Pokój dzienny
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Pokój dzienny
Pomieszczenie, w którym ślady bytności Margie widoczne są najbardziej - parapety, podłogi, stoliki i wszystkie powierzchnie płaskie wręcz uginają się od doniczkowych roślin, książek, ołówków, kredek, ramek ze zdjęciami, niedokończonych rysunków, kocich przysmaków i zabawek oraz kubków po kawie (które jakoś nigdy nie mogą znaleźć drogi powrotnej do kuchni). Zamiast tynku na ścianach są bielone cegły, zamiast kanapy - kolorowe poduszki, zamiast jadalnianego stołu, niska, okrągła ława (i tak w większości zastawiona bibelotami).
Powietrze pachnie kwiatami.
Powietrze pachnie kwiatami.
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Louis Bott' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - DN' :
'Anomalie - DN' :
Obserwowałem bacznie Louisa starając się wychwycić jak najwięcej szczegółów dotyczących wyglądu chłopaka, które mogłyby mi dać pogląd na to, w jakim stanie fizycznym i psychicznym obecnie się znajduje. Nie dało się zignorować ciemnych kół cieni pod oczami, ani lekko zszarzałej skóry. Bott musiał być niesamowicie zmęczony. Jego nerwowe ruchy zdradzały, że od dawna znajduje się w stanie ciągłego czuwania i gotowości do ucieczki. Nawet teraz przecież chował się - czy też raczej próbował chować się - w poduszkach. Zrobiło mi się niesamowicie żal Louisa. Chłopak był niewinną ofiarą wojny, w której nie brał tak naprawdę udziału. Raz, jakiś niewiadomego pochodzenia - zaś wiadomych poglądów względem mugoli - czarodziej próbuje go zamordować. Po tym błąka się w lesie, pozbawiony zupełnie świadomości siebie, targany jedynie koszmarnymi snami i wizjami. Teraz jeszcze na dodatek wybuch magii, który będąc wynikiem walki Zakonu z Grindelwaldem dla większości nadal pozostawał tajemnicą sprawił, że Bott i inni niemagiczni musieli przeżywać horrory niekontrolowanego wybuchu magii. Nie byłoby dnia w ostatnim tygodniu żebym nie zastanawiał się, jak im pomóc, jak powstrzymać ten chaose - żadne sensowne rozwiązania nie przychodziły jednakże do mojej głowy. Pozostawała więc na chwilę obecną jedynie pomoc doraźna, w zakresie własnych możliwości. Dobrze wiedziałem, jak to jest nie spać tygodniami, dusić się i topić we własnych okropnych, sennych marach.
Z ulgą przyjąłem fakt, że fortel z podjęciem dobrze znanego chłopakowi tematu zadziałał. Wpychanie mózgu na właściwe tory mogło się bowiem skończyć dwojako: sukcesem bądź wykolejeniem. Przyjemnie słuchało się, jak zaczyna myśleć o czymś przyjemniejszym; jak jego głos przestaje się łamać, a wzrok nabiera jakby nowej ostrości. Uśmiechnąłem się z lekka, jednocześnie wpadając w podziw dla jego obeznania w temacie. Dla mnie wiedza o astronomii kończyła się na tym, że wiedziałem iż jest coś takiego jak gwiazdy, trzeba ich szukać na niebie nocą, układają się w kształty, na które mądrzy ludzie mówią konstelacje i... to chyba tyle. A, wiedziałem jeszcze, że słońce to też gwiazda i z daleka wygląda jak wszystkie inne gwiazdy na niebie. Ale to już był koniec mojej wiedzy astronomicznej.
- Dużo ich - powiedziałem, podążając wzrokiem za spojrzeniem Botta. Mały pies... - Nic mu nie będzie, tylko trochę się wystraszył - powiedziałem, starając się pocieszyć chłopaka. Nie zrobił zwierzakowi żadnej krzywdy, a futrzak raz-dwa zapomni o tym incydencie. Otrzymawszy przyzwolenie podszedłem bliżej do Louisa, po czym zdjąłem z grzbietu płaszcz. Upewniłem się przy tym, by rękawy mojego brązowego swetra pozostały na swoim miejscu. Moja lewa dłoń i tak wyglądała nie najładniej, cała poznaczona bliznami wyglądającymi jak po oparzeniach. Nie chciałem dopuścić do tego, by Bott zobaczył co kryje się wyżej, na przedramionach - nie leżało przecież w moim interesie wystraszyć go jeszcze bardziej, niż już był. Odłożyłem wierzchnie odzienie na bok i usiadłem na poduszce nieopodal Louisa. Oparłem ręce na udach, łapiąc się na tym, że prawie że zapomniałem, że miałem na sobie dżinsy. Najprawdziwsze, mugolskie dżinsy, które kilka dni wcześniej specjalnie na tę okazję poszedłem kupić na mieście.
Parsknąłem śmiechem na uwagę o wieku, naprawdę rozbawiony.
- Ben nawciskał ci o mnie jakichś historyjek? Zawsze żartuje, że ze mnie straszny szczeniak - rzucił, uśmiechając się na wspomnienie wspólnych przygód z olbrzymem. Niestety ale jego uśmiech zbladł, gdy przypomniał sobie najnowszą w Tower. - Mam problem z wiekiem, wiele osób próbuje mnie oceniać tylko i wyłącznie na jego podstawie - wzruszyłem ramionami, zerkając na rozmówcę. Rany. Najprawdziwszy mugol. - Osobiście nie uważam, żeby dwadzieścia jeden lat to był szczyt szczeniactwa - bąknąłem, rozglądając się przelotnie po pokoju. Mieszkanie Margaux było naprawdę bardzo przyjemne, podobała mi się panująca w nim jasność i swoboda. Gdy jednak spojrzałem na powrót na Louisa nie mogłem powstrzymać się przed szerszym otworzeniem oczu.
- Niezła fryzura - powiedziałem, ogarniając spojrzeniem długie włosy Louisa. - Też tak umiem, wiesz? - rzuciłem półżartem, chcąc przedstawić Louisowi jakąś nie przerażającą odmianę magii. Metamorfomagia wydawała się być dobrą próbą na początek. - Patrz - dodałem, po czym powoli, po malutku zacząłem wydłużać moje włosy, które zaczęły skręcać się w niewielkie loki, im dłużej rosły. Zatrzymałem je gdzieś odrobinę za ramionami, po czym rozjaśniłem je do blondu. - To tak zwana metamorfomagia. Chyba już widziałeś ją u Justine, prawda? - zagaiłem, szukając bezpiecznych tematów dotyczących magii, by następnie powoli zbudować z nich drabinę, która doprowadzi nas do tych trudniejszych.
Zmarszczyłem jednak brwi, ponownie spoglądając na przerażająco długie włosy Louisa.
- Margaux powinna mieć tu gdzieś... ech, jak się to nazywało? Takie śmieszne coś co łapiesz w palce i to robi tak - westchnąłem zrezygnowany własnymi dziurami w pamięci, dłonią naśladując nożyczki. - Można by trochę skrócić Ci te pukle - dodałem, pozostawiając podjęcie decyzji poszkodowanemu anomalią.
Z ulgą przyjąłem fakt, że fortel z podjęciem dobrze znanego chłopakowi tematu zadziałał. Wpychanie mózgu na właściwe tory mogło się bowiem skończyć dwojako: sukcesem bądź wykolejeniem. Przyjemnie słuchało się, jak zaczyna myśleć o czymś przyjemniejszym; jak jego głos przestaje się łamać, a wzrok nabiera jakby nowej ostrości. Uśmiechnąłem się z lekka, jednocześnie wpadając w podziw dla jego obeznania w temacie. Dla mnie wiedza o astronomii kończyła się na tym, że wiedziałem iż jest coś takiego jak gwiazdy, trzeba ich szukać na niebie nocą, układają się w kształty, na które mądrzy ludzie mówią konstelacje i... to chyba tyle. A, wiedziałem jeszcze, że słońce to też gwiazda i z daleka wygląda jak wszystkie inne gwiazdy na niebie. Ale to już był koniec mojej wiedzy astronomicznej.
- Dużo ich - powiedziałem, podążając wzrokiem za spojrzeniem Botta. Mały pies... - Nic mu nie będzie, tylko trochę się wystraszył - powiedziałem, starając się pocieszyć chłopaka. Nie zrobił zwierzakowi żadnej krzywdy, a futrzak raz-dwa zapomni o tym incydencie. Otrzymawszy przyzwolenie podszedłem bliżej do Louisa, po czym zdjąłem z grzbietu płaszcz. Upewniłem się przy tym, by rękawy mojego brązowego swetra pozostały na swoim miejscu. Moja lewa dłoń i tak wyglądała nie najładniej, cała poznaczona bliznami wyglądającymi jak po oparzeniach. Nie chciałem dopuścić do tego, by Bott zobaczył co kryje się wyżej, na przedramionach - nie leżało przecież w moim interesie wystraszyć go jeszcze bardziej, niż już był. Odłożyłem wierzchnie odzienie na bok i usiadłem na poduszce nieopodal Louisa. Oparłem ręce na udach, łapiąc się na tym, że prawie że zapomniałem, że miałem na sobie dżinsy. Najprawdziwsze, mugolskie dżinsy, które kilka dni wcześniej specjalnie na tę okazję poszedłem kupić na mieście.
Parsknąłem śmiechem na uwagę o wieku, naprawdę rozbawiony.
- Ben nawciskał ci o mnie jakichś historyjek? Zawsze żartuje, że ze mnie straszny szczeniak - rzucił, uśmiechając się na wspomnienie wspólnych przygód z olbrzymem. Niestety ale jego uśmiech zbladł, gdy przypomniał sobie najnowszą w Tower. - Mam problem z wiekiem, wiele osób próbuje mnie oceniać tylko i wyłącznie na jego podstawie - wzruszyłem ramionami, zerkając na rozmówcę. Rany. Najprawdziwszy mugol. - Osobiście nie uważam, żeby dwadzieścia jeden lat to był szczyt szczeniactwa - bąknąłem, rozglądając się przelotnie po pokoju. Mieszkanie Margaux było naprawdę bardzo przyjemne, podobała mi się panująca w nim jasność i swoboda. Gdy jednak spojrzałem na powrót na Louisa nie mogłem powstrzymać się przed szerszym otworzeniem oczu.
- Niezła fryzura - powiedziałem, ogarniając spojrzeniem długie włosy Louisa. - Też tak umiem, wiesz? - rzuciłem półżartem, chcąc przedstawić Louisowi jakąś nie przerażającą odmianę magii. Metamorfomagia wydawała się być dobrą próbą na początek. - Patrz - dodałem, po czym powoli, po malutku zacząłem wydłużać moje włosy, które zaczęły skręcać się w niewielkie loki, im dłużej rosły. Zatrzymałem je gdzieś odrobinę za ramionami, po czym rozjaśniłem je do blondu. - To tak zwana metamorfomagia. Chyba już widziałeś ją u Justine, prawda? - zagaiłem, szukając bezpiecznych tematów dotyczących magii, by następnie powoli zbudować z nich drabinę, która doprowadzi nas do tych trudniejszych.
Zmarszczyłem jednak brwi, ponownie spoglądając na przerażająco długie włosy Louisa.
- Margaux powinna mieć tu gdzieś... ech, jak się to nazywało? Takie śmieszne coś co łapiesz w palce i to robi tak - westchnąłem zrezygnowany własnymi dziurami w pamięci, dłonią naśladując nożyczki. - Można by trochę skrócić Ci te pukle - dodałem, pozostawiając podjęcie decyzji poszkodowanemu anomalią.
Nie spuszczałem wzroku z chłopaka. Widziałem go pierwszy raz w życiu... (chyba), ale w jego twarzy (czy może oczach?) było coś jakby znajomego. Budzącego zaufanie. Było to o tyle zaskakujące, że ostatnio nie czułem się ani trochę komfortowo w towarzystwie obcych (w zasadzie to "niekomfortowo", to mało powiedziane), a Alexander (tak się przedstawił?) miał w sobie coś. Coś, co delikatnie i bardzo powoli, ale tłumiło we mnie strach. Może to kwestia tego, że po prostu wyglądał łagodnie? Podobną łagodność, którą się widziało i jednocześnie czuło, miała w sobie Margaux... Tak, to chyba to, choć nie umiałem tego ani nazwać, ani bliżej sprecyzować.
Równie dobrze mogła to być faktycznie kwestia fortelu z konstelacjami, czego akurat nie byłem świadom. Kiedy zaczynałem mówić o astronomii, zdecydowanie traciłem czujność, a zagadnięty w tym temacie, byłem święcie przekonany, że rozmówca pyta z czystego zainteresowania (no bo przecież to takie ciekawe!). No i stawałem się takim starym mną, sprzed czaro-fobii. Znów zaczynałem ględzić jak najęty i odpływać.
Przytaknąłem Alexowi, kiedy stwierdził, że jest dużo konstelacji.
- Nawet bardzo... nie umiem wymienić ich wszystkich. No i jak się pomyśli o reszcie: o miliardach konstelacji, które są, a których dotąd nie widzieliśmy i nie nazwaliśmy... - dodałem, a moje spojrzenie stało się trochę bardziej rozmarzone jak i wyraz mojej twarzy. Cudownie byłoby odkrywać inne gwiazdy, księżyce, planety... Być pierwszym, kto dojrzałby jedną z nich przez teleskop... Tak się zamyśliłem, że prawie nie zauważyłem, że chłopak postanowił ściągnąć płaszcz i usiąść obok. Kiedy zaś się ocknąłem i wróciłem na Ziemię, doszedłem do wniosku, że bez płaszcza Alex wygląda jeszcze bardziej przyjaźnie i niegroźnie.
Jeśli chodzi o kwestię wieku, tutaj zgadzałem się z nim w całej rozciągłości. Nie powinno się nikogo oceniać tylko i wyłącznie po wieku. Wiek niewiele ma wspólnego ani z charakterem, ani ze sposobem bycia, ba! Często gęsto także i z doświadczeniem czy wiedzą! Są przecież starzy, durni ludzie, którzy nic w życiu nie osiągną i tylko sobie egzystują i są też utalentowane dzieciaki, które w mig chłoną tyle wiedzy, że nawet stary doświadczony znawca tematu, może być zaskoczony.
- Jesteś dokładnie w moim wieku! - wypaliłem praktycznie wchodząc mu w słowo. Sam byłem tym faktem zdziwiony. Nawet uśmiechnąłem się lekko, jak ktoś, kto dawno temu nie robił nic innego, tylko się szczerzył, a teraz trochę zapomniał jak się to robi i wprawiało go to w lekkie zakłopotanie.
Cóż, tak czy siak, jakoś od razu poczułem się swobodniej w towarzystwie rówieśnika, a o kuli ognia zapomniałem prawie całkiem.
- Ben nic nie naopowiadał... właściwie tylko napomknął o swoim przyjacielu, który może mi pomóc - wzruszyłem ramionami. - Po prostu zupełnie inaczej sobie tego przyjaciela wyobrażałem - dodałem ani odrobinę tym faktem nie zawiedziony. Już nawet otwierałem usta, żeby pociągnąć ten temat, ale niespodziewanie rosnąca grzywka zasłoniła mi widok, wpadła do ust i nie przestała rosnąć nawet, kiedy dotknęła poduszek. Przerażony zdusiłem okrzyk i znów niemal boleśnie wbiłem plecy w ścianę za sobą. Lekko kręcone pukle uspokoiły się dopiero, kiedy sięgnęły podłogi, czyli jakoś poziomu mojego tyłka. Zastygłem w bezruchu wstrzymując oddech, ale na szczęście nic więcej się nie stało. To znaczy... dopóki Alexowi też niekontrolowanie nie zaczęła się rozrastać fryzura. Jakoś udało mi się to dojrzeć zza moich kłaków i pisnąłem cicho, mocniej przyciskając do siebie poduszkę, jakby ta miała mnie obronić.
Tylko... czy miała przed czym? Chłopak nie wyglądał na przestraszonego, wręcz przeciwnie: na rozbawionego. Jego włosy nawet zmieniły lekko kolor, mógłbym przysiąc! Trochę się uspokoiłem i nawet zdobyłem na jakże wielki wyczyn i oderwałem dłonie od poduszki, żeby rozgarnąć swoje włosy na boki.
To nic groźnego, to nic groźnego, powtarzałem sobie w duchu, choć kiedy zobaczyłem długość swoich włosów i usłyszałem coś o magii, wzdrygnąłem się, a nieprzyjemny dreszcz przebiegł mi po kręgosłupie.
- Ja nie używam meta... - zacząłem, ale głos mi zadrżał. - Nie jestem...
Słowo "czarodziej" jakoś nie przechodziło mi przez gardło.
- Dlaczego to wszystko się dzieje? Dlaczego teraz? Dlaczego mi? - jęknąłem na jednym wydechu i zakryłem twarz jedną z poduszek. Na chwilę, bo zaraz ją odsłoniłem, choć wyraz twarzy musiałem mieć strasznie żałosny i nieszczęśliwy. - Nie mogę się przestać bać nawet na jedną chwilę, a teraz... teraz mam wrażenie, że to inni zaczęli się też bać mnie... Nawet Ben! - spojrzałem na Alexa tak, jakby mógł coś na to wszystko poradzić... ale spójrzmy prawdzie w oczy: co on mógł? Był sympatyczny, to prawda, umiał robić dziwne rzeczy z włosami... ale na to co działo się w mojej głowie i wokół mnie? To się już nigdy nie skończy, szepnął mi jakiś zgryźliwy głosik we łbie. No właśnie.
Spuściłem ze zrezygnowaniem wzrok i wbiłem w poduszkę.
- Nożyczki - mruknąłem jeszcze tylko cicho. Tak się nazywało to słowo, którego szukał. - Są w którejś szufladzie w kuchni - dodałem smętnie.
Równie dobrze mogła to być faktycznie kwestia fortelu z konstelacjami, czego akurat nie byłem świadom. Kiedy zaczynałem mówić o astronomii, zdecydowanie traciłem czujność, a zagadnięty w tym temacie, byłem święcie przekonany, że rozmówca pyta z czystego zainteresowania (no bo przecież to takie ciekawe!). No i stawałem się takim starym mną, sprzed czaro-fobii. Znów zaczynałem ględzić jak najęty i odpływać.
Przytaknąłem Alexowi, kiedy stwierdził, że jest dużo konstelacji.
- Nawet bardzo... nie umiem wymienić ich wszystkich. No i jak się pomyśli o reszcie: o miliardach konstelacji, które są, a których dotąd nie widzieliśmy i nie nazwaliśmy... - dodałem, a moje spojrzenie stało się trochę bardziej rozmarzone jak i wyraz mojej twarzy. Cudownie byłoby odkrywać inne gwiazdy, księżyce, planety... Być pierwszym, kto dojrzałby jedną z nich przez teleskop... Tak się zamyśliłem, że prawie nie zauważyłem, że chłopak postanowił ściągnąć płaszcz i usiąść obok. Kiedy zaś się ocknąłem i wróciłem na Ziemię, doszedłem do wniosku, że bez płaszcza Alex wygląda jeszcze bardziej przyjaźnie i niegroźnie.
Jeśli chodzi o kwestię wieku, tutaj zgadzałem się z nim w całej rozciągłości. Nie powinno się nikogo oceniać tylko i wyłącznie po wieku. Wiek niewiele ma wspólnego ani z charakterem, ani ze sposobem bycia, ba! Często gęsto także i z doświadczeniem czy wiedzą! Są przecież starzy, durni ludzie, którzy nic w życiu nie osiągną i tylko sobie egzystują i są też utalentowane dzieciaki, które w mig chłoną tyle wiedzy, że nawet stary doświadczony znawca tematu, może być zaskoczony.
- Jesteś dokładnie w moim wieku! - wypaliłem praktycznie wchodząc mu w słowo. Sam byłem tym faktem zdziwiony. Nawet uśmiechnąłem się lekko, jak ktoś, kto dawno temu nie robił nic innego, tylko się szczerzył, a teraz trochę zapomniał jak się to robi i wprawiało go to w lekkie zakłopotanie.
Cóż, tak czy siak, jakoś od razu poczułem się swobodniej w towarzystwie rówieśnika, a o kuli ognia zapomniałem prawie całkiem.
- Ben nic nie naopowiadał... właściwie tylko napomknął o swoim przyjacielu, który może mi pomóc - wzruszyłem ramionami. - Po prostu zupełnie inaczej sobie tego przyjaciela wyobrażałem - dodałem ani odrobinę tym faktem nie zawiedziony. Już nawet otwierałem usta, żeby pociągnąć ten temat, ale niespodziewanie rosnąca grzywka zasłoniła mi widok, wpadła do ust i nie przestała rosnąć nawet, kiedy dotknęła poduszek. Przerażony zdusiłem okrzyk i znów niemal boleśnie wbiłem plecy w ścianę za sobą. Lekko kręcone pukle uspokoiły się dopiero, kiedy sięgnęły podłogi, czyli jakoś poziomu mojego tyłka. Zastygłem w bezruchu wstrzymując oddech, ale na szczęście nic więcej się nie stało. To znaczy... dopóki Alexowi też niekontrolowanie nie zaczęła się rozrastać fryzura. Jakoś udało mi się to dojrzeć zza moich kłaków i pisnąłem cicho, mocniej przyciskając do siebie poduszkę, jakby ta miała mnie obronić.
Tylko... czy miała przed czym? Chłopak nie wyglądał na przestraszonego, wręcz przeciwnie: na rozbawionego. Jego włosy nawet zmieniły lekko kolor, mógłbym przysiąc! Trochę się uspokoiłem i nawet zdobyłem na jakże wielki wyczyn i oderwałem dłonie od poduszki, żeby rozgarnąć swoje włosy na boki.
To nic groźnego, to nic groźnego, powtarzałem sobie w duchu, choć kiedy zobaczyłem długość swoich włosów i usłyszałem coś o magii, wzdrygnąłem się, a nieprzyjemny dreszcz przebiegł mi po kręgosłupie.
- Ja nie używam meta... - zacząłem, ale głos mi zadrżał. - Nie jestem...
Słowo "czarodziej" jakoś nie przechodziło mi przez gardło.
- Dlaczego to wszystko się dzieje? Dlaczego teraz? Dlaczego mi? - jęknąłem na jednym wydechu i zakryłem twarz jedną z poduszek. Na chwilę, bo zaraz ją odsłoniłem, choć wyraz twarzy musiałem mieć strasznie żałosny i nieszczęśliwy. - Nie mogę się przestać bać nawet na jedną chwilę, a teraz... teraz mam wrażenie, że to inni zaczęli się też bać mnie... Nawet Ben! - spojrzałem na Alexa tak, jakby mógł coś na to wszystko poradzić... ale spójrzmy prawdzie w oczy: co on mógł? Był sympatyczny, to prawda, umiał robić dziwne rzeczy z włosami... ale na to co działo się w mojej głowie i wokół mnie? To się już nigdy nie skończy, szepnął mi jakiś zgryźliwy głosik we łbie. No właśnie.
Spuściłem ze zrezygnowaniem wzrok i wbiłem w poduszkę.
- Nożyczki - mruknąłem jeszcze tylko cicho. Tak się nazywało to słowo, którego szukał. - Są w którejś szufladzie w kuchni - dodałem smętnie.
Make love music
Not war.
Not war.
Louis Bott
Zawód : Drugi Kogut Kurnika, dorywczo może coś naprawić
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Look up at the night sky
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Mugol
Nieaktywni
The member 'Louis Bott' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - DN' :
'Anomalie - DN' :
Przypatrywałem się Louisowi, gdy ten zatopił się w świecie własnych, upstrzonych gwiazdami myśli. Nie mogłem powstrzymać uśmiechu cisnącego mi się na usta - tak jak za każdym razem, kiedy widziałem w ludziach pasję, a u Botta widać ją było już na pierwszy rzut oka. To, jak jego spojrzenie i cała ekspresja ożywiły się na wspomnienie o konstelacjach niebieskich dawało mi nadzieję na to, że Louisowi uda się wrócić do pełni zdrowia - i to może w czasie krótszym, niż należało się tego za pierwszym, nie do końca optymistycznym wrażeniem spodziewać. Sam również miewałem takie momenty - z rzadka co prawda, bowiem głównie cechowałem się podobno naiwnością w swoich wierzeniach, nie zaś realną pasją.
Louis chyba nie do końca zarejestrował co się wokół niego działo, kiedy śnił na jawie o nieodkrytych gwiazdach. Na jego lekkie zaskoczenie w spojrzeniu odpowiedziałem uśmiechem, jednak nie widziałem by to, że usiadłem obok sprawiało, że znów się przestraszył. Było stabilnie. Wyszczerzyłem się odrobinę bardziej na jego kolejne słowa. Louis był w moim wieku. Od razu o wnętrze czaszki zaczęły mi się obijać niezliczone pytania - chciałbym tak wiele się dowiedzieć o tym, jak to było żyć po drugiej stronie. Dorastaliśmy przecież w zupełnie innych realiach! Nie miałem pojęcia tak naprawdę, skąd siedzący przede mną człowiek się wywodzi, jak on postrzega świat, który dla mnie pokazywał się z zupełnie innej strony, niż dla niego. To dlatego też targające Anglią anomalie były kwestią tak bardzo skomplikowaną. Nawet ja, żyjąc od urodzenia w magicznym świecie nie byłem w stanie dokładnie wytłumaczyć mu, co się dzieje. Nie rozumieliśmy jeszcze mechanizmów anomalii, bowiem choć Gwardzistom znane było ich pochodzenie to nadal nie było dość, by rozwiązać ich problem.
- Przecież, nożyczki. Nie ruszaj się stąd, za moment wrócę i postaram ci się wszystko wytłumaczyć. Na tyle, na ile oczywiście będę umiał - powiedziałem, podnosząc się z pufy i truchtem kierując się do kuchni. Otworzyłem pierwszą z brzegu szufladę i - o radości! - ujrzałem spoczywające w niej nożyczki. Wziąłem je i dość szybkim krokiem (biegać z nożyczkami przecież nie wolno) powróciłem do pokoju, w którym mój nowy znajomy dalej siedział tak, jak go zostawiłem.
- Chodź, pomogę ci z tymi włosami - rzuciłem, siadając przed Louisem na podłodze, po turecku. Ostrożnie złapałem pierwsze z niezwykle długich pasm i najładniej jak umiałem odciąłem je, pozostawiając kilka centymetrów włosów przy głowie. Ukazało mi się prawe oko chłopaka. - Margie na pewno ci to później zrobi ładniej - starałem się uśmiechnąć pokrzepiająco, po czym zabrałem się do dalszej pracy, jednocześnie zaczynając mówić. Starałem się jednak nie używać takich słów jak magia lub czarodziej. - To, czego w tym momencie doświadczasz, przydarza się aktualnie wszystkim mugolom. Coś się stało z moim światem, coś czego nie umiemy wyjaśnić i naprawić. Wszystko wariuje, ci którzy wcześniej nie posiadali zdolności zaczynają korzystać z mocy w sposób niekontrolowany. A to niestety może wyrządzić krzywdę - uśmiechnąłem się smutniej, przepraszająco, kiedy kolejny pukiel odkładałem na podłogę. - Nawet mi, kiedy muszę skorzystać z... no wiesz, przydarzają się różne rzeczy. Czasem krwotok z nosa. Nie lubię tego - zmarszczyłem lekko wspomniany nos, wyrażając na zewnątrz moje niezadowolenie tematem. - No, skończone. Fryzjerem na pewno nie będę w przyszłości, poproś dziewczyny jak wrócą żeby to naprawiły - wskazałem głową na czuprynę Botta, powtarzając sobie, że przecież robiłem co mogłem. Chciałem tylko pomóc.
Wykonałem ruch z zamiarem powrotu na własną pufę, kiedy w ostatniej chwili uchwyciłem niezdrowy rumieniec rozlewający się na obliczu rozmówcy.
- Pozwól, że zerknę - poprosiłem, odkładając na bok nożyczki i odrobinę nachylając się w stronę chłopaka. Ściągnąłem brwi w zamyśleniu. - Ben nie wspomniał ci też pewnie o tym, że jestem taką naszą wersją waszych lekarzy. Pracuję w szpitalu. I wydaje mi się, że chyba zaraz będziesz miał gorączkę - przyłożyłem wierzch dłoni do policzka Louisa, zaraz cofając rękę. - Yhym. Niewątpliwie kolejna anomalia - stwierdziłem z niezadowoloną miną, starając się rozważyć, jak to najlepiej rozegrać. Westchnąłem w końcu, lustrując go jeszcze raz spojrzeniem.
- Chcę Ci pomóc, Louis. Mogę zapobiec gorączce tylko będę musiał... no wiesz, cz-a-r-o-w-a-ć - ostatnie słowo wymówiłem, robiąc delikatne przerwy między kolejnymi głoskami, konspiracyjnie ściszając głos. - Wolałbym nie dopuścić do tego, by sytuacja się pogorszyła, bowiem jak już powiedziałem - nie wiemy na jakich zasadach działają te anomalie. Możesz zamknąć oczy, jeśli poczujesz się dzięki temu lepiej. Także jeśli mogę - dokończyłem, sięgając powoli po różdżkę, którą miałem bezpiecznie wciśniętą w kieszeń leżącego na wyciągnięcie ręki płaszcza. W końcu pochwyciłem hikorowe drewno i ostrożnie skierowałem koniec różdżki na Louisa.
- Pugno Febris - wymówiłem cicho i miękko inkantację, kreśląc różdżką dwie niewielkie kreseczki w powietrzu. Byłem przekonany, że to powinno pomóc.
Louis chyba nie do końca zarejestrował co się wokół niego działo, kiedy śnił na jawie o nieodkrytych gwiazdach. Na jego lekkie zaskoczenie w spojrzeniu odpowiedziałem uśmiechem, jednak nie widziałem by to, że usiadłem obok sprawiało, że znów się przestraszył. Było stabilnie. Wyszczerzyłem się odrobinę bardziej na jego kolejne słowa. Louis był w moim wieku. Od razu o wnętrze czaszki zaczęły mi się obijać niezliczone pytania - chciałbym tak wiele się dowiedzieć o tym, jak to było żyć po drugiej stronie. Dorastaliśmy przecież w zupełnie innych realiach! Nie miałem pojęcia tak naprawdę, skąd siedzący przede mną człowiek się wywodzi, jak on postrzega świat, który dla mnie pokazywał się z zupełnie innej strony, niż dla niego. To dlatego też targające Anglią anomalie były kwestią tak bardzo skomplikowaną. Nawet ja, żyjąc od urodzenia w magicznym świecie nie byłem w stanie dokładnie wytłumaczyć mu, co się dzieje. Nie rozumieliśmy jeszcze mechanizmów anomalii, bowiem choć Gwardzistom znane było ich pochodzenie to nadal nie było dość, by rozwiązać ich problem.
- Przecież, nożyczki. Nie ruszaj się stąd, za moment wrócę i postaram ci się wszystko wytłumaczyć. Na tyle, na ile oczywiście będę umiał - powiedziałem, podnosząc się z pufy i truchtem kierując się do kuchni. Otworzyłem pierwszą z brzegu szufladę i - o radości! - ujrzałem spoczywające w niej nożyczki. Wziąłem je i dość szybkim krokiem (biegać z nożyczkami przecież nie wolno) powróciłem do pokoju, w którym mój nowy znajomy dalej siedział tak, jak go zostawiłem.
- Chodź, pomogę ci z tymi włosami - rzuciłem, siadając przed Louisem na podłodze, po turecku. Ostrożnie złapałem pierwsze z niezwykle długich pasm i najładniej jak umiałem odciąłem je, pozostawiając kilka centymetrów włosów przy głowie. Ukazało mi się prawe oko chłopaka. - Margie na pewno ci to później zrobi ładniej - starałem się uśmiechnąć pokrzepiająco, po czym zabrałem się do dalszej pracy, jednocześnie zaczynając mówić. Starałem się jednak nie używać takich słów jak magia lub czarodziej. - To, czego w tym momencie doświadczasz, przydarza się aktualnie wszystkim mugolom. Coś się stało z moim światem, coś czego nie umiemy wyjaśnić i naprawić. Wszystko wariuje, ci którzy wcześniej nie posiadali zdolności zaczynają korzystać z mocy w sposób niekontrolowany. A to niestety może wyrządzić krzywdę - uśmiechnąłem się smutniej, przepraszająco, kiedy kolejny pukiel odkładałem na podłogę. - Nawet mi, kiedy muszę skorzystać z... no wiesz, przydarzają się różne rzeczy. Czasem krwotok z nosa. Nie lubię tego - zmarszczyłem lekko wspomniany nos, wyrażając na zewnątrz moje niezadowolenie tematem. - No, skończone. Fryzjerem na pewno nie będę w przyszłości, poproś dziewczyny jak wrócą żeby to naprawiły - wskazałem głową na czuprynę Botta, powtarzając sobie, że przecież robiłem co mogłem. Chciałem tylko pomóc.
Wykonałem ruch z zamiarem powrotu na własną pufę, kiedy w ostatniej chwili uchwyciłem niezdrowy rumieniec rozlewający się na obliczu rozmówcy.
- Pozwól, że zerknę - poprosiłem, odkładając na bok nożyczki i odrobinę nachylając się w stronę chłopaka. Ściągnąłem brwi w zamyśleniu. - Ben nie wspomniał ci też pewnie o tym, że jestem taką naszą wersją waszych lekarzy. Pracuję w szpitalu. I wydaje mi się, że chyba zaraz będziesz miał gorączkę - przyłożyłem wierzch dłoni do policzka Louisa, zaraz cofając rękę. - Yhym. Niewątpliwie kolejna anomalia - stwierdziłem z niezadowoloną miną, starając się rozważyć, jak to najlepiej rozegrać. Westchnąłem w końcu, lustrując go jeszcze raz spojrzeniem.
- Chcę Ci pomóc, Louis. Mogę zapobiec gorączce tylko będę musiał... no wiesz, cz-a-r-o-w-a-ć - ostatnie słowo wymówiłem, robiąc delikatne przerwy między kolejnymi głoskami, konspiracyjnie ściszając głos. - Wolałbym nie dopuścić do tego, by sytuacja się pogorszyła, bowiem jak już powiedziałem - nie wiemy na jakich zasadach działają te anomalie. Możesz zamknąć oczy, jeśli poczujesz się dzięki temu lepiej. Także jeśli mogę - dokończyłem, sięgając powoli po różdżkę, którą miałem bezpiecznie wciśniętą w kieszeń leżącego na wyciągnięcie ręki płaszcza. W końcu pochwyciłem hikorowe drewno i ostrożnie skierowałem koniec różdżki na Louisa.
- Pugno Febris - wymówiłem cicho i miękko inkantację, kreśląc różdżką dwie niewielkie kreseczki w powietrzu. Byłem przekonany, że to powinno pomóc.
The member 'Alexander Selwyn' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 68
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 68
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Spokojnie, nie zamierzałem się ruszać ze swoich poduszek. W ogóle bałem się w tej chwili choćby drgnąć, żeby włosy znów nie zaczęły rosnąć, albo żeby nie stało się coś jeszcze gorszego... Zza lekko odgarniętej grzywki sięgającej moich kolan ze spuszczoną smętnie głową przyglądałem się jak Alex rusza na poszukiwanie nożyczek do kuchni. Byłem rozgoryczony, że to wszystko (łącznie z tym, o czym nie pamiętałem) musiało się przytrafić właśnie mnie. To był tylko nieszczęśliwy zbieg okoliczności, czy zwyczajnie byłem jakimś pechowcem? Nie wiedziałem. A przecież wszystko szło już tak dobrze...
Tak pogrążyłem się we własnych smętnych myślach, że drgnąłem zaskoczony, kiedy chłopak znów się pojawił, siadając przede mną z nożyczkami w dłoni. A tak, tak, przecież po nie właśnie poszedł.
Skupiłem wzrok na jego rękach i ostrzach zbliżających się niebezpiecznie blisko do moich oczu, ale nożyczek się jakoś nie bałem. Bardziej przerażały mnie te nieszczęsne włosy. Dobrze, że przestały już rosnąć.
Alex zaczął mówić i mówił i mówił, moje oczy zaś z każdą chwilą rosły.
- To się dzieje... wszystkim? - wydusiłem z siebie w końcu wciąż będąc w lekkim szoku. Takim pozytywnym, bo, szczerze mówiąc, trochę mnie to uspokoiło. Że nie byłem z tym sam, że wszystkie złe rzeczy nie uwzięły się na mnie. To po prostu było... powszechne. Nawet Alexowi się takie rzeczy zdarzały! Czyli nie byłem jakimś jednym jedynym kozłem ofiarnym na świecie.
Odetchnąłem cicho akurat w momencie, kiedy chłopak zakończył ścinanie moich zdecydowanie za długich kłaków. Przejechałem dłonią po głowie. Znów miałem krótkie włosy.
- Dzięki - nawet uśmiechnąłem się do niego blado w podzięce. Jakoś od razu poczułem się lepiej... a przynajmniej tak mi się zdawało. Zdziwiło mnie więc, kiedy chłopak oświadczył co innego. Gorączka? Przecież czułem się dobrze! Może faktycznie zrobiło mi się cieplej, ale...
Przyłożył dłoń do mojej twarzy jak w dzieciństwie robiła moja mama sprawdzając mi temperaturę.
- Ja naprawdę... - zacząłem, ale nieprzyjemne dreszcze przebiegły mi po ciele, a głowa stała się nagle ciężka, jakbym dostał w nią obuchem. Wbiłem w Alexa szkliste spojrzenie. Faktycznie czułem się z każdą chwilą coraz gorzej i owszem, przyswoiłem informację, że chłopak jest lekarzem, ale... kiedy wspomniał o swoim sposobie leczenia, momentalnie strach ścisnął mnie za gardło, a w ustach zaschło. Energicznie potrząsnąłem głową z rosnącym we mnie strachem.
- Nie... proszę... ja... - wyjąkałem zaczynając się trząść ze strachu. Tak, naprawdę można się trząść ze strachu. A ja do tego znów próbowałem przeniknąć plecami przez ścianę napierając na nią z całej siły. Skuliłem się tak, że było mnie praktycznie tylko pół, do tego zacisnąłem palce na przyciśniętej do piersi poduszce tak, że aż zbielały mi knykcie.
- Nie rób mi krzywdy... proszę - zaskomlałem cicho zupełnie nie panując nad poziomem mojej żałosności. Przynajmniej o tyle dobrze, że faktycznie zacisnąłem mocno powieki i choć miałem w tej chwili napięte wszystkie możliwe mięśnie, to i tak wciąż trząsłem się jak galareta. I to z każdą chwilą coraz mocniej tym bardziej, że w ciemności zamkniętych oczu znów ujrzałem ten złowróżbny blask ze swojego snu. Jęknąłem cicho kuląc się jeszcze bardziej. Zafiksowany na punkcie własnego strachu nawet nie poczułem, że już było po wszystkim i że było mi lepiej.
Tak pogrążyłem się we własnych smętnych myślach, że drgnąłem zaskoczony, kiedy chłopak znów się pojawił, siadając przede mną z nożyczkami w dłoni. A tak, tak, przecież po nie właśnie poszedł.
Skupiłem wzrok na jego rękach i ostrzach zbliżających się niebezpiecznie blisko do moich oczu, ale nożyczek się jakoś nie bałem. Bardziej przerażały mnie te nieszczęsne włosy. Dobrze, że przestały już rosnąć.
Alex zaczął mówić i mówił i mówił, moje oczy zaś z każdą chwilą rosły.
- To się dzieje... wszystkim? - wydusiłem z siebie w końcu wciąż będąc w lekkim szoku. Takim pozytywnym, bo, szczerze mówiąc, trochę mnie to uspokoiło. Że nie byłem z tym sam, że wszystkie złe rzeczy nie uwzięły się na mnie. To po prostu było... powszechne. Nawet Alexowi się takie rzeczy zdarzały! Czyli nie byłem jakimś jednym jedynym kozłem ofiarnym na świecie.
Odetchnąłem cicho akurat w momencie, kiedy chłopak zakończył ścinanie moich zdecydowanie za długich kłaków. Przejechałem dłonią po głowie. Znów miałem krótkie włosy.
- Dzięki - nawet uśmiechnąłem się do niego blado w podzięce. Jakoś od razu poczułem się lepiej... a przynajmniej tak mi się zdawało. Zdziwiło mnie więc, kiedy chłopak oświadczył co innego. Gorączka? Przecież czułem się dobrze! Może faktycznie zrobiło mi się cieplej, ale...
Przyłożył dłoń do mojej twarzy jak w dzieciństwie robiła moja mama sprawdzając mi temperaturę.
- Ja naprawdę... - zacząłem, ale nieprzyjemne dreszcze przebiegły mi po ciele, a głowa stała się nagle ciężka, jakbym dostał w nią obuchem. Wbiłem w Alexa szkliste spojrzenie. Faktycznie czułem się z każdą chwilą coraz gorzej i owszem, przyswoiłem informację, że chłopak jest lekarzem, ale... kiedy wspomniał o swoim sposobie leczenia, momentalnie strach ścisnął mnie za gardło, a w ustach zaschło. Energicznie potrząsnąłem głową z rosnącym we mnie strachem.
- Nie... proszę... ja... - wyjąkałem zaczynając się trząść ze strachu. Tak, naprawdę można się trząść ze strachu. A ja do tego znów próbowałem przeniknąć plecami przez ścianę napierając na nią z całej siły. Skuliłem się tak, że było mnie praktycznie tylko pół, do tego zacisnąłem palce na przyciśniętej do piersi poduszce tak, że aż zbielały mi knykcie.
- Nie rób mi krzywdy... proszę - zaskomlałem cicho zupełnie nie panując nad poziomem mojej żałosności. Przynajmniej o tyle dobrze, że faktycznie zacisnąłem mocno powieki i choć miałem w tej chwili napięte wszystkie możliwe mięśnie, to i tak wciąż trząsłem się jak galareta. I to z każdą chwilą coraz mocniej tym bardziej, że w ciemności zamkniętych oczu znów ujrzałem ten złowróżbny blask ze swojego snu. Jęknąłem cicho kuląc się jeszcze bardziej. Zafiksowany na punkcie własnego strachu nawet nie poczułem, że już było po wszystkim i że było mi lepiej.
Make love music
Not war.
Not war.
Louis Bott
Zawód : Drugi Kogut Kurnika, dorywczo może coś naprawić
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Look up at the night sky
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Mugol
Nieaktywni
The member 'Louis Bott' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - DN' :
'Anomalie - DN' :
Chyba nawet mógłbym odnaleźć się w roli fryzjera - oczywiście tylko wtedy, jeżeli jeszcze trochę bym poćwiczył i jeżeli byłaby to inna rzeczywistość, w której urodziłbym się synem wirtuoza nożyczek i grzebienia, a nie kłamstwa i manipulacji. Było jednak coś satysfakcjonującego w tym, jak długie pasma kasztanowych włosów chłopaka opadają ku podłodze. Ciach, ciach, ciach.
- Yhym. Wszystkim, na terenie całego kraju. To tak jak gdyby tak naprawdę to było również w Was, tylko czekało na sprzyjające okoliczności, żeby się objawić. Znaczy się, taka jest moja teoria - sprostowałem szybko na końcu, nie chcąc za bardzo indoktrynować Louisa moimi przekonaniami. Przerwałem na moment strzyżenie, tak jakoś w połowie, kiedy przód prezentował się już znośnie, a tył nadal spływał kaskadami ku ziemi. - A co Ty o tym sądzisz? Jest na to jakieś mugolskie, naukowe wyjaśnienie, choćby tylko bazujące na twoich domysłach? zapytałem rzeczowo, przysiadając mocniej na piętach i pukając się lekko uchwytem nożyczek w brodę, jednocześnie patrząc na Botta. Zaraz jednak skupiłem się na powrót na moim zajęciu, jakim było odciążanie jego głowy z nadprogramowego balastu.
Choć z wierzchu wydawało się, że czuję się stuprocentowo pewnie i swobodnie w tej sytuacji, sytuacja wewnątrz przedstawiała się zupełnie inaczej. Bałem się - nie Louisa, ale tego, że coś może mu się stać. Anomalie wokół niego były niesamowicie silne i powtarzające się co dosłownie kilka chwil. Nie było między nimi żadnej dłuższej przerwy. Takie gwałtowne przejawy magii nie wpływały dobrze na przerażonego chłopaka. Rozważałem w głowie jakieś opcje pomocnicze i jedynym, co przyszło mi do głowy, był eliksir uspokajający. Otumanianie człowieka, nawet delikatne, powinno zawsze być ostatecznością - dlatego też z ciężkim sercem stwierdziłem, że był to dobry moment by odwiedzić aptekę i zakupić ropę czyrakobulwy. Na pewno ktoś z Zakonu byłby w stanie uwarzyć mi taki eliksir od ręki, wystarczyło zapytać. Uznałem wywar za konieczność w chwili, w której Louis znów zaczął się ode mnie odsuwać, napierając plecami silnie na ścianę za sobą.
- Nie skrzywdzę cię. Chcę ci pomóc - powiedziałem powoli, miękkim głosem. W moich oczach czaił się smutek. Żałowałem chłopaka, nikt nie powinien przechodzić traumy, zwłaszcza tak silnej i gwałtownej jaką posiadał właśnie on. Nie patrzył na mnie, zaciskał powieki i próbował zniknąć w ścianie. - Louis - powiedziałem cicho jego imię, wyciągając do niego dłoń. Pustą, bowiem różdżkę wepchnąłem pod poduszkę, by nie było jej widać. - Lou... - próbowałem raz jeszcze, lecz wtedy chłopak czknął i zniknął.
- LOUIS! - wrzasnąłem, zrywając się na równe nogi i rozglądając wokoło. - O nie... o nie, cholera... Louis, kurwa!
Wdech wydech. Wdech wydech. Zrezygnowane złapanie się za głowę. Szarpnięcie włosów. Kolejny bluzg.
- Margaux mnie zabije... Ben mnie zabije podwójnie - jojczyłem pod nosem, krążąc w kółko, wciąż trzymając się za głowę. Że też musiał dostać cholernej czkawki teleportacyjnej. To mogło trwać dniami. Mógł wylądować gdziekolwiek. Dosłownie gdziekolwiek. Opadłem zrezygnowany na poduszki, wbijając wzrok w sufit. Serce waliło mi jak oszalałe, a ja nie wiedziałem zupełnie, co mam robić. Przecież go nie znajdę. Może właśnie być na jakiejś skalistej wysepce u wybrzeży Irlandii. Albo na środku wrzosowiska w Kornwalii.
Złapałem się znów za głowę i leżałem tak kilka minut. Później przyszedł do mnie pies i zaczął obwąchiwać mnie po bokach. Wtedy, nie wytrzymawszy absurdalności sytuacji, wybuchnąłem śmiechem. Pies popatrzył się na mnie, przechylając głowę, a ja popatrzyłem się na niego.
- Ale mu, do jasnej cholery, pomogłem - oznajmiłem z uśmiechem osoby szalonej, po czym przetarłem twarz rękoma i wstałem. Złapałem za różdżkę i skierowałem me kroki powoli w stronę kuchni, tak jakby uciekło ze mnie większość życia. Tam zrobiłem sobie z namaszczeniem herbatę - Margo na pewno by mi nie pożałowała earl greya - i wróciłem z naparem do pokoju dziennego. Tam usiadłem po turecku na poduszce i wolno sącząc herbatę zacząłem zastanawiać się, w jaki sposób wytłumaczyć zaistniałą sytuację domownikom kiedy już wrócą i nie zastaną w mieszkaniu Louisa.
Tak, anomalie są zdecydowanie fantastycznie przekichane.
- Yhym. Wszystkim, na terenie całego kraju. To tak jak gdyby tak naprawdę to było również w Was, tylko czekało na sprzyjające okoliczności, żeby się objawić. Znaczy się, taka jest moja teoria - sprostowałem szybko na końcu, nie chcąc za bardzo indoktrynować Louisa moimi przekonaniami. Przerwałem na moment strzyżenie, tak jakoś w połowie, kiedy przód prezentował się już znośnie, a tył nadal spływał kaskadami ku ziemi. - A co Ty o tym sądzisz? Jest na to jakieś mugolskie, naukowe wyjaśnienie, choćby tylko bazujące na twoich domysłach? zapytałem rzeczowo, przysiadając mocniej na piętach i pukając się lekko uchwytem nożyczek w brodę, jednocześnie patrząc na Botta. Zaraz jednak skupiłem się na powrót na moim zajęciu, jakim było odciążanie jego głowy z nadprogramowego balastu.
Choć z wierzchu wydawało się, że czuję się stuprocentowo pewnie i swobodnie w tej sytuacji, sytuacja wewnątrz przedstawiała się zupełnie inaczej. Bałem się - nie Louisa, ale tego, że coś może mu się stać. Anomalie wokół niego były niesamowicie silne i powtarzające się co dosłownie kilka chwil. Nie było między nimi żadnej dłuższej przerwy. Takie gwałtowne przejawy magii nie wpływały dobrze na przerażonego chłopaka. Rozważałem w głowie jakieś opcje pomocnicze i jedynym, co przyszło mi do głowy, był eliksir uspokajający. Otumanianie człowieka, nawet delikatne, powinno zawsze być ostatecznością - dlatego też z ciężkim sercem stwierdziłem, że był to dobry moment by odwiedzić aptekę i zakupić ropę czyrakobulwy. Na pewno ktoś z Zakonu byłby w stanie uwarzyć mi taki eliksir od ręki, wystarczyło zapytać. Uznałem wywar za konieczność w chwili, w której Louis znów zaczął się ode mnie odsuwać, napierając plecami silnie na ścianę za sobą.
- Nie skrzywdzę cię. Chcę ci pomóc - powiedziałem powoli, miękkim głosem. W moich oczach czaił się smutek. Żałowałem chłopaka, nikt nie powinien przechodzić traumy, zwłaszcza tak silnej i gwałtownej jaką posiadał właśnie on. Nie patrzył na mnie, zaciskał powieki i próbował zniknąć w ścianie. - Louis - powiedziałem cicho jego imię, wyciągając do niego dłoń. Pustą, bowiem różdżkę wepchnąłem pod poduszkę, by nie było jej widać. - Lou... - próbowałem raz jeszcze, lecz wtedy chłopak czknął i zniknął.
- LOUIS! - wrzasnąłem, zrywając się na równe nogi i rozglądając wokoło. - O nie... o nie, cholera... Louis, kurwa!
Wdech wydech. Wdech wydech. Zrezygnowane złapanie się za głowę. Szarpnięcie włosów. Kolejny bluzg.
- Margaux mnie zabije... Ben mnie zabije podwójnie - jojczyłem pod nosem, krążąc w kółko, wciąż trzymając się za głowę. Że też musiał dostać cholernej czkawki teleportacyjnej. To mogło trwać dniami. Mógł wylądować gdziekolwiek. Dosłownie gdziekolwiek. Opadłem zrezygnowany na poduszki, wbijając wzrok w sufit. Serce waliło mi jak oszalałe, a ja nie wiedziałem zupełnie, co mam robić. Przecież go nie znajdę. Może właśnie być na jakiejś skalistej wysepce u wybrzeży Irlandii. Albo na środku wrzosowiska w Kornwalii.
Złapałem się znów za głowę i leżałem tak kilka minut. Później przyszedł do mnie pies i zaczął obwąchiwać mnie po bokach. Wtedy, nie wytrzymawszy absurdalności sytuacji, wybuchnąłem śmiechem. Pies popatrzył się na mnie, przechylając głowę, a ja popatrzyłem się na niego.
- Ale mu, do jasnej cholery, pomogłem - oznajmiłem z uśmiechem osoby szalonej, po czym przetarłem twarz rękoma i wstałem. Złapałem za różdżkę i skierowałem me kroki powoli w stronę kuchni, tak jakby uciekło ze mnie większość życia. Tam zrobiłem sobie z namaszczeniem herbatę - Margo na pewno by mi nie pożałowała earl greya - i wróciłem z naparem do pokoju dziennego. Tam usiadłem po turecku na poduszce i wolno sącząc herbatę zacząłem zastanawiać się, w jaki sposób wytłumaczyć zaistniałą sytuację domownikom kiedy już wrócą i nie zastaną w mieszkaniu Louisa.
Tak, anomalie są zdecydowanie fantastycznie przekichane.
[z powrotem z Varden Street 19]
Obcy mężczyzna (obecnie sir Dagonet) znał i Alexa, który przyszedł mi pomóc, i Bena i nawet Margaux... Ba, zdawało mi się, że więcej niż tylko ich zna i to sprawiło, że znacznie się rozluźniłem. Przynajmniej na chwilę.
Całą jazdę Błędnym Rycerzem siedziałem jak na szpilkach recytując w myślach (przynajmniej wydawało mi się, że w myślach) gwiazdozbiory kolejnych miesięcy w roku i, szczerze mówiąc, to nawet pomagało! Do tego stopnia, że jakoś udało mi się przetrwać podróż... Frederickowi zresztą też i ostatecznie zostałem odstawiony do mieszkania Margaux i do zestresowanego moim zniknięciem Alexa. Szczerze mówiąc dopiero w znajomych mi czterech ścianach odetchnąłem z ulgą. Jednym uchem słuchałem wymianę zdań czaro... czarodziejów, kiedy sam najpierw mocno wtuliłem się w psiaka, a potem poszedłem nastawić wodę na herbatę. Szkoda, że nie potrafiłem zaparzyć rumianku tak jak Ben...
- Dziękuję, sir Dagonecie, za odstawienie mnie z powrotem tutaj - pożegnałem się jeszcze z Frederickiem, kiedy wychodził, by już po chwili wkroczyć do pokoju dziennego z dwoma kubkami naparu rumiankowego. Jeden postawiłem obok siebie, a drugi koło już opróżnionego Alexowego naczynia.
Byłem... spokojny. Zaskakująco spokojny, chociaż to pewnie ze zmęczenia, które zdążyło mnie dopaść po tych moich przygodach. U Fredericka chyba zresztą wybałem się za wszystkie czasy i teraz dopadło mnie jakieś odrętwienie. Ale w przeciwieństwie do tego odrętwienia, kiedy potrafiłem się godzinami patrzeć w jeden punkt kompletnie nieobecny, teraz... teraz byłem zaskakująco świadomy.
- To było straszne - odezwałem się w końcu po dłuższej chwili siedzenia między poduszkami i dmuchania na wrzątek. Wbrew jednak swoim słowom uśmiechnąłem się krzywo. Ponoć nie ma tego złego...
- Nienawidzę tego przenoszenia się z miejsca w miejsce. To już któryś raz mi się tak zdarzyło - wyjaśniłem i z cichym westchnięciem odstawiłem gorący wciąż kubek na bok, by wbić spojrzenie moich brązowych ślepi w Alexa. Przełknąłem ślinę.
- To pomaga - oświadczyłem w końcu. - Wymienianie konstelacji. Jak się na tym skupiam, to chyba tak nie panikuję - odetchnąłem ponownie. - Są jeszcze jakieś sposoby? Chciałbym się w końcu przestać bać.
Tak... jeśli obecnie posiadałem jakieś marzenie, to chyba było właśnie ono.
Obcy mężczyzna (obecnie sir Dagonet) znał i Alexa, który przyszedł mi pomóc, i Bena i nawet Margaux... Ba, zdawało mi się, że więcej niż tylko ich zna i to sprawiło, że znacznie się rozluźniłem. Przynajmniej na chwilę.
Całą jazdę Błędnym Rycerzem siedziałem jak na szpilkach recytując w myślach (przynajmniej wydawało mi się, że w myślach) gwiazdozbiory kolejnych miesięcy w roku i, szczerze mówiąc, to nawet pomagało! Do tego stopnia, że jakoś udało mi się przetrwać podróż... Frederickowi zresztą też i ostatecznie zostałem odstawiony do mieszkania Margaux i do zestresowanego moim zniknięciem Alexa. Szczerze mówiąc dopiero w znajomych mi czterech ścianach odetchnąłem z ulgą. Jednym uchem słuchałem wymianę zdań czaro... czarodziejów, kiedy sam najpierw mocno wtuliłem się w psiaka, a potem poszedłem nastawić wodę na herbatę. Szkoda, że nie potrafiłem zaparzyć rumianku tak jak Ben...
- Dziękuję, sir Dagonecie, za odstawienie mnie z powrotem tutaj - pożegnałem się jeszcze z Frederickiem, kiedy wychodził, by już po chwili wkroczyć do pokoju dziennego z dwoma kubkami naparu rumiankowego. Jeden postawiłem obok siebie, a drugi koło już opróżnionego Alexowego naczynia.
Byłem... spokojny. Zaskakująco spokojny, chociaż to pewnie ze zmęczenia, które zdążyło mnie dopaść po tych moich przygodach. U Fredericka chyba zresztą wybałem się za wszystkie czasy i teraz dopadło mnie jakieś odrętwienie. Ale w przeciwieństwie do tego odrętwienia, kiedy potrafiłem się godzinami patrzeć w jeden punkt kompletnie nieobecny, teraz... teraz byłem zaskakująco świadomy.
- To było straszne - odezwałem się w końcu po dłuższej chwili siedzenia między poduszkami i dmuchania na wrzątek. Wbrew jednak swoim słowom uśmiechnąłem się krzywo. Ponoć nie ma tego złego...
- Nienawidzę tego przenoszenia się z miejsca w miejsce. To już któryś raz mi się tak zdarzyło - wyjaśniłem i z cichym westchnięciem odstawiłem gorący wciąż kubek na bok, by wbić spojrzenie moich brązowych ślepi w Alexa. Przełknąłem ślinę.
- To pomaga - oświadczyłem w końcu. - Wymienianie konstelacji. Jak się na tym skupiam, to chyba tak nie panikuję - odetchnąłem ponownie. - Są jeszcze jakieś sposoby? Chciałbym się w końcu przestać bać.
Tak... jeśli obecnie posiadałem jakieś marzenie, to chyba było właśnie ono.
Make love music
Not war.
Not war.
Louis Bott
Zawód : Drugi Kogut Kurnika, dorywczo może coś naprawić
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Look up at the night sky
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Mugol
Nieaktywni
The member 'Louis Bott' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - DN' :
'Anomalie - DN' :
Deszcz bębnił o szybę, a moje palce o porcelanę akompaniując miarowemu tykaniu zegara. Każda kolejna minuta była niczym szpilka wbita w serce - bolesne ukłucia pojawiały się za każdym razem, gdy wskazówka przesuwała się na tarczy. Nie do końca byłem w stanie się kontrolować, w miarę podejmowania kolejnych prób ułożenia sensownego wytłumaczenia dla Margaux moje włosy, nitka po nitce, zaczynały przechodzić w siwiznę, aż fryzurą nie przypominałem bardziej umęczonego życiem szpakowatego mężczyzny dobrze pod pięćdziesiątkę. Kiedy rozległo się pukanie do drzwi podskoczyłem przestraszony czując, że za chwilę będę musiał zmierzyć się z naprawdę zmartwioną Vance. Jednak zanim stanąłem na nogi naszła mnie pewna dość istotna refleksja - czy czarownica pukałaby do drzwi własnego mieszkania? Zerwałem się z poduszki omal nie przewracając pustej już filiżanki i w dwóch susach znalazłem się przy drzwiach. Wahałem się tylko przez jakąś sekundę. Pewnie chwyciłem za klamkę i otworzyłem drzwi, omal nie wydając z siebie okrzyku radości. Nie wiem na ile lat wykorzystałem swój limit szczęścia tym, że Louis po ataku czkawki teleportacyjnej trafił akurat do Foxa. Bott wślizgnął się - czy też raczej wpadł - do mieszkania, a ja zyskałem chwilę na rozmowę z Lisem. Krotka wymiana zdań, uściśnięcie dłoni i zostałem znów sam na sam z moim pacjentem i parującym kubkiem herbaty, za który z serdecznym, choć nadal naznaczonym podenerwowaniem uśmiechem podziękowałem. Usiadłem na poduszce, zamknąłem oczy i westchnąłem ciężko, dając upust napięciu. Wziąłem jeszcze dwa głębokie wdechy, po których nastąpiły niespieszne wydechy, upiłem łyk herbaty i w końcu poczułem się gotowy na to, by wrócić do tak brutalnie przerwanej rozmowy. Wszystko było nie tak jak powinno, gdyby nie skrzynia z sercem Grinde-
Stop.
- Teleportacja nie należy do najprzyjemniejszych rzeczy. Może jest niesamowitą oszczędnością czasu i środków, jednak płaci się za to własnym dyskomfortem. Zwłaszcza, jeżeli nie ma się nad tym kontroli. Ja już chyba trochę przywykłem do tego szarpania i ściskania w trzewiach, ale miałem z tym styczność dłużej niż ty - uśmiechnąłem się, upijając kolejny łyk herbaty. - Do czego jednak zmierzam: wszystko jest kwestią oswojenia się z sytuacją. Tak samo jest też z lękami. Poprosiłem cię wtedy o wymienianie konstelacji, ponieważ jest to coś, czym się pasjonujesz i co dobrze znasz. Jeżeli skupiasz się na czymś przyjemnym i miłym to umysł jest w stanie na chwilę zobojętnieć na to, w czym upatruje zagrożenie. To stara, dobra technika hipnotyzerska. W ten sposób sam wprowadzasz się w trans, to coś jak medytacja tylko bardziej spersonalizowana - uśmiechnąłem się, wyjaśniając. - A co do strachu... może spróbuj poczytać o tym, czego się boisz. Strach często rodzi się z niewiedzy, po poznaniu jednego, często najgorszego aspektu czegoś bardzo, ale to bardzo złożonego. Na pewno jeśli poprosisz Margo to mogłaby znaleźć dla ciebie jakieś szkolne podręczniki z pierwszych lat, takie wyjaśniające o co chodzi z tym - powiedziałem, wykonując ruch ręką od siebie do niego i na otaczającą nas przestrzeń. - Ja też mogę coś dla cie... - zacząłem, jednak nagle poczułem dziwną słabość. Spróbowałem nabrać powietrza, jednak napełniało moje płuca jakoś nienaturalnie wolno. Chciałem powiedzieć coś jeszcze, jednak twarz Lou przesłoniły mi migające przed oczami mroczki. Nim się spostrzegłem, padłem na podłogę pozbawiony przytomności, rozlewając dookoła herbatę.
| 0/220 (-220 PŻ, psychiczne)
Stop.
- Teleportacja nie należy do najprzyjemniejszych rzeczy. Może jest niesamowitą oszczędnością czasu i środków, jednak płaci się za to własnym dyskomfortem. Zwłaszcza, jeżeli nie ma się nad tym kontroli. Ja już chyba trochę przywykłem do tego szarpania i ściskania w trzewiach, ale miałem z tym styczność dłużej niż ty - uśmiechnąłem się, upijając kolejny łyk herbaty. - Do czego jednak zmierzam: wszystko jest kwestią oswojenia się z sytuacją. Tak samo jest też z lękami. Poprosiłem cię wtedy o wymienianie konstelacji, ponieważ jest to coś, czym się pasjonujesz i co dobrze znasz. Jeżeli skupiasz się na czymś przyjemnym i miłym to umysł jest w stanie na chwilę zobojętnieć na to, w czym upatruje zagrożenie. To stara, dobra technika hipnotyzerska. W ten sposób sam wprowadzasz się w trans, to coś jak medytacja tylko bardziej spersonalizowana - uśmiechnąłem się, wyjaśniając. - A co do strachu... może spróbuj poczytać o tym, czego się boisz. Strach często rodzi się z niewiedzy, po poznaniu jednego, często najgorszego aspektu czegoś bardzo, ale to bardzo złożonego. Na pewno jeśli poprosisz Margo to mogłaby znaleźć dla ciebie jakieś szkolne podręczniki z pierwszych lat, takie wyjaśniające o co chodzi z tym - powiedziałem, wykonując ruch ręką od siebie do niego i na otaczającą nas przestrzeń. - Ja też mogę coś dla cie... - zacząłem, jednak nagle poczułem dziwną słabość. Spróbowałem nabrać powietrza, jednak napełniało moje płuca jakoś nienaturalnie wolno. Chciałem powiedzieć coś jeszcze, jednak twarz Lou przesłoniły mi migające przed oczami mroczki. Nim się spostrzegłem, padłem na podłogę pozbawiony przytomności, rozlewając dookoła herbatę.
| 0/220 (-220 PŻ, psychiczne)
Znów padało. Zimny, szary, niepasujący do majowej pogody deszcz wylewał się z zachmurzonego nieba w postaci pionowych strug, wciskających się do butów i skarpetek mimo rozłożonego nad głową parasola. Nie potrafiła przyzwyczaić się do tej ciągłej wilgoci, do chłodu przenikającego przez wszystkie warstwy ciepłego ubrania, do niewidzialnej, wiszącej w powietrzu groźby, którą po raz pierwszy poczuła w pełnej mocy dziesięć dni wcześniej, i która nie opuściła jej do tej pory, powracając w najmniej sprzyjających okolicznościach i sprawiając, że instynktownie sięgała dłonią do oczu – już widzących, ale wciąż pamiętających przerażające uczucie oślepienia, noszących na sobie echo nieprzenikalnej, białej mgły. Teraz, stojąc przed drzwiami własnego mieszkania, również przecierała odruchowo powieki, zanim jej dłonie sięgnęły do płóciennej torebki w poszukiwaniu klucza. Znalazła go po dłuższej chwili, wypełnionej siłowaniem się z tkwiącym pod pachą parasolem i zacinającym się zamkiem. Był czas – dawno temu, jeszcze zanim dowiedziała się o istnieniu Zakonu Feniksa – kiedy zdarzało jej się zostawiać mieszkanie otwarte; aktualnie takie niedopatrzenie stanowiło niedopuszczalne złamanie podstawowych zasad ostrożności – i Margaux uważała, że było w tym coś smutnego.
Pojawiła się w przedpokoju w akompaniamencie tłuczonej porcelany, w pierwszej chwili przekonana, że to ona niezdarnie coś strąciła – być może rączka parasola zahaczyła o miskę Śnieżki, albo rękaw płaszcza o jedną z doniczek? – i kilka sekund zabrało jej zrozumienie, że dźwięk dochodził z dalszej części mieszkania. Zmarszczyła brwi w wyrazie natychmiastowej czujności, po cichu odkładając zarówno parasol, jak i płaszcz, i sięgając po różdżkę. Była przyzwyczajona do obecności innych osób, już od dawna nie dzieliła pokojów wyłącznie z białą kotką, ale nie była stuprocentowo pewna, czy któryś z lokatorów rzeczywiście był w domu. Odetchnęła więc z ulgą, gdy okazało się, ze owszem.
Krótkotrwałą ulgą.
Wydała z siebie cichy okrzyk zaskoczenia, gdy jej spojrzenie zatrzymało się na rozłożonej na podłodze sylwetce Alexandra, kompletnie nieprzytomnego. Podeszła do niego błyskawicznie, nie zwracając uwagi na rozlany tuż obok napar – sprzątanie mogło zaczekać – i przykucnęła przy boku mężczyzny ostrożnie, upewniając się, że oddychał. Dopiero wtedy podniosła wzrok na siedzącego na kanapie Louisa. Nie musiała pytać, co właściwie się stało, bo jego wystraszona mina udzieliła jej odpowiedzi na wszystkie wątpliwości, ale nie mogła też zapomnieć, że on również był ofiarą w tej całej sytuacji. – W porządku? Nic ci się nie stało? – zapytała, przyglądając mu się badawczo, ale wydawał się cały i – przynajmniej na pierwszy rzut oka – zdrowy. – Zaraz mu pomogę, nie martw się – dodała uspokajająco, nachylając się nad pozbawionym przytomności Alexandrem. Dotknęła lekko różdżką jego skroni. – Surgito – mruknęła, obserwując, jak jasnobłękitna magia wnika do wnętrza czaszki mężczyzny i rozchodzi się po reszcie ciała, po czym w milczeniu zaczekała, aż się ocknie. To nie był jeszcze koniec leczenia, przywrócenie go do pełni sił wymagało trochę większej ilości czasu i wysiłku, ale sytuacja na szczęście nie wymagała pośpiechu – no, chyba że anomalie postanowią dać o sobie znać po raz kolejny.
| zt x3, chyba że anomalia powie inaczej (?)
Pojawiła się w przedpokoju w akompaniamencie tłuczonej porcelany, w pierwszej chwili przekonana, że to ona niezdarnie coś strąciła – być może rączka parasola zahaczyła o miskę Śnieżki, albo rękaw płaszcza o jedną z doniczek? – i kilka sekund zabrało jej zrozumienie, że dźwięk dochodził z dalszej części mieszkania. Zmarszczyła brwi w wyrazie natychmiastowej czujności, po cichu odkładając zarówno parasol, jak i płaszcz, i sięgając po różdżkę. Była przyzwyczajona do obecności innych osób, już od dawna nie dzieliła pokojów wyłącznie z białą kotką, ale nie była stuprocentowo pewna, czy któryś z lokatorów rzeczywiście był w domu. Odetchnęła więc z ulgą, gdy okazało się, ze owszem.
Krótkotrwałą ulgą.
Wydała z siebie cichy okrzyk zaskoczenia, gdy jej spojrzenie zatrzymało się na rozłożonej na podłodze sylwetce Alexandra, kompletnie nieprzytomnego. Podeszła do niego błyskawicznie, nie zwracając uwagi na rozlany tuż obok napar – sprzątanie mogło zaczekać – i przykucnęła przy boku mężczyzny ostrożnie, upewniając się, że oddychał. Dopiero wtedy podniosła wzrok na siedzącego na kanapie Louisa. Nie musiała pytać, co właściwie się stało, bo jego wystraszona mina udzieliła jej odpowiedzi na wszystkie wątpliwości, ale nie mogła też zapomnieć, że on również był ofiarą w tej całej sytuacji. – W porządku? Nic ci się nie stało? – zapytała, przyglądając mu się badawczo, ale wydawał się cały i – przynajmniej na pierwszy rzut oka – zdrowy. – Zaraz mu pomogę, nie martw się – dodała uspokajająco, nachylając się nad pozbawionym przytomności Alexandrem. Dotknęła lekko różdżką jego skroni. – Surgito – mruknęła, obserwując, jak jasnobłękitna magia wnika do wnętrza czaszki mężczyzny i rozchodzi się po reszcie ciała, po czym w milczeniu zaczekała, aż się ocknie. To nie był jeszcze koniec leczenia, przywrócenie go do pełni sił wymagało trochę większej ilości czasu i wysiłku, ale sytuacja na szczęście nie wymagała pośpiechu – no, chyba że anomalie postanowią dać o sobie znać po raz kolejny.
| zt x3, chyba że anomalia powie inaczej (?)
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Margaux Vance' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - CZ' :
'Anomalie - CZ' :
Pomimo upalnego i na swój sposób wyjątkowego — jak na Wielką Brytanię — lata, pogoda zaczynała wracać do normalności. Robiło się chłodniej, chmury coraz częściej pojawiały się na niebie, spadały pierwsze krople deszczu zwiastujące jesień. Londyn co niektórym wydawał się opustoszały. Dla innych w końcu jawił się jak miejsce zdatne do życia, pozbawione mugoli i wszystkich zwolenników traktowania ich na równi z czarodziejami. Rycerze Walpurgii mimo to mieli pełne ręce roboty. Pozyskane od zatrzymanej w Azkabanie Justine Tonks informacje wymagały dokładnego przeanalizowania i sprawdzenia.
Nazwisko i adres. Tyle Drew Macnair posiadał wskazówek, kierując się na Saint James Street, jednej z głównych i niegdyś ruchliwych ulic Londynu, ciągnącej się od Piccadilly aż po St James's Palace. Aktualnie chodnikami i nie tylko nimi poruszali się pojedynczy czarodzieje. Wciąż było dość wcześnie, ale mgła, która nocą zalała całą stolicę zdążyła się już unieść ponad dachy budynków. Powoli rozmywała się, odsłaniając jasno-niebieskie niebo. Widoczność była stosunkowo dobra, a w pobliżu nie działo się nic niepokojącego.
Kamienica, do której zbliżał się śmierciożerca była jasna i elegancka. Z pewnością niegdyś należała do jednej z ładniejszych w tej części centrum — aktualnie na wielu ścianach odchodził kamień od kamienia. Ściany były popękane, niektóre z okien wybite. Gdzieniegdzie można było dostrzec dziurę w murze po jakimś większym wybuchu — zaklęcia lub eliksiru. Do każdej z klatek docierały niskie, kilkustopniowe schody z czarnymi poręczami. Wysokie okna z plisami wychodziły na ulicę, a pod nimi rosły w wąskim pasie zieleni zarośnięte już, zniszczone i wyraźnie zaniedbane krzaki, które niegdyś mogły być ozdobą.
Nikt nie kręcił się pod klatką z numerem trzynaście — numer, choć był przekrzywiony i wyglądał tak, jakby ledwie się trzymał, był dobrze widoczny z miejsca, w którym znajdował się czarnoksiężnik. Nie był pewien, czy poszukiwana przez niego kobieta znajdowała się w mieszkaniu numer osiem.
| Na odpis masz 48h. Twoim Mistrzem jest tradycyjnie już Ramsey, w razie pytań i wątpliwości zapraszam na PW.
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
Pokój dzienny
Szybka odpowiedź