Wydarzenia


Ekipa forum
Carrantoohill, Kerry
AutorWiadomość
Carrantoohill, Kerry [odnośnik]01.12.15 23:56
First topic message reminder :

Carrantoohill

Carrantuohill to najwyższy szczyt Irlandii - wznosi się ponad tysiąc metrów nad poziomem morza. Droga przez górę jest stosunkowo prosta, pomimo tego, że szlak nie został w żaden sposób oznaczony. Zaleca się jednak ostrożność, momentami zejście jest bardzo strome. Stanowi część tak zwanych Czarnych Szczytów, najbardziej znanego irlandzkiego pasma górskiego.
Ze szczytu roztacza się przepiękny widok na irlandzki krajobraz.
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Carrantoohill - Carrantoohill, Kerry - Page 12 Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki

Re: Carrantoohill, Kerry [odnośnik]10.02.21 1:49
Uśmiechnął się ciepło, z rozbawieniem, nie będąc w stanie zbyt długo udawać niezadowolenia. Ukrywanie prawdziwych emocji rzadko kiedy mu wychodziło – a w towarzystwie Hannah niemal nigdy; czuł się przy niej zbyt dobrze, zbyt swobodnie, by budować wokół siebie nieprzekraczalne mury. Te, które wznosił w chwilach słabości pękały z kolei szybko, poddając się sile, którą zdawała się mieć tylko ona. – No nie wiem, ostatnim razem p-p-poszczuł mnie gęsią – powiedział, wywracając oczami na wspomnienie wizyty u przyjaciela. – Odwiedza cię czasem? Joe – zapytał, zastanawiając się, na ile Joseph zdawał sobie sprawę z tego, przez co ostatnio musiała przejść Hannah. Trochę go to dręczyło – to, że nie mógł być z nim całkowicie szczery, i może dlatego nie odzywał się od dłuższego czasu, wiedząc, że byłoby mu trudno utrzymać w tajemnicy tak potężną część własnego życia, którą aktualnie zajmował w nim Zakon. A później Walczący Mag wydrukował plakat z jego zdjęciem i rozpisaną czarno na białym listą przewin, odbierając mu tym samym jedyną szansę na wyprostowanie sytuacji samodzielnie. Ilekroć o tym myślał, wyrzuty sumienia zjadały go od środka.
Przełknął ślinę, odpychając je od siebie. – Nie t-t-tylko dla widoczku – odpowiedział, bo chociaż sama perspektywa przyjrzenia się z bliska jeleniom nie ściągnęłaby go przed świtem z łóżka, to obiecany spacer w towarzystwie Hannah – już tak. – Zawsze m-m-mam dla ciebie czas – zapewnił lekko; czy dopiero co nie powiedziała mu tego samego o sobie? – W najbliższą sobotę? – zaproponował, zastanawiając się już nad ewentualnymi przygotowaniami. Chłopcy pomagający mu w budowie domu mieli mieć wtedy wolne; pozostawało więc jedynie zaplanowanie samej podróży. Oczy pojaśniały mu odrobinę, gdy o tym myślał: że mogliby ukraść kilka chwil dla siebie, zrobić coś, co należałoby tylko dla nich. Jak wtedy, gdy spędzili długie popołudnie nad szmaragdowym stawem, a on prawie pozwolił sobie na zapomnienie, że świat wciąż ogarnięty był wojną.
Przekrzywił odruchowo głowę, kiedy twarz Hannah zniknęła sprzed lusterka, zamiast tego wypełniającego się rozmazaną plamą zieleni i brązu – po chwili jednak uśmiechnął się, kiwając krótko głową w odpowiedzi na jej zapewnienie. Tyle mu wystarczało. – Chciałbym. G-g-gdybyśmy skończyli główną część do, p-p-powiedzmy, połowy grudnia, to być może ud-d-dałoby się zorganizować tam dla mieszkańców jakąś zabawę gwiazdkową. Albo n-n-noworoczną. Postawić choinkę na środku, p-p-przygotować coś dla dzieciaków. Większość z nich nie ma co liczyć na n-n-normalne święta – zastanowił się, bardziej głośno myśląc niż dzieląc się realnymi planami. – Jeśli miałabyś ochotę, to… Czekaj, c-c-co? – Zamrugał, wracając myślami do chwili obecnej. Zmarszczył brwi, przyglądając się przyjaciółce z mieszaniną wdzięczności i troski, zakłopotania i czegoś jeszcze, co rozlało się za jego mostkiem ciepło-chłodną falą. Otworzył usta, po czym zamknął je z powrotem; zawahał się. Chciał ją zapytać, dlaczego mu nie powiedziała – nie poprosiła, żeby poszedł z nią, żeby jej pomógł – ale chyba znał odpowiedź na to pytanie. Westchnął więc po prostu, kręcąc powoli głową. – Dziękuję, Hannah – powiedział, starając się nie myśleć o tym, co mogłoby się stać, gdyby ją złapali. – Nie p-p-powinnaś była tak ryzykować, ale dziękuję – dodał po chwili, nie mogąc się powstrzymać. Zmartwienie błysnęło mu w oczach, tylko na moment – mijający, gdy przypomniał sobie, że teraz była cała i zdrowa.
Pytanie o Jaydena go zaskoczyło – na tyle, że nie odpowiedział od razu, na chwilę opuszczając spojrzenie w stronę szemrzącego nieopodal strumienia. – Uhm – mruknął, bezskutecznie szukając właściwych słów – i jednocześnie walcząc ze wspomnieniami, napływającymi do niego nagle i bez zapowiedzi, jak zza przerwanej tamy: ciało Pomony na kuchennym stole, wnętrzności skręcające się w fali wyrzutów sumienia, ciemność i strach napierające na niego z każdej strony, gdy resztkami sił próbował wciągnąć ją na miotłę. Wciągnął powoli powietrze, odliczając w myślach od pięciu w dół. – On… – zaczął znowu, unosząc ponownie wzrok i odszukując nim twarz Hannah; odruchowo, nieświadomie szukając tam jakiegoś oparcia, otuchy. – N-n-nie wiem, Hann. Nie potrafię sobie tego nawet wyobrazić – odparł wreszcie szczerze. Nie  chciał sobie tego wyobrażać; tego, co by czuł, gdyby pod jego drzwi przyniesiono ciało najbliższej mu osoby. Poruszył nieco niespokojnie ramionami, odganiając nieprzyjemny dreszcz. – Ale widuję się z nim teraz t-t-trochę. Pomagam mu wyremontować dom, d-d-dla niego i jego synów. Poznałaś ich? Cała t-t-trójka. – Uśmiechnął się słabo. – Dobrze, że ich ma – dodał po chwili. Samotne wychowywanie dziecka, dzieci, nie było proste, ale dawało też siłę – nie pozwalając się poddać, złamać; zmuszało do dźwigania się rano z łóżka, napełniało świadomością bycia potrzebnym i niezbędnym. Chociaż był przerażony, kiedy w jego życiu pojawiła się Amelia, to dzisiaj wiedział już, że bez niej zwyczajnie by sobie nie poradził.
Uśmiechnął się na wspomnienie córki, częściowo dając się też zarazić śmiechowi Hannah. – To chyba nie do k-k-końca moja zasługa, ale to prawda. – Że była cudowna. Kiedyś wydawało mu się, że to rodzice uczyli swoje dzieci wszystkiego, ale on też się od niej uczył: łagodności, prostszego spojrzenia na rzeczy, które miał w zwyczaju komplikować. Starał się też dla niej bardziej – wiedząc, że obserwowała go uważnie; może nawet uważniej niż ktokolwiek inny.
Na p-p-pewno dopiszą – odparł na słowa przyjaciółki, nie mając co do tego wątpliwości. Wiedział, że nie tylko on tego potrzebował: towarzystwa innych, osób, na które mógł liczyć, i które zmagały się z podobnymi troskami. Zakon Feniksa nie był jedynie tajną organizacją skupioną na wspólnej walce: był też ich rodziną; nieidealną i popełniającą błędy, ale zjawiającą się niezawodnie, gdy zachodziła taka potrzeba. Wydawało mu się też, że była jakaś prawda w słowach Hannah: w tym, że ludzie do siebie lgnęli, nawet jeśli krył się w tym wszystkim strach i lęk; przed zranieniem, cierpieniem; przed życiem odebranym zbyt szybko.
Tym razem nie uciekł przed jej spojrzeniem, kiedy zapytała, czy by się bał; zatrzymał wzrok na jej oczach, zastanawiając się przez chwilę. Uniósł lusterko nieco wyżej, żeby widzieć ją lepiej; przez moment wyobrażając sobie, że była tuż obok. – Tak – odpowiedział w końcu, kiwając ledwie zauważalnie głową – ale myślę, że m-m-może strach nie zawsze jest dobrym doradcą – dodał powoli, ostrożnie dobierając słowa – jakby chciał się upewnić, że były właściwe. Przełknął ślinę, marszcząc lekko brwi, zastanawiając się, czy mówić dalej – ale wreszcie się odezwał. – Wiesz, tam… W Azkab-b-banie był taki moment – zaczął cicho, uważnie śledząc jej twarz; szukając sygnałów, że powinien przerwać – kiedy zostałem sam. Wszędzie d-d-dookoła byli dementorzy, a ja nie mogłem… Nie p-p-potrafiłem przywołać patronusa, i byłem pewien… – Nie opowiadał o tym wcześniej; po powrocie pogrzebał te wspomnienia, odnajdując ukojenie w obecności innych, ale nie próbując godzić się z tym wszystkim – jeszcze nie; nie wiedział jednak, jak inaczej wyjaśnić to, co chciał powiedzieć. Odchrząknął cicho. – W każdym razie – wiesz, n-n-nie myślałem wtedy o tych wszystkich głupotach, które zrobiłem. Żałowałem jedynie rzeczy, z którymi niep-p-potrzebnie zwlekałem – przyznał, unosząc dłoń, żeby bezwiednie potrzeć palcami skroń. – Wydaje mi się, że nie mamy władzy nad tym, kiedy k-k-ktoś nas opuści – ale wciąż m-m-możemy zadecydować co zrobić z resztą czasu, który mamy. Nie chcę, żeby z-za-zabrali mi też to – powiedział, nie do końca pewny, czy Hannah rozumiała, co próbował powiedzieć. Zaśmiał się cicho, orientując się, że chyba za bardzo się rozgadał; spojrzał więc na przyjaciółkę przepraszająco. – Jakaś m-m-melancholijna ta pogoda – mruknął, wzruszając ramionami – może próbując odjąć trochę wagi własnym słowom, choć jeszcze przez moment sam czuł ich ciężar.
Rozpierzchający się dopiero, gdy Hannah zapytała o wieczór kawalerski. – Nie – odpowiedział, wywracając lekko oczami. – Chodzi o p-p-prezent dla Idy – dodał tylko, nie chcąc zdradzać nic więcej – nie dlatego, że jej nie ufał, ale by nie stawiać jej w niezręcznej sytuacji i nie zmuszać do kłamania w razie znalezienia się w towarzystwie przyszłej panny młodej.
Kiedy po jego słowach na dłuższą chwilę zamilkła, wstrzymał powietrze, mając wrażenie, że cisza, która zapadła, dzwoniła mu w uszach. Dlaczego tak długo się wahała? Wyprostował się nieświadomie, ogarnięty nagłym przekonaniem, że się wygłupił; po co w ogóle ją zapraszał? Przecież i tak szli tam oboje, może wcale mu więc nie wypadało; a może ona po prostu nie chciała – i teraz zastanawiała się, jak mu odmówić, żeby nie zranić jego uczuć. Albo gorzej – rozważała czy się zgodzić nawet pomimo tej niechęci. Otworzył usta, gotów szybko wycofać się z wydukanej z trudem propozycji i jakoś obrócić ją w żart, ale zanim zdążyłby to zrobić, Hannah wreszcie się odezwała – sprawiając, że zamiast słów, wypuścił z ulgą powietrze z płuc. A później się uśmiechnął – szeroko, szczerze, ciepło; uśmiechem, który wywołał zmarszczki w kącikach oczu, odczuwalnym gdzieś na poziomie klatki piersiowej, rezonującym mieszaniną uczuć, których nie próbował analizować. – To wsp-p-paniale – powiedział, że mając zamiaru udawać, że się nie cieszył. – Obawiam się, że nie t-t-tańczę ani trochę lepiej niż kiedy widziałaś mnie ostatni raz, ale będę się st-t-tarał – dodał uczciwie; musiała wiedzieć, w co się pakowała.
Spodziewałby się, że jej kolejne pytanie wytrąci go z równowagi, ale z jakiegoś powodu wcale tak się nie stało; może nie było sensu już dłużej udawać, że te wszystkie drobne gesty wymieniane na przestrzeni ostatnich miesięcy – na kornwalijskiej plaży, nad szmaragdowym stawem, po powrocie z Azkabanu – nie miały żadnego znaczenia. – Jesteś moją najdroższą p-p-przyjaciółką, Hannah – odpowiedział, zatrzymując wzrok na jej oczach – ale nie zap-p-prosiłem cię jako przyjaciel. – Przełożył powoli lusterko do drugiej dłoni, ostrożnie wstając z miejsca; z jakiegoś powodu nie mógł już dłużej usiedzieć w bezruchu. – Raczej jako k-k-ktoś, kto ma nadzieję spędzić z tobą ten dzień. – Zrobił krok do przodu, zbliżając się nieco do pierwszych drzew; na ułamek sekundy unosząc wzrok, bezwiednie szukając miejsca, w którym w przyszłości miał stanąć dom. – I m-m-może nie tylko ten – dodał, wracając spojrzeniem do jej twarzy. – Jeśli oczywiście b-b-będziesz chciała.




I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?

William Moore
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5432-william-moore https://www.morsmordre.net/t5459-bursztyn https://www.morsmordre.net/t12096-william-moore https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5461-skrytka-bankowa-nr-1345 https://www.morsmordre.net/t5460-billy-moore
Re: Carrantoohill, Kerry [odnośnik]13.02.21 0:36
Wiatr zaszumiał cicho, trzęsąc koronami drzew tuż pod nieboskłonem. Wokół zrobiło się ciszej, nie było już nigdzie śladów ojca, całkiem zniknął jej z oczu, pewnie wracając do domu. Szła powoli, bardzo powoli, przystając co chwilę, bo nie patrząc pod nogi łatwo było o niefortunny wypadek. Jej oczy skierowań były w stronę niesionego lusterka, wyjątkowego prezentu — czy Bill wiedział, ile zapewnił jej tym komfortu? Ile dał pewności, że był pod ręką, był niemalże tuż obok, zaraz, na wyciągnięcie dłoni, nieważne jak wiele mil ich dzieliło. Skupiona na odbiciu twarzy w lusterku rzadko odwracała wzrok. Na wspomnienie o gęsi uniosła brwi, a później parsknęła niepohamowanym śmiechem, nie zdążywszy nawet zasłonić ust dłonią.
— No tak, Kometa. Jego jedyna prawdziwa i wieczna miłość — westchnęła głośno, bez trudu przywołując z pamięci oblicze charakternej gęsi człapiącej za bratem jak za własną gęsią mamą. Spoważniała po kilku oddechach, z jego oczu próbując wyczytać, co się wydarzyło. — Nie widzieliście się od tamtej pory? Od twojego powrotu? — Jak to się stało, że nie zwróciła na to wcześniej uwagi? Przeoczyła tak ważną sprawę? Kiedyś się przyjaźnili z Josephem, byli nierozłączni. I to właściwie za jego sprawką sami zostali przyjaciółmi, trzymając się razem, wygłupiając i idąc przez świat odważnie z głowami pełnymi marzeń i planów. Zmarszczyła brwi, podejrzliwie obserwując przyjaciela. Nie wierzyła, by jej brat chował tak długo urazę za jego zniknięcie. Czy nie kochał go jak własnego brata? Mogło chodzić o coś więcej? — Tak, pojawia się w domu od czasu do czasu. Poza tym widujemy się na stadionie. Rzadko, nie mam zbyt wiele do czynienia z zawodnikami, ale czasem przynoszę mu kanapki od mamy, która jak zapewnię możesz się domyślić, wciąż uważa, że potrzebuje jej matczynego wsparcia. — Potrzebował, był przecież synkiem mamy. Uśmiechnęła się na moment, by za chwilę znów zamyślić głębiej.—Wiesz, zastanawiałam się nad tym, czy nie mógłby nam trochę pomóc. Zakonowi. Zanim anomalie rozsiały się po Anglii trochę go nie było, pomagał ludziom. — Zatrzymała się na chwilę i spuściła wzrok. W myślach powtarzała sobie, że wcale nie przemawiały przez nią wyrzuty sumienia, że nie powiedziała mu o Zakonie Feniksa sama, że nie uwierzyła w niego od początku i nie zauważyła, że jego odsuwanie od siebie świadomości o tym, że wojna zapukała do ich drzwi wynikało najprawdopodobniej z jego obaw o rzeczywistość, o ludzi — również mugoli, na których mu zależało. Przeczył wszystkiemu, nie chcąc dopuścić prawdy do siebie. Grozy, która nadchodziła, zniszczenia, które — dla niej widoczne gołym okiem, dla niego pozostawała skryte długo w cieniu. A potem trafiła na listy gończe i dowiedział się o wszystkim w tak paskudny sposób. Była jego siostrą, była mu to winna.— Ma do mnie żal, że mu nie powiedziałam. I chyba, że żadne z nas go nie chciało w tym...— I do Bena, że ją wciągnął, ale na to nie miał wpływu. To była jej decyzja i podjęła ją świadomie.
Ruszyła znów przed siebie, unosząc wzrok, widząc już jak las się przerzedza, a gdzieś pomiędzy nimi migotały pola, za którymi wkrótce dostrzeże też własny dom. Rodzinny dom. Uśmiechnęła się powoli, zerkając w lusterko, w którym błyszczała twarz Williama. Uniosła je jeszcze wyżej i pokiwała głową.
— Idealnie.— Sobota była idealna. Ta wycieczka miała być idealna, i już cieszyła się na samą myśl, nie mogąc doczekać tego dnia. Wizja zorganizowania  świąt w Oazie wydała jej się przyjemna i pokrzepiająca. Nawet jeśli nie zdążą z boiskiem i nie uda się go zrobić tam powinni postawić choinkę gdzieś pomiędzy chatami. Przyozdobić ją świecami na jeden wieczór, pożyczyć sobie więcej wiary, wytrwałości i siły. — Mam nadzieję, że się uda. Myślisz, że pogoda nam pozwoli? Jeśli będzie ciągle padać trzeba by zabezpieczyć jakoś teren, bo z mokradła zrobi się kolejny staw i wszystko pewnie się opóźni. Albo musimy się pospieszyć, zorganizować ludzi.— Razem mogli więcej. Razem mogli nawet wygrać tę wojnę, jeśli nie dziś, to pewnego dnia.
Uśmiechnęła się do niego ciepło i pokrzepiająco. Przywiezienie sprzętu z Londynu nie było dla niej wyzwaniem, które podjęła z drżącym serce. Brakowało jej sklepu dziadka, brakowało zapachu trocin w pracowni, widoku rozwieszonych plakatów, dzięku dzwonka, przy otwieraniu drzwi. A w końcu tych wszystkich twarzy, które pojawiały się by odebrać nową lub odrestaurowaną miotłę. Transmutacja dawała jej coraz większe możliwości na to, by pojawiać się i znikać tam, gdzie było to ryzykowne. Proste zabiegi nie sprawiały, że ryzyko znikało, ale było nieco mniejsze. Przy zachowaniu odpowiednich środków ostrożności można było wciąż wiele zdziałać. Wiedziała, że mu na tym zależy, tak jak wiedziała, że jeśli nie pomoże mu ruszyć tego i zapewnić, że to odpowiednia myśl prędzej czy później w to zwątpi.
— Teraz już nie masz wyjścia, musisz zrobić to boisko — mruknęła z uśmiechem, który zaraz zniknął na widok emocji malujących się na jego twarzy. Nabrała powietrza w usta i zatrzymała się znów, nie mówiąc nic. Dając mu czas, błądząc spojrzeniem po jego jego ustach i oczach, tak wiele mogła z nich wyczytać. Pokiwała głową, przyjmując to do wiadomości, nie komentując w żaden sposób. Nie było zresztą jak i co. — Synów?— zdziwiła się i pokręciła delikatnie głową. Na tę myśl powróciła wspomnieniami do rozmowy z Rose, przecież zatrzymała się u niego. I teraz nagle zaczęła rozumieć to wszystko. Bolesne ukłucie szarpnęło nią od środka na samą myśl, jak musiało mu być ciężko. Co musiał czuć. Jak sobie musiał radzić, żyjąc w Hogwarcie, z dala od nich. Jak musiało być ciężko Roselyn z tym wszystkim. Przetarła jedno oko i westchnęła cicho. Tak wiele wokół było smutku, tak wiele bólu, żalu, śmierci. Tym bardziej wierzyła, że wydarzenia takie, jak wielki dzień Alexandra były potrzebne. Jak wspólne święta w Oazie. Jak wzajemna pomoc i wsparcie okazywane w drobnych gestach. Razem byli silni, razem tworzyli prawdziwą, wielką rodzinę wierzącą w lepsze jutro. W to, że w ogóle jakieś nadejdzie. Kiedy więc zaczął odpowiadać na jej pytanie poczuła jak serce szybciej jej bije, choć w żaden sposób nie wymalowało się to najem twarzy. Słuchała go tak, jak zawsze. Bo jak zawsze mówił mądrze, a jego słowa potrafiły ją poruszyć, skłonić do zastanowienia, sprawić, że wszystko nabierało innych barw i różnorakich odcieni. Na wspomnienie Azkabanu przełknęła ślinę, coś zacisnęło się wokół jej szyi. Brwi ściągnęły się ku sobie i uniosły w wyrazie smutku i bólu. Wiedziała, że to, co przeżył było dla niego potworne, ale widziała też, że czyniło go silniejszym. Jak każde kolejne doświadczenie. I nie poddawał się, nigdy tego nie robił, niezależnie, czy chodziło o boisko i grę, czy o Oazę.
— Wydostałeś się. Biała magia musiała cię usłuchać, udało ci się znaleźć ją w sobie i pokonać te upiory — przypomniała mu; pamiętała jego relację ze szpitala. Pamiętała każde wypowiedziane przez niego słowo. Poradził sobie, choć nie było to ani proste, ani przyjemne. — Myślę, że masz wciąż czas na to wszystko, Billy. Wierzę, że czeka cię długie i szczęśliwe życie; że ci się uda. — Nie brała pod uwagę innego scenariusza. W najgorszych snach nie wyobrażała sobie, by coś mogło mu się stać. Nie jemu.
Kiedy wyjawił, że chodzi o prezent dla panny młodej, zmarszczyła brwi, ale nie dopytywała więcej. Pokiwała tylko głową ze zrozumieniem, domyślając się, że było to coś ważnego i była mu wdzięczna, że nie powiedział jej o co chodzi — nie potrafiła trzymać języka za zębami. Pewnie przy pierwszej lepszej okazji palnęłaby coś przy Idzie, nieświadoma, że zdradza taki sekret.
A zaraz potem jego oczy się zaśmiały w sposób, który kochała. Biło od nich ciepło i radość, coś, co sprawiało, że nie widziała nic więcej, ani za nim ani wokół samej siebie. Mimochodem, nieświadoma, że robi to samo na jego widok, uśmiechnęła się szeroko.
— Cóż. Miałam cię czegoś nauczyć w zamian za tę... lekcję pływania. Czuję się zobowiązana, by popracować nad twoim poczuciem rytmu i ruchem bioder. W tańcu — dodała szybko, unosząc brew. Skoro już miała sposobność, by to zrobić, a czasu było niewiele, będzie musiał słuchać jej uwag szeptanych cicho podczas samego przyjęcia, nie mogąc potestować — przecież wszyscy goście będą patrzeć. Kąciki ust jej zadrżały, nieco nerwowo, w pewnego rodzaju wyczekiwaniu, choć bardzo starała się wyglądać lekko, jakby brała to wszystko z dystansem. Nie brała. Tak jak z roku na rok obserwowała go podczas festiwalu lata i widziała cudze wianki w jego dłoniach, powtarzając sobie, że cieszy się i życzy mu jak najlepiej, pomimo drżącego serca i wewnętrznego szlochu, tak teraz czuła nerwowość gryzącą ją od wewnątrz. I choć ciepłe i cudowne były jego pierwsze słowa splamiły się goryczą, której smak dobrze znała. Zaraz potem poczuła jednak jak owiewa ją chłodny wiatr od przodu. A może to nie był wcale wiatr. Zamrugała dwukrotnie, wciąż tylko patrząc. Serce podskoczyło jej do gardła. Jego słowa, pozornie zawoalowane wydały jej się konkretniejsze niż cokolwiek innego do tej pory.
— Och, Billy — szepnęła poruszona, nie wiedząc co powiedzieć. Myśli szalały w jej głowie, wszystko uderzyło w nią z taką siłą, że zrobiło jej się gorąco, a na policzkach pojawiły się rumieńce. Zacisnęła usta, ale zaraz potem uśmiechnęła się szeroko. Ciche, głębokie szczęście błyszczało w jej oczach. Pokiwała zdecydowanie głową i zaśmiała się, zaczesując kosmyk włosów za ucho. Stała przez chwilę w ciszy, nieruchomo, aż w końcu spuściła wzrok na ziemię, oblizując wargę, a później uniosła go w lusterko.— Masz jakieś specjalne życzenia, co do mojej sukienki? Jakiś szczególny kolor, dopasowany do twojej szaty?


Here stands a man

With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Hannah Moore
Hannah Moore
Zawód : Wiązacz mioteł
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna


take me back to the night we met


OPCM : 25 +8
UROKI : 15
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Carrantoohill - Carrantoohill, Kerry - Page 12 0a431e1c236e666d7f7630227cddec45ce81c082
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5207-hannah-wright https://www.morsmordre.net/t5219-poczta-hani https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t6218-skrytka-bankowa-nr-1286 https://www.morsmordre.net/t6213-h-wright
Re: Carrantoohill, Kerry [odnośnik]14.02.21 13:09
Obserwował ją w milczeniu, prawie bezwiednie śledząc drobne zmiany pozycji odbijające się w lekkim drgnięciu obrazu w lusterku i zastanawiając się, na co patrzyła, gdy spojrzenie ciemnych oczu na moment, ułamek sekundy, uciekało w dół; kątem oka widział przesuwający się powoli krajobraz, skrawki liści, mignięcia nieba. Wrażenie było dziwne, trudne do opisania; z jednej strony wydawało mu się, że była tuż obok – z drugiej nie potrafił wyrzucić z umysłu świadomości, że tak naprawdę znajdowała się wiele mil dalej.
Kiedy roześmiała się głośno, wywrócił oczami, ściągając usta w obrażonym wyrazie. – B-b-bardzo śmieszne – burknął, choć z perspektywy czasu rzeczywiście było: to, jak komicznie się wywrócił, uciekając przed nastroszoną gęsią, i to jak bardzo się jej w tamtym momencie wystraszył. – Mogła mnie tam z-za-zadziobać na śmierć – dodał dramatycznie, choć naburmuszona maska już się łamała, pękając przy podrywających się w górę kącikach ust. Parsknął krótko, poważniejąc jednak po chwili, gdy Hannah zadała pytanie, na które nie do końca wiedział, jak odpowiedzieć. Westchnął ciężko, odwracając na chwilę spojrzenie (wmawiając sobie przy tym, że wcale nie uciekał w ten sposób przed czujnym wzrokiem przyjaciółki); zawieszając je gdzieś na wysokości szemrzącego strumienia, przypatrując się podskakującej na kamieniach wodzie. Porastająca brzeg trawa zadrżała lekko, prawdopodobnie poruszona przez jakieś drobne stworzenie. – Właściwie to n-n-nie – powiedział wreszcie, wzruszając ramionami. Wiedział, że czekała, aż powie coś więcej, na jakieś wyjaśnienie, szczerość, ale gdy myślał o powodach, dla których nie spróbował od tamtej pory wyciągnąć Josepha na spotkanie, nie potrafił przywołać nawet jednego, który nie brzmiałby egoistycznie albo tchórzliwie.
Przełknął ślinę; milczenie smakowało paskudnie. – Szczęściarz – powiedział, zerkając znów na Hannah; pani Wright gotowała wspaniale. – Jak ci t-t-tam jest? U Zjednoczonych – zapytał, uśmiechając się – i jednocześnie starając się zignorować niezapowiedziane, nieprzyjemne ukłucie gdzieś za mostkiem. Pamiętał, jak cieszyła się, kiedy dostała tę pracę – i on też się cieszył, tak samo wtedy, jak i teraz; jedynie odrobinę żałując, że nie było mu dane dzielić tego razem z nią. Może trochę więcej niż odrobinę. – Anthony p-p-proponował mi w sierpniu, że wstawi się za mną u Johnsona, żebym m-m-mógł z nimi trenować. Nie grać w p-p-pierwszym składzie, oczywiście, ale przynajmniej ćwiczyć – dop-p-póki sytuacja się nie ustabilizuje. – Nie mówił jej tego wcześniej, żeby nie zapeszać – ale teraz już raczej nie miało to znaczenia; jeśli kapitan drużyny wahał się już przed publikacją listów gończych, to odkąd jego fotografia znalazła się na jednym z nich, nie było szans, by zmienił zdanie. – M-m-mógłbym nawet im to jakoś odrobić, p-p-pilnować utrzymania stadionu, szatni, d-d-drobne naprawy, konserwacja czy coś, ale chyba nie chcieli ryzykować – przyznał, nie chcąc mówić na głos tego, co naprawdę chodziło mu po głowie: że po prostu nie był wystarczająco dobrym graczem. Zamiast tego uśmiechnął się szeroko, wzruszając ramionami i mając nadzieję, że nie wyglądało to sztucznie – nawet pomimo wzroku uciekającego raz po raz na jego własne buty i paskudnego uczucia kojarzącego mu się z wykręcaniem żołądka na drugą stronę. – M-m-może tak jest lep-p-piej, mam tu i tak mnóstwo pracy. W Irlandii, znaczy się. P-p-pewnie nie wrócę szybko do Anglii, chyba że wiesz – b-b-będzie trzeba – dodał z nieco przerysowanym entuzjazmem, nienawidząc się za to, że nie potrafił tak po prostu przejść nad tym do porządku dziennego. A nie potrafił; chociaż pozostawił za sobą mnóstwo rzeczy, które kochał, Quidditch od zawsze oznaczał dla niego coś innego – tylko w nim czuł się naprawdę dobry, miał wrażenie, że coś znaczył; że jego umiejętności były doceniane. W sztukach magicznych nigdy nie był mistrzem i podejrzewał, że nie miał się nim stać; ojciec nauczył go fachu – był mu za to wdzięczny, tylko dzięki temu miał co włożyć do garnka – ale i w tym nie udawało mu się wybić ponad przeciętność. Może nie próbował; może musiałby to najpierw pokochać.
Odkaszlnął cicho, pozbywając się nieistniejącej guli, która ugniatała mu struny głosowe, i na powrót skupiając się na Zakonie, uważnie słuchając słów Hannah; wyłapując drobną zmarszczkę, która pojawiała się między jej brwiami, gdy intensywnie nad czymś myślała. – Myślę, że m-m-mógłby – powiedział powoli, przekrzywiając nieco lusterko, żeby odruchowo podążyć za opuszczonym w stronę ziemi wzrokiem przyjaciółki, ale rzecz jasna nic to nie dało; musiał się do tego przyzwyczaić – że w trakcie tych rozmów mógł zobaczyć jedynie tyle, ile chciała mu akurat pokazać. – Na p-p-pewno by się ucieszył, gdybyś zdecydowała się, wiesz – dop-p-puścić go do tego wszystkiego. Przynajmniej częściowo. – Uśmiechnął się pokrzepiająco, mimo że Hannah, nie patrząc na niego, nie była w stanie tego zobaczyć. – Jeśli z nim p-p-porozmawiasz, na pewno zrozumie dlaczego nie zrobiłaś tego wcześniej. – A nawet jeżeli nie zrobi tego w trakcie rozmowy – to dotrze to do niego później. – Chyba każdy z nas chce p-p-przede wszystkim ochronić ludzi, na którym nam z-za-zależy. – On też koniec końców nie powiedział Lydii o niczym, licząc na to, że uda mu się utrzymać ją z dala od wojny – dopóki nie dotarło do niego, że sama już dawno odnalazła drogę w sam jej środek. – Może po p-p-prostu mu żal, że nie mógł być dla ciebie wsp-p-parciem – zasugerował, zdając sobie sprawę, że jego samego właśnie to zabolałoby najbardziej. Nie niewystarczające zaufanie, bo obdarowywanie nim nie zawsze było takie proste i oczywiste; ale świadomość, że nie może być obok, kiedy jego najbliżsi narażają życie. Kiedy – być może – go potrzebują.
Uśmiechnął się lżej, swobodniej, gdy dostrzegł, że twarz Hannah się rozpogadza, być może dzięki wizji nadchodzącej wycieczki – a może ze względu na dostrzeżenie czegoś, co pozostawało poza zasięgiem jego wzroku. – Ciężko p-p-powiedzieć, parę dni temu był paskudny sztorm. Zerwało część d-da-dachów. Może zapytam Alexandra, czy w ogóle d-d-dałoby się rozciągnąć caelum nad taką powierzchnią jak boisko – zastanowił się. Na rozmokniętym terenie pracowało się trudno, a chociaż część prac dało się w ten sposób wykonać, to konstrukcja budynków szatni czy magazynu utonęłaby w błocie. – Moglibyśmy p-p-przyspieszyć prace, gdyby było do nich więcej rąk, ale… Nie chcę odciągać ludzi od t-t-tego, co robią, większość pewnie i tak by uznała, że to nie jest p-p-priorytet. – Wzruszył ramionami. Może nie był; dzięki skrawkowi terenu, na którym mieszkające w Oazie dzieciaki mogłyby czuć się na miejscu i bezpieczne, nie mieli wygrać wojny – ale dla niego samego wciąż było to istotne. Nawet gdyby miał zrobić wszystko sam, w pojedynkę, to by to zrobił. – Nie miałem z-za-zamiaru się wycofać – zapewnił, uśmiechając się do niej. Obiecywał sobie w końcu, że już nie będzie uciekał przed odpowiedzialnością.
Na widok malującego się na twarzy przyjaciółki zdziwienia uniósł lekko brwi, zastanawiając się, czy może nie powiedział za dużo – ale nie wydawało mu się, by Jayden miał mieć mu to za złe. Skinął głową, przypominając sobie swoją pierwszą wizytę w Upper Cottage, jeszcze w sierpniu; kilka chwil spędzonych w słońcu, odbijającym się od skośnego dachu, na którym obaj siedzieli, nadrabiając fragmenty straconego czasu. Wtedy jeszcze nic nie wskazywało na to, w jakich okolicznościach przyjdzie im się spotkać zaledwie miesiąc później. – Mówił, że p-p-pomaga mu przyjaciółka, ale wiesz – wydaje mi się, że są rzeczy, k-k-których nie da się ściągnąć z cudzych barków – powiedział w zamyśleniu. Żal po śmierci ukochanej osoby był jedną z nich; chociaż obecność przyjaciół i rodziny pomagała, to przez jakiś czas nic nie było w stanie zapełnić tej rozpychającej się w klatce piersiowej pustki – ani odpowiedzieć na setki mnożących się w głowie pytań.
Miał wrażenie, że za nim też ciągnęły się cienie, których za nic nie potrafił od siebie odpędzić – zupełnie jakby lodowate powietrze Azkabanu przedostawało się nawet tutaj, mieszając się z zalegającą ponad rozlewiskami mgłą – ale momenty takie jak ten przynajmniej je rozrzedzały, sprawiając, że na chwilę zapominał o ich istnieniu. Prawie; niemalże całkowicie. – Tak, w końcu t-t-tak – przytaknął krótko, nie chcąc już wracać do tego korytarza – ani poddawać się temu paskudnemu uczuciu, że tak naprawdę nigdy z niego nie wyszedł. W reakcji na następne słowa Hannah pokręcił jednak głową w milczeniu, uśmiechając się: szczerze, smutno. – Nie, Hannah – zaprzeczył, skupiając błądzące spojrzenie na powrót na jej twarzy. – Myślę, że nie mam. Ale mam n-n-nadzieję, że resztę uda mi się wykorzystać najlepiej, jak p-p-potrafię – dodał, znów uciekając wzrokiem gdzieś w bok; w miejsce, skąd docierały do niego stłumione głosy.
Milczał przez chwilę, dopóki wizja nadchodzącego ślubu nie ściągnęła jego myśli z powrotem na ziemię, a twierdząca odpowiedź Hannah sprawiła, że oczy rozbłysnęły mu jaśniej. Coś – jakieś cieple uczucie, którego nie potrafił nazwać ani jednoznacznie określić – rozlało się tuż za jego mostkiem, zmuszając serce do zadudnienia nieco mocniej i szybciej; tym razem nie miało to jednak nic wspólnego ze strachem czy zdenerwowaniem. – W tańcu – powtórzył za nią, pozwalając, by rozbawienie przedarło się przez pokłady roztargnienia, przedostając się do kącików oczy i uśmiechu. – Obyś nie p-p-pożałowała tej deklaracji, bo ja i poczucie rytmu mamy małe szanse na zostanie p-p-przyjaciółmi – zażartował, przypominając sobie taneczną zabawę na weselu Bartiusów, w której poszło mu, łagodnie mówiąc, nie najlepiej. – Ale nie mogę się d-do-doczekać. Tej lekcji – przyznał, choć w rzeczywistości to nie o lekcję chodziło, ani nawet nie o zabawę na ślubie.
Chyba między innymi to starał się jej powiedzieć, w słowach nieidealnych i mało precyzyjnych, jak zwykle mając problem z odszukaniem tych właściwych – a kiedy mu odpowiedziała, milknąc później na dłuższą chwilę, uśmiechnął się zwyczajnie, wzruszając ramionami  i nie próbując na siłę przerwać ciszy, która nagle ich otuliła. Ta, dla odmiany, nie smakowała samotnością, nie było w niej też miejsca na powracające uparcie wspomnienia czy snujące się za nim widziadła; Hannah mogła nic nie mówić, momentami mogła nawet na niego nie patrzeć, ale z jakiegoś powodu czuł jej obecność bardziej niż jeszcze przed chwilą.
Jej pytanie wyrwało go z tego stanu dosyć niespodziewanie; zaśmiał się, sekundę później marszcząc brwi. – Eee… – zaczął, nie mając bladego pojęcia, co powinien odpowiedzieć. Czy kolory szat były istotne? Czy powinien był się nad tym zastanowić? – Na p-p-pewno w każdej będziesz wyglądać pięknie – powiedział w końcu, mając ochotę klepnąć się dłonią w czoło, ledwie te słowa wydostały się z jego ust. Przełknął ślinę. – Nie mam p-p-pojęcia o dobieraniu k-k-koloru sukienki do szaty – przyznał po chwili, choć coś mu mówiło, że Hannah o tym wiedziała; nie znała go przecież od dzisiaj. – Ale jeśli chcesz, to z-za-zawsze możesz zmienić kolor mojej. Albo k-k-krawata. Transmutacją chyba d-d-da się to zrobić? – Nie miał pojęcia, czy się dało.
Coś poruszyło się za jego plecami, i gdy się odwrócił, dostrzegł sylwetkę Charliego. Podniósł rękę, gestem wskazując na lusterko – i pokazując mu, że już kończył. – Chyba m-m-muszę zaraz wracać do pracy – powiedział, choć najchętniej spędziłby nad tym strumieniem jeszcze kolejną godzinę. Uśmiechnął cię ciepło, odszukując wzrokiem spojrzenie Hannah. – P-p-porozmawiamy więcej w sobotę? – upewnił się, jednocześnie przypominając jej o zaplanowanej wycieczce; nagle mając wrażenie, że dzieliły go od niej długie tygodnie, a nie kilka wypełnionych pracą dni.




I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?

William Moore
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5432-william-moore https://www.morsmordre.net/t5459-bursztyn https://www.morsmordre.net/t12096-william-moore https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5461-skrytka-bankowa-nr-1345 https://www.morsmordre.net/t5460-billy-moore
Re: Carrantoohill, Kerry [odnośnik]06.03.21 11:38
Strach przed gęsiami choć brzmiał zabawnie, nie był czymś całkowicie oderwanym od rzeczywistości — choć może dzisiejszych, wojennych realiów trochę tak. Każdy kto miał kiedykolwiek z nimi do czynienia wiedział, że potrafiły być agresywne, a ich dziobanie było naprawdę dotkliwe. Przechyliła głowę z rozbawieniem, spoglądając w lusterko na jego twarz, kiedy przybrał tę obrażoną minę i burknął z niezadowoleniem. To właściwie rozbawiło ją jeszcze bardziej.
— Ta, wtedy to ci się należało — przypomniała mu uszczypliwie i przygryzła policzek od środka, siląc się na poważną, ba, nawet srogą minę, kiedy uśmiech wciąż wypychał policzki do góry i do przodu. — Trochę liczyłam na to, że cię uszczypnęła w tyłek i bardzo poważnie przemyślałeś ten brak kontaktu.— Bo przecież w tym zniknięciu nie ono było najgorsze, a fakt, że nikogo o tym nie poinformował. Po prostu zniknął z dnia na dzień. Bez słowa. I tamten czas był jak stary koszmar, który ledwie się pamiętało. Nie budził już żadnych emocji, złych wspomnień. Mgliste obrazy przeszłości, której nie wypełniał, przepłakane noce, te wszystkie rady, które innym udzielała i zapewnienia samej siebie, że musi to sobie poukładać i ruszyć w końcu do przodu wydawały się być inną erą. A może nawet cudzym snem. Przecież teraz, choć był tak daleko, miała go tu, w garści, w odbiciu drobnego lusterka. I widziała w nim, jak uciekł spojrzeniem, szukając odpowiedzi na jej pytanie gdzieś na elementach otoczenia, w którym się znajdował. Nie wiedział. Nie wiedział, co jej powiedzieć. Spoważniała, nie ponaglając go do niczego, cierpliwie czekając aż sam to zrobi. Widziała w jego wyrazie twarzy i uciekających przez chwilę od niej oczach, że było mu z tym ciężko. Było źle. Nie było powodu, dla którego miałaby mu jeszcze dołożyć zmartwień.
— Może byś go odwiedził? W listopadzie ma urodziny… Moglibyście wpaść z Amelką na obiad — zaproponowała, uśmiechając się powoli. Może to był dobry moment na to, by pomóc im znów się dogadać. Mężczyźni czasem w tych sprawach byli naprawdę toporni. I wbrew pozorom dziwnie wstydliwi. Kiedy spytał o Zjednoczonych, uśmiechnęła się szerzej. — Dobrze. Chociaż nie odstępuje mnie wrażenie, że wszyscy patrzą na mnie przez pryzmat brata— dodała posępniej i na chwilę spuściła wzrok. To głównie dlatego poprosiła o tę przysługę Anthony’ego, a nie Josepha. Nie chciała, by to on jej cokolwiek załatwiał, nie chciała by to wyszło od niego. A przede wszystkim, zależało jej — zawsze i niezmiennie na tym, by widział w niej kobietę, która potrafi poradzić sobie w życiu. A im bardziej zależało mu na tym, by ją otoczyć opieką i wyręczyć, tym silniejsza wydawała się owa potrzeba. — Wiesz, zawodnicy, jak zawodnicy. Mają swoje kaprysy i swoje za uszami. McLaggen to niezłe ziółko.— Uniosła brew i westchnęła. — Johnson na pewno się zgodzi. Ten szukający to jakiś partacz, mógłby się od ciebie dużo nauczyć — odpowiedziała od razu z pełnym przekonaniem, w ogóle nie zwracając uwagi na jego wątpliwości i rezygnację. — Odkąd wystąpili z ligi chyba dwoi się i troi, żeby organizować treningi. Nie ma tylu chętnych do gry, co kiedyś. Nie wszyscy są też tak samo nastawieni. Polityka wdarła się do sportu, Billy — mruknęła, oglądając się za siebie. Zdawało jej się, że usłyszała jakiś trzask. — Mogłabym z nim porozmawiać— wpadła na świetny pomysł. — Chyba mnie lubi, bo coś za często znosi go z boiska ta miotła — zmrużyła oczy i przyłożyła wskazujący palec do ust w geście silnego zamyślenia, a potem spojrzała w lusterko i wybuchnęła śmiechem. — Nie zrobię tego. No chyba, że naprawdę chcesz to mu przypomnę subtelnie. — Może jej za to nie wyrzuci, to w końcu nie była jej sprawa, a oni nawet nie byli przyjaciółmi. [/b]— Myślę, że naprawdę ma dużo na głowie [/b]— zapewniła go. Choć nie miała pojęcia, co myślał Dimitri i czym zawracał sobie głowę była pewna, że w sytuacji, w której znaleźli się Zjednoczeni zaproszenie Billy'ego do drużyny nie było problemem. A on po prostu chciał latać. Chciał znów robić to, co kochał i wiedziała o tym doskonale. Spoważniała i posmutniała. Widząc go takiego nie wiedziała, co ma ze sobą zrobić — wiedziała, co zrobić z nim. Najchętniej wzięłaby go w ramiona, a potem szturchnęła, by wziął się w garść. Wszystko się ułoży, znów będzie grał. Ale był tak daleko, że nie mogła nawet wyciągnąć do niego ręki. Opuszkami palców dotknęła tafli lusterka ze smutnym uśmiechem na ustach. Nie mógł jej nabrać w ten sposób. Nie mógł udawać, że go to nie obchodziło. A jej z trudem przychodziło udawanie, że się nabrała. Pokiwała głową, jakby zrozumiała, ale kąciki ust szybko opadły z krótkotrwałego, pocieszającego uśmiechu.
Myśli zaraz pomknęły w stronę brata, a to wcale nie sprawiało, że poczuła się lepiej. Ruszyła znów przed siebie, milcząc, słuchając go za to bardzo uważnie i jednocześnie przeglądając runo leśne w poszukiwaniu czegoś, sama nie wiedziała czego. Jagód najprawdopodobniej. Między nogami zauważyła krzaczek, ale był zupełnie pusty. Zwierzęta go już zdążyły spałaszować.
— Nie jestem w stanie go ochronić. Ani tajemnicą ani dzieląc się z nim wiedzą. Gorzej być już nie może, jego siostra jest poszukiwana przez ministerstwo. Gdyby chcieli dotarli by do niego już dawno, gra w quidditcha, jest na świeczniku — mruknęła z rezygnacją. — Jeśli straci kontrakty to przeze mnie. Bo to ja jestem wrogiem publicznym, nie on. Jeśli będą go prowokować to popełni w końcu jakąś głupotę. Przeze mnie. Jeśli jacyś łowcy głów się tym zainteresują to dopadną jego. Też przeze mnie. A on? — Co on mógł zrobić. Miał dobre serce, ale był graczem quidditcha, ale nie miał szans z nimi. Tak jak nie miała ich ona. — Bez Zakonu będzie w jeszcze większym niebezpieczeństwie, ale…— Bała się, że motywacja była zła; że się oszukuje i obawę o jego życie próbuję zagłuszyć zaletami jego pomocy. Wiedziała, że i jedno i drugie jest prawdą, ale nie była w stanie tak naprawdę stwierdzić, w co wierzyła silniej.
Sprawa boiska odciągnęła w końcu chmury z jej głowy. Uśmiechnęła się, choć tylko na chwilę. Billy miał rację. Mieli wiele zadań, mnóstwo pracy. Trudno było pogodzić wszystko ze sobą. Walki, gromadzenie zaopatrzenia, budowanie chat, życie codzienne i pracę. Ale była pewna, że znajdą się i Ci, którzy mu pomogą i zrealizują marzenie tych dzieciaków, tym bardziej jeśli mieli na to środki i możliwości.
— Tak, moja kuzynka. Roselyn — odpowiedziała mu, dopiero teraz wszystko ze sobą wiążąc. — Musiała uciec z Mel z domu, zajął się nimi, ale nie wiedziałam, że… — ona musiała pomagać mu z dziećmi. Nie miała pojęcia, że spadło na jej ramiona tak wiele pracy; że Jayden miał dzieci, którymi ona się zajmowała. Był przecież nauczycielem, miał sporo pracy. Jak on to wszystko godził? A jej kuzynka? Jak była w stanie to wszystko ogarniać? Powinna się z nią skontaktować jak najszybciej i spytać, czy nie potrzebowała jakiegoś wsparcia. Praca, zajmowanie się córką wymagały od niej czasu i poświęcenia, a tego miała niewiele. Przymknęła na moment powieki, a potem westchnęła. Zatrzymując się w miejscu i rozglądając przez chwilę dookoła. Schyliła się, a tafla lusterka na moment niebezpiecznie zawirowała, ukazując głównie gęste korony drzew, by zaraz potem znów wrócić na miejsce, jej dłoni wystawionej przed siebie. Posmyrała się po nosie żółtym liściem dębu, chcąc ukryć to, co poczuła, kiedy zaprzeczył. To było dziwne. Zupełnie tak, jakby się potknęła i runęła z klifu prosto w przepaść. Przełknęła ślinę i przygryzła wargę, zasłaniając usta częściowo swoim znaleziskiem. Nie patrzyła na niego, oddychała za to powoli, zastanawiając się nad tym, co powiedział i dlaczego to zrobił. Nie zgadzała się z tym. Nie potrafiła się też pogodzić z jego wizją przyszłości.
— Nie? Nie masz? — spytała w końcu nieco drżącym tonem, w końcu krzyżując swoje spojrzenie z tym widocznym w lusterku. — Mówisz poważnie, Billy? Nie mów takich rzeczy przy mnie. Ani teraz, ani później. Ja wiem. Wiem — podkreśliła dobitnie i ostro, w oczach zapłonęły jej emocje. Kiedy zamilkła, spięła usta i wypuściła powietrze nosem z płuc, czując jak w piersi bije głośno jej serce. — Masz szczęście, że nie stoisz obok — zagroziła mu wyraźnie wzburzona i westchnęła, tym razem głośno, wierzchem dłoni trzymającej liścia przecierając czoło i odgarniając tym samym kosmyk włosów. Jak miała mu powiedzieć, że sama widzi ich przyszłość przejrzystą i szczęśliwą? Jak miała mu powiedzieć, że widzi szczęśliwy finał, bajkę, która kończyła się jak one wszystkie, i źli długo i szczęśliwie. Razem, osobno, cokolwiek się wydarzy. Był jej tak bliski i nie wiedział? — Jak będziesz mnie denerwował to ty szybciej pożałujesz tej decyzji…— Chciała brzmieć srogo, ale ją też ta myśl i wizja wspólnie spędzonego wieczoru — w ten romantyczny sposób, którego nigdy dotąd nie miała szans przy nim zakosztować — przyprawiała o mimowolny uśmiech i iskierki radości przebijające się przez to chwilowe zdenerwowanie. — Zdaj się na mnie — poprosiła go, nie precyzując, czy jednak mówiła tylko o tańcu czy o czymś więcej. Jej głos stał się cichszy, łagodniejszy i przyjemniejszy dla ucha, podobnie jak wyraz twarzy. Uśmiech poszerzył się na komplement z jego strony. Zakryła rumieniący się policzek złotym, jesiennym liściem i puściła mu perskie oko. — Jakoś sobie poradzimy, z transmutacją albo bez. Nic się w takim razie nie przejmuj, zostaw to mnie — mruknęła, jakby miała jakiś plan w zanadrzu — może przez chwilę przemknęło jej przez myśl coś, ale tak naprawdę wcale nie zależało jej na tym, jak będą razem się prezentować. Nie mogła przestać myśleć o tym, co jej powiedział. O tym, jak wielkie to miało dla niej znaczenie. I nie mogła doczekać się tego dnia, chwili, w której dołączy do niego w innej niż dotąd roli. Czy się sprawdzi? Czy powinna zachowywać się inaczej? Czy było coś, o czym musiała wcześniej pomyśleć? Niepokojące myśli docierały do niej, napływały ze wszystkich stron, ale nie miały w tej chwili żadnej wartości.
Uniosła brwi, kiedy odwrócił się, by na kogoś spojrzeć. Instynktownie przechyliła lusterko, jakby wierzyła, że to coś zmieni — nie zmieniało, wciąż nie widziała nic więcej.
— To… do zobaczenia w sobotę? — spytała niepewnie i przygryzła wargę z uśmiechem, czekając aż to on zakończy tę rozmowę. Wcale nie chciała tego robić. Miała ochotę deportować się tam, do Oazy jak najszybciej i stanąć blisko niego. Już teraz.


Here stands a man

With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Hannah Moore
Hannah Moore
Zawód : Wiązacz mioteł
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna


take me back to the night we met


OPCM : 25 +8
UROKI : 15
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Carrantoohill - Carrantoohill, Kerry - Page 12 0a431e1c236e666d7f7630227cddec45ce81c082
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5207-hannah-wright https://www.morsmordre.net/t5219-poczta-hani https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t6218-skrytka-bankowa-nr-1286 https://www.morsmordre.net/t6213-h-wright
Re: Carrantoohill, Kerry [odnośnik]18.03.21 14:10
Zaśmiał się krótko, rozbawienie przywołane wspomnieniem atakującej gęsi stopniowo się jednak rozmywało, zaczepione w przeszłości jednocześnie niedalekiej, jak i dziwnie odległej; czasami trudno było mu uwierzyć, jak wiele stało się przez tych kilka miesięcy. – Wiem – odpowiedział cicho, odwracając się na moment, wolną dłonią sięgając karku; starając się odegnać od siebie echo wyrzutów sumienia, które nawiedzało go za każdym razem, gdy przypominał sobie o swoim zniknięciu. Chociaż wiedział, że wtedy jego rzeczywistość wyglądała inaczej – że brakowało mu stabilnego gruntu, na którym mógłby się oprzeć, a wydarzenia, które uderzyły w niego jedno po drugim, skutecznie zmiotły go jeszcze dalej w stronę ruchomych piasków – to dzisiaj nie wyobrażał już sobie, że mógłby zostawić to wszystko za sobą. Zbyt wiele go tu trzymało, za dużo już zbudował; sama Oaza zajmowała jego myśli i dłonie na tyle skutecznie, by nie miał czasu choćby pomyśleć o ucieczce. Boisko dla dzieciaków było tylko początkiem, chociaż nie potrafiłby wskazać momentu, w którym obiecał sobie uczynienie z magicznej wioski prawdziwego domu dla ukrywających się tam rodzin; być może ta decyzja przyszła do niego naturalnie, zagnieżdżając się w sercu i umyśle – i już tam pozostając. – P-p-przemyślałem – zapewnił ją, uśmiechając się lekko – mimo że spojrzenie, które na nią przeniósł, było poważne. Nie przepraszał już jednak, zrobił to wiele razy; wierzył też, miał nadzieję, że mu to wybaczyła – i że wiedziała, że nie popełniłby tego samego błędu po raz drugi. Budynek powoli wyrastający z ziemi gdzieś za jego plecami stanowiłby zapewne najlepsze tego potwierdzenie, póki co nie czuł się jednak na tyle pewnie, by ośmielić się jej o nim powiedzieć. Bojąc się jej reakcji, nagany, może rozczarowania – że egoistycznie myślał o sobie, podczas gdy tylu wciąż potrzebowało ich pomocy.
Westchnął przeciągle, ze świstem wypuszczając powietrze z płuc. Poprawił się, szukając wygodniejszej pozycji na powalonym drzewie, nagle twardym i chropowatym; zmiana ułożenia nóg nie pomogła mu jednak w pozbyciu się nieokreślonego dyskomfortu – Yhm. Jeśli b-b-będzie chciał – opowiedział, wzruszając ramionami i prawie odruchowo zmieniając temat na Quidditch – na moment zapominając, że od jakiegoś czasu i on nie przynosił mu już ulgi, zamiast tego rozpychając się wewnętrznościach jak paskudny, kolczasty potwór. – Na p-p-pewno nie. Jesteś przecież świetna w tym, co robisz. Będą mieć najlepsze m-m-miotły, jakie mogliby sobie wymarzyć – odparł bez zawahania. Nie starał się jej pocieszyć, zwyczajnie wiedząc, że właśnie tak było; znał Hannah nie od dzisiaj – niejednokrotnie obserwował ją przy pracy, długie godziny spędzając na przesiadywaniu razem z nią w sklepie jej dziadka. Miała nie tylko talent, ale też upór i pracowitość, pozwalające na wykorzystanie go i stworzenie czegoś wspaniałego. – Nie jest p-p-partaczem – mruknął; Zjednoczeni mieli dobrych zawodników – bez tego nie zdobyliby tyle razy mistrzostwa ligi. – I wiem o tym p-p-przecież – burknął, może trochę za ostro. O tym, że polityka wdarła się do sportu, przekonał się już dawno temu, na własnej skórze, gdy Jastrzębie podziękowali mu za współpracę przez brak zarejestrowanej różdżki; różdżki, której zarejestrować nie mógł – bo w jego żyłach płynęło zbyt dużo mugolskiej krwi. Wydawało mu się, że się z tym pogodził, to było w końcu dawno – minęło kilka długich miesięcy – ale samo wspomnienie sprawiło, że zacisnął ze złością szczęki; od jego własnego zwolnienia niedaleko już było do Rodericka i tego, co z nim zrobiła polityka. – Nie rób tego – odpowiedział szybko; co by o nim pomyśleli, gdyby kolejna osoba się za nim wstawiła, po tym, jak minęło kilka tygodni – i najwyraźniej nie chcieli mieć z nim nic wspólnego? – Zap-p-pomnij, że w ogóle o tym wspomniałem, Hannah. Nie musisz mnie p-po-pocieszać – dodał, odwracając w twarz w innym kierunku, choć wcale nie widział ani linii drzew, ani szemrzącego cicho strumienia. Cała jego pewność siebie gdzieś uciekła, wypchnięta dodatkowo wizją Johnsona przypadkowo znoszonego w jej kierunku. Zły sam na siebie, kopnął z irytacją leżący obok jego buta kamyk, ale ponieważ siedział, nie poleciał daleko.
Odetchnął głęboko, zmuszając się do popchnięcia myśli w innym kierunku, skupienia się na czymś bliższym, osiągalnym; czymś, co nie sprawiało, że czuł się jak po widowiskowo przegranym meczu – i to takim, który przegrany został z jego winy. – P-p-przez ciebie? – zapytał, przenosząc spojrzenie na Hannah; marszcząc brwi, przybliżając nieco twarz do lusterka. Twarz mu złagodniała, widział, że naprawdę ją to męczyło – mimo że wcale nie powinno. – Naprawdę myślisz, że gdyby nie ty, to Joe siedziałby cicho i b-b-bezpiecznie na tyłku? Przecież to on się up-p-pierał, żeby Zjednoczeni pokazali ministerstwu środowy palec po tym, jak zabronili m-m-mugolakom przychodzić na ligowe mecze. – Pisał o tym nawet Prorok Codzienny. – Może nie p-p-pchałby się sam do pierwszej linii, ale na pewno nie trzymałby gęby na kłódkę. Już wcześniej mówił, co chciał. A ludzie M-m-malfoya – myślisz, że potrzebują p-p-pretekstu? Listu gończego? Mogliby się i tak p-p-przyczepić do czegokolwiek, już samo to, że drużyna odeszła z ligi na p-p-pewno im nie w smak. To nie jest twoja wina, Hanny – powiedział, podkreślając zwłaszcza te ostatnie słowa. Pokręcił głową, milknąc na moment i zastanawiając się nad czymś. – Wiesz – dodał po chwili, wahając się – może po p-p-prostu mogłabyś dać mu wybór. Nie dlatego, żeby go chronić, t-t-tylko no – dlatego, że chyba ma do niego prawo. – Ta wojna dotykała go tak samo jak innych, może bardziej niż niektórych; jego rodzeństwo było poszukiwane, mama była mugolką; nie brakowało mu powodów, by móc i chcieć postawić się ministerstwu. – Mógłbym mieć t-t-trochę na niego oko – zaproponował po chwili, uśmiechając się; myśląc jednak głównie o tym, że cholernie dobrze byłoby mieć Josepha obok – w tym wszystkim, już bez sztucznej ściany niedopowiedzeń i sekretów.
Nie naciskał jednak, ostateczną decyzję pozostawiając jej; miał ją w niej wspierać, jakakolwiek by nie była. Kiwnął powoli głową, gdy wspomniała o Roselyn – znali się, to u niej szukał czasami podpowiedzi, gdy zdarzało mu się gubić na krętych ścieżkach ojcostwa, choć nie wiedział, że to właśnie ona pomagała Jaydenowi w opiece nad synami. Poniekąd, miało to sens.
Wspomnienie Azkabanu, nawet przelotne, skutecznie odebrało mu część tego ciepła, które zawsze otaczało go razem z głosem przyjaciółki; przełknął powoli ślinę, żałując, że się odezwał – zwłaszcza, gdy usłyszał jej głos, dostrzegł w lusterku twarz, częściowo tylko przesłoniętą jesiennym liściem. Nie wiedział, jak miał jej to wytłumaczyć – tę drażniącą, kłującą pewność, że żył na pożyczonym czasie – piętrzącą się tym mocniej, odkąd opuścił mury magicznego więzienia. Przekonanie, że miało przytrafić mu się coś okropnego – niechybnie, nie wiedział jedynie, kiedy ani gdzie. Przygryzł policzek od środka, odszukując spojrzeniem parę czekoladowych oczu i starając się uśmiechnąć. – P-p-przepraszam – powiedział w końcu, nie wycofując się jednak ze słów, które zawisły gdzieś w otaczającej go przestrzeni; niewidoczne, ale obecne – prawie namacalne. – Nie p-p-powinienem był o tym wspominać – dodał. Nie chciał zepsuć jej nastroju, zanieczyścić troskami perspektywy nadchodzącego ślubu ani sobotniej wycieczki; to miał być dobry dzień – może dobrych kilka tygodni nawet, o ile w międzyczasie nie zostaną zmuszeni do mierzenia się z kolejną katastrofą; kolejnym pożarem do ugaszenia.
Uśmiechnął się raz jeszcze, tym razem bardziej szczerze, ciepło; myśląc o nauce tańca i reszcie wieczoru, póki co jeszcze skrytej w niewiadomej. Wywrócił oczami, gdy Hannah – jak zwykle – wszystkim postanowiła zająć się sama, nawet jeśli chodziło tylko o kolory ubrań czy szukanie poczucia rytmu. – A p-p-pozwolisz mi chociaż odstawić się później bezpiecznie do domu? – zapytał, unosząc wyżej brew. Otworzył usta, chcąc powiedzieć coś jeszcze, ale pojawienie się jednego z pracowników skutecznie odwróciło jego uwagę. Gdy spojrzał ponownie na przyjaciółkę, zawahał się przez chwilę – najchętniej po prostu wziąłby lusterko i zabrał ją ze sobą dalej, wzdłuż leśnej ścieżki, pokazał jej okolicę – może przedstawił Charliemu i innym – ostatecznie jednak po prostu kiwnął głową. – Nie m-m-mogę się doczekać – przytaknął, na parę sekund jeszcze zatrzymując wzrok na jej oczach. Bez żadnej wymówki, tak po prostu. – Dobrego dnia, Hanny – powiedział, po czym poruszył lusterkiem – a gdy uchwycił je spojrzeniem ponownie, odbijało już tylko jego własną twarz.

| zt x2 <3




I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?

William Moore
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5432-william-moore https://www.morsmordre.net/t5459-bursztyn https://www.morsmordre.net/t12096-william-moore https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5461-skrytka-bankowa-nr-1345 https://www.morsmordre.net/t5460-billy-moore
Re: Carrantoohill, Kerry [odnośnik]23.05.21 21:45
28 listopada.

Była noc. Z nieba lał się zimny deszcz. Było czuć w kościach, że na dniach miał się przeobrazić w śnieg. Miejscem zbiórki była dzika zatoka. Kamienista plaża otoczona była z jednej strony klifowiskiem, a z drugiej morzem. Na jej brzeg wyciągnięta była szalupa. Statek z którym była związana nie był widoczny z lądu. Jedynymi punktami światła były dwie lapy tlące się brudno pomarańczowym światłem - jedna była przytwierdzona do burty szalupy, a druga znajdowała się pod nogami nieco zmęczonego czarodzieja. Gdy się podeszło można było dostrzec, że za szybkami lampy nie tli się ogień, a majaczą kępy dziwnych insektów żarzących się jasną poświatą. Pomimo rozciągnięcia zaklęcia Caelum właściciel szalupy kulił się. Za każdym razem, kiedy tylko odsuwał od ust niedbale skręconego papierosa narzekał na pogodę. Clamer Lyon, bo tak też się nazywał, był współpracującym z Vincentem dostawcą ingrediencji. Dzisiejszej nocy miał przetransportować grupę na Wyspy Owcze skąd mieli ruszyć już bezpośrednio w kierunku tajemniczej wyspy. Czarodziej ten okazał się najlepsza możliwą opcją. Z powodu nieustających deszczów droga powietrzna nie była do końca bezpieczna przez wzgląd na dystans podróży, statki Macmilana zbyt przyciągały uwagę, a kontakty ojca Dearborna miały swoje lata i trudno było powiedzieć, czy faktycznie można było na nich polegać.
Gdy się podeszło Lyon witał każdego krótkim skinięciem głowy. Tylko w przypadku Rinehearta pozwolił sobie na serdeczny uścisk dłoni. Uśmiechnął się też blado. po tym, jak wszyscy zebrali się w miejscu była jeszcze krótka chwila na kwestie organizacyjne. Krótka ponieważ jeżeli ktoś czegoś zapomniał lub wpadł na jakiś pomysł dotyczący samej wyprawy to było już za późno na wprowadzanie jakichkolwiek zmian.

- Chodźcie powinniśmy być już w drodze, wingardium leviosa - poruszył różdżką spychając szalupę z plaży do wody. zrobił kilka kroków brodząc do połowy łydki w lodowatej wodzie, a potem sprawnie znalazł się w środku. Czekał, aż wszyscy wsiądą a następnie zaklął wiosła. Po niespełna kwadransie mogliście dostrzec niewielki okręt na którego pokładzie znajdowała się nieliczna, siedmioosobowa załoga. Wszyscy mieli zmęczone twarze. W spojrzeniu każdego tliła się jednak ostrożność. Każdy z nich wiedział, ze wody okalające wyspy nie są tak bezpieczne jak kiedyś. W tej ponurej i pełnej napięcia atmosferze statek ruszył w stronę Wysp Owczych gdzie nastąpiła przesiadka. Statek kapitana Sveina Sorensena w porównaniu do transportu Lyona wydawał się być wielkim okrętem. Było to jednak złudne wrażenie spowodowane masywnym, przyciągającym uwagę galionem w kształcie wielkiego żółwia morskiego opierającego się brzuchem na spienionej fali. Niecodzienne zdobienie przyciągało uwagę, tak jak sam Svein świecący do przybyłych na jego pokład piątki czarodziejów czterema srebrnymi jedynkami. Zapytał o zapłatę.

|Rozpoczyna się wydarzenie. Bardzo proszę wypisać swój ekwipunek. Proszę pamiętać o odpisaniu 200 galeonów na podróż z Gringotta.

|Wejście do szalupy Lyona to st 35. Doliczana jest zwinność x2. Możecie rzucić sobie w szafce lub tutaj. Nieosiągnięcie st oznacza, że się zachwialiście/potknęliście/poślizgnęliście i wpadliście na szczupaka do zimnej wody.

|Każdy prócz Vincenta rzuca też jedną kością k10


I show not your face but your heart's desire
Ain Eingarp
Ain Eingarp
Zawód : Wielość
Wiek : nieskończoność
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
I show not your face but your heart's desire.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Carrantoohill - Carrantoohill, Kerry - Page 12 3baJg9W
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/f47-sowia-poczta https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/f55-mieszkania http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Carrantoohill, Kerry [odnośnik]24.05.21 9:40
Na miejscu pojawił się odpowiednio wcześnie. Nie mógł sobie pozwolić na podróż dlatego poświęcał swoją uwagę i czas na to by chociaż zapewnić piątce czarodziejów, jak najbardziej bezpieczny start, jak również odpowiednio ich przyszykować choć sam nie potrafił przewidzieć czemu przyjdzie im stawić czoła. Westchną na te myśl w duchu. Nie z powodu żalu, czy poczucia odpowiedzialności, a ze świadomości tego, że tak naprawdę wiele było do zrobienia. Poprawił powoli przesiąkający deszczem kaptur ciężkiej szaty i popędził swojego wierzchowca. Poruszał się naziemnymi, nieuczęszczanymi szlakami. Zwolnił tempo w chwili kiedy uderzył go w twarz powiew wiatru świadczącego o tym, że nabrzeże jest już niedalekie. Przed tym, jak udał się na samo miejsce przepatrolował okolicę nie chcąc narażać swoich, jak i Vincenta ludzi na niepotrzebne niespodzianki. Dopiero kiedy zyskał pewność, ze okolica była bezpieczna pojawił się w miejscu zbiórki. Zsunął się z końskiego grzbietu poprawiając poły sfatygowanej szaty. Przeszedł przez magiczne zaklęcie chroniące przed pogodą i wtedy też zsunął z głowy kaptur upewniając przy tym zebranych kim był. Skinął głową zielarzowi, a potem reszcie która się pojawiła. Nie dziwiły go zmęczone twarze.
Swoją uwagę ostatecznie przeniósł na Cedrica. Cieszyło go to, że Dearborn był w lepszej kondycji. Komuś w końcu bezpieczeństwo tych ludzi musiał powierzyć, a komu innemu, jak właśnie nie jemu...?
- W środku znajduje się kilka opisanych eliksirów o których już wspominałem. Zresztą wiesz - Spotkanie organizacyjne miało miejsce blisko tydzień temu ale akurat z Dearbornem Skamander spotykał się od tego czasu jeszcze kilkukrotnie jednak dopiero dziś auror przekazywał magiczny przedmiot w ręce aurora. Anthony odwlekał to tak długo jak mógł. Bez względu na wszystko był to bardzo użyteczny na polu walki artefakt. Zwłaszcza dla takiego banity jak on. Dziś jednak magiczna torba wraz eliksirem kociego wzroku, mieszanką antydepresyjną oraz czuwającym strażnikiem miała znaleźć się na jakiś czas pod pieczą Cedrica.
- Bezpiecznej podróży - powiedział na pożegnanie, kiedy tylko odbili od brzegu. Zaraz potem ponownie wdrapał się na grzbiet eatonana i ruszył w stronę Derbyshire. Miał jeszcze wiele do zrobienia.

|Przekazuję Cedowi zaczarowaną torbę, Mieszanka antydepresyjna (1 porcja, stat. 1), Eliksir kociego wzroku (1 porcja, stat. 23), Czuwający strażnik (1 porcja, stat. 29)

|zt


Find your wings


Anthony Skamander
Anthony Skamander
Zawód : Rebeliant
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You don't need a weapon when you were born one
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t5456-budowa#124328 https://www.morsmordre.net/t5494-hrabina#125516 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f256-bexley-high-street-27-4 https://www.morsmordre.net/t5495-skrytka-bankowa-nr-1354#125517 https://www.morsmordre.net/t5479-anthony-skamander#124933
Re: Carrantoohill, Kerry [odnośnik]24.05.21 20:00
Nie wiem kiedy upłynęło mi ostatnie siedem dni. Miałem wrażenie, że ledwie kilka godzin wcześniej siedzieliśmy wszyscy w salonie Vincenta Rinhearta szczegółowo omawiając przygotowania. W ciągu tego tygodnia tyle się działo, lecz na całe szczęście udało nam się wszystko załatwić i dopiąć na ostatni guzik - przynajmniej tak mi się wydawało.
Na irlandzkim wybrzeżu zjawiłem się jeszcze przed ustaloną godziną spotkania. Wolałem przybyć wcześniej, upewnić się, że wszystko pójdzie zgodnie z planem. Statek już czekał nieopodal. Wkrótce pojawili się także inni - Percival, Tangwystl, Vincent, Asbjorn. Przed nimi również Skamander, do którego podszedłem.
- Dziękuję - odpowiedziałem, odbierając od Skamandera zaczarowaną torbę; nie zaglądałem teraz do środka, był na tyle zorganizowanym i odpowiedzialnym człowiekiem, że jeśli powiedział, że eliksiry tam są - to na pewno je tam znajdę. Zanim odszedłem w stronę brzegu wyciągnąłem do niego dłoń, by mu ją uścisnąć. - Do zobaczenia za tydzień. - Słowa te zabrzmiały dość głucho. Żaden z nas nie miał pewności, że naprawdę zobaczymy się za siedem dni.
Informacje przesłane przez magizoologa i Vincenta nie napawały mnie optymizmem. Nie przypuszczałem, że w dżungli może czyhać tyle niebezpieczeństw o wielu nóżkach, czułkach, łuskach, bądź korzeniach. Najbardziej i tak niepokoiły mnie śmierciotule, lecz dopóki nie dobijemy do brzegu wyspy odpychałem od siebie myśli o tym.
Ostatnie chwile przed wyruszeniem w drogę poświęciłem na to, by dokończyć pakowanie, domykanie toreb, jeśli ktoś chciał wrzucić coś jeszcze do zaczarowanej torby pożyczonej od Skamandera. Mogły to być namioty zorganizowane przez Blake'a, mogły książki od Vincenta i Tangwystl, bądź ingrediencje i eliksiry Asbjorna. Sam zapakowałem do niej swoją miotłę.
Skinąłem głową pozostałym towarzyszom wyprawy, podeszliśmy bliżej brzegu, gdzie kapitan uścisnął tylko dłoń Vincenta. Nie wyrywałem się do przodu, wolałem mu nie podpadać. Poprawiłem torbę noszoną jak plecak, nasunąłem kaptur na głowę mocniej, by uchronić się przed wiatrem. W torbie tej, a właściwie wielkim worku, upchnąłem kilka ubrań, śpiwór, fiolki eliksirów. Miałem nadzieję, że nie trafimy na jeden ze słynnych, jesiennych sztormów; pogoda nie wyglądała obiecująco.
- Panno Hagrid - zwróciłem się do jedynej czarownicy w naszym towarzystwie, zanim sama zaczęła gramolić się do szalupy; podałem czarownicy dłoń, by pomóc jej dostać się do środka zmniejszając ryzyko niepotrzebnej, lodowatej kąpieli w morzu. Sam również wsiadłem do środka, a przynajmniej starałem się uczynić to tak, by znów nie przemoknąć - ostatnim razem skończyło się to przeziębieniem, z którego ledwie się wyleczyłem. Zająłem miejsce wskazane przez kapitana i spojrzałem w stronę statku zacumowanego spory kawałek od brzegu - modliłem się tylko, by nie dopadła mnie choroba morska.

rzut na zwinność - wsiadłem

[spoiler=ekwipunek]Zaczarowana torba, a w niej:
1. Auxilik (1 porcja, stat.0)
2. Czuwający strażnik (1 porcje, stat. 40)
3. Eliksir przeciwbólowy (1 porcja)
4. Eliksir uspokajający (1 porcja, moc 57)
5. Eliksir znieczulający (1 porcja)
6. Maść z wodnej gwiazdy (1 porcja, moc 50)
7. Maść z wodnej gwiazdy (1 porcja, stat. 40)
9. Miotłą
10. Mieszanka antydepresyjna (1 porcja, stat. 1)
11. Eliksir kociego wzroku (1 porcja, stat. 23)
12. Czuwający strażnik (1 porcja, stat. 29)
13.
14.
15.
poza tym normalny worek a w nim ubrania, śpiwór, manierka na wodę, metalowa miska, nóż, krzesiwo, czysty materiał, lina[/url]


when injustice
becomes law
resistance
becomes duty



Cedric Dearborn
Cedric Dearborn
Zawód : Rebeliant
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
anger makes you stupid

stupid gets you killed
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Carrantoohill - Carrantoohill, Kerry - Page 12 Hss7
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
https://www.morsmordre.net/t7241-cedric-dearborn https://www.morsmordre.net/t7249-nike#195067 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f238-oaza-chata-nr-30 https://www.morsmordre.net/t7248-skrytka-bankowa-nr-1776#195061 https://www.morsmordre.net/t7247-cedric-dearborn#195054
Re: Carrantoohill, Kerry [odnośnik]24.05.21 20:00
The member 'Cedric Dearborn' has done the following action : Rzut kością


'k10' : 1
Morsmordre
Morsmordre
Zawód : Mistrz gry
Wiek :
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
O Fortuna
velut Luna
statu variabilis,
semper crescis
aut decrescis...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Carrantoohill - Carrantoohill, Kerry - Page 12 Tumblr_lqqkf2okw61qionlvo3_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Carrantoohill, Kerry [odnośnik]27.05.21 19:21
Czym było to uczucie, które już od otwarcia powiek rozchodziło się po niej całej. Falami, budując napięcie, zdawało się jednak w jakiś sposób przyjemne. I jednocześnie, nieprzyjemne wcale. Ekscytacja? Możliwie, sama nie była do końca pewna. Spakowała się na tydzień, znaczy taką miała nadzieję, kilka bluzek, trochę spódnic, bielizna, rzecz jasna, płaszcz jeden, bo przecież tropiki to miały być, prawda? Marszczyła brwi zastanawiając się, co może jeszcze się przydać. W końcu zabrała ze sobą kuchenny nóż, gdyby musieli coś przeciąć, dość spory, ale nie jakieś niewiadomo co i deskę drewnianą. Najwyżej rozbawi tych doświadczonych mężczyzn swoją własną mało kompletną wiedzą. Ale to tam to najmniej ważne. Zabrała też z sobą beozar, tak na wszelki wypadek, bo kiedyś słyszała, ze działa jako odtrutka. No i trochę z własnych zapasów.
Było ciemno i w sumie zimno. Otulała się płaszczem, rozkładając nad glową parasol, powstrzymując spadające jej na głowę krople. Kiedy podeszła bliżej szybko okazało się, że nie była pierwsza. Krótkie przywitanie z Anthonym, którego odprowadziła spojrzeniem, kiedy odchodził trochę żałując, że jednak nie będzie go z nimi.  Krótko przywitała się z mężczyznami, wkładając na usta śmiech, a później skinęła głowę Lyonowi w podobnym geście co i on. Potarłam dłonie o siebie, próbując się trochę rozgrzać. Rzeczywiście dość zimno było. Kiedy usłyszała obok swoje nazwisko uniosła spojrzenie na Cedrica uśmiechając się w jego kierunku.
- Dziękuję. - powiedziała, podając mu rękę, mając nadzieję, że jednak nie weźmie i nie wpadnie do wody, bo szybko przekonała się, że ta jest prawdziwie lodowata. Aż syknęła, kiedy dotknęła jej kostek. - Ogólnie to ino, Tangie wystarczy. Krócej będzie i szybciej. - wyjaśniała nie tylko jemu, bo swoje spojrzenie przesunęła po pozostałych mężczyznach szczęśliwie dla samej siebie dostając się łodzi bez kąpieli w mroźnej wodzie. Jakoś poszło, przynajmniej na początku. Rozglądała się z zaciekawieniem na boki, czując jak jej serce obija się w środku w miarowym dość rytmie. Milczała, tak jak i reszta póki nie dostrzegła kolejnego ze statków. - Wielki. - szepnęła właściwie do siebie samej, błękitne tęczówki zawieszając na żółwiu morskim. Kiedy wyszła kwestia zapłaty zostawiła ją tym, którzy znali się na tym lepiej. Wzięła wdech w płuca, rozglądając się znów wokół. Pierwszy raz stała na statku, nie mogła nie zastanowić się, czy na nim wszystko wyglądało tak samo, czy jednak nie.


| zabieram ze sobą: kuchenny nóż i drewnianą deskę - jeśli mogę; bezoar x2, 100 galeonów,
zaopatrzenie: Tytoń niskiej jakości(300 g), Chleb jasny (pszenny), Kawa zbożowa(300 g), Pstrąg(4 sztuki, wędzony), Kabanosy(0,4 kg), Ryż(0,5 kg), Kawior(200 g), kocia karma(1 dziwna puszka (mugolska))
Tangwystl Hagrid
Tangwystl Hagrid
Zawód : Łamacz Klątw, tester nowych zaklęć
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
And it's to cold outside
for angels to fly
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
https://www.morsmordre.net/t6463-tangwystl-hagrid https://www.morsmordre.net/t6471-ansuz#165284 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f211-harley-street-1-2 https://www.morsmordre.net/t6472-skrytka-bankowa-nr-1634#165285 https://www.morsmordre.net/t6837-tangie-hagrid
Re: Carrantoohill, Kerry [odnośnik]27.05.21 19:21
The member 'Tangwystl Hagrid' has done the following action : Rzut kością


'k10' : 6
Morsmordre
Morsmordre
Zawód : Mistrz gry
Wiek :
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
O Fortuna
velut Luna
statu variabilis,
semper crescis
aut decrescis...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Carrantoohill - Carrantoohill, Kerry - Page 12 Tumblr_lqqkf2okw61qionlvo3_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Carrantoohill, Kerry [odnośnik]28.05.21 1:23
Zbliżając się do miejsca wyznaczonego na zbiórkę, czuł się dziwnie spokojny; zdenerwowanie związane z przygotowaniami do nadchodzącej wyprawy odeszło gdzieś na drugi plan, zastąpione charakterystycznym dla podróży podekscytowaniem i wyczekiwaniem, przemieszanymi z ciążącym mu na barkach zmęczeniem. Ostatni tydzień nie należał do łatwych, odciskając się na jego twarzy siateczką głębszych zmarszczek, i chociaż nie wiedział jeszcze, co czekało na niego – na nich – na tajemniczej tropikalnej wyspie, to poniekąd cieszył się, że już niedługo miał się tego dowiedzieć. Nie znosił pozostawać w zawieszeniu; wolał działać, poruszać się do przodu, zmierzać w jakimś kierunku, do czegoś dążyć – i schodząc ostrożnie po wyślizganych kamieniach na skrytą w mroku plażę, miał wreszcie poczucie, że to właśnie robił.
Z daleka nie rozpoznał zgromadzonych wokół rzucającej mdłe światło lampy sylwetek, im bliżej jednak podchodził, tym wyraźniej wyłaniały się z cienia; przywitał się ze wszystkimi, rzucając dłuższe i nieco podejrzliwe spojrzenie w stronę nieznajomego czarodzieja, ale Vincent zdawał się go znać – nie miał więc zamiaru podważać jego motywów. Zatrzymał się w nieznacznym oddaleniu, przystając przy boku prowadzonego wierzchowca, niosącego na grzbiecie bagaż zbyt ciężki, by ryzykował przetransportowanie go poprzez pojedynczą teleportację: zgodnie z poczynioną w trakcie organizacyjnego spotkania obietnicą, Percival cały poprzedni dzień spędził na kompletowaniu wypożyczonego z rezerwatu ekwipunku. W starannie zapakowanych i zabezpieczonych przed wilgocią torbach kryły się czarodziejskie namioty, zazwyczaj używane przez smoczych łowców w trakcie wypraw; nieco wysłużone, w środku wypełnione jeszcze okruchami piasku i ziemi stanowiących pamiątki po poprzednich wyjazdach, wyposażone były też w podstawowy sprzęt podróżny, od metalowych naczyń i manierek po dodatkowe koce; upchnięte wewnątrz namiotów dzięki zaklęciom zmniejszająco-powiększającym, zajmowały znacznie mniej miejsca, niż można by się spodziewać, ale i tak ważyły sporo – a kiedy Percival po nie sięgnął, żeby przenieść je do kołyszącej się na wodzie łodzi, w środku coś zagrzechotało, a później zgrzytnęło, wydając dźwięk przypominający przesuwanie czegoś ciężkiego po podłodze. – Namioty – wyjaśnił krótko, nachylając się, żeby ostrożnie umieścić bagaż na dnie szalupy. Stojąc przy tym po kolana w lodowatej wodzie, czuł, jak lodowaty chłód bez trudu przenika przez materiał spodni, a wzmocniona włóknami ze smoczej skóry peleryna zaczyna nieprzyjemnie ciążyć.
Po umieszczeniu namiotów w łodzi, wrócił jeszcze na brzeg, żeby zamienić ostatnie słowo ze Skamanderem. Derbyshire zostawało pod jego nadzorem – podobnie jak jego ludzie – i chociaż wciąż miał wrażenie, że źle robił, opuszczając Anglię, to fakt, że auror zamierzał pilnować posterunku, znacznie go uspokajał. – Powodzenia – rzucił mu na odchodne, kiwając głową, a później odwracając się w stronę migoczącej lampy. Wiedziony wyrobionym przez lata nawykiem, poprawił rękawy podróżnej szaty, wyuczonymi ruchami sprawdzając, czy wszystko miał ze sobą: różdżka tkwiła bezpiecznie pod peleryną, podobnie jak zawiązane na rzemieniu kamienie; alabastrową broszę przypiął do schowanej pod wierzchnim ubraniem koszuli, trzy fiolki z eliksirami schował natomiast w przytwierdzonej do pasa sakiewce. Do kieszeni na piersi wsunął wygaszacz ze światłem ściągniętym z rozbitej lampy, pod ręką miał też dwa mieniące się słabo kryształy. W samej podróżnej torbie, noszonej wygodnie na plecach, nie nosił wiele: młodość spędzona na wyprawach nauczyła go pakować tylko rzeczy najbardziej niezbędne i podróżować na lekko, tak, by problemu nie sprawiało mu przenoszenie się z miejsca na miejsce; para ubrań na zmianę, nóż i kawałek liny, metalowy kubek i trochę prowiantu, a także metalowe pudełko wypełnione przedmiotami pozornie przypadkowymi, przez smoczych łowców żartobliwie nazywanych przydasiami.
Upewniwszy się, że miał wszystko, zrobił krok w stronę Cienia. – Wracaj do domu – powiedział cicho, klepiąc aetonana po szyi; wiedział, że znał drogę – i że bez problemu miał poradzić sobie z dotarciem na miejsce. Dopiero później ponownie wszedł do wody, przepuszczając przed sobą Cedrica i Tangwystl, i wciągając się do szalupy tuż za nimi. Potarł ręce, próbując się rozgrzać, walcząc jednocześnie z ogarniającą go nagle sennością, ciągnącą w dół powieki i sprawiającą, że gdy zmierzali powoli w stronę Wysp Owczych, nie mówił wiele. Otrzeźwiła go dopiero przesiadka, połączona z koniecznością ponownego przetransportowania bagażu; gdy dotarli do statku, zatrzymał się przed mężczyzną o nietypowym uzębieniu, sięgając za pazuchę – gdzie miał już przygotowaną odliczoną wcześniej opłatę.

| mam na sobie: pelerynę z włóknami ze smoczej skóry; rękawice ze smoczej skóry; juchtową szarfę; broszę z alabastrowym jednorożcem; zwyczajny rzemień, a na nim: biały kryształ, fluoryt, pazur gryfa zatopiony w bursztynie, czarną perłę; amulet wyciszenia;
przy sobie: eliksiry (czuwający strażnik (1 porcja, stat. 21), antidotum na niepowszechne trucizny (1 porcja, stat. 21), wieczny płomień (1 porcja, stat. 40, 115 oczek, zawiera krew Percivala)); wygaszacz; kryształy: 1, 2; różdżkę;
+ bagaż opisany w poście (z zaopatrzenia: bochenek chleba razowego, kilogram kaszy jęczmiennej, 50 g przypraw)

tu nie wpadam do wody




do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep

Percival Blake
Percival Blake
Zawód : duch Stonehenge
Wiek : 34
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Kawaler

kissing
d e a t h
and losing my breath

OPCM : 26 +5
UROKI : 40 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +1
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 18
Genetyka : Duch

Duchy
Duchy
https://www.morsmordre.net/t1517-percival-nott https://www.morsmordre.net/t1542-tatsu https://www.morsmordre.net/t12179-percival-blake#375108 https://www.morsmordre.net/f449-menazeria-woolmanow https://www.morsmordre.net/t3560-skrytka-bankowa-nr-416#62942 https://www.morsmordre.net/t1602-percival-nott
Re: Carrantoohill, Kerry [odnośnik]28.05.21 1:23
The member 'Percival Blake' has done the following action : Rzut kością


'k10' : 2
Morsmordre
Morsmordre
Zawód : Mistrz gry
Wiek :
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
O Fortuna
velut Luna
statu variabilis,
semper crescis
aut decrescis...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Carrantoohill - Carrantoohill, Kerry - Page 12 Tumblr_lqqkf2okw61qionlvo3_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Carrantoohill, Kerry [odnośnik]28.05.21 22:54
Z zapartym tchem wyczekiwał początku tropikalnej, tajemniczej wyprawy. Dni nasączone nadchodzącą, zimową aurą zdawały się dłużyć w nieopamiętaną nieskończoność. Pakowaniem niezbędnych elementów zajął się odpowiednio wcześnie; dwa wysokie plecaki stały w rozjaśnionym salonie czekając na wypełnienie. Starał się zabrać jedynie najpotrzebniejsze rzeczy stanowiące podstawę dla pojedynczego podróżnika. Stosując wspomagające zaklęcia, włożył do środka dwa koce odpowiedniej grubości oraz kamuflującą derkę służącą do przykrycia pozostawionych przedmiotów. Znalazł miejsce również na ubrania dostoswane do zmiennej, nieprzewidywalnej pogody, metalowe, wysłużone naczynia, których używał podczas wcześniejszych eskapad. W drugiej torbie upchał dodatkowe mapy wraz z atlasem egzotycznych roślin i podręcznym notatnikiem. Do mniejszej kieszeni włożył niewielki kompas, a także składany nóż, idealny do przecinania zielonych, poplątanych przeszkód. Nie obyło się bez woreczka z kilkoma ingrediencjami oraz eliksirami: bezoarem, odłamkiem spadającej gwiazdy, olejkiem miętowym i włosiem mantrykory. Spakował zapas jedzenia z dłuższym terminem ważności. Westchnął ciężko zapinając górną część przedmiotów, zdając sobie sprawę jak wielki ciężar spadnie na jego plecy. Z podwórkowej wiaty przyniósł także wysłużoną miotłę, która mogła okazać się ratunkiem w najmniej oczekiwanym momencie. Nie potrafił wyzbyć się dawno niespotykanego odczucia: świadomego podekscytowania, ogromnej niecierpliwości, ciągłego rozmyślania na temat nadchodzącej przygody. Przez cały ten czas starał się jeszcze raz przeanalizować nabyte informacje, spojrzeć na mapy z zupełnie innej strony, zdobyć jak najwięcej informacji dotyczących warunków atmosferycznych, ukształtowania terenu, flory porastającej odległe, wyspiarskie terytorium. Zadawał sobie sprawę, iż przez ostatni tydzień był całkowicie wyobcowany, nieuchwytny, a może odrobinę nieznośny? Kilka godzin po organizacyjnym spotkaniu nakreślił zwięzłe pergaminy wysłane do pobliskich, zaznajomionych handlarzy oraz samozwańczych żeglarzy. Wiadomości spływające w przeciągu ostatnich dni nie napawały optymizmem; większość z nich prezentowała kategoryczną odmowę związaną z całkowitym brakiem czasu, czy zwyczajnym, ludzkim strachem spowodowanym jarzmem rozszalałej wojny. Clamer Lyon, którego ciemnowłosy znał od kilku dobrych lat, zgodził się być ich nadmorskim szoferem. Młody Rineheart wiedział, że miał wobec niego ogromny dług wdzięczności, który będzie wyczekiwał spłaty w najbliższych miesiącach. Zapinając grubszy płaszcz znaleziony w domowej szafie, owijając szyję kawałkiem ciepłego materiału, wsuwając na ręce wygodne, skórzane rękawiczki, wyszedł z domu zostawiając go pod opiekę Justine. Ciemność spowijała przemoczoną przestrzeń. Zimne krople sączyły się z nieba pozostawiając na twarzy nieprzyjemną warstwę wilgoci. Skrzywił się nieznacznie, gdy z trudem przymocowywał jeden z plecaków usadzony na przodzie drewnianego trzonka. Na miejscu znalazł się niespełna minutę po pozostałych. Zsunął się z rozchybotanej miotły i zadrżał nagle przesiąknięty powietrznym chłodem. Lampa o brudnym, pomarańczowym świetle wyznaczała obecność szalupy oraz znajomego, którego na samym początku kompletnie nie rozpoznał. Przywitał się z pozostałymi, uścisnął dłoń Clamera, klepiąc go po plecach w zachęcającym geście: – Jestem twoim dłużnikiem… – szepnął gdzieś między miarowymi podmuchami morskiego wiatru i włożył do łódki przywiezione tobołki. Wrócił na brzeg, aby zgarnąć pozostawioną miotłę i szepnąć ostatnie słowa do Skamandera, traktujące tematykę transportu. – Dzięki, niedługo wrócimy! - rzucił krótko, po czym odwrócił się w stronę rozmytej linii horyzontu. Dreszcz podniecenia przeszedł mu po kręgosłupie; byli przecież tak blisko! Pozwolił, aby reszta, wygodnie i bezpiecznie usadowiła się w chwiejnym środku transportu. Sam wślizgnął się na tylne siedzenie obserwując wzburzone fale, zarys ogromnego statku. To właśnie za tym tęsknił najbardziej; dźwiękiem dryfującej maszyny, szczekiem drewna oraz obracanego steru. Za chropowatą strukturą pokładu, rytmem wystukiwanym przez falującą wodę. Gdy znalazł się na stałej powierzchni, niemalże od razu podszedł do najbliższej burty – wciągnął chłodne powietrze i rozejrzał się wokoło. Przymknął powieki; witał się z morzem po wielu miesiącach sentymentalnej rozłąki.

Ekwipunek:
- miotła;
- eliksir niezłomności (1 porcja, stat. 46, moc +10);
- eliksir kociego kroku;
- eliksir przeciwbólowy

Dodatkowo rzeczy wymienione w poście oraz jedzenie: kasza jęczmienna (1kg), suchary, chleb jasny (jeden bochenek), chleb razowy (jeden bochenek), suszona wołowina (0,5kg), rodzynki (100 gram).

Rzut na zwinność: tutaj


[bylobrzydkobedzieladnie]



My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself


Ostatnio zmieniony przez Vincent Rineheart dnia 30.05.21 23:49, w całości zmieniany 2 razy
Vincent Rineheart
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t7723-vincent-rineheart https://www.morsmordre.net/t7772-elidor#215947 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f310-irlandia-wschodnie-przedmiescia-bray-akacjowa-ostoja https://www.morsmordre.net/t7773-skrytka-bankowa-nr-1857#215948 https://www.morsmordre.net/t7776-vincent-rineheart#216049
Re: Carrantoohill, Kerry [odnośnik]30.05.21 20:24
Czuł się dziwnie, kiedy się pakował. Wydawało mu się to wszystko nierealne. Już nawet gdy w Bibliotece Londyńskiej szperał wśród książek, starając się zdobyć wiedzę o tym, jak najlepiej przygotować się na podróż w tropiki. Mniej ludzi w mieście oznaczało mniej ludzi w bibliotece, czyli większy spokój, ale już wtedy daleko mu było od spokoju. Teraz jednak, kiedy wszystko miał wyłożone na kuchennym stole i sprawdzał swoją listę nie był pewien, czy kiedykolwiek był bardziej zestresowany. Wyciągnął z głębokich zakamarków domu duży, porządny plecak, który służył mu w Norwegii w czasie wycieczek w teren, w góry, w lasy. Inne niż ten, który na niego czekał. Na niego i pozostałych. Westchnął. Miał nadzieję, że nie okaże się to dla niego zbyt... trudne. Wymagające warunki, ciepło, którego naprawdę nienawidził w zbyt dużych ilościach, podróże morskie i... towarzystwo. Nieustające towarzystwo przez najbliższy tydzień. O ile nic nie pójdzie źle. Obszedł stół, nerwowo sprawdzając swój ekwipunek nim nie zaczął go pakować. Najcięższe na spód, do dolnej przegrody. Westchnął, pakując kilogram marchwi, pół kilo suszonej cielęciny, dwa wędzone pstrągi, pół kilo soczewicy, bochen chleba i sakiewkę z około pięćdziesięcioma gramami przypraw, dla bezpieczeństwa schowane do worka z foczej skóry, która powinna ochronić prowiant przed zamoknięciem. Od dołu będzie miał do tego dobry dostęp, jedzenie nie powinno też się zgnieść gdy będą nad nim lżejsze rzeczy. Spakował jeszcze do dolnej przegrody moździerz, lecz nie marmurowy, a drewniany: właśnie na takie okazje. Drewno, mimo że lite, wciąż było lżejsze od kamienia. Na górę poszły natomiast ubrania, które miały zdać się w tropikalnych warunkach: lekkie, oddychające, zakrywające skórę. Zrolowane by zajmowały mniej miejsca. Do plecaka przytroczył menażkę ze sztućcami, kociołek i manierkę z wodą i westchnął znów wiedząc, że powinien jeszcze raz sprawdzić eliksiry. Przeniósł więc spojrzenie na torbę, którą nabył po horrendalnej cenie w Londynie. Nie tylko mieściła więcej, niż na to wyglądała, ale posiadała dość ciekawe możliwości przymocowania jej do pasa, nie tylko przerzucenia przez ramię. Dzięki temu obijała się zdecydowanie mniej o ciało, nie wspominając już o tym, że pas na ramię dało się dzięki temu dodatkowemu mocowaniu zawinąć tak, że mógł tworzyć też dwa pasy umożliwiające noszenie zaczarowanej sakwy jak plecak. Przejrzał skrupulatnie zawartość i upewnił się, że zabrał właściwe fiolki które jemu już się w torbie nie mieściły, a które sądził, ze się przydadzą. Może w drugiej torbie będzie na nie miejsce.
Nie pozostało mu nic innego niż zebrać się z domu, mając nadzieję, że jeszcze do niego wróci. Ubrał się w podróżne ubrania, wygodne spodnie i kraciastą koszulę, które dopełnił solidnymi butami, chroniącą od wiatru kurtą i czapką, która miała ochronić go przed wiatrem na morzu.: później, wraz ze zbyt ciepłą kurtką wyląduje pewnie w plecaku. Zarzucił na ramiona plecak i torbę, sprawdził czy na pewno ma na szyi fluoryt i różdżkę w kieszeni oraz dwa mieszki z pieniędzmi, po czym rozejrzał się po przybytku ostatni raz i teleportował się w umówione miejsce.
Pojawił się jako ostatni, toteż nie ociągał się. Przywitał skinieniem głowy swoich towarzyszy wyprawy i Skamandera, a także mężczyznę przy szalupie, prędko podchodząc do Cedrica, który miał przez ramię przewieszoną zaczarowaną torbę.
Trzymaj. Jeśli się zmieszczą – powiedział, przekazując aurorowi trzy fiolki, a następnie robiąc dwa pospieszne kroki w tył, nieomal wpadając tym samym na Percivala. Uśmiechnął się do smokologa nieznacznie, po czym patrzył jaki pierwsi pakują się do szalupy, samemu decydując się zrobić to jakoś w połowie, wpierw przerzuciwszy do łódki plecak, a następnie próbując to samo zrobić ze sobą: i udało mu się nawet nie zamoczyć przy tym samego siebie. Już w szalupie czuł, że zbyt długo nie żeglował, jak fale zaczęły targać nim na prawo i lewo. Milczał, tym razem dość blady, siłując się z własnym żołądkiem aż do Wysp Owczych. Latami nie był bliżej domu mentalnie, nawet jeżeli było to duńskie terytorium. Tylko komentarz Tangwystl, Tangie, wyrwał go z otępienia.
Wciąż nie największy – mruknął, a gdy zobaczył powiewającą na maszcie ich przesiadki norweską banderę poczuł jak bardzo tęskni za ojczyzną. Słyszał głosy marynarzy układające się w znajome dźwięki i nie mógł powstrzymać uśmiechu przed wejściem na swoją wymęczoną wcześniejszymi nudnościami twarz, kiedy jego stopy postanęły na pokładzie. Zapytany o opłatę kiwnął głową, wyciągając z kieszeni znacznie cięższy z mieszków.
Oby za bilet w obie strony – powiedział po norwesku do kapitana, nie mogąc się powstrzymać przed użyciem ojczystego języka w takiej sytuacji.

| Rzuty kością (47/k100; 7/k10). Przekazuję Cedricowi eliksir kociego wzroku (1 porcja, moc 47), a także jedną porcję antidotum podstawowego i jedną porcję eliksiru przebudzenia stąd (w ekwipunku mam też wpisane inne eliksiry z tego warzenia).
| Zaopatrzenie: marchew (1 kg), suszona cielęcina (0.5 kg), wędzony pstrąg (2 szt), soczewica (0.5 kg), przyprawy ziołowe (50 g), chleb jasny pszenny (1 szt)
| Do tego biorę oczywiście różdżkę, a ponad to złoty kociołek (przytroczony do plecaka) i drewniany moździerz oraz manierkę z wodą, menażkę ze sztućcami, trochę ciuchów i fluoryt zawieszony na szyi + pieniądze za podróż i dodatkowe 50 galeonów.
| Ekwipunek w zaczarowanej torbie:
1. Antidotum podstawowe (1 porcja)
2. Antidotum na niepowszechne trucizny (1 porcja)
3. Antidotum na niepowszechne trucizny (1 porcja)
4. Eliksir przebudzenia (1 porcja)
5. Eliksir wiggenowy (1 porcja, stat. 30, moc +15)
6. Eliksir przeciwbólowy (1 porcja)
7. Wywar ze szczuroszczeta (1 porcja)
8. Eliksir Herbicydy (1 porcja)
9. Pasta na oparzenia (1 porcja, moc 109)
10. Maść z wodnej gwiazdy (1 porcja, moc 50)
11. Eliksir kociego wzroku (1 porcja, moc 47)
12. Eliksir kociej zwinności (1 porcja, stat. 30, moc +15)
13. Eliksir przeciwbólowy (1 porcja)
14. Czuwający strażnik (1 porcja, stat. 30, moc +10)
15. Czuwający strażnik (1 porcja, stat. 30, moc +10)


Asbjorn Ingisson
Asbjorn Ingisson
Zawód : Alchemik na oddziale zatruć w św. Mungu, eks-truciciel
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler

Wiem dokładnie, Odynie
gdzieś ukrył swe oko

OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
https://www.morsmordre.net/t5694-asbjrn-thorvald-ingisson#133833 https://www.morsmordre.net/t5741-juhani#135532 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f138-little-kingshill-hare-lane-end https://www.morsmordre.net/t5742-skrytka-nr-1399#135537 https://www.morsmordre.net/t5743-a-t-ingisson#135543

Strona 12 z 15 Previous  1 ... 7 ... 11, 12, 13, 14, 15  Next

Carrantoohill, Kerry
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach