódł mnie od tego zamiaru. A więc bardzo chętnie skorzystam z zaproszenia, jeżeli Ty, Adrienie - spojrzał na mężczyznę - nie masz nic przeciwko.
To co, że jadł już śniadanie w domu...
Alan był dość skromną osobą, a więc nigdy nie sądził, że zostanie nazwany ,,przystojnym" przez tak urodziwą osóbkę jaką była córka Adriena. Słowa te zdecydowanie podwyższyły jego samoocenę. A przynajmniej chwilowo. Pewnym też było, że o ile nie zdarzy się tego dnia nic specjalnie denerwującego, to panienka Carrow będzie odpowiedzialna za jego dobry humor, który utrzyma się zapewne przez cały dzień. A lekarz z dobrym humorem to dobry i skuteczny lekarz.
Z satysfakcją przyjął to chwilowe zaskoczenie, jakie wymalowało się na twarzy Inary, choć chciała je ukryć. Wywołanie go było celem Alana, gdy już odezwał się stojąc tuż za jej plecami. Tak więc osiągnął to, czego chciał. Uśmiechnął się i kiwnął lekko głową, w odpowiedzi na jej powitanie. Następnie przesunął wzrok na Adriena, który przysunął do siebie córkę. Całe szczęście nie wyglądał na złego mimo słów, które wypłynęły z jej ust tuż przed jego pojawieniem się.
- Tak właśnie słyszałem. Nie jest łatwo, nigdy nie wiadomo kto Ci się trafi i jakie choróbsko za sobą przyciągnie. Grunt to zachowanie środków ostrożności, by nie rozeszło się to dalej. Ale skoro Cię wypuścili to znaczy, że chyba wszystko dobrze, prawda? - spytał, mrużąc lekko oczy i robiąc poważną minę. Martwił się? Oczywiście. Lekarze byli jak jedna wielka rodzina, a niestety także i oni ulegali urazom i zarażali się niebezpiecznymi chorobami. Bycie uzdrowicielem było nie tylko czaso i energochłonne, ale również niebezpieczne. - Mi się, całe szczęście, póki co nie trafił nikt taki, jednak podejrzewam, że to kwestia nie tyle szczęścia, o ile faktu, że mam dużo krótszy staż od Ciebie i dużo mniej doświadczenia. - przyznał, uśmiechając się lekko. Samokrytyka była dobrą rzeczą. Wiedział, że jest jeszcze dość niedoświadczony i z tego powodu dostaje lżejsze przypadki. Dopiero teraz ponownie spojrzał na Inarę i uśmiechnął się do niej lekko, by zaraz unieść wzrok na jej ojca. Miał im życzyć smacznego, skłonić się i odejść, ale zatrzymały go słowa czarownicy, które - musiał przyznać - zaskoczyły go. Zerknął na Adriena, a następnie na Inarę. Uśmiechnął się i skłonił lekko, wyraźnie wdzięczny za propozycję.
- Normalnie zapewne odmówiłbym, nie chcąc przeszkadzać wam w rodzinnym posiłku. - powiedział, zerkając ponownie na starego Carrowa, by zaraz przenieść wzrok na przyjemne dla oka lico jego córki. - Jednak tak piękny uśmiech, który wymalował się na twarzy panienki Carrow, skutecznie odwiódł mnie od tego zamiaru. A więc bardzo chętnie skorzystam z zaproszenia, jeżeli Ty, Adrienie - spojrzał na mężczyznę - nie masz nic przeciwko.
To co, że jadł już śniadanie w domu...
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Inara była jego osobistym światełkiem i plotki o tym, że pewnie najchętniej chroniłby te światełko przed niepożądanymi spojrzeniami w jakimś bunkrze nie były tak do końca wyssane z palca. Inara wciąż mimo nagromadzonych lat była jego małym pączuszkiem i to się zmienić już prawdopodobnie nie mogło. Pewnie za pięć, dziesięć, trzydzieści lat będzie ją tak trzymał przy boku i nieraz jeszcze słuchał, jak zgrabnie próbuj wywinąć się z zamieszania, jakie wywołała swymi figlami. Sprawiało mu to nieumocnioną przyjemność.
- Tak, wszystko w jak najlepszym. I bez przesady. Na oddziale zakaźnym, jak sama nazwa wskazuje, częściej coś upierdliwego po prostu się trafi. Jak najpóźniej życzę ci w nim kiblować. - Posłał mu przyjacielski uśmiech. Do Alana wszak nic nie miał. Chłopak był to dobry i prawy. Winić go nie mógł za psoty swej córki, które miały za zadanie uatrakcyjnić dzień tatusiowi. Jednak sympatia sympatią, a ojcowska natura...naturą. Dlatego też, gdy Inara zaproponowała wspólne śniadanie obejmujące całą ich TRÓJKĘ.
Nadął buntowniczo policzki, kiedy to jego córka pławiła się w euforii, gdy to wysunęła się na prowadzenie w ich cichej wojnie złośliwości z wynikiem 2:1. Cóż, sam musiał przyznać, że cne to zagranie było i pogratulowałby jej, gdyby ni fakt, że naprzeciw niego znajdował się Alan, który właśnie przyjął zaproszenie. Uzdrowiciel podniósł na niego wzrok tak samo, jakby uczynił to sam Cezar słysząc spisek swego lojalnego do czasu Brutusa, poliki dalej miał nadęte, a usta zwęziły się w wąską kreskę. Śmiało można się szarpnąć na stwierdzenie, że prezentował się komicznie. Ale nie tak, jak pod naporem ukradkowego spojrzenia Inary cmoknął powietrze i wyszczerzył się.
- Naturalnie, że nie miałbym nic przeciwko. - rzucił entuzjastycznie - Pójdę tylko odnieść te dokumenty, a ty upewnij się, że nie będziesz nikomu potrzebny do szczęścia przez jakiś czas i też by wiedzieli, gdzie cie szukać bo właśnie...gdzie nas moja córka ma zamiar porwać?- Spytał się swej latorośli, a ta uśmiechnęła się jedynie konspiracyjnie. Chwil później, gdy każdy dopełnił swych obowiązków opóścili klatkę schodową.
3 x z/t (Adrien, Inara, Alan)
- Tak, wszystko w jak najlepszym. I bez przesady. Na oddziale zakaźnym, jak sama nazwa wskazuje, częściej coś upierdliwego po prostu się trafi. Jak najpóźniej życzę ci w nim kiblować. - Posłał mu przyjacielski uśmiech. Do Alana wszak nic nie miał. Chłopak był to dobry i prawy. Winić go nie mógł za psoty swej córki, które miały za zadanie uatrakcyjnić dzień tatusiowi. Jednak sympatia sympatią, a ojcowska natura...naturą. Dlatego też, gdy Inara zaproponowała wspólne śniadanie obejmujące całą ich TRÓJKĘ.
Nadął buntowniczo policzki, kiedy to jego córka pławiła się w euforii, gdy to wysunęła się na prowadzenie w ich cichej wojnie złośliwości z wynikiem 2:1. Cóż, sam musiał przyznać, że cne to zagranie było i pogratulowałby jej, gdyby ni fakt, że naprzeciw niego znajdował się Alan, który właśnie przyjął zaproszenie. Uzdrowiciel podniósł na niego wzrok tak samo, jakby uczynił to sam Cezar słysząc spisek swego lojalnego do czasu Brutusa, poliki dalej miał nadęte, a usta zwęziły się w wąską kreskę. Śmiało można się szarpnąć na stwierdzenie, że prezentował się komicznie. Ale nie tak, jak pod naporem ukradkowego spojrzenia Inary cmoknął powietrze i wyszczerzył się.
- Naturalnie, że nie miałbym nic przeciwko. - rzucił entuzjastycznie - Pójdę tylko odnieść te dokumenty, a ty upewnij się, że nie będziesz nikomu potrzebny do szczęścia przez jakiś czas i też by wiedzieli, gdzie cie szukać bo właśnie...gdzie nas moja córka ma zamiar porwać?- Spytał się swej latorośli, a ta uśmiechnęła się jedynie konspiracyjnie. Chwil później, gdy każdy dopełnił swych obowiązków opóścili klatkę schodową.
3 x z/t (Adrien, Inara, Alan)
Adrien Carrow
Zawód : Ordynator oddziału Zakażeń Magicznych
Wiek : 46
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wznosić się i upadać jest rzeczą ludzką. Ważne jest by nie bać się na nowo rozkładać swych skrzydeł i sięgać wyżej.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
10 Grudnia
I na co ci to było?
Ogrom konsekwencji, przytłoczył kobiece ciało od pierwszych minut nieplanowanego powrotu. Otaczający świat zmienił swe oblicze, zamrażając wszelkie, wszechobecne istnienie. Śnieżnobiała powłoka, przykryła uliczne zakamarki. Ozdobiła dachy, ujednoliciła szarobury, rozwilgocony krajobraz. Ogołociła roślinność, z jesiennych, intensywnie słonecznych, radujących zamarznięte serce barw. Odziała zdezorientowane sylwetki w ciężki, niepraktyczny materiał, rozprowadzający kojące, oczekiwane ciepło. Poniewierała wystające członki. Osłabiała odporność, powodujące pierwsze, nieoczekiwane objawy, denerwującego przeziębienia. Czy naprawdę, było to konieczne? Przekroczenie progu, zdezelowanej kamienicy, nie należało do najprzyjemniejszych. Wyszczerbione, pokryte lodową powłoką schody, tworzyły przezroczyste niebezpieczeństwo. Nieadekwatne do pogody, zabłocone trzewiki, z trudem utrzymywały wyprostowaną postawę. Drewniany kufer, obciążał delikatne dłonie, powodując bolesne napięcie mięśni. Wiatr, muskał figlarnie, hebanowe kosmyki, nie oszczędzając pechowej podróżniczki. Cienki materiał wierzchniej szaty, przepuszczał lodowate podmuchy. Witaj kochana Anglio, tak bardzo tęskniłam. Bezkresna szamotanina, osłabiła wyostrzoną uwagę. Obdrapane, przytrzymywane jedną nogą drzwi, rozchylały wnękę do klatki mieszkalnego przybytku. Trzepot niewielkich, zwierzęcych skrzydeł, rozdarł powietrze nieopodal głowy. Niewyczuwalny ciężar, rozsiadł się na ramieniu, przyciągając wzrok, kolorowym, nietutejszym upierzeniem. Nie zwracając najmniejszej uwagi na mozolne poczynania, zaczyna skubać ciemną warstwę materiału. Brunetka, zaprzestaje walki. Wzdycha niewdzięcznie, próbując zepchnąć tęczowego, natrętnego towarzysza. - Nie teraz! - mówi z niezadowoleniem, marszcząc brwi w charakterystycznym grymasie. Ptak, nie daje za wygraną, próbując absorbować spojrzenie łowczyni, wydając z siebie niezidentyfikowany dźwięk. Odkłada wszystko, uwalniając zmęczone ręce. Odbiera elegancki pergamin, rozchylając go z krytycznym wyrazem twarzy. Wzrok, prześlizguje się po charakterystycznie, zakrzywionych literach, uformowanych, w krótkie pytanie. Tak nagle, niespodziewanie, nieoczekiwanie? Ogarnięta niemym niepokojem, czuła, że zwiastuje to coś niedobrego. W co ty się wpakowałeś, Lestrange?
Pospiesznie, teleportowała się pod gmach szpitala. Wymieniając kolejną korespondencję, wyczuła niebezpieczeństwo. Domyśliła się konkretnego celu. Skojarzyła sytuację, okoliczności, wydarzenia. Zdezorientowana, zagubiona, nie wiedziała co zrobić. Czego powinna się spodziewać. To wszystko jej wina? Wybiegając z mieszkalnego pokoju, zostawiła wszelkie, najpotrzebniejsze rzeczy. Na szczęście, różdżka spoczywała bezpiecznie w zewnętrznej kieszeni hebanowej peleryny. Zmęczenie, dotykało najdrobniejszych komórek ciała, mimo widocznego pobudzenia. Pulsującej krwi, wywróconych wnętrzności, adrenaliny, przyspieszającej bicie ogromnego narządu wewnętrznego. Wypełniając wszelkie procedury, dostała się do zabieganego środka. Charakterystyczne, znajome ściany przywitały z widoczną obojętnością. Krzątanina białych fartuchów, wymijała oniemiałego gościa. Ktoś, zderzył się z jej ciałem, wypowiadając kilka nieprzyjemnych, niezrozumiałych słów. Wspominałam kiedykolwiek, jak bardzo nienawidziła szpitali? Otrząsając się z chwilowego amoku; odczuwając przynależność stałego bywalca, pragnęła jak najszybciej odszukać delikwenta. Pielęgniarka, niechętnie udzieliła informacji o miejscu pobytu niewidzianego przyjaciela. Wypowiadając kilka, kąśliwych uwag, oddaliła się od rejestracyjnego przybytku. Niemalże biegiem, pościła się po wąskich, kamiennych schodach. Wybiegając na odpowiedni korytarz, zatrzymała się gwałtownie, rozszerzając metaliczne tęczówki. Obserwowała niesłychaną, niemożliwą, dezorientującą, istnie groteskową sytuację. Zdążyła rzucić krótkie, pytające: - Caesar?
I na co ci to było?
Ogrom konsekwencji, przytłoczył kobiece ciało od pierwszych minut nieplanowanego powrotu. Otaczający świat zmienił swe oblicze, zamrażając wszelkie, wszechobecne istnienie. Śnieżnobiała powłoka, przykryła uliczne zakamarki. Ozdobiła dachy, ujednoliciła szarobury, rozwilgocony krajobraz. Ogołociła roślinność, z jesiennych, intensywnie słonecznych, radujących zamarznięte serce barw. Odziała zdezorientowane sylwetki w ciężki, niepraktyczny materiał, rozprowadzający kojące, oczekiwane ciepło. Poniewierała wystające członki. Osłabiała odporność, powodujące pierwsze, nieoczekiwane objawy, denerwującego przeziębienia. Czy naprawdę, było to konieczne? Przekroczenie progu, zdezelowanej kamienicy, nie należało do najprzyjemniejszych. Wyszczerbione, pokryte lodową powłoką schody, tworzyły przezroczyste niebezpieczeństwo. Nieadekwatne do pogody, zabłocone trzewiki, z trudem utrzymywały wyprostowaną postawę. Drewniany kufer, obciążał delikatne dłonie, powodując bolesne napięcie mięśni. Wiatr, muskał figlarnie, hebanowe kosmyki, nie oszczędzając pechowej podróżniczki. Cienki materiał wierzchniej szaty, przepuszczał lodowate podmuchy. Witaj kochana Anglio, tak bardzo tęskniłam. Bezkresna szamotanina, osłabiła wyostrzoną uwagę. Obdrapane, przytrzymywane jedną nogą drzwi, rozchylały wnękę do klatki mieszkalnego przybytku. Trzepot niewielkich, zwierzęcych skrzydeł, rozdarł powietrze nieopodal głowy. Niewyczuwalny ciężar, rozsiadł się na ramieniu, przyciągając wzrok, kolorowym, nietutejszym upierzeniem. Nie zwracając najmniejszej uwagi na mozolne poczynania, zaczyna skubać ciemną warstwę materiału. Brunetka, zaprzestaje walki. Wzdycha niewdzięcznie, próbując zepchnąć tęczowego, natrętnego towarzysza. - Nie teraz! - mówi z niezadowoleniem, marszcząc brwi w charakterystycznym grymasie. Ptak, nie daje za wygraną, próbując absorbować spojrzenie łowczyni, wydając z siebie niezidentyfikowany dźwięk. Odkłada wszystko, uwalniając zmęczone ręce. Odbiera elegancki pergamin, rozchylając go z krytycznym wyrazem twarzy. Wzrok, prześlizguje się po charakterystycznie, zakrzywionych literach, uformowanych, w krótkie pytanie. Tak nagle, niespodziewanie, nieoczekiwanie? Ogarnięta niemym niepokojem, czuła, że zwiastuje to coś niedobrego. W co ty się wpakowałeś, Lestrange?
Pospiesznie, teleportowała się pod gmach szpitala. Wymieniając kolejną korespondencję, wyczuła niebezpieczeństwo. Domyśliła się konkretnego celu. Skojarzyła sytuację, okoliczności, wydarzenia. Zdezorientowana, zagubiona, nie wiedziała co zrobić. Czego powinna się spodziewać. To wszystko jej wina? Wybiegając z mieszkalnego pokoju, zostawiła wszelkie, najpotrzebniejsze rzeczy. Na szczęście, różdżka spoczywała bezpiecznie w zewnętrznej kieszeni hebanowej peleryny. Zmęczenie, dotykało najdrobniejszych komórek ciała, mimo widocznego pobudzenia. Pulsującej krwi, wywróconych wnętrzności, adrenaliny, przyspieszającej bicie ogromnego narządu wewnętrznego. Wypełniając wszelkie procedury, dostała się do zabieganego środka. Charakterystyczne, znajome ściany przywitały z widoczną obojętnością. Krzątanina białych fartuchów, wymijała oniemiałego gościa. Ktoś, zderzył się z jej ciałem, wypowiadając kilka nieprzyjemnych, niezrozumiałych słów. Wspominałam kiedykolwiek, jak bardzo nienawidziła szpitali? Otrząsając się z chwilowego amoku; odczuwając przynależność stałego bywalca, pragnęła jak najszybciej odszukać delikwenta. Pielęgniarka, niechętnie udzieliła informacji o miejscu pobytu niewidzianego przyjaciela. Wypowiadając kilka, kąśliwych uwag, oddaliła się od rejestracyjnego przybytku. Niemalże biegiem, pościła się po wąskich, kamiennych schodach. Wybiegając na odpowiedni korytarz, zatrzymała się gwałtownie, rozszerzając metaliczne tęczówki. Obserwowała niesłychaną, niemożliwą, dezorientującą, istnie groteskową sytuację. Zdążyła rzucić krótkie, pytające: - Caesar?
Wszystko czego się obawiamy kiedyś nas spotka.
Milburga Dolohov
Zawód : łowczyni wilkołaków, muzyk, towarzyszka eskapad poszukiwawczych
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Podobno zło triumfuje, podczas gdy dobrzy ludzie nic nie robią.
Ale to nie prawda. Zło zawsze triumfuje!
Ale to nie prawda. Zło zawsze triumfuje!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Czy był zły? Zirytowany?
Gdy podpierał się o kulach próbując przemówić do uzdrowiciela w języku, który mógłby zrozumieć i wyperswadować mu, że musi wrócić do domu, że stać go na to, że go ozłoci, jeśli wykaże odrobinę dobrej woli (wykaże się rozsądkiem) i przekaże jego sprawę dalej. Być może w przypływie irytacji – bo mężczyzna był wyjątkowo nieoddany swojej pracy, wykonywał ją niechlujnie, więc w ten sam sposób zwracał się do swoich pacjentów – powiedział o kilka słów za dużo o zdecydowanie za głośno dogorywających szlamach leżących kilka łóżek od niego. Lekarzyna przez moment zastanawiał się, czy nie potraktować jego nogi kopniakiem - Lestrange odczuwał to podskórnie, te negatywne wibracje i myśli kotłujące się pod sklepieniem oceniające prawdopodobieństwo, z jakim straci pracę po tak odważnym wystąpieniu w imię walki o własną godność – i nie pchnąć z całą siłą ze schodów, co biorąc pod uwagę stan arystokraty, byłoby nie tak ciężkim do wykonania zadaniem, lecz ostatecznie zrezygnował, powstrzymał się przed splunięciem mu na stopy. I odszedł. Wściekle.
I tak oto kończy się historia, w której człowiek starał porozumieć się ze zwierzęciem.
Nie interesował go komizm sytuacji, podczas gdy jego ciałem wstrząsnęła wściekłość. Mimo to nadal zachowywał spokój obejmując oddalającą się postać intensywnie obserwującym spojrzeniem. Wtem dotarł do niego nieznajomo-znajomy głos, którego brzmienie zapewne chciał zapomnieć, bo natychmiast wywołało w nim niekontrolowane dreszcze. Odwrócił się w jej kierunku nadal podpierając o kule i jednocześnie ścianę, która była pewniejsza.
Wiesz Milburgo, jesteś jak ta kula, której nie ufam. Czy może ufałem, zanim nie poślizgnęła się po świeżo umytej szpitalnej podłodze. I nie sprowadziła mnie do upadku.
Elegancka metafora, której nie wypowiedział na głos, lecz podświadomie rozpoznał ją jako tą, która zawiodła. I tak też na nią spoglądał: z zawodem, z zaciekawieniem, cóż też wymyśli, do czego się posunie, by przekonać go, że to nie jej wina a jeśli ta ciąży jej na barkach i kaleczy sumienie, postara się ulżyć swoim niepokojom i wyjaśnić, odbudować nadwyrężone (stracone?) zaufanie. Och, wszyscy jesteśmy egoistami, dbamy tylko o sobie. Chcemy by ktoś nam ufał, bo wtedy czujemy się doceniani. Zaufanie samo w sobie nie jest niczym szlachetnym, pochodzi od potrzeby istnienia dla kogoś, bycia dla niego ważnym i potrzebnym.
Prawda, Milburgo?
-To ty – powiedział po chwili ze znużeniem i rozczarowaniem, a także nutką zdziwienia, jak gdyby nie sądził, że będzie miała tyle odwagi, by pojawić się i porozmawiać o tym, co się stało. Lub co się nie stało, bo nie pojawiła się. Wyjechała. Do lepszego świata. Odnalazłaś tam spokój ducha, mon cheri? - Czy wiesz, że cię nienawidzę? - spytał sucho, bez przekonania.
Bez nienawiści.
Znudzony tym ciągłym przepychaniem się. Znudzony kłótniami. Zamartwianiem. Złością.
Znudzony nienawiścią.
Nie, nie, to nie tak, że wybaczył, że zapomniał, to nie tak też, że liczył na to, że go wyręczy, ochroni własną piersią. Że nie dopuści, by stała mu się krzywda. Wiesz o co chodziło? O sam fakt. Fakt pojawienia się, gdy byłaś potrzebna. Choć nie musiałaś być, ale istniało prawdopodobieństwo, że będziesz.
I byłaś.
Gdy podpierał się o kulach próbując przemówić do uzdrowiciela w języku, który mógłby zrozumieć i wyperswadować mu, że musi wrócić do domu, że stać go na to, że go ozłoci, jeśli wykaże odrobinę dobrej woli (wykaże się rozsądkiem) i przekaże jego sprawę dalej. Być może w przypływie irytacji – bo mężczyzna był wyjątkowo nieoddany swojej pracy, wykonywał ją niechlujnie, więc w ten sam sposób zwracał się do swoich pacjentów – powiedział o kilka słów za dużo o zdecydowanie za głośno dogorywających szlamach leżących kilka łóżek od niego. Lekarzyna przez moment zastanawiał się, czy nie potraktować jego nogi kopniakiem - Lestrange odczuwał to podskórnie, te negatywne wibracje i myśli kotłujące się pod sklepieniem oceniające prawdopodobieństwo, z jakim straci pracę po tak odważnym wystąpieniu w imię walki o własną godność – i nie pchnąć z całą siłą ze schodów, co biorąc pod uwagę stan arystokraty, byłoby nie tak ciężkim do wykonania zadaniem, lecz ostatecznie zrezygnował, powstrzymał się przed splunięciem mu na stopy. I odszedł. Wściekle.
I tak oto kończy się historia, w której człowiek starał porozumieć się ze zwierzęciem.
Nie interesował go komizm sytuacji, podczas gdy jego ciałem wstrząsnęła wściekłość. Mimo to nadal zachowywał spokój obejmując oddalającą się postać intensywnie obserwującym spojrzeniem. Wtem dotarł do niego nieznajomo-znajomy głos, którego brzmienie zapewne chciał zapomnieć, bo natychmiast wywołało w nim niekontrolowane dreszcze. Odwrócił się w jej kierunku nadal podpierając o kule i jednocześnie ścianę, która była pewniejsza.
Wiesz Milburgo, jesteś jak ta kula, której nie ufam. Czy może ufałem, zanim nie poślizgnęła się po świeżo umytej szpitalnej podłodze. I nie sprowadziła mnie do upadku.
Elegancka metafora, której nie wypowiedział na głos, lecz podświadomie rozpoznał ją jako tą, która zawiodła. I tak też na nią spoglądał: z zawodem, z zaciekawieniem, cóż też wymyśli, do czego się posunie, by przekonać go, że to nie jej wina a jeśli ta ciąży jej na barkach i kaleczy sumienie, postara się ulżyć swoim niepokojom i wyjaśnić, odbudować nadwyrężone (stracone?) zaufanie. Och, wszyscy jesteśmy egoistami, dbamy tylko o sobie. Chcemy by ktoś nam ufał, bo wtedy czujemy się doceniani. Zaufanie samo w sobie nie jest niczym szlachetnym, pochodzi od potrzeby istnienia dla kogoś, bycia dla niego ważnym i potrzebnym.
Prawda, Milburgo?
-To ty – powiedział po chwili ze znużeniem i rozczarowaniem, a także nutką zdziwienia, jak gdyby nie sądził, że będzie miała tyle odwagi, by pojawić się i porozmawiać o tym, co się stało. Lub co się nie stało, bo nie pojawiła się. Wyjechała. Do lepszego świata. Odnalazłaś tam spokój ducha, mon cheri? - Czy wiesz, że cię nienawidzę? - spytał sucho, bez przekonania.
Bez nienawiści.
Znudzony tym ciągłym przepychaniem się. Znudzony kłótniami. Zamartwianiem. Złością.
Znudzony nienawiścią.
Nie, nie, to nie tak, że wybaczył, że zapomniał, to nie tak też, że liczył na to, że go wyręczy, ochroni własną piersią. Że nie dopuści, by stała mu się krzywda. Wiesz o co chodziło? O sam fakt. Fakt pojawienia się, gdy byłaś potrzebna. Choć nie musiałaś być, ale istniało prawdopodobieństwo, że będziesz.
I byłaś.
Caesar Lestrange
Zawód : sutener oraz brygadzista
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
pięć palców co po strunach chodzą
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
|Kwiecień
Miał wrażenie, że jest już blisko, lecz ciągle coś mu w jakiś pokraczny sposób z uporem mania umyka.. Nie wiedział co i szczerze mówiąc powoli zaczynał dostawać na tym punkcie pewnego obłędu - potrafił się budzić nocą i biec do pracowni Inary by sprawdzić notatki, przetestować nowe zaklęcie, podzielić się z córką nieoczekiwanym konceptem. Co z tego, że większość ojców w takich momentach, tuż przed ślubem swych córek zadręcza się innymi kwestiami - mu sen z powiek zdzierały badania nad lykanotropią, których z uporem maniaka się uczepił. Zbyt wiele się złego działo, by mógł sobie pozwolić na nic nie robienie. Prawda była bowiem taka, że na swój sposób, poprzez ucieczkę w pracoholizm chciał zdystansować się od tych wszystkich problemów. Problem polegał jednak na tym, że ta "wymówka" za bardzo nabrała przez ostatni tydzień na swej mocy i zamiast ratować - zaczęła zadręczać umysł uzdrowiciela.
Adrien nie mogąc zebrać myśli w gabinecie rozłożył się ze swoimi notatkami na półpiętrze Munka, a dokładniej a klatce schodowej pomiędzy czwartym, a trzecim piętrze. Usiadł sobie pod ścianą, koło siebie miał kubek, a w rękach trzymał swój notatnik. Kartkował go, mając dziwne przeczucie, że odpowiedź na męczące go pytanie już go nawiedziło...tylko jak dawno temu? Miesiąc? Dwa, trzy...? Zmrużył ślepia. Coś na ten temat już notował....
Jest.
Uniósł swoje siwiejące brwi ku górze i przekręcił nieznacznie głowę w bok by lepiej móc rozczytać pochyłe pismo. Cmoknął powietrze. Półprawda. Na marginesie spisaną miał półprawdę - sensie część notatki została już dawno potwierdzona jako fałsz, lecz druga część...Hm, musi to sprawdzić.
Będąc ciągle w transie odkrycia, zdobycia kolejnego tropu ruszył schodami w kierunku szpitalnej biblioteki pozostawiając za sobą na podłodze nieruszony kubek już chłodnego naparu.
|zt
Miał wrażenie, że jest już blisko, lecz ciągle coś mu w jakiś pokraczny sposób z uporem mania umyka.. Nie wiedział co i szczerze mówiąc powoli zaczynał dostawać na tym punkcie pewnego obłędu - potrafił się budzić nocą i biec do pracowni Inary by sprawdzić notatki, przetestować nowe zaklęcie, podzielić się z córką nieoczekiwanym konceptem. Co z tego, że większość ojców w takich momentach, tuż przed ślubem swych córek zadręcza się innymi kwestiami - mu sen z powiek zdzierały badania nad lykanotropią, których z uporem maniaka się uczepił. Zbyt wiele się złego działo, by mógł sobie pozwolić na nic nie robienie. Prawda była bowiem taka, że na swój sposób, poprzez ucieczkę w pracoholizm chciał zdystansować się od tych wszystkich problemów. Problem polegał jednak na tym, że ta "wymówka" za bardzo nabrała przez ostatni tydzień na swej mocy i zamiast ratować - zaczęła zadręczać umysł uzdrowiciela.
Adrien nie mogąc zebrać myśli w gabinecie rozłożył się ze swoimi notatkami na półpiętrze Munka, a dokładniej a klatce schodowej pomiędzy czwartym, a trzecim piętrze. Usiadł sobie pod ścianą, koło siebie miał kubek, a w rękach trzymał swój notatnik. Kartkował go, mając dziwne przeczucie, że odpowiedź na męczące go pytanie już go nawiedziło...tylko jak dawno temu? Miesiąc? Dwa, trzy...? Zmrużył ślepia. Coś na ten temat już notował....
Jest.
Uniósł swoje siwiejące brwi ku górze i przekręcił nieznacznie głowę w bok by lepiej móc rozczytać pochyłe pismo. Cmoknął powietrze. Półprawda. Na marginesie spisaną miał półprawdę - sensie część notatki została już dawno potwierdzona jako fałsz, lecz druga część...Hm, musi to sprawdzić.
Będąc ciągle w transie odkrycia, zdobycia kolejnego tropu ruszył schodami w kierunku szpitalnej biblioteki pozostawiając za sobą na podłodze nieruszony kubek już chłodnego naparu.
|zt
Ostatnio zmieniony przez Adrien Carrow dnia 21.01.17 4:11, w całości zmieniany 1 raz
Adrien Carrow
Zawód : Ordynator oddziału Zakażeń Magicznych
Wiek : 46
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wznosić się i upadać jest rzeczą ludzką. Ważne jest by nie bać się na nowo rozkładać swych skrzydeł i sięgać wyżej.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Adrien Carrow' has done the following action : rzut kością
'k100' : 53
'k100' : 53
Chociaż klatka schodowa nie uświadczała nigdy pacjentów szpitala, tak widok przemykającej minimum dwa razy w tygodniu po schodach filigranowej, całkiem zdrowej, sylwetki nie był niczym zaskakującym. Wiedziona doświadczeniem, że schody były najkrótszą drogą do gabinetu brata, i potrzebą unikania jednego z pracowników szpitala, Aurelia nadużywała swojej pozycji siostry, by bezkarnie móc wykorzystywać tę trasę wbrew panującym zasadom.
Tym razem jednak nie szła w odwiedziny tylko po to, by skontrolować, czy brat o siebie dba, czy może znowu popada w pracoholizm. W jednej dłoni dzierżyła talerzyk ze świeżo upieczonymi dzisiejszego poranka ciastkami, specjałem poczciwej skrzatki, a drugą z kolei chowała pod szatą, nie chcąc pokazywać światu krzywdy, która jej się stała. Nie sądziła, że kiedyś i ona stanie się gościem szpitala wymagającym pomocy, tak jak i nie sądziła, że próba rzucenia prostego zaklęcia skończy się zmaltretowaniem dłoni. Odłamków szkła, kaleczących delikatną skórę, częściowo się wprawdzie pozbyła, prowizorycznie nakładając opatrunek, lecz dalszy przebieg leczenia postanowiła zostawić komuś bardziej doświadczonemu. Na całe szczęście wszystko działo się wtedy, gdy państwo Carrow byli w domu nieobecni - uniknęła w ten sposób zbiorowej paniki, która nie przyniosłaby im nic, poza zdenerwowaniem i dalszym poddawaniem w wątpliwość skuteczności magii. Obolała ręka za to zdawała się ją karać, przez co Aurelia miała problemy ze skoncentrowaniem się i ukrywaniem grymasu na twarzy; kontrolne zerknięcie na bandaż, miejscowo przesiąknięty krwią w miejscach, gdzie rana zdawała się być głębsza, również nie napawało jej optymizmem. Obawiała się reakcji brata na ten widok, w połowie drogi zatrzymując się. Uznała, że może powinna poprosić o pomoc kogoś, kto nie należał do jej rodziny, jednak w szpitalu wieści niosły się zdecydowanie zbyt szybko. Nadzieja na spokój dzisiejszego wieczoru umierała więc z każdą kolejną sekundą, wpadając do wykopanego grobu niewiele później, kiedy ciemnowłosa ujrzała schodzącego z góry uzdrowiciela.
Wiedziała, że poznałaby tę sylwetkę wszędzie, nawet gdyby znajdowali się w półmroku, jak i zdawała sobie sprawę z tego, że nie ma odwrotu od konfrontacji. Nie mogła przecież ani nagle zawrócić ani też przejść obojętnie obok Lupusa, traktując go jak obcego człowieka i rozdarta pomiędzy tymi dwiema ewentualnościami nie spostrzegła, że lord znajdował się już zaledwie dwa stopnie od niej. Chyba trochę spanikowała, w mimowolnym odruchu zaciskając dłoń w pięść; dłoń prawą, pokaleczoną, jedynie cudem powstrzymując się od głośnego jęku.
- Lordzie Black. - Zaczęła, oficjalnie, a jakże, uśmiechając się jakoś nienaturalnie, nie jak ona, nie tak, jak to zapamiętał. A może już nie pamiętał?
FreedomThere is more than one kind of freedom. Freedom to and freedom from.
Don't underrate it.
Don't underrate it.
Aurelia Carrow
Zawód : opiekunka aetonanów
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
It is part of her beauty, this quality of being not quite there, dreamlike.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Obiecałem Victorii, że czerwiec będzie należał do nas; jednak rzeczywistość znów musiała zweryfikować moje plany. Początek miesiąca był dość ciężki dla naszego narzeczeństwa, bo przez pierwsze kilka dni zajmowałem się jednak ważnymi sprawami. Najpierw szpitalem oraz pacjentami; wciąż pamiętam niedawną kłótnię z niezrównoważoną psychicznie alchemiczką. Dobrze, że skarga wylądowała na biurku dyrektora Świętego Munga, dzięki temu moje sumienie uspokoiło się trochę, a złość uleciała równie szybko co się pojawiła. Później polowaliśmy z Magnusem na krzepkich mugoli, by ci mogli wreszcie się na coś przydać. Zaprzęgliśmy ich do odbudowy Białej Wywerny, więc mogłem odetchnąć z ulgą, przynajmniej odrobinę; a przynajmniej nie musiałem czuć się bezużyteczny w sprawie najwyżej wagi.
Bez względu na swoje śmiałe plany, rzeczywistość ponownie okazała się nieustępliwa. Zesłała mi dyżur, kolejny już zresztą. Pod pretekstem braku obsady, o którym słyszę przynajmniej raz dziennie, dyrektor ściągnął mnie do Świętego Munga. Pacjentów nie było aż tak dużo jak przypuszczałem, więc zupełnie nie rozumiałem powodu naciskania na moją obecność. Cóż, wszystko wyjaśniło się niedługo po rozpoczęciu obchodu. Niezapowiedziana wizytacja pod ramieniem nieudolnego Ministerstwa zaczęła się już wcześnie rano i dotarła również na oddział urazów pozaklęciowych. Jako członek szanowanej rodziny miałem za zadanie godne reprezentowanie szpitala, świecenie przykładem, nazwiskiem oraz profesjonalizmem, co też skwapliwie czyniłem. Ignorując złość za zniszczenie mi planów, grafiku i nawet za zabranie mi okazji do wypicia kawy bądź zjedzenia śniadania.
Dopiero kiedy wizytacja opuściła mury tego przybytku, pozwoliłem sobie na frustrację. Nie w kierunku kogokolwiek, naprawdę rzadko wyżywałem się na kimś, o ile to ten ktoś nie zawinił ukazując swoją ignorancję czy idiotyzm. Dziś po prostu przemierzałem korytarze z zaciętą, zapewne odpychającą wszystkich miną, skoro stażyści uciekali przede mną w popłochu.
Wreszcie zamierzałem odciąć się od wszystkiego, zjeść posiłek, na który zasługiwałem, może nawet polenić się przez dosłownie króciutką chwilę? To aż do mnie niepodobne, ale wielogodzinna obserwacja mojej pracy okraszona toną pytań, uprzejmości oraz nic nieznaczących komplementów wytrąciła mnie z typowej dla mnie równowagi, którą musiałem odnaleźć najlepiej z dala od pracy.
Schodziłem bardzo szybko, wpatrując się jedynie w schody, by przypadkiem się o nic nie potknąć lub z nich nie zlecieć, ale kiedy w polu widzenia zjawiła się czyjaś sylwetka, zahamowałem gwałtownie, pozostając wyżej. Uniósłszy wzrok trudno było opisać moje zdziwienie, na pewno nad wyraz widoczne na zwykle obojętnej twarzy. Zamrugałem, chcąc ocenić, czy stojąca przede mną kobieta jest na pewno nią. Serce zaczęło bić szybciej, nogi poniosły mnie niżej, by zrównać się z kobietą na jednym stopniu; widocznie w tamtej chwili lepiej ode mnie pamiętając co wypada, a co nie. Ręce zaczęły się pocić, mocniej zaciskając się na karcie pacjenta, którą miałem przejrzeć podczas konsumpcji śniadania; znałem siebie na tyle, by wiedzieć, że plany dotyczące nic nierobienia spalą na panewce.
- Aurelio – odpowiedziałem, uparcie ignorując ten oficjalny ton, którym mnie uraczyła. Znaliśmy się nie od dziś i grzeczności były zbędne; choć wiedziałem, że ona robi to z czystej przekory, byleby zrobić mi na złość. Faktycznie zacząłem się denerwować, ale było to zdenerwowanie innego rodzaju. Pełne niecierpliwości, nieznośnie kuszącego zapachu dostającego się do nozdrzy, odcinając się na tle typowego, szpitalnego odoru. Ręka drgnęła, jakby chcąc dotknąć jej miękkich włosów, ale nie mogłem sobie na to pozwolić. Nie, kiedy jasno wytyczyła swoje granice dając do zrozumienia, że nie chce mieć ze mną nic wspólnego. – Krwawisz – zauważyłem jednak, spoglądając na obandażowaną rękę. – Chodź, zaleczę to – dodałem, trochę władczo, ale odniosłem wrażenie, że w moim głosie pobrzmiewała troska, którą chciałem skutecznie zamaskować.
Bez względu na swoje śmiałe plany, rzeczywistość ponownie okazała się nieustępliwa. Zesłała mi dyżur, kolejny już zresztą. Pod pretekstem braku obsady, o którym słyszę przynajmniej raz dziennie, dyrektor ściągnął mnie do Świętego Munga. Pacjentów nie było aż tak dużo jak przypuszczałem, więc zupełnie nie rozumiałem powodu naciskania na moją obecność. Cóż, wszystko wyjaśniło się niedługo po rozpoczęciu obchodu. Niezapowiedziana wizytacja pod ramieniem nieudolnego Ministerstwa zaczęła się już wcześnie rano i dotarła również na oddział urazów pozaklęciowych. Jako członek szanowanej rodziny miałem za zadanie godne reprezentowanie szpitala, świecenie przykładem, nazwiskiem oraz profesjonalizmem, co też skwapliwie czyniłem. Ignorując złość za zniszczenie mi planów, grafiku i nawet za zabranie mi okazji do wypicia kawy bądź zjedzenia śniadania.
Dopiero kiedy wizytacja opuściła mury tego przybytku, pozwoliłem sobie na frustrację. Nie w kierunku kogokolwiek, naprawdę rzadko wyżywałem się na kimś, o ile to ten ktoś nie zawinił ukazując swoją ignorancję czy idiotyzm. Dziś po prostu przemierzałem korytarze z zaciętą, zapewne odpychającą wszystkich miną, skoro stażyści uciekali przede mną w popłochu.
Wreszcie zamierzałem odciąć się od wszystkiego, zjeść posiłek, na który zasługiwałem, może nawet polenić się przez dosłownie króciutką chwilę? To aż do mnie niepodobne, ale wielogodzinna obserwacja mojej pracy okraszona toną pytań, uprzejmości oraz nic nieznaczących komplementów wytrąciła mnie z typowej dla mnie równowagi, którą musiałem odnaleźć najlepiej z dala od pracy.
Schodziłem bardzo szybko, wpatrując się jedynie w schody, by przypadkiem się o nic nie potknąć lub z nich nie zlecieć, ale kiedy w polu widzenia zjawiła się czyjaś sylwetka, zahamowałem gwałtownie, pozostając wyżej. Uniósłszy wzrok trudno było opisać moje zdziwienie, na pewno nad wyraz widoczne na zwykle obojętnej twarzy. Zamrugałem, chcąc ocenić, czy stojąca przede mną kobieta jest na pewno nią. Serce zaczęło bić szybciej, nogi poniosły mnie niżej, by zrównać się z kobietą na jednym stopniu; widocznie w tamtej chwili lepiej ode mnie pamiętając co wypada, a co nie. Ręce zaczęły się pocić, mocniej zaciskając się na karcie pacjenta, którą miałem przejrzeć podczas konsumpcji śniadania; znałem siebie na tyle, by wiedzieć, że plany dotyczące nic nierobienia spalą na panewce.
- Aurelio – odpowiedziałem, uparcie ignorując ten oficjalny ton, którym mnie uraczyła. Znaliśmy się nie od dziś i grzeczności były zbędne; choć wiedziałem, że ona robi to z czystej przekory, byleby zrobić mi na złość. Faktycznie zacząłem się denerwować, ale było to zdenerwowanie innego rodzaju. Pełne niecierpliwości, nieznośnie kuszącego zapachu dostającego się do nozdrzy, odcinając się na tle typowego, szpitalnego odoru. Ręka drgnęła, jakby chcąc dotknąć jej miękkich włosów, ale nie mogłem sobie na to pozwolić. Nie, kiedy jasno wytyczyła swoje granice dając do zrozumienia, że nie chce mieć ze mną nic wspólnego. – Krwawisz – zauważyłem jednak, spoglądając na obandażowaną rękę. – Chodź, zaleczę to – dodałem, trochę władczo, ale odniosłem wrażenie, że w moim głosie pobrzmiewała troska, którą chciałem skutecznie zamaskować.
Lupus Black
Zawód : Uzdrowiciel na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Szedł podróżny w wilczurze, zaszedł mu wilk drogę.
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Chciała uciec, zniknąć, rozpływając się w powietrzu. Umrzeć, nieważne jak, byle jak najszybciej, chociaż w tej chwili to świat wokół wydawał się być jakiś martwy, nijaki, kiedy spoglądała na niego spod wachlarza gęstych rzęs, jedynie siłą broniąc się przed powrotem w świat wyobraźni i marzeń. Do dnia, w którym mogli zostać ze sobą już na zawsze, a który okazał się być początkiem końca i drogą przez męki usychającego bez słońca kwiatu. Usychała powoli, z każdym dniem po trochu, poprawę odnotowując tylko wtedy, gdy nie widzieli się przez jakiś czas. A potem jedno słowo, wspomnienie jego imienia, ukradkowe spojrzenie wracało ją z powrotem do punktu wyjścia. W ten sposób usychała już któryś rok z rzędu, dodatkowo teraz wypierając z głowy wieść o zaręczynach Lupusa. Nie należało to do prostych zadań. Myślała, że w dniu, w którym to nastąpi, znienawidzi go raz na zawsze i uwolni się z obezwładniającego uczucia, jakim darzyła go niezmiennie, ale tak się nie stało, swoją nienawiść lokując w niewinnej lady Parkinson. Egoistyczna myśl podpowiadała jej zresztą, że między tą dwójką nie istnieje żadne uczucie, a na pewno nie takie, jakie było, jest, pomiędzy nimi. I chociaż z tego powodu powinna współczuć Victorii, potrafiąc zrozumieć jak nieprzyjemna jest wizja ślubu bez jakichkolwiek uczuć, tak nie była w stanie. Zajęła jej miejsce, odebrała jej mężczyznę. Nie przyjmowała do siebie argumentu o niewiedzy i braku innej możliwości.
Serce przyśpieszyło, szczególnie wtedy, gdy Lupus zrównał się z nią, racząc ją tym swoim udawanym, nieznośnie obojętnym tonem głosu. Całe udawanie, że przecież się nie lubią, cała ta gra we wzajemne odpychanie się, stawała się powoli męcząca, ale zraniona duma nie pozwalała inaczej podejść do sytuacji. Uniosła wzrok, wreszcie, przyglądając się jego twarzy, bliznom i ciemnym oczom, które lubiła, na nich skupiając się na dłużej; dłużej niż zwykle w ostatnim czasie, kiedy natychmiastowo uciekała spojrzeniem, nad którym nie sprawowała kontroli i nie była w stanie sprawić, by wyglądało na pozbawione emocji.
- Właściwie szłam w tej sprawie do Adriena, nie kłopocz się. - Odparła tak, jak mógł się tego po niej spodziewać. W tej kwestii nic się nie zmieniła; dalej nie lubiła władczego tonu i narzucania swojej pomocy, której - niestety - potrzebowała. Jednak mając do wyboru Lupusa a Adriena, wybierała wieczorną rozmowę o anomaliach zagrażających życiu szlachcianek i zatajeniu skaleczonej ręki przed rodziną. Szybko podjęła próbę odwrócenia uwagi od zabrudzonego bandaża, chociaż wiedziała, że nic jej to nie da. - Wszystko w porządku? - Widziała, że nie. Był zdenerwowany, zdradzało go wiele oznak i nie sądziła, że spotkanie z nią było wystarczającym powodem do złości. Chciała, by odpowiedział, a jednocześnie nie chciała angażować się w jego życie, wiedząc, że nie przyniesie jej to nic dobrego.
Serce przyśpieszyło, szczególnie wtedy, gdy Lupus zrównał się z nią, racząc ją tym swoim udawanym, nieznośnie obojętnym tonem głosu. Całe udawanie, że przecież się nie lubią, cała ta gra we wzajemne odpychanie się, stawała się powoli męcząca, ale zraniona duma nie pozwalała inaczej podejść do sytuacji. Uniosła wzrok, wreszcie, przyglądając się jego twarzy, bliznom i ciemnym oczom, które lubiła, na nich skupiając się na dłużej; dłużej niż zwykle w ostatnim czasie, kiedy natychmiastowo uciekała spojrzeniem, nad którym nie sprawowała kontroli i nie była w stanie sprawić, by wyglądało na pozbawione emocji.
- Właściwie szłam w tej sprawie do Adriena, nie kłopocz się. - Odparła tak, jak mógł się tego po niej spodziewać. W tej kwestii nic się nie zmieniła; dalej nie lubiła władczego tonu i narzucania swojej pomocy, której - niestety - potrzebowała. Jednak mając do wyboru Lupusa a Adriena, wybierała wieczorną rozmowę o anomaliach zagrażających życiu szlachcianek i zatajeniu skaleczonej ręki przed rodziną. Szybko podjęła próbę odwrócenia uwagi od zabrudzonego bandaża, chociaż wiedziała, że nic jej to nie da. - Wszystko w porządku? - Widziała, że nie. Był zdenerwowany, zdradzało go wiele oznak i nie sądziła, że spotkanie z nią było wystarczającym powodem do złości. Chciała, by odpowiedział, a jednocześnie nie chciała angażować się w jego życie, wiedząc, że nie przyniesie jej to nic dobrego.
FreedomThere is more than one kind of freedom. Freedom to and freedom from.
Don't underrate it.
Don't underrate it.
Aurelia Carrow
Zawód : opiekunka aetonanów
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
It is part of her beauty, this quality of being not quite there, dreamlike.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Klatka schodowa
Szybka odpowiedź