Salon
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Salon
Miejsce, w którym właściciel mieszkania najchętniej spędza czas. Często nieco zaniedbane, co uwidacznia się w lekkim bałaganie oraz niewielkiej warstwie kurzu osadzającej się na wszystkim. Nic dziwnego, skoro Alan bywa w mieszkaniu tak rzadko. Jest to jednak miejsce niezwykle klimatyczne. Stare, lekko poprzecierane meble, ze skrzypiącymi drzwiczkami; stara kanapa, o dziwo dużo wygodniejsza niż wygląda; stolik z często porozrzucanymi na nim książkami, przy którym stoją trzy krzesełka; na ścianach porozwieszane obrazy, które wisiały tu już w momencie, gdy Bennett się wprowadzał, a których nie ośmielił się zdjąć, by nie popsuć uroku tego miejsca. Najważniejszy w tym salonie jest jednak kominek, którego obecność pomogła Alanowi w dokonaniu wyboru o wynajęciu tego mieszkania. Stoją przy nim dwa fotele, nieco skrzypiące gdy się na nich siada, ale nadal całkiem wygodne. Jest to miejsce idealne do tego, by usiąść tu wieczorem z kubkiem ciepłej herbaty. Bez względu na to, jaka jest pora roku.
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Alanowi nie przeszkadzał dzisiejszy egoizm przyjaciółki. Zazwyczaj była osobą dobrą, która lubiła dawać innym coś od siebie, a rzadko coś brała. W takiej chwili jednak jak najbardziej zrozumiałym był fakt, że mogła chcieć otrzymać też coś dla siebie. A tym czymś miało być wsparcie, wysłuchanie jej problemów, pozwolenie na to, aby się wypłakała, pomoc w przezwyciężeniu bólu, który tkwił w jej załamanym sercu. Alan starał jej się to dawać choć nie miał pewności na ile jego starania były skuteczne. Bennett zawsze był osobą, która stawiała innych ludzi na pierwszym miejscu, często nie troszcząc się o siebie samego. Zwłaszcza jeśli były to osoby tak bardzo mu bliskie jak Eileen. W tej chwili jego problemy wydawały się tak mało ważne, tak nikłe, że aż wstyd byłoby mu o tym rozmyślać w tej chwili. Problem Eileen stał się jego problemem, jej cierpienie jego cierpieniem. Wszystko inne było pod tym i w tej chwili nie miało najmniejszego znaczenia. Nigdy więc nie oskarżyłby jej o egoizm. Choćby go zraniła, nie potrafiłby się w tej chwili na nią gniewać. Mimo, że był to jeden z najciemniejszych dni w jej życiu, dalej była jasna i wręcz oślepiająca, przyćmiewając Alanowi wszystko inne. Niczym słońce rażące w oczy tego, kto się akurat na nie patrzył.
- Dobrze. Cieszę się. - Kiwnął głową i posłał w jej kierunku uśmiech, odpowiadając nim także na ten, którym ona uraczyła jego. Tak łagodny, tak nieśmiały, tak śliczny, że sprawiał, iż jego osobiste słońce wydawało mu się teraz jeszcze jaśniejsze. Jego uśmiech zglakł jednak po chwili, gdy zapytała o jego matkę. Odwrócił wzrok chcąc ukryć, że Eileen ciągnęła za jedną z wrażliwych ostatnimi czasy strun. Nie on był teraz ważny, nie jego problemy. Eili - to ona była najważniejsza w tym momencie. Nie chciał, aby przejmowała się jeszcze nim i jego matką. - Mama... no cóż, lepiej nie jest, ale nie ma też tragedii. - Odpowiedział w końcu i odwrócił wzrok w jej kierunku. Wiele energii i starań włożył w to, aby na jego ustach pojawił się niewielki, ale całkiem autentycznie wyglądający uśmiech. Nie chciał jej okłamać, więc tak ostrożnie dobierał słowa, aby tego nie zrobić. Nie powiedział jej ani kłamstwa, ani do końca prawdy. Z jego matką było coraz gorzej, ale nie był to dobry temat do rozmowy akurat w tej chwili. Znów stawiał kogoś ponad siebie, ale tłumaczył sobie, że to ona dziś potrzebowała jego wsparcia. Zarzucanie na jej plecy dodatkowego bagażu nie było dobrym pomysłem. I choć matka nie była jego jedynym zmartwieniem, to wiedział, że da sobie z tym radę i przedkładał problemy Eileen ponad swoje.
Odczekał chwilę, po czym podszedł do niej. Przez chwilę był zajęty próbą wymyślenia odpowiednich słów, a także udawaniem, że wszystko jest w porządku. Ale nie umknęło mu coś, co ona starała się ukryć. A mianowicie fakt, że gdy zadawała mu to pytanie jej ton był dziwny, inny niż zwykle... Sztuczny.
- Eileen. - Podszedł do niej i popatrzył na nią z góry. Był od niej wyższy i całe szczęście. Lubił ten niewinny rodzaj dominacji nad jej osobą. Chwilę milczał, ale na jego twarz stopniowo wstępował coraz szerszy uśmiech. - Wcinaj ciastka, bo są naprawdę dobre. No już, mój ulubiony króliczku, nie ma w nich nic marchewkowego, bo stwierdziłem, że mogło Ci się przejeść. - Dodał, pozwalając sobie na gest, na który rzadko pozwalał sobie w stosunku do jej osoby. A może nigdy? Ucałował ją w czoło, ale zaraz odwrócił się, by podejść do stołu. Zdał sobie sprawę z tego co zrobił? Chyba tak i był tym zarówno zaskoczony, skrępowany, jak i zły na siebie za to.
Ona cierpi, płacze, potrzebuje Twojej pomocy, a Tobie zbiera się na czułości, bo wiedziony jesteś strachem, paniką, miłością i chęcią zadowolenia samego siebie. Jesteś beznadziejny, Bennett.
Podszedł do stołu tam, gdzie leżały ciastka i jak gdyby nigdy nic wziął je i podsunął talerzyk w stronę Eileen. Sam chrupnął jeden i trzymając go w ustach, by mu nie wypadł, machał jej przed nosem talerzem, aby się poczęstowała. Dopiero gdy sięgnęła, odłożył go na bok.
- Byłem ostatnio w dość ciekawym, mugolskim miejscu. Wszędzie były kobiety, które na nogach miały takie dziwne buty z kółkami. Nie chodziły, a jeździły, dasz wiarę!? Początkowo nie mogłem wyjść z szoku. Jedzenie też mają ciekawe. - Opowiadał z rosnącym podekscytowaniem. Widać było, że był bardzo miło zaskoczony tym, co zobaczył. Kto by pomyślał, że początkowo wymyślił ten temat wręcz na siłę, by jakoś zagadać Eileen. Śmieszne było to, że teraz sam zaczynał się w to wkręcać.
- Dobrze. Cieszę się. - Kiwnął głową i posłał w jej kierunku uśmiech, odpowiadając nim także na ten, którym ona uraczyła jego. Tak łagodny, tak nieśmiały, tak śliczny, że sprawiał, iż jego osobiste słońce wydawało mu się teraz jeszcze jaśniejsze. Jego uśmiech zglakł jednak po chwili, gdy zapytała o jego matkę. Odwrócił wzrok chcąc ukryć, że Eileen ciągnęła za jedną z wrażliwych ostatnimi czasy strun. Nie on był teraz ważny, nie jego problemy. Eili - to ona była najważniejsza w tym momencie. Nie chciał, aby przejmowała się jeszcze nim i jego matką. - Mama... no cóż, lepiej nie jest, ale nie ma też tragedii. - Odpowiedział w końcu i odwrócił wzrok w jej kierunku. Wiele energii i starań włożył w to, aby na jego ustach pojawił się niewielki, ale całkiem autentycznie wyglądający uśmiech. Nie chciał jej okłamać, więc tak ostrożnie dobierał słowa, aby tego nie zrobić. Nie powiedział jej ani kłamstwa, ani do końca prawdy. Z jego matką było coraz gorzej, ale nie był to dobry temat do rozmowy akurat w tej chwili. Znów stawiał kogoś ponad siebie, ale tłumaczył sobie, że to ona dziś potrzebowała jego wsparcia. Zarzucanie na jej plecy dodatkowego bagażu nie było dobrym pomysłem. I choć matka nie była jego jedynym zmartwieniem, to wiedział, że da sobie z tym radę i przedkładał problemy Eileen ponad swoje.
Odczekał chwilę, po czym podszedł do niej. Przez chwilę był zajęty próbą wymyślenia odpowiednich słów, a także udawaniem, że wszystko jest w porządku. Ale nie umknęło mu coś, co ona starała się ukryć. A mianowicie fakt, że gdy zadawała mu to pytanie jej ton był dziwny, inny niż zwykle... Sztuczny.
- Eileen. - Podszedł do niej i popatrzył na nią z góry. Był od niej wyższy i całe szczęście. Lubił ten niewinny rodzaj dominacji nad jej osobą. Chwilę milczał, ale na jego twarz stopniowo wstępował coraz szerszy uśmiech. - Wcinaj ciastka, bo są naprawdę dobre. No już, mój ulubiony króliczku, nie ma w nich nic marchewkowego, bo stwierdziłem, że mogło Ci się przejeść. - Dodał, pozwalając sobie na gest, na który rzadko pozwalał sobie w stosunku do jej osoby. A może nigdy? Ucałował ją w czoło, ale zaraz odwrócił się, by podejść do stołu. Zdał sobie sprawę z tego co zrobił? Chyba tak i był tym zarówno zaskoczony, skrępowany, jak i zły na siebie za to.
Ona cierpi, płacze, potrzebuje Twojej pomocy, a Tobie zbiera się na czułości, bo wiedziony jesteś strachem, paniką, miłością i chęcią zadowolenia samego siebie. Jesteś beznadziejny, Bennett.
Podszedł do stołu tam, gdzie leżały ciastka i jak gdyby nigdy nic wziął je i podsunął talerzyk w stronę Eileen. Sam chrupnął jeden i trzymając go w ustach, by mu nie wypadł, machał jej przed nosem talerzem, aby się poczęstowała. Dopiero gdy sięgnęła, odłożył go na bok.
- Byłem ostatnio w dość ciekawym, mugolskim miejscu. Wszędzie były kobiety, które na nogach miały takie dziwne buty z kółkami. Nie chodziły, a jeździły, dasz wiarę!? Początkowo nie mogłem wyjść z szoku. Jedzenie też mają ciekawe. - Opowiadał z rosnącym podekscytowaniem. Widać było, że był bardzo miło zaskoczony tym, co zobaczył. Kto by pomyślał, że początkowo wymyślił ten temat wręcz na siłę, by jakoś zagadać Eileen. Śmieszne było to, że teraz sam zaczynał się w to wkręcać.
There are no escapes There is no more world Gone are the days of mistakes There is no more hope
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Na jej twarzy ukazał się grymas zmartwienia, kiedy Alan powiedział o stanie zdrowia swojej matki. To też była odskocznia od ponurego tematu, jakim byłą śmierć Rossy. Dała się też porwać jego opowieści o mugolskich zwyczajach, napomknęła Alanowi o Louisie, którego poznała przez Grega, swojego znajomego z pracy. Do tego doszedł tuzin ciastek, którymi niemal się zapchała. Przestała myśleć o smutku, który zapełniał ją od stóp do głów. Rozmowa z Alanem całkiem oczyściła jej myśli, jego troska napełniła ją nadzieją, że wszystko naprawdę będzie dobrze. Bo musiało być, prawda?
Opowiedziała mu nieco o Hogwarcie, w którym coraz mniej pewnie się czuła. Trochę o roślinach, ale nie za dużo, bo doskonale zdawała sobie sprawę z tego, jak bardzo jej pasja nie dotyczyła jej przyjaciela. Mimo to cieszyła się, kiedy widziała na jego twarzy uśmiech i słyszała jego chichot.
Zapomniała, że przyszła tu tylko na chwilę, na pięć minut, żeby tylko poprosić o kapkę zrozumienia. Zapomniała tak, że kiedy spojrzała na zegarek, aż podskoczyła w krześle. Przeprosiła Alana, przytuliła go mocno i wyszła, uśmiechając się jeszcze na pożegnanie.
Wyszła z jeszcze kamienicy i jak najszybciej znalazła jakąś wąską uliczkę, by tam się teleportować do domu. Mogła odetchnąć. Jej serce się uspokoiło.
| zt
Opowiedziała mu nieco o Hogwarcie, w którym coraz mniej pewnie się czuła. Trochę o roślinach, ale nie za dużo, bo doskonale zdawała sobie sprawę z tego, jak bardzo jej pasja nie dotyczyła jej przyjaciela. Mimo to cieszyła się, kiedy widziała na jego twarzy uśmiech i słyszała jego chichot.
Zapomniała, że przyszła tu tylko na chwilę, na pięć minut, żeby tylko poprosić o kapkę zrozumienia. Zapomniała tak, że kiedy spojrzała na zegarek, aż podskoczyła w krześle. Przeprosiła Alana, przytuliła go mocno i wyszła, uśmiechając się jeszcze na pożegnanie.
Wyszła z jeszcze kamienicy i jak najszybciej znalazła jakąś wąską uliczkę, by tam się teleportować do domu. Mogła odetchnąć. Jej serce się uspokoiło.
| zt
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Wszystko jest bez sensu.
W życiu nie spodziewałby się, że wszystko obejdzie go tak mocno. Że tak bardzo odczuje to, co zrobił. Do tego stopnia, że nie będzie w stanie chodzić do pracy, normalnie funkcjonować. No dobra, może odrobinkę się tego spodziewał, jednak nie w takim stopniu. Fakt, nie mógł przewidzieć jeszcze jednej rzeczy, która również w znaczącym stopniu była przyczyną jego obecnego stanu. Jego matka. Dobra, wspaniała kobieta o złotym sercu. Chorowała od lat, od lat jej stan powoli się pogarszał lecz on, naiwny, głupi, ciągle miał wrażenie, że wszystko w magiczny sposób wróci do normy. Właśnie... w magiczny. Nawet magia nie potrafiła pomóc kobiecie, której wyleczyć nie potrafił nikt. Czyż nie po to został medykiem? Czyż nie po to ślęczał godzinami nad książkami uzdrowicielskimi, katując się także dodatkowo alchemią? Chciał wynaleźć lek, chciał jej pomóc. Lecz gdy przyszło co do czego, nie podał jej nawet jednego eliksiru, zwyczajnie drżąc przed myślą o tym, że mógł jej w ten sposób wyrządzić jakąś krzywdę. To okrutne, lecz przez te wszystkie lata miał po prostu nadzieję, że jej stan samoistnie się poprawi. Albo, że w szpitalu pojawi się ktoś z identycznymi dolegliwościami, kto pozwoli na picie eksperymentalnych eliksirów. To okrutne, ponieważ był lekarzem, miał leczyć ludzi, ratować ich. Jednak dla ratowania swojej matki był w stanie poświęcić innego człowieka. Teraz było już chyba za późno...
Zostało mu tak mało czasu a on, zamiast być przy niej, ślęczał w mieszkaniu nie mogąc sobie poradzić. Jego matka była w złym stanie, wręcz okropnym. Nie potrafił jej pomóc, ulżyć w cierpieniu. I cierpiał razem z nią, patrząc się na to, co się z nią działo i czując tę beznadziejną bezsilność. Nie dał rady, nie wytrzymał. Spakował się i wrócił do Londynu tłumacząc się obowiązkami. Dobre sobie. Od wielu dni nie chodził do pracy, nie odpisywał na listy, przeglądając je jedynie pobieżnie ze strachem, że w końcu ktoś napisze mu o śmierci jego matki. Był żałosny, był okropny. I to jeszcze bardziej go dołowało, jeszcze bardziej mieszało mu w umyśle, nie pozwalając na normalne funkcjonowanie. Był słaby, cholernie słaby. O wiele słabszy niż się tego spodziewał.
Ile to już czasu przeleżał na kanapie? Sam nie wiedział. W przerwach pomiędzy snem, a załatwianiem fizjologicznych potrzeb, znajdował czas jedynie na przeglądanie listów, które i tak lądowały stosem na stole, na przeglądanie zdjęć z Eileen oraz jego matką (zupełnie tak, jakby nie żyły i tylko tam mógł je zobaczyć) oraz sączenie whiskey, która pozwalała mu na więcej snu. Nie zauważył faktu, że robił to samo, co jego ojciec lata temu. Pił, choć w znacznie mniejszych od niego ilościach. A może zauważał, lecz tłumaczył się właśnie ilością oraz faktem, że on nikogo nie bił, nikogo nie ranił. Ranił jedynie samego siebie. Ale w tym momencie najmniej go to obchodziło. Miał ochotę podrzeć te zdjęcia, lecz nie miał odwagi tego zrobić. Rozrzucił je na stole oraz podłodze niczym nic nie warte śmieci. A przecież znaczyły dla niego tak wiele. A potem? Potem pociągnął kolejny łyk whiskey i okrył sie szczelniej kocem, zupełnie nie zwracając uwagi na stukanie otwartego okna, przez które chłód wpadał do jego mieszkania. Zaniedbał się, zarósł, nie jadł prawie nic. Czasami zapominał nawet o karmieniu Sulli. Co on właściwie próbował osiągnąć w ten sposób? Planował spędzić tak resztę życia? Teraz nie wiedział. Starał się być twardy, ale nie wychodziło mu to. Nie musiał, był sam we własnym mieszkaniu. Nie musiał przed nikim udawać. Całe szczęście.
W życiu nie spodziewałby się, że wszystko obejdzie go tak mocno. Że tak bardzo odczuje to, co zrobił. Do tego stopnia, że nie będzie w stanie chodzić do pracy, normalnie funkcjonować. No dobra, może odrobinkę się tego spodziewał, jednak nie w takim stopniu. Fakt, nie mógł przewidzieć jeszcze jednej rzeczy, która również w znaczącym stopniu była przyczyną jego obecnego stanu. Jego matka. Dobra, wspaniała kobieta o złotym sercu. Chorowała od lat, od lat jej stan powoli się pogarszał lecz on, naiwny, głupi, ciągle miał wrażenie, że wszystko w magiczny sposób wróci do normy. Właśnie... w magiczny. Nawet magia nie potrafiła pomóc kobiecie, której wyleczyć nie potrafił nikt. Czyż nie po to został medykiem? Czyż nie po to ślęczał godzinami nad książkami uzdrowicielskimi, katując się także dodatkowo alchemią? Chciał wynaleźć lek, chciał jej pomóc. Lecz gdy przyszło co do czego, nie podał jej nawet jednego eliksiru, zwyczajnie drżąc przed myślą o tym, że mógł jej w ten sposób wyrządzić jakąś krzywdę. To okrutne, lecz przez te wszystkie lata miał po prostu nadzieję, że jej stan samoistnie się poprawi. Albo, że w szpitalu pojawi się ktoś z identycznymi dolegliwościami, kto pozwoli na picie eksperymentalnych eliksirów. To okrutne, ponieważ był lekarzem, miał leczyć ludzi, ratować ich. Jednak dla ratowania swojej matki był w stanie poświęcić innego człowieka. Teraz było już chyba za późno...
Zostało mu tak mało czasu a on, zamiast być przy niej, ślęczał w mieszkaniu nie mogąc sobie poradzić. Jego matka była w złym stanie, wręcz okropnym. Nie potrafił jej pomóc, ulżyć w cierpieniu. I cierpiał razem z nią, patrząc się na to, co się z nią działo i czując tę beznadziejną bezsilność. Nie dał rady, nie wytrzymał. Spakował się i wrócił do Londynu tłumacząc się obowiązkami. Dobre sobie. Od wielu dni nie chodził do pracy, nie odpisywał na listy, przeglądając je jedynie pobieżnie ze strachem, że w końcu ktoś napisze mu o śmierci jego matki. Był żałosny, był okropny. I to jeszcze bardziej go dołowało, jeszcze bardziej mieszało mu w umyśle, nie pozwalając na normalne funkcjonowanie. Był słaby, cholernie słaby. O wiele słabszy niż się tego spodziewał.
Ile to już czasu przeleżał na kanapie? Sam nie wiedział. W przerwach pomiędzy snem, a załatwianiem fizjologicznych potrzeb, znajdował czas jedynie na przeglądanie listów, które i tak lądowały stosem na stole, na przeglądanie zdjęć z Eileen oraz jego matką (zupełnie tak, jakby nie żyły i tylko tam mógł je zobaczyć) oraz sączenie whiskey, która pozwalała mu na więcej snu. Nie zauważył faktu, że robił to samo, co jego ojciec lata temu. Pił, choć w znacznie mniejszych od niego ilościach. A może zauważał, lecz tłumaczył się właśnie ilością oraz faktem, że on nikogo nie bił, nikogo nie ranił. Ranił jedynie samego siebie. Ale w tym momencie najmniej go to obchodziło. Miał ochotę podrzeć te zdjęcia, lecz nie miał odwagi tego zrobić. Rozrzucił je na stole oraz podłodze niczym nic nie warte śmieci. A przecież znaczyły dla niego tak wiele. A potem? Potem pociągnął kolejny łyk whiskey i okrył sie szczelniej kocem, zupełnie nie zwracając uwagi na stukanie otwartego okna, przez które chłód wpadał do jego mieszkania. Zaniedbał się, zarósł, nie jadł prawie nic. Czasami zapominał nawet o karmieniu Sulli. Co on właściwie próbował osiągnąć w ten sposób? Planował spędzić tak resztę życia? Teraz nie wiedział. Starał się być twardy, ale nie wychodziło mu to. Nie musiał, był sam we własnym mieszkaniu. Nie musiał przed nikim udawać. Całe szczęście.
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie dostawała odpowiedzi na listy od Alana, co jakiś czas pojawiała się w Świętym Mungu, sprawdzając czy jest w pracy, ale nie mogła na niego trafić, chociaż codziennie przychodziła i rano i wieczorem. W końcu nie wytrzymała, zaciągnęła pielęgniarkę w kąt i używając magii, wyciągnęła z niej potrzebne informacje. Z adresem w pamięci pewnego popołudnia ruszyła do domu swojego brata.
Zapukała raz. Cisza, nikt jej nie odpowiedział. Zapukała drugi, bardziej energicznie. Przez myśl jej przeszło, że może wyjechał, może nie było go w domu. Coś jednak tknęło ją, aby spróbowała otworzyć drzwi. Robiąc to, czuła się trochę jak złodziej, jakby robiła coś złego. A czy tak było? Przecież po prostu martwiła się o jedyna w swoim życiu ważną dla siebie osobę.
Drzwi uchyliły się z cichym skrzypnięciem. Wsunęła głowę, rozglądając się po pomieszczeniu. Ułożyła usta w lekki dziobek, zastanawiając się, czy wejść czy nie. Zmartwienie jednak wygrało, Elsie już po chwili zamykała je za sobą. Po chwili, prawie na palcach skierowała się, jak myślała, do salonu. To co tam ujrzała, zwaliło ją z nóg.
W pomieszczeniu było bardzo zimno. Przy kanapie stała butelka whiskey, na stole porozrzucane listy i zdjęcia, a w otwartej klatce siedziała sowa, cicho pohukując. Elsie zacisnęła ręce w pięści. Zapach alkoholu dotarł do jej nozdrzy, nie czuła go odkąd ostatni raz była ze swoim mężem. Nie kojarzył jej się dobrze. Podeszła do okna, zamykając je, potem do klatki, wyciągnęła ze stojącego obok opakowania z żywnością dla ptaków, trochę smakołyków i podała jej niepewnie. Sowa była głodna, więc póki co wolała jeść niż zająć się atakowaniem nowej osoby. Dopiero wtedy, kiedy obróciła się na pięcie, zobaczyła zawiniątko na kanapie. Podeszła szybkim krokiem, już nawet nie przejmując się wydawanymi odgłosami przez swoje obcasy. Chwyciła koc i ściągnęła go z niego wręcz agresywnie.
- Alan, czyś ty oszalał?! - krzyknęła na niego.
Krzyknęła tak jak matka na syna, czy starsza siostra na brata, a przecież różnica wieku między nimi była odwrotna. Widząc to, w jakim jest stanie, cofnęła się kilka kroków, potykając o krzesło i na szczęście lądując na jego siedzeniu. Zasłoniła usta dłonią. Wyglądał jak ojciec, w momencie kiedy całe dnie spędzał na piciu. Zmarnowany, zapuszczony, śmierdzący potem i alkoholem. Jak wtedy gdy unosił rękę, bełkocząc od reszty, nie potrafiąc ułożyć sensownego zdania. Elsie zrobiło się niedobrze i pobladła.
- Co ci się stało? Na Merlina, wyglądasz jak… - nie była w stanie dokończyć.
Miała ochotę wylać mu wiadro zimnej wody na twarz, żeby się ogarnął, żeby nie schodził na tę stronę. Elsie nie mogła pozwolić mu zmarnować swojego życia, skończyć jak ich ojciec bez przyjaciół, rodziny, samotnie topiącego smutki w alkoholu. Chciała podejść, przytulić go, dowiedzieć co się stało. Ale blokował ją strach. Tak bardzo widziała w nim swojego ojca, tego, którego bała się najbardziej na świecie. Nie mogła ruszyć się z miejsca.
Odwróciła od niego wzrok. Nie mogła patrzeć. Spojrzała na zdjęcia na stole, na kobietę, która wyglądała na schorowaną i na dziewczynę, może ukochaną brata? Może to o nich chodziło?
- Balneo - powiedziała cicho, ruszając różdżką w stronę Alana.
Nie przejmowała się, że zamoczy mu kanapę, czy koc. Chciała go ocucić, a reszta przecież wyschnie.
Zapukała raz. Cisza, nikt jej nie odpowiedział. Zapukała drugi, bardziej energicznie. Przez myśl jej przeszło, że może wyjechał, może nie było go w domu. Coś jednak tknęło ją, aby spróbowała otworzyć drzwi. Robiąc to, czuła się trochę jak złodziej, jakby robiła coś złego. A czy tak było? Przecież po prostu martwiła się o jedyna w swoim życiu ważną dla siebie osobę.
Drzwi uchyliły się z cichym skrzypnięciem. Wsunęła głowę, rozglądając się po pomieszczeniu. Ułożyła usta w lekki dziobek, zastanawiając się, czy wejść czy nie. Zmartwienie jednak wygrało, Elsie już po chwili zamykała je za sobą. Po chwili, prawie na palcach skierowała się, jak myślała, do salonu. To co tam ujrzała, zwaliło ją z nóg.
W pomieszczeniu było bardzo zimno. Przy kanapie stała butelka whiskey, na stole porozrzucane listy i zdjęcia, a w otwartej klatce siedziała sowa, cicho pohukując. Elsie zacisnęła ręce w pięści. Zapach alkoholu dotarł do jej nozdrzy, nie czuła go odkąd ostatni raz była ze swoim mężem. Nie kojarzył jej się dobrze. Podeszła do okna, zamykając je, potem do klatki, wyciągnęła ze stojącego obok opakowania z żywnością dla ptaków, trochę smakołyków i podała jej niepewnie. Sowa była głodna, więc póki co wolała jeść niż zająć się atakowaniem nowej osoby. Dopiero wtedy, kiedy obróciła się na pięcie, zobaczyła zawiniątko na kanapie. Podeszła szybkim krokiem, już nawet nie przejmując się wydawanymi odgłosami przez swoje obcasy. Chwyciła koc i ściągnęła go z niego wręcz agresywnie.
- Alan, czyś ty oszalał?! - krzyknęła na niego.
Krzyknęła tak jak matka na syna, czy starsza siostra na brata, a przecież różnica wieku między nimi była odwrotna. Widząc to, w jakim jest stanie, cofnęła się kilka kroków, potykając o krzesło i na szczęście lądując na jego siedzeniu. Zasłoniła usta dłonią. Wyglądał jak ojciec, w momencie kiedy całe dnie spędzał na piciu. Zmarnowany, zapuszczony, śmierdzący potem i alkoholem. Jak wtedy gdy unosił rękę, bełkocząc od reszty, nie potrafiąc ułożyć sensownego zdania. Elsie zrobiło się niedobrze i pobladła.
- Co ci się stało? Na Merlina, wyglądasz jak… - nie była w stanie dokończyć.
Miała ochotę wylać mu wiadro zimnej wody na twarz, żeby się ogarnął, żeby nie schodził na tę stronę. Elsie nie mogła pozwolić mu zmarnować swojego życia, skończyć jak ich ojciec bez przyjaciół, rodziny, samotnie topiącego smutki w alkoholu. Chciała podejść, przytulić go, dowiedzieć co się stało. Ale blokował ją strach. Tak bardzo widziała w nim swojego ojca, tego, którego bała się najbardziej na świecie. Nie mogła ruszyć się z miejsca.
Odwróciła od niego wzrok. Nie mogła patrzeć. Spojrzała na zdjęcia na stole, na kobietę, która wyglądała na schorowaną i na dziewczynę, może ukochaną brata? Może to o nich chodziło?
- Balneo - powiedziała cicho, ruszając różdżką w stronę Alana.
Nie przejmowała się, że zamoczy mu kanapę, czy koc. Chciała go ocucić, a reszta przecież wyschnie.
Gość
Gość
Może i dostrzegł fakt, że parę przesyłek było od ów tajemniczej kobiety ze szpitala, jednak fakt ten nijak go nie obszedł. To było zupełnie jak coś, co mówiło się do kogoś, co wlatywało jednym uchem, a wylatywało drugim. Był żałosny. W żaden inny sposób nie można było go teraz opisać. Użalał się nad sobą niczym małe dziecko, bądź chora psychicznie dziewczynka. A przecież był facetem, prawda? Powinien być twardy, prawda? Tak, to właśnie sobie powtarzał, tak to właśnie sobie tłumaczył. Na początku działało, potem przestało. Aż w końcu skończył tak, a nie inaczej.
Nie było jednak wcale tak źle. Nie pił dużo. Elsie nie zastała ogromu butelek porozrzucanych dookoła, walających się po całym mieszkaniu. Odór alkoholu również nie był tak mocno wyczuwalny, zapewne z racji otwartego okna, które zapraszało chłodne powietrze do środka. Alan nie potrzebował dużo alkoholu, by się upić - to była druga sprawa. Drugą był fakt, że tak naprawdę wcale nie chciał się upijać. Pił tyle, by poczuć się zamulony, śpiący, po czym szedł spać. I tak spędzał ostatnio całe dnie. Nie pamiętał już nawet kiedy spożywał ostatni posiłek, jednak ssące uczucie głodu zagłuszał poprzez wlewanie w siebie kolejnych łyków whiskey. Nie wiedział co powinien zrobić i jak stawić czoła całej tej sytuacji. Chyba naiwnie wierzył, że wszystko rozwiąże się samo. Albo, że to wszystko jest po prostu złym snem. Niestety, nie było. Było to jedynie okrutną rzeczywistością.
Z pewnością nie spodziewał się, że ktoś zastanie go w takim stanie. Nie chodził do pracy, jednak o swej nieobecności uprzedził pracodawcę, a więc nikt nie powinien nawiedzać go w jego mieszkaniu. Spał sobie smacznie, przebywając w mocnych objęciach snu, gdy nagle coś się wydarzyło. Otworzył oczy zaskoczony tym, że coś się zmieniło, coś zostało mu zabrane. A w dodatku zrobiło mu się nagle zimno. Być może poszedłby spać dalej, gdyby do wszystkiego nie doszedł kobiecy głos. Westchnął cicho, leniwie przecierając dłońmi czerwone oczy. Nie bardzo wiedział co się działo i nie był nawet pewien, czy chciał wiedzieć. Powrót do całkowitej świadomości oraz zrozumienie tego, co się działo, było dla niego zbyt trudne, a więc słowa Elsie wcale do niego nie docierały. Bardzo dobrze... Dużym ciosem dla niego byłoby zrozumienie jej słów wypowiedzianych przed czarem. Wyglądasz jak... Dobrze zrozumiałby co chciała powiedzieć. A to byłoby dla niego jedynie kolejnym ciosem.
- Na Merlina, co do...!? - Wykrzyknął, zrywając się na równe nogi, gdy tylko został ochlapany wodą. To nie był dobry pomysł. Zachwiał się, czując zawroty głowy wywołane nagłą zmianą pozycji, choć alkohol również miał w tym spory udział. Złapał się za głowę, przymykając oczy i sycząc z bólu. Dopiero po chwili otworzył oczy i spojrzał na Elsie. Nie był jakoś bardzo pijany, jedynie lekko zamroczony. Bez problemu więc rozpoznał ją. I nie rozumiał dlaczego tutaj była.
- Może mi Pani wyjaśnić co Pani tu robi? Oraz dlaczego zostałem potraktowany wodą? - Mruknął cicho. Choć był lekko zirytowany całą sytuacją, nie dało się wyczuć u niego agresji. Tu właśnie różnił się od ojca. Był łagodną osobą, czasami zbyt łagodną. Nerwy puszczały mu bardzo rzadko. Właściwie nie pamiętał kiedy ostatnio ktoś wyprowadził go z równowagi. Poza Kruegerem, ale to inna sprawa.
Nie było jednak wcale tak źle. Nie pił dużo. Elsie nie zastała ogromu butelek porozrzucanych dookoła, walających się po całym mieszkaniu. Odór alkoholu również nie był tak mocno wyczuwalny, zapewne z racji otwartego okna, które zapraszało chłodne powietrze do środka. Alan nie potrzebował dużo alkoholu, by się upić - to była druga sprawa. Drugą był fakt, że tak naprawdę wcale nie chciał się upijać. Pił tyle, by poczuć się zamulony, śpiący, po czym szedł spać. I tak spędzał ostatnio całe dnie. Nie pamiętał już nawet kiedy spożywał ostatni posiłek, jednak ssące uczucie głodu zagłuszał poprzez wlewanie w siebie kolejnych łyków whiskey. Nie wiedział co powinien zrobić i jak stawić czoła całej tej sytuacji. Chyba naiwnie wierzył, że wszystko rozwiąże się samo. Albo, że to wszystko jest po prostu złym snem. Niestety, nie było. Było to jedynie okrutną rzeczywistością.
Z pewnością nie spodziewał się, że ktoś zastanie go w takim stanie. Nie chodził do pracy, jednak o swej nieobecności uprzedził pracodawcę, a więc nikt nie powinien nawiedzać go w jego mieszkaniu. Spał sobie smacznie, przebywając w mocnych objęciach snu, gdy nagle coś się wydarzyło. Otworzył oczy zaskoczony tym, że coś się zmieniło, coś zostało mu zabrane. A w dodatku zrobiło mu się nagle zimno. Być może poszedłby spać dalej, gdyby do wszystkiego nie doszedł kobiecy głos. Westchnął cicho, leniwie przecierając dłońmi czerwone oczy. Nie bardzo wiedział co się działo i nie był nawet pewien, czy chciał wiedzieć. Powrót do całkowitej świadomości oraz zrozumienie tego, co się działo, było dla niego zbyt trudne, a więc słowa Elsie wcale do niego nie docierały. Bardzo dobrze... Dużym ciosem dla niego byłoby zrozumienie jej słów wypowiedzianych przed czarem. Wyglądasz jak... Dobrze zrozumiałby co chciała powiedzieć. A to byłoby dla niego jedynie kolejnym ciosem.
- Na Merlina, co do...!? - Wykrzyknął, zrywając się na równe nogi, gdy tylko został ochlapany wodą. To nie był dobry pomysł. Zachwiał się, czując zawroty głowy wywołane nagłą zmianą pozycji, choć alkohol również miał w tym spory udział. Złapał się za głowę, przymykając oczy i sycząc z bólu. Dopiero po chwili otworzył oczy i spojrzał na Elsie. Nie był jakoś bardzo pijany, jedynie lekko zamroczony. Bez problemu więc rozpoznał ją. I nie rozumiał dlaczego tutaj była.
- Może mi Pani wyjaśnić co Pani tu robi? Oraz dlaczego zostałem potraktowany wodą? - Mruknął cicho. Choć był lekko zirytowany całą sytuacją, nie dało się wyczuć u niego agresji. Tu właśnie różnił się od ojca. Był łagodną osobą, czasami zbyt łagodną. Nerwy puszczały mu bardzo rzadko. Właściwie nie pamiętał kiedy ostatnio ktoś wyprowadził go z równowagi. Poza Kruegerem, ale to inna sprawa.
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie zareagowała na jego złość. Jego złość była inna niż złość ich ojca i może dlatego nie zrobiła ona na niej zbyt dużego wrażenia. Po za tym, przyświecał jej inny cel. Cel ochrony własnego brata przed objęciami alkoholizmu, w jaki mógł się wpędzić. Takie niewinne popijanie mogło się źle skończyć, tym bardziej dla osoby, która miała w sobie tak paskudne geny. Tak i Elsie tak i Alan, je posiadali i, mimo że Alanowi trafiły się tylko te z wyglądu, to Elsie dostała charakter i rządzę władzy, którą jednak wykorzystała inaczej niż na znalezieniu sobie kozła ofiarnego i sterowania jego życiem.
Na słowa co ona tu robi i dlaczego został oblany wodą, otworzyła lekko usta. Co miała mu powiedzieć? Że miała przeczucie, że jej brat potrzebuje teraz wsparcia i nie mogła się oprzeć i musiała przyjść?
- Być może ogarniam ci życie - odpowiedziała niemal ze stoickim spokojem.
Już zrezygnowała z formy per pan, przynajmniej na razie. Obserwowała go zmoczonego, zmarzniętego i z twarzą jak u zbitego psa. Coś wyjątkowo było nie tak, coś innego się z nim działo, niż kiedy widzieli się po raz ostatni. Dziewczyna naprawdę się zmartwiła. Nie wiedziała co się stało, ale miała wrażenie, że nie było to nic dobrego.
Korzystając z tego, że na razie stał, użyła kolejnego zaklęcia susząc mu kanapę i koc. Potem skierowała różdżkę w stronę kominka i cichym Incendio zapaliła kominek. Spojrzała już łagodnie na mężczyznę, wstając z krzesła.
- Ogrzej się, bo się przeziębisz - dodała łagodnie.
Swoje kroki skierowała do kuchni. Nie było jej chwilę. Coś umyła szybciutko, podgrzała wodę, chcąc zaparzyć herbatę. Alan był w takim stanie, że widać było, że wcale tak bardzo dużo nie wypił. Skarciła się w duchu, że tak bardzo emocjonalnie na to wszystko zareagowała. Powinna być teraz silna, jej brat potrzebował pomocy. Zazwyczaj obcej osobie łatwiej jest się wygadać, ona go wysłucha, może mu pomoże?
Wróciła do salonu trzymając w dłoniach dwie filiżanki. Postawiła je na stole, na zdjęciach, ale uważała, by ich nie zalać. Usiadła z powrotem na krześle i wpatrzyła się w ognisko.
- Nigdy nie spodziewałam się, że jeszcze kiedykolwiek zobaczę taki widok - powiedziała prosto z mostu. - Czy twój stan ma związek z tymi kobietami?
Głową wskazała na zdjęcia. Jedna, ta starsza, jak przypuszczała, była matka Alana. Nie był do niej specjalnie podobny, no nic dziwnego, skoro wygląd odziedziczył po ojcu. Tej drugiej kompletnie nie znała, ciekawe czy była kimś ważnym dla jej brata? Może to jego dziewczyna?
- Napij się herbaty, dobrze ci zrobi. Jesteś głodny? - spytała spoglądając na niego.
Jak gdyby nigdy nic wyciągnęła z torebki pakunek, rozpakowała, a na papierze, w który był owinięty, pojawiły się kawałki ciasta. Podsunęła mu je bliżej, zachęcając, aby się poczęstował.
Na słowa co ona tu robi i dlaczego został oblany wodą, otworzyła lekko usta. Co miała mu powiedzieć? Że miała przeczucie, że jej brat potrzebuje teraz wsparcia i nie mogła się oprzeć i musiała przyjść?
- Być może ogarniam ci życie - odpowiedziała niemal ze stoickim spokojem.
Już zrezygnowała z formy per pan, przynajmniej na razie. Obserwowała go zmoczonego, zmarzniętego i z twarzą jak u zbitego psa. Coś wyjątkowo było nie tak, coś innego się z nim działo, niż kiedy widzieli się po raz ostatni. Dziewczyna naprawdę się zmartwiła. Nie wiedziała co się stało, ale miała wrażenie, że nie było to nic dobrego.
Korzystając z tego, że na razie stał, użyła kolejnego zaklęcia susząc mu kanapę i koc. Potem skierowała różdżkę w stronę kominka i cichym Incendio zapaliła kominek. Spojrzała już łagodnie na mężczyznę, wstając z krzesła.
- Ogrzej się, bo się przeziębisz - dodała łagodnie.
Swoje kroki skierowała do kuchni. Nie było jej chwilę. Coś umyła szybciutko, podgrzała wodę, chcąc zaparzyć herbatę. Alan był w takim stanie, że widać było, że wcale tak bardzo dużo nie wypił. Skarciła się w duchu, że tak bardzo emocjonalnie na to wszystko zareagowała. Powinna być teraz silna, jej brat potrzebował pomocy. Zazwyczaj obcej osobie łatwiej jest się wygadać, ona go wysłucha, może mu pomoże?
Wróciła do salonu trzymając w dłoniach dwie filiżanki. Postawiła je na stole, na zdjęciach, ale uważała, by ich nie zalać. Usiadła z powrotem na krześle i wpatrzyła się w ognisko.
- Nigdy nie spodziewałam się, że jeszcze kiedykolwiek zobaczę taki widok - powiedziała prosto z mostu. - Czy twój stan ma związek z tymi kobietami?
Głową wskazała na zdjęcia. Jedna, ta starsza, jak przypuszczała, była matka Alana. Nie był do niej specjalnie podobny, no nic dziwnego, skoro wygląd odziedziczył po ojcu. Tej drugiej kompletnie nie znała, ciekawe czy była kimś ważnym dla jej brata? Może to jego dziewczyna?
- Napij się herbaty, dobrze ci zrobi. Jesteś głodny? - spytała spoglądając na niego.
Jak gdyby nigdy nic wyciągnęła z torebki pakunek, rozpakowała, a na papierze, w który był owinięty, pojawiły się kawałki ciasta. Podsunęła mu je bliżej, zachęcając, aby się poczęstował.
Gość
Gość
Mieli tego samego ojca, a jednak tak bardzo się różnili. Ciężko było doszukać się podobieństw w ich wyglądzie, jeżeli nie miało się świadomości tego, że rzeczywiście byli spokrewnieni. Ciężko było wyszukać również podobieństwa w ich charakterach. Tak bardzo różni, tak bardzo inni. Czy mieli się dogadać? To dopiero miało się okazać. Póki co jednak los wystawił ich na próbę. Próbę, która była trudniejsza, jako, że tak właściwie wcale się nie znali. A może to Alan był na nią wystawiony? Nie wiedział. Teraz nie wiedział nic, w głowie mając istny chaos spowodowany nagłą pobudką, widokiem właściwie obcej osoby we własnym mieszkaniu, a także odrobinkę alkoholem. Nie był jednak agresywny. Nie był nawet jakoś bardzo zły. Bardziej był skołowany tą sytuacją. I tyle.
- Mi życie? - Powtórzył nieco otępiały. Wyglądał niczym biedna, zmoknięta kura. Chłód mieszkania objął go, a mokre ubrania tylko spotęgowały ów efekt. I choć tak naprawdę miał teraz wszystko gdzieś i nawet uczucie zimna go nie obchodziło, organizmu nie dało się oszukać. Spragnione ciepła ciało zaczęło drżeć, ale on zdawał się nie zwracać na to uwagi. Nie powiedział jednak nic więcej, a w milczeniu obserwował poczynania kobiety. Nawet nie zauważył, że przeszła na Ty, omijając te zbędne formułki typu ,,Pan". Po prostu, nie wypowiadając ani słowa, usiadł przy tym kominku, początkowo wbijając wzrok w tańczące przed nim płomienie. A potem oparł się plecami o coś i skierował wzrok w kierunku Elsie. Co ona tu robiła? Czego od niego chciała? Dlaczego wchodziła z butami w jego życie? Nic nie rozumiał. Nim jednak zdążył zadać jakiekolwiek pytanie, pytanie zostało skierowane do niego. Spojrzał w kierunku stołu, początkowo nie rozumiejąc. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę z tego, że na podłodze i stole były porozrzucane zdjęcia jego, jego matki i Eileen. Był otępiały i znacznie mniej żywy niż zwykle. Czy była to wina alkoholu? Być może. Na zadane pytanie nie udzielił odpowiedzi. Dopiero po kolejnej chwili milczenia, zapytany o głód pokręcił leniwie głową, zaprzeczając. Nie miał apetytu.
- Dlaczego próbujesz wtrącać się w moje życie? Czemu Cię ono obchodzi? - Zapytał wreszcie spokojnym i cichym tonem, przerywając trwającą jakiś czas ciszę. Nie rozumiał... Najpierw zaskoczyła go w szpitalu, teraz znikąd pojawiła się u niego w mieszkaniu. Kimże była ta kobieta i czego od niego chciała?
- Mi życie? - Powtórzył nieco otępiały. Wyglądał niczym biedna, zmoknięta kura. Chłód mieszkania objął go, a mokre ubrania tylko spotęgowały ów efekt. I choć tak naprawdę miał teraz wszystko gdzieś i nawet uczucie zimna go nie obchodziło, organizmu nie dało się oszukać. Spragnione ciepła ciało zaczęło drżeć, ale on zdawał się nie zwracać na to uwagi. Nie powiedział jednak nic więcej, a w milczeniu obserwował poczynania kobiety. Nawet nie zauważył, że przeszła na Ty, omijając te zbędne formułki typu ,,Pan". Po prostu, nie wypowiadając ani słowa, usiadł przy tym kominku, początkowo wbijając wzrok w tańczące przed nim płomienie. A potem oparł się plecami o coś i skierował wzrok w kierunku Elsie. Co ona tu robiła? Czego od niego chciała? Dlaczego wchodziła z butami w jego życie? Nic nie rozumiał. Nim jednak zdążył zadać jakiekolwiek pytanie, pytanie zostało skierowane do niego. Spojrzał w kierunku stołu, początkowo nie rozumiejąc. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę z tego, że na podłodze i stole były porozrzucane zdjęcia jego, jego matki i Eileen. Był otępiały i znacznie mniej żywy niż zwykle. Czy była to wina alkoholu? Być może. Na zadane pytanie nie udzielił odpowiedzi. Dopiero po kolejnej chwili milczenia, zapytany o głód pokręcił leniwie głową, zaprzeczając. Nie miał apetytu.
- Dlaczego próbujesz wtrącać się w moje życie? Czemu Cię ono obchodzi? - Zapytał wreszcie spokojnym i cichym tonem, przerywając trwającą jakiś czas ciszę. Nie rozumiał... Najpierw zaskoczyła go w szpitalu, teraz znikąd pojawiła się u niego w mieszkaniu. Kimże była ta kobieta i czego od niego chciała?
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie patrzyła na niego, nie musiała, by wiedzieć, że nie chce odpowiadać jej na pytania. Czego się spodziewała? Że pojawi się u niego w domu, a on rzuci się jej w ramiona, mimo że w ogóle jej nie znał i właściwie była dla niego obcą osobą? Czego się spodziewała? Że od razu ją zaakceptuje, wpuści do swojego życia, obnaży wszystkie fakty?
Zacisnęła mocniej usta słysząc pytanie. Chwilę zastanawiała się nad tym co mu odpowiedzieć. Czy był już w takim stanie, że powinna mu od razu wszystko powiedzieć? To był ten moment? Czuła, że jest mu winna wyjaśnienia, ale bała się odtrącenia. Bała się, że straci jedyną, zaraz po Tomie Riddlu, najważniejszą osobę w swoim życiu. Czy to nie paradoks? Dziewczyna, która tak bardzo boi się mężczyzn, która walczy o to, aby żadna inna kobieta nie musiała cierpieć tak bardzo jak ona, zawierzyła swoje życie, chyba najniebezpieczniejszemu mężczyźnie w całym czarodziejskim świecie.
- Pamiętasz, kiedy wspomniałam ci, że znałam twojego ojca? - zapytała niepewnie.
Nie odważyła się unieść wzroku, nie odważyła się spojrzeć na niego bojąc się tego jak zareaguje. Krótka chwila ciszy, dla niej trwała jak długie godziny, które nie chciały się skończyć, i które sprawiały, że czuła się coraz mniej pewnie.
- Miałam przeczucie, że powinnam dzisiaj tutaj do ciebie przyjść. Adres wyciągnęłam od jednej z pielęgniarek, nie powiem ci od której, bo kobieta i tak tego nie pamięta. Czułam, że powinnam dzisiaj być tutaj obok ciebie - mówiła lekko drżącym głosem.
Sięgnęła ręką po filiżankę, zanurzając usta w ciepłej cieczy. Starała się zebrać myśli, zastanawiając się jak przekazać tę informację Alanowi, jednocześnie dawkowała mu wiadomości tak, aby nie miał problemów z poprawnym przyswojeniem ich. Wzięła głęboki wdech, powoli wypuszczając powietrze i zbierając się w sobie. Zacisnęła palce na filiżance, nie zwracając uwagi na to, że parzy ją w palce. Spojrzała w herbatę.
- Twój ojciec wcale nie był znajomym mojej matki, on był jej mężczyzną, a ja byłam jego córką - powiedziała w końcu, zaciskając mocno oczy.
Bała się, naprawdę się bała. Nie bała się tak podczas pierwszego spotkania z Tomem, nie miała się tak, kiedy wyjeżdżała z Norwegii, nie bała się tak odkąd jej mąż umarł. Ale ten strach był inny, zupełnie inny, chociaż sama nie potrafiła tego wyjaśnić.
- Moje życie nie było kolorowe. Jesteś jedyną, bliską dla mnie osobą, więc proszę... - zawiesiła na chwilę głos. - Przepraszam.
Przeprosiła. Przeprosiła, że zawróciła mu w życiu, że się wtrącała, że w ogóle się pojawiła. Była gotowa wstać i wyjść, jeżeli ten tylko nie będzie chciał jej znać.
Zacisnęła mocniej usta słysząc pytanie. Chwilę zastanawiała się nad tym co mu odpowiedzieć. Czy był już w takim stanie, że powinna mu od razu wszystko powiedzieć? To był ten moment? Czuła, że jest mu winna wyjaśnienia, ale bała się odtrącenia. Bała się, że straci jedyną, zaraz po Tomie Riddlu, najważniejszą osobę w swoim życiu. Czy to nie paradoks? Dziewczyna, która tak bardzo boi się mężczyzn, która walczy o to, aby żadna inna kobieta nie musiała cierpieć tak bardzo jak ona, zawierzyła swoje życie, chyba najniebezpieczniejszemu mężczyźnie w całym czarodziejskim świecie.
- Pamiętasz, kiedy wspomniałam ci, że znałam twojego ojca? - zapytała niepewnie.
Nie odważyła się unieść wzroku, nie odważyła się spojrzeć na niego bojąc się tego jak zareaguje. Krótka chwila ciszy, dla niej trwała jak długie godziny, które nie chciały się skończyć, i które sprawiały, że czuła się coraz mniej pewnie.
- Miałam przeczucie, że powinnam dzisiaj tutaj do ciebie przyjść. Adres wyciągnęłam od jednej z pielęgniarek, nie powiem ci od której, bo kobieta i tak tego nie pamięta. Czułam, że powinnam dzisiaj być tutaj obok ciebie - mówiła lekko drżącym głosem.
Sięgnęła ręką po filiżankę, zanurzając usta w ciepłej cieczy. Starała się zebrać myśli, zastanawiając się jak przekazać tę informację Alanowi, jednocześnie dawkowała mu wiadomości tak, aby nie miał problemów z poprawnym przyswojeniem ich. Wzięła głęboki wdech, powoli wypuszczając powietrze i zbierając się w sobie. Zacisnęła palce na filiżance, nie zwracając uwagi na to, że parzy ją w palce. Spojrzała w herbatę.
- Twój ojciec wcale nie był znajomym mojej matki, on był jej mężczyzną, a ja byłam jego córką - powiedziała w końcu, zaciskając mocno oczy.
Bała się, naprawdę się bała. Nie bała się tak podczas pierwszego spotkania z Tomem, nie miała się tak, kiedy wyjeżdżała z Norwegii, nie bała się tak odkąd jej mąż umarł. Ale ten strach był inny, zupełnie inny, chociaż sama nie potrafiła tego wyjaśnić.
- Moje życie nie było kolorowe. Jesteś jedyną, bliską dla mnie osobą, więc proszę... - zawiesiła na chwilę głos. - Przepraszam.
Przeprosiła. Przeprosiła, że zawróciła mu w życiu, że się wtrącała, że w ogóle się pojawiła. Była gotowa wstać i wyjść, jeżeli ten tylko nie będzie chciał jej znać.
Gość
Gość
Owszem, nie zamierzał odpowiadać na jej pytania. Nie znał jej, ale to nie był jedyny powód, dla którego milczał. Nie chciał na ten temat mówić, nie chciał o tym rozmawiać, a nawet o tym myśleć. Czuł się niczym balonik, z którego ktoś wypuścił powietrze i nie wiedział jak się zabrać, by go od nowa napompować. Było to zresztą widoczne już na pierwszy rzut oka i nawet Elsie, która widziała go ledwie kilka razy, a rozmawiała z nim jeden jedyny raz, mogła bez problemu to dostrzec. Był niczym cień samego siebie. Co też takiego się stało, że był w takim stanie? No cóż, odpowiedź kryła się w zadanym przez nią pytaniu. Ale ona tego nie wiedziała.
Właściwie to nie miał ochoty z nią rozmawiać. Marzył jedynie o świętym spokoju, ubraniu się w coś suchego, wypiciu kilku kolejnych łyków whiskey, zaczekaniu na lekkie zamulenie i pójściu spać. Sen był dla niego ukojeniem, ale również najzwyklejszą w świecie ucieczką przed problemami. Wcześniej to praca była jego sposobem na to, aby zajmować swoje myśli czymś innym i nie wyrzucać sobie tego, że nic nie robi, by pomóc swojej matce. Teraz praca była dla niego katorgą. Nie wiedział co powinien zrobić, jak powinien pomóc sobie, czy jej. Czuł się beznadziejnie. Nie chciał się więc z nikim widzieć. Obecność Elsie nieco go drażniła, ale nie był typem człowieka, który pokazałby po sobie coś takiego. Niemniej jednak jej słowa zdawały się do niego wcale nie docierać. Patrzył na nią, albo uciekał wzrokiem gdzieś indziej. Niektóre słowa docierały do niego, inne wylatywały drugim uchem. Popatrzył na nią nieco uważniej, kiedy mówiła mu o przeczuciu i o tym skąd znała jego adres. Westchnął przeciągle, odchylając głowę do tyłu na tyle, na ile było to możliwe. Oparł się nią o ścianę i przymknął oczy, przejeżdżając dłonią po twarzy.
- To już podchodzi pod przestępstwo - mruknął od niechcenia. Elsie nie musiała się jednak obawiać tego, że na nią doniesie. To również nie było w jego stylu. - Ale dalej nic nie rozumiem - dodał po chwili, przyciszając głos. Czy tak naprawdę chciał wiedzieć? Sam nie był pewien. W tej chwili nie był pewien niczego i miał zerowe chęci do poznawania odpowiedzi na jakiekolwiek pytania. Ale kobieta mówiła dalej.
Dopiero gdy Elsie wyjaśniła mu wszystko, zdawało się, że udało jej się do niego dotrzeć. Wyprostował się nieco, patrząc na nią uważnie. Ze zmarszczonymi brwiami wpatrywał się w nią w milczeniu, powoli trawiąc to wszystko. Szło mu to mozolnie, ciężko, ale w końcu się udało. A przynajmniej po części. Westchnął głośno, ponownie odchylając głowę do tyłu i opierając się nią o ścianę.
- A to drań. Zostawił mnie i matkę i poszedł do innej. Mam nadzieję, że chociaż nad wami się tak nie znęcał - mruknął. Ani słowa o tym, że była jego siostrą, że byli rodziną. Może ta informacja wcale jeszcze do niego nie dotarła? Może jego umysł był zbyt przytępiony, aby to zrozumieć? To było wielce prawdopodobne.
Odpowiedź uzyskał już po chwili. Mówiła, a jej słowa docierały do niego z opóźnieniem. A więc także i ją William prawdopodobnie bił. A jeśli ją, to zapewne także i jej matkę. Jednak nie tylko ten fakt zwrócił uwagę Bennetta. Mężczyzna dostrzegł załamanie w jej głosie. Spojrzał na nią i już po chwili podniósł się z miejsca. Podszedł do niej i przez sekundę patrzył na nią z góry, by nachylić się w jej kierunku i sięgnąć po jej dłoń. Złapał ją za nadgarstek (z większą delikatnością niż mogłaby się spodziewać) i podciągnął lekko do góry, oczekując przy tym również jej współpracy. Nie chciał jej zrobić krzywdy. Gdy zaś Elsie już stała na własnych nogach, jednym zgrabnym ruchem Alan przyciągnął ją do siebie. Wręcz odruchowo i bezmyślnie, ale czuł, że tak właśnie powinien zrobić. Objął ją ramionami, przytulając ją tak, jak przytulał matkę, nim ta została przykuta do łóżka, jak przytulał Eileen, Lilith i Morticię. Czyli wszystkie kobiety, na których mu zależało.
- Już dobrze. Tylko nie płacz, proszę. Nie znoszę kiedy kobiety płaczą. Nigdy nie wiem jak się wtedy zachować - mruknął cicho, starając się przelać w swój głos jak najwięcej spokoju i czułości. Nie do końca rozumiał jeszcze, że była jego siostrą, ale już włączył mu się pewien mechanizm, który nakazywał mu ją chronić. Takim właśnie był człowiekiem.
Właściwie to nie miał ochoty z nią rozmawiać. Marzył jedynie o świętym spokoju, ubraniu się w coś suchego, wypiciu kilku kolejnych łyków whiskey, zaczekaniu na lekkie zamulenie i pójściu spać. Sen był dla niego ukojeniem, ale również najzwyklejszą w świecie ucieczką przed problemami. Wcześniej to praca była jego sposobem na to, aby zajmować swoje myśli czymś innym i nie wyrzucać sobie tego, że nic nie robi, by pomóc swojej matce. Teraz praca była dla niego katorgą. Nie wiedział co powinien zrobić, jak powinien pomóc sobie, czy jej. Czuł się beznadziejnie. Nie chciał się więc z nikim widzieć. Obecność Elsie nieco go drażniła, ale nie był typem człowieka, który pokazałby po sobie coś takiego. Niemniej jednak jej słowa zdawały się do niego wcale nie docierać. Patrzył na nią, albo uciekał wzrokiem gdzieś indziej. Niektóre słowa docierały do niego, inne wylatywały drugim uchem. Popatrzył na nią nieco uważniej, kiedy mówiła mu o przeczuciu i o tym skąd znała jego adres. Westchnął przeciągle, odchylając głowę do tyłu na tyle, na ile było to możliwe. Oparł się nią o ścianę i przymknął oczy, przejeżdżając dłonią po twarzy.
- To już podchodzi pod przestępstwo - mruknął od niechcenia. Elsie nie musiała się jednak obawiać tego, że na nią doniesie. To również nie było w jego stylu. - Ale dalej nic nie rozumiem - dodał po chwili, przyciszając głos. Czy tak naprawdę chciał wiedzieć? Sam nie był pewien. W tej chwili nie był pewien niczego i miał zerowe chęci do poznawania odpowiedzi na jakiekolwiek pytania. Ale kobieta mówiła dalej.
Dopiero gdy Elsie wyjaśniła mu wszystko, zdawało się, że udało jej się do niego dotrzeć. Wyprostował się nieco, patrząc na nią uważnie. Ze zmarszczonymi brwiami wpatrywał się w nią w milczeniu, powoli trawiąc to wszystko. Szło mu to mozolnie, ciężko, ale w końcu się udało. A przynajmniej po części. Westchnął głośno, ponownie odchylając głowę do tyłu i opierając się nią o ścianę.
- A to drań. Zostawił mnie i matkę i poszedł do innej. Mam nadzieję, że chociaż nad wami się tak nie znęcał - mruknął. Ani słowa o tym, że była jego siostrą, że byli rodziną. Może ta informacja wcale jeszcze do niego nie dotarła? Może jego umysł był zbyt przytępiony, aby to zrozumieć? To było wielce prawdopodobne.
Odpowiedź uzyskał już po chwili. Mówiła, a jej słowa docierały do niego z opóźnieniem. A więc także i ją William prawdopodobnie bił. A jeśli ją, to zapewne także i jej matkę. Jednak nie tylko ten fakt zwrócił uwagę Bennetta. Mężczyzna dostrzegł załamanie w jej głosie. Spojrzał na nią i już po chwili podniósł się z miejsca. Podszedł do niej i przez sekundę patrzył na nią z góry, by nachylić się w jej kierunku i sięgnąć po jej dłoń. Złapał ją za nadgarstek (z większą delikatnością niż mogłaby się spodziewać) i podciągnął lekko do góry, oczekując przy tym również jej współpracy. Nie chciał jej zrobić krzywdy. Gdy zaś Elsie już stała na własnych nogach, jednym zgrabnym ruchem Alan przyciągnął ją do siebie. Wręcz odruchowo i bezmyślnie, ale czuł, że tak właśnie powinien zrobić. Objął ją ramionami, przytulając ją tak, jak przytulał matkę, nim ta została przykuta do łóżka, jak przytulał Eileen, Lilith i Morticię. Czyli wszystkie kobiety, na których mu zależało.
- Już dobrze. Tylko nie płacz, proszę. Nie znoszę kiedy kobiety płaczą. Nigdy nie wiem jak się wtedy zachować - mruknął cicho, starając się przelać w swój głos jak najwięcej spokoju i czułości. Nie do końca rozumiał jeszcze, że była jego siostrą, ale już włączył mu się pewien mechanizm, który nakazywał mu ją chronić. Takim właśnie był człowiekiem.
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Cóż, według Elsie wcale nie podchodziło to pod przestępstwo. Szykowały się dla niej dużo gorsze rzezy, niż wyciągnięcie adresu od niewinnej pielęgniarki. Dziewczyna skrywała mroczną naturę, mroczne umiejętności, których Alan nigdy nie powinien poznać.
Mężczyzna zainteresował się tym, co mówiła i wbrew swoim przekonaniom, wcale nie wyprosił jej ze swojego domu, a wręcz przeciwnie - zaczął z nią rozmawiać.
Czyli jego też bił. Więc nie zaczęło się to dopiero u niej w domu. Miała głupią matkę, że też pozwoliła mu się do siebie zbliżyć. Gdyby wiedziała co ją czeka, co czeka jej córeczkę, to prawdopodobnie nigdy by nie nawiązała z nim kontaktu. Ale było już za późno.
Ojciec był toksyczny. Plątał ludzi w swoje sieci i jeśli sam tego nie chciał, nie pozwolił im się wydostać. Dlatego tak długo Elsie przy nim trwała, dlatego nie pozbyła się go, mimo że znała zaklęcia, jakich znać nie powinna. Powodował on u niej strach, strach, którego nie potrafiła poskromić i którego nie poskromi, dopóki nie zdobędzie jeszcze trochę siły. Dopóki nie naczerpie tej cudownej mocy od Toma, która pozwoli jej przenosić góry, a w ostateczności zabić ojca.
Uchwyciła jego dłoń, kiedy ją podał i pozwoliła się poprowadzić. Wstała i wtuliła się w ciało swojego brata. Ścisnęła go mocno, jakby chciała skryć się w jego ramionach, lekko kręcąc głową.
- Nie, nie, nie będę - mruknęła cicho.
Nie miała zamiaru się od niego odsuwać. Dawno nikogo nie przytulała. Była tylko kobietą, uważającą się za silną i niezależną, ale jednak tylko i wyłącznie kobietą, która podświadomie potrzebowała ciepła i bliskości, którego nigdy nie doświadczyła.
- Nie wiem, czy to jest dobry moment, abym opowiadała ci o swoim życiu - rzekła w końcu. - Masz jakiś problem, wiem to, czuje to. Chciałabym ci móc jakoś pomóc, albo chociaż wysłuchać.Teraz rozumiesz, co miałam na myśli mówiąc, że czułam, że powinnam tu dzisiaj być?
Oderwała lekko głowę od ciepłej skóry brata. Spojrzała na niego niepewnie. Była z dwadzieścia centymetrów od niego niższa, więc musiała lekko zadrzeć głowę do góry. Uśmiechnęła się do niego, ledwie zauważalnie.
- To co? Może jednak zjesz to ciasto? - zapytała w końcu rozbrajająco.
/O mój bosz, co za krótka klucha
Mężczyzna zainteresował się tym, co mówiła i wbrew swoim przekonaniom, wcale nie wyprosił jej ze swojego domu, a wręcz przeciwnie - zaczął z nią rozmawiać.
Czyli jego też bił. Więc nie zaczęło się to dopiero u niej w domu. Miała głupią matkę, że też pozwoliła mu się do siebie zbliżyć. Gdyby wiedziała co ją czeka, co czeka jej córeczkę, to prawdopodobnie nigdy by nie nawiązała z nim kontaktu. Ale było już za późno.
Ojciec był toksyczny. Plątał ludzi w swoje sieci i jeśli sam tego nie chciał, nie pozwolił im się wydostać. Dlatego tak długo Elsie przy nim trwała, dlatego nie pozbyła się go, mimo że znała zaklęcia, jakich znać nie powinna. Powodował on u niej strach, strach, którego nie potrafiła poskromić i którego nie poskromi, dopóki nie zdobędzie jeszcze trochę siły. Dopóki nie naczerpie tej cudownej mocy od Toma, która pozwoli jej przenosić góry, a w ostateczności zabić ojca.
Uchwyciła jego dłoń, kiedy ją podał i pozwoliła się poprowadzić. Wstała i wtuliła się w ciało swojego brata. Ścisnęła go mocno, jakby chciała skryć się w jego ramionach, lekko kręcąc głową.
- Nie, nie, nie będę - mruknęła cicho.
Nie miała zamiaru się od niego odsuwać. Dawno nikogo nie przytulała. Była tylko kobietą, uważającą się za silną i niezależną, ale jednak tylko i wyłącznie kobietą, która podświadomie potrzebowała ciepła i bliskości, którego nigdy nie doświadczyła.
- Nie wiem, czy to jest dobry moment, abym opowiadała ci o swoim życiu - rzekła w końcu. - Masz jakiś problem, wiem to, czuje to. Chciałabym ci móc jakoś pomóc, albo chociaż wysłuchać.Teraz rozumiesz, co miałam na myśli mówiąc, że czułam, że powinnam tu dzisiaj być?
Oderwała lekko głowę od ciepłej skóry brata. Spojrzała na niego niepewnie. Była z dwadzieścia centymetrów od niego niższa, więc musiała lekko zadrzeć głowę do góry. Uśmiechnęła się do niego, ledwie zauważalnie.
- To co? Może jednak zjesz to ciasto? - zapytała w końcu rozbrajająco.
/O mój bosz, co za krótka klucha
Gość
Gość
Nie tylko matka Elsie była naiwna. Pod tym względem Alan tak samo myślał o swojej, jednak wedle jej historii, William kiedyś wcale taki nie był i stał się taki dopiero po kilku latach ich małżeństwa. Kobieta miała tendencję do bronienia tego tyrana, który przed laty nie raz, nie dwa razy doprowadził ją do płaczu. Całe szczęście temat ojca nie był poruszany przez nich często. William odszedł lata temu i stał się jedynie mglistym, nieprzyjemnym wspomnieniem. Alan nie miał pojęcia czy jego matka ciągle kochała tego człowieka. Ze smutkiem musiał przyznać, że wcale by się nie zdziwił, gdyby tak rzeczywiście było. Sam nie wiedział co powinien o nim sądzić. Nie uważał go za swojego ojca i wiedział, że nie uważałby tak nawet, jeżeli ten pojawiłby się w jego życiu zupełnie odmieniony. Czasem, zupełnie znienacka, pojawiały się w jego głowie myśli na jego temat. Zastanawiał się gdzie teraz jest, czy żyje, czy pamięta o nich, jak ułożył sobie życie. Ale szybko dusił te rozmyślania, odrzucał je. Teraz dostał odpowiedź na część z nich. Cóż... Podświadomie czuł, że ten mężczyzna wcale się nie zmienił i po opuszczeniu jego i jego matki znalazł sobie inną muszkę do złapania w sieć.
Nie to było jednak teraz ważne. Ważne było to, co się działo w mieszkaniu przy Harley Street 11/3. Byli we dwoje, sami. Niby nieznajomi, a jednak w ich żyłach płynęła częściowo podobna krew. Byli rodziną, rodzeństwem. Przyrodnim, ale zawsze. Alan jednak nie do końca jeszcze to rozumiał. Czemu jednak już czuł tę cichą, wewnętrzną potrzebę ochraniania jej? Czemu patrząc na nią widział małą, bezbronną dziewczynkę, którą powinien się zaopiekować? Sam nie wiedział. Może rzeczywiście w ciele tej kobiety kryła się taka mała dziewczynka. A może to on potrzebował kogoś, kim mógłby się opiekować, kiedy powoli tracił matkę i stracił też inną, równie ważną dla niego kobietę?
- To dobrze. Nie wiem za co przepraszałaś, ale nie masz za co przepraszać. - Uspokajał ją. Jakże zabawne, że aż tak zamienili się rolami. Przed chwilą to on potrzebował pomocy, a teraz zachowywał się tak, jakby było na odwrót. Nie na długo. Jej kolejne słowa poruszyły chwilowo wyciszoną strunę, przypomniały mu o wszystkim tym, co na kilka chwil mu umknęło. Poczuł ból, a jego serce zaczęło bić szybciej ze zdenerwowania, z napływu tych wszystkich negatywnych emocji. Pocieszeniem było to, że gdzieś tam pośród nich przedostało się do niego także uczucie ciepła. A było ono spowodowane tym, że miał obok kogoś bliskiego. Kogoś, kto chciał mu pomóc. To zawsze było pocieszające. Nawet, jeżeli się starało wmówić sobie i wszystkim dookoła, że się tej pomocy nie potrzebowało. Pogłaskał ją po głowie i milcząc spojrzał na nią, kiedy lekko się odsunęła, by spojrzeć na niego. Uśmiechnęła się. Dostrzegł to pomimo tego, że ów uśmiech był ledwie zauważalny. Ale sam nie był w stanie sie uśmiechnąć. Odsunął się od niej i spojrzał to na nią, to na siebie.
- Mam mokre ubranie i zaraz Ty również będziesz miała - mruknął cicho. Przeprosił ją, po czym wyszedł z pokoju. Wrócił po kilku minutach, przebrany w inne ubrania. Kiedy jego ubrania były świeże i estetyczne, jeszcze bardziej w oczy rzucały się te sińce pod oczami, blada twarz oraz ogólnie zły wygląd. Usiadł przy stole i sięgnął ciasto. Nie miał na nie ochoty, ale zrobił to dla jej przyjemności.
- Moja matka... - zaczął, chrupiąc je powoli. Suchość w gardle utrudniała mu sprawę i jeszcze dotkliwiej przypominała mu, że wcale nie miał na nie ochoty. - Jest bardzo chora. Choruje od lat a ja zostałem lekarzem głównie po to, by jej pomóc. Ostatecznie nie byłem w stanie podać jej żadnego eliksiru, który mógłby mieć niewiadomy wpływ na jej organizm. Przez lata siedziałem w księgach tylko po to, by nic z tym nie zrobić. A teraz... teraz nie ma już czasu. Zostało jej go bardzo mało. - Im dłużej mówił, tym jego głos bardziej się załamywał. Jesteś beznadziejny, Bennett. To Ty powinieneś się witać ze śmiercią, nie ona. Takie właśnie myśli krążyły po jego głowie. Oparty łokciem o blat stołu, do którego siedział bokiem, skrył twarz, a głównie oczy, za swoją dłonią. Złapał kilka głębszych oddechów, chcąc się uspokoić. Nie chciał pokazywać jej swojej słabości. Właściwie sam nie wiedział dlaczego jej o tym powiedział. O Eileen nie wspominał. Nie chciał.
Nie to było jednak teraz ważne. Ważne było to, co się działo w mieszkaniu przy Harley Street 11/3. Byli we dwoje, sami. Niby nieznajomi, a jednak w ich żyłach płynęła częściowo podobna krew. Byli rodziną, rodzeństwem. Przyrodnim, ale zawsze. Alan jednak nie do końca jeszcze to rozumiał. Czemu jednak już czuł tę cichą, wewnętrzną potrzebę ochraniania jej? Czemu patrząc na nią widział małą, bezbronną dziewczynkę, którą powinien się zaopiekować? Sam nie wiedział. Może rzeczywiście w ciele tej kobiety kryła się taka mała dziewczynka. A może to on potrzebował kogoś, kim mógłby się opiekować, kiedy powoli tracił matkę i stracił też inną, równie ważną dla niego kobietę?
- To dobrze. Nie wiem za co przepraszałaś, ale nie masz za co przepraszać. - Uspokajał ją. Jakże zabawne, że aż tak zamienili się rolami. Przed chwilą to on potrzebował pomocy, a teraz zachowywał się tak, jakby było na odwrót. Nie na długo. Jej kolejne słowa poruszyły chwilowo wyciszoną strunę, przypomniały mu o wszystkim tym, co na kilka chwil mu umknęło. Poczuł ból, a jego serce zaczęło bić szybciej ze zdenerwowania, z napływu tych wszystkich negatywnych emocji. Pocieszeniem było to, że gdzieś tam pośród nich przedostało się do niego także uczucie ciepła. A było ono spowodowane tym, że miał obok kogoś bliskiego. Kogoś, kto chciał mu pomóc. To zawsze było pocieszające. Nawet, jeżeli się starało wmówić sobie i wszystkim dookoła, że się tej pomocy nie potrzebowało. Pogłaskał ją po głowie i milcząc spojrzał na nią, kiedy lekko się odsunęła, by spojrzeć na niego. Uśmiechnęła się. Dostrzegł to pomimo tego, że ów uśmiech był ledwie zauważalny. Ale sam nie był w stanie sie uśmiechnąć. Odsunął się od niej i spojrzał to na nią, to na siebie.
- Mam mokre ubranie i zaraz Ty również będziesz miała - mruknął cicho. Przeprosił ją, po czym wyszedł z pokoju. Wrócił po kilku minutach, przebrany w inne ubrania. Kiedy jego ubrania były świeże i estetyczne, jeszcze bardziej w oczy rzucały się te sińce pod oczami, blada twarz oraz ogólnie zły wygląd. Usiadł przy stole i sięgnął ciasto. Nie miał na nie ochoty, ale zrobił to dla jej przyjemności.
- Moja matka... - zaczął, chrupiąc je powoli. Suchość w gardle utrudniała mu sprawę i jeszcze dotkliwiej przypominała mu, że wcale nie miał na nie ochoty. - Jest bardzo chora. Choruje od lat a ja zostałem lekarzem głównie po to, by jej pomóc. Ostatecznie nie byłem w stanie podać jej żadnego eliksiru, który mógłby mieć niewiadomy wpływ na jej organizm. Przez lata siedziałem w księgach tylko po to, by nic z tym nie zrobić. A teraz... teraz nie ma już czasu. Zostało jej go bardzo mało. - Im dłużej mówił, tym jego głos bardziej się załamywał. Jesteś beznadziejny, Bennett. To Ty powinieneś się witać ze śmiercią, nie ona. Takie właśnie myśli krążyły po jego głowie. Oparty łokciem o blat stołu, do którego siedział bokiem, skrył twarz, a głównie oczy, za swoją dłonią. Złapał kilka głębszych oddechów, chcąc się uspokoić. Nie chciał pokazywać jej swojej słabości. Właściwie sam nie wiedział dlaczego jej o tym powiedział. O Eileen nie wspominał. Nie chciał.
There are no escapes There is no more world Gone are the days of mistakes There is no more hope
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Czy można obwiniać kobiety o to, że chciały kochać i być kochane? Jeżeli na ich drodze pojawiał się mężczyzna, który obiecywał gwiazdki z nieba i był niezwykle dla nich dobry, to każda by się zauroczyła. A potem przychodził niemiły szok. Ale kobieta nie chciała już z tego wszystkiego rezygnować. Przede wszystkim albo kochała dalej, albo nie chciała, aby dziecko wychowywane było jako w połowie sierota, albo wstydziła się sama przed sobą, że pozwoliła się tak omamić. A potem małżeństwo z tym draniem uznawała jako swój obowiązek, z którego nie można zrezygnować.
- Przepraszam, że tak nagle pojawiłam się w twoim życiu, że cię nachodziłam, że się wtrącam. Przez chwilę bałam się, że wyrzucisz mnie za drzwi - przyznała.
Obserwowała Alana jak zniknął w pokoju obok, potem wrócił przebrany w inne ubrania. Przez to jeszcze bardziej widać było, że jest w strasznym stanie. Elsie aż ścisnęło serduszko, że coś takiego stało się z jej bratem. Ona traktowała już go jak członka swojej rodziny, najchętniej zrobiłaby dla niego wszystko co tylko mogła, by na jego twarzy znowu pojawił się ten sam uśmiech co wtedy, w Świętym Mungu.
Wysłuchała opowieści o matce. Łzy zaszły jej do oczu. Teraz zrozumiała, jak wielkim dla Alana musiało być to ciosem. Gdy powiedział wszystko, nastała chwila ciszy. Ciszę tę, Elsie wykorzystała na zastanowienie się co mu może powiedzieć. Coś, co może podnieść go na duchu. Przysunęła się na krześle, chwyciła jego dłoń i mocno ścisnęła. Niech wie, że ona będzie razem z nim.
- Miałeś takie szczęście, naprawdę miałeś ogromne szczęście, że ojciec was zostawił. Miałeś szczęście, że mogłeś być wychowywany przez swoją matkę, która na pewno poświęciła swój czas na to, byś mógł dobrze dorosnąć i stać się porządnym mężczyzną. Nie rozpaczaj, że zostało jej mało czasu, wiem, że mógłbyś mieć go więcej, ale każdy człowiek odchodzi w różnym czasie - powiedziała spokojnie, ściskając jego dłoń jeszcze mocniej.
Uniosła głowę i spojrzała na niego. Prosto w oczy. Chciała, aby jej słowa dotarły do niego, prosto do jego serca, i aby zrozumiał, że to co teraz robi nie jest słuszne.
- Zastanów się, czy twoja matka chciałaby, abyś się poddawał? To, że nie byłeś w stanie jej uleczyć… każdy magomedyk ma na swojej drodze przeszkody, sztuką jest je pokonać. Jest wiele kobiet, które mają dzieci, a które mogą cierpieć na tą samą chorobę. Jeżeli nie możesz pomóc swojej matce, to chociaż zrób wszystko, aby nie zostało osierocone inne dziecko, rozumiesz? - zapytała. - Powinieneś do niej pojechać, spędzić z nią ten czas…
Nie wiedziała co mogłaby powiedzieć mu więcej. Elsie swoją matkę pamiętała jako kobietę słabą, posiniaczoną, która z bezsilności, mimo że bardzo kochała córkę, potrafiła wyładować na niej swoje frustracje policzkując, czy zaczynając krzyczeć. Alan miał naprawdę ogromne szczęście.
- Gdyby ojciec został z wami, sądzę, że straciłbyś matkę może nawet wcześniej, moja popełniła samobójstwo, ponieważ nie mogła już tego wszystkiego znieść - wyjawiła mu, przełykając ślinę. - Tak bardzo zazdroszczę ci, że masz osobę, która cię kocha całym sercem.
- Przepraszam, że tak nagle pojawiłam się w twoim życiu, że cię nachodziłam, że się wtrącam. Przez chwilę bałam się, że wyrzucisz mnie za drzwi - przyznała.
Obserwowała Alana jak zniknął w pokoju obok, potem wrócił przebrany w inne ubrania. Przez to jeszcze bardziej widać było, że jest w strasznym stanie. Elsie aż ścisnęło serduszko, że coś takiego stało się z jej bratem. Ona traktowała już go jak członka swojej rodziny, najchętniej zrobiłaby dla niego wszystko co tylko mogła, by na jego twarzy znowu pojawił się ten sam uśmiech co wtedy, w Świętym Mungu.
Wysłuchała opowieści o matce. Łzy zaszły jej do oczu. Teraz zrozumiała, jak wielkim dla Alana musiało być to ciosem. Gdy powiedział wszystko, nastała chwila ciszy. Ciszę tę, Elsie wykorzystała na zastanowienie się co mu może powiedzieć. Coś, co może podnieść go na duchu. Przysunęła się na krześle, chwyciła jego dłoń i mocno ścisnęła. Niech wie, że ona będzie razem z nim.
- Miałeś takie szczęście, naprawdę miałeś ogromne szczęście, że ojciec was zostawił. Miałeś szczęście, że mogłeś być wychowywany przez swoją matkę, która na pewno poświęciła swój czas na to, byś mógł dobrze dorosnąć i stać się porządnym mężczyzną. Nie rozpaczaj, że zostało jej mało czasu, wiem, że mógłbyś mieć go więcej, ale każdy człowiek odchodzi w różnym czasie - powiedziała spokojnie, ściskając jego dłoń jeszcze mocniej.
Uniosła głowę i spojrzała na niego. Prosto w oczy. Chciała, aby jej słowa dotarły do niego, prosto do jego serca, i aby zrozumiał, że to co teraz robi nie jest słuszne.
- Zastanów się, czy twoja matka chciałaby, abyś się poddawał? To, że nie byłeś w stanie jej uleczyć… każdy magomedyk ma na swojej drodze przeszkody, sztuką jest je pokonać. Jest wiele kobiet, które mają dzieci, a które mogą cierpieć na tą samą chorobę. Jeżeli nie możesz pomóc swojej matce, to chociaż zrób wszystko, aby nie zostało osierocone inne dziecko, rozumiesz? - zapytała. - Powinieneś do niej pojechać, spędzić z nią ten czas…
Nie wiedziała co mogłaby powiedzieć mu więcej. Elsie swoją matkę pamiętała jako kobietę słabą, posiniaczoną, która z bezsilności, mimo że bardzo kochała córkę, potrafiła wyładować na niej swoje frustracje policzkując, czy zaczynając krzyczeć. Alan miał naprawdę ogromne szczęście.
- Gdyby ojciec został z wami, sądzę, że straciłbyś matkę może nawet wcześniej, moja popełniła samobójstwo, ponieważ nie mogła już tego wszystkiego znieść - wyjawiła mu, przełykając ślinę. - Tak bardzo zazdroszczę ci, że masz osobę, która cię kocha całym sercem.
Gość
Gość
- Nigdy nie zrobiłbym czegoś takiego - odparł bez zastanowienia. Dlaczego miałby ją wyrzucać za drzwi? Nie, to nie było w jego stylu, nie był tego typu osobą. Elsie musiałaby się naprawdę postarać, by zasłużyć na zostanie wyjątkiem od tej reguły. Nawet jeżeli jej obecność tu w pierwszej chwili powodowała u niego uczucie irytacji i niezrozumienia, nie był osobą, która wyrzuciłaby kogoś, bądź choćby podniosła głos na kogoś z tak błahych przyczyn. Zawsze stawiał dobro innych na pierwszym miejscu, swoje stawiając na drugim, trzecim, bądź jeszcze dalszym miejscu. Taki właśnie był i nie zamierzał się zmieniać, stawać się tyranem, który jedynie udawał dobrego i wspaniałego. Ale tak dobry facet i tak nie miał szczęścia w miłości. Cóż za okrutne zrządzenie losu...
Nie zdawał sobie sprawy z tego jak marnie wyglądał. Właściwie to w tym momencie mało go to obchodziło. Był niczym sucha roślinka, którą ktoś zaniedbał, zapominając o podlewaniu jej. Trochę tak właśnie się czuł, kiedy przebywał sam w mieszkaniu, kiedy był w nim z kimś, kiedy pracował. Czyli właściwie cały czas. Także podczas swojej opowieści, podczas której zdradzał tej kobiecie powody swojego stanu. Ale czy powinien to mówić właściwie obcej osobie? Nie wiedział, ale słowa popłynęły same. Chyba tego potrzebował. Mówił ze spuszczoną głową, wbijając wzrok w losowy punkt. Drgnął z zaskoczenia, kiedy poczuł jak łapie go za dłonie. Uniósł wzrok i spojrzał na nią.
Teraz to on słuchał jej, nie przerywając. W miarę im dłużej jej słuchał, tym większe miał wrażenie, że ich światy i życia były zupełnie różne, ale było w nich coś podobnego. Mieli wspólnego ojca, który ich bił i tyranizował. Alan przez pierwsze kilka lat swojego życia, ona dużo, dużo dłużej. On miał matkę, która ciągle żyła, ona nie miała jej już od wielu lat. Czy powinien jej więc współczuć? Tak, zapewne. Ludzka natura miała jednak to do siebie, że w obliczu nieszczęścia, człowiek zawsze czuł się tak, jakby nic innego, żadne problemy świata nijak nie równały się z tym, z czym zmagał się właśnie on. To była ta egoistyczna część ludzkiej natury, której nie do końca dało się przeskoczyć, pomimo szczerych chęci.
- Nie potrafię nie rozpaczać. To najbliższa mi osoba - jęknął z rezygnacją, spuszczając wzrok. Wplótł dłonie we własne włosy, jakby chciał je wyrwać. Uścisk był jednak na to zbyt lekki. - Nie uleczę nikogo innego. W przeciągu tych wszystkich lat, przez które pracuję w Mungu, nigdy nie spotkałem nikogo z podobnymi objawami ani lekarza, który spotkałby się z tą chorobą - zdradził jej istotę problemu. O to właśnie chodziło. Nikt nie znał tej choroby, żaden znany mu lekarz nie potrafił na nią zaradzić. Alan mógł więc spróbować samodzielnie stworzyć lek na nią, podając matce eksperymentalne eliksiry, lub patrzeć jak powoli ulatywało z niej życie. Wybrał drugą opcję, zbyt mocno obawiając się niepowodzenia.
- Masz rację. Powinienem to wszystko doceniać, spojrzeć na to wszystko inaczej. Ale nie potrafię. Nie w tej chwili, kiedy wszystko, co dla mnie cenne, ulatuje mi między palcami. - Zwiesił głowę, przymykając oczy. Przetarł je palcami, wypuszczając powietrze z płuc. Dopiero po chwili wyprostował się i zgarnął ją do siebie ramieniem. Nie znał jej dostatecznie długo, ale coś sprawiało, że nie miał oporów przed takimi gestami. Może jednak gdzieś tam w jego podświadomości już obecna była informacja, że Elsie jest jego siostrą.
- Wybacz, że musiałaś to wszystko znosić. Choć nie miałem na to żadnego wpływu, przepraszam Cię za tego człowieka. Ale już wszystko dobrze. Może nie znamy się zbyt dobrze, ale obiecuję Ci, że nie pozwolę na to, by ten człowiek znów Cię skrzywdził. - Złożył obietnicę, przytulając ją do siebie. - Chyba jeszcze nie do końca dociera do mnie, że mam siostrę. Zawsze byłem jedynakiem.
Nie zdawał sobie sprawy z tego jak marnie wyglądał. Właściwie to w tym momencie mało go to obchodziło. Był niczym sucha roślinka, którą ktoś zaniedbał, zapominając o podlewaniu jej. Trochę tak właśnie się czuł, kiedy przebywał sam w mieszkaniu, kiedy był w nim z kimś, kiedy pracował. Czyli właściwie cały czas. Także podczas swojej opowieści, podczas której zdradzał tej kobiecie powody swojego stanu. Ale czy powinien to mówić właściwie obcej osobie? Nie wiedział, ale słowa popłynęły same. Chyba tego potrzebował. Mówił ze spuszczoną głową, wbijając wzrok w losowy punkt. Drgnął z zaskoczenia, kiedy poczuł jak łapie go za dłonie. Uniósł wzrok i spojrzał na nią.
Teraz to on słuchał jej, nie przerywając. W miarę im dłużej jej słuchał, tym większe miał wrażenie, że ich światy i życia były zupełnie różne, ale było w nich coś podobnego. Mieli wspólnego ojca, który ich bił i tyranizował. Alan przez pierwsze kilka lat swojego życia, ona dużo, dużo dłużej. On miał matkę, która ciągle żyła, ona nie miała jej już od wielu lat. Czy powinien jej więc współczuć? Tak, zapewne. Ludzka natura miała jednak to do siebie, że w obliczu nieszczęścia, człowiek zawsze czuł się tak, jakby nic innego, żadne problemy świata nijak nie równały się z tym, z czym zmagał się właśnie on. To była ta egoistyczna część ludzkiej natury, której nie do końca dało się przeskoczyć, pomimo szczerych chęci.
- Nie potrafię nie rozpaczać. To najbliższa mi osoba - jęknął z rezygnacją, spuszczając wzrok. Wplótł dłonie we własne włosy, jakby chciał je wyrwać. Uścisk był jednak na to zbyt lekki. - Nie uleczę nikogo innego. W przeciągu tych wszystkich lat, przez które pracuję w Mungu, nigdy nie spotkałem nikogo z podobnymi objawami ani lekarza, który spotkałby się z tą chorobą - zdradził jej istotę problemu. O to właśnie chodziło. Nikt nie znał tej choroby, żaden znany mu lekarz nie potrafił na nią zaradzić. Alan mógł więc spróbować samodzielnie stworzyć lek na nią, podając matce eksperymentalne eliksiry, lub patrzeć jak powoli ulatywało z niej życie. Wybrał drugą opcję, zbyt mocno obawiając się niepowodzenia.
- Masz rację. Powinienem to wszystko doceniać, spojrzeć na to wszystko inaczej. Ale nie potrafię. Nie w tej chwili, kiedy wszystko, co dla mnie cenne, ulatuje mi między palcami. - Zwiesił głowę, przymykając oczy. Przetarł je palcami, wypuszczając powietrze z płuc. Dopiero po chwili wyprostował się i zgarnął ją do siebie ramieniem. Nie znał jej dostatecznie długo, ale coś sprawiało, że nie miał oporów przed takimi gestami. Może jednak gdzieś tam w jego podświadomości już obecna była informacja, że Elsie jest jego siostrą.
- Wybacz, że musiałaś to wszystko znosić. Choć nie miałem na to żadnego wpływu, przepraszam Cię za tego człowieka. Ale już wszystko dobrze. Może nie znamy się zbyt dobrze, ale obiecuję Ci, że nie pozwolę na to, by ten człowiek znów Cię skrzywdził. - Złożył obietnicę, przytulając ją do siebie. - Chyba jeszcze nie do końca dociera do mnie, że mam siostrę. Zawsze byłem jedynakiem.
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
- Ja cię naprawdę rozumiem i wiem jak to jest stracić najbliższą ci osobę - zapewniła go. - Alan, nie poddawaj się. Szukałeś na świecie? Ameryka, Europa, Ajza? Byłeś tam? Kontaktowałeś się z Magomedykami? Jeśli tylko chcesz, mogę wykorzystać swoje kontakty, zdobyć informacje o największych sławach magomedycyny z tamtych rejonów świata i ich z tobą skontaktować.
Elsie nie należała do osób, które tak łatwo się poddają. Gdyby tak było, potulnie została by u boku ojca po śmierci męża, pozwalając, aby dalej się nad nią znęcał, a wzięła sprawy w swoje ręce, chcąc zmienić swoje życie, zmienić czarodziejski świat do czego tak bardzo dążyła.
- Dasz radę, wierze w ciebie. Jesteś silnym mężczyzną i poradzisz sobie. Pomogę ci się z tym uporać. Każdy ma prawo do gorszych chwil, ja też takie miałam, ale zobacz, jestem tu teraz przy tobie o wiele silniejsza niż byłam - dodała.
Pozwoliła mu się do siebie przygarnąć. Wtuliła się w jego ramiona. Był chyba jedynym mężczyznom, któremu pozwoliła na taki gest od dawien dawna. Kiedyś uczucia kojarzyły jej się z cierpieniem, teraz powoli zaczynało się to zmieniać. Znowu zaczynała czuć przyjemność z kontaktów między ludźmi, ale jeszcze długa droga przed nią, zanim znowu pozwoli jakiemuś mężczyźnie, oprócz Alanowi, aby zagościł na dłużej w swoim sercu.
- Nie musisz mnie za niego przepraszać, taka była kolej rzeczy. Skończył z jedną kobietą i poszedł do drugiej. On już po prostu taki był, słaby, tchórzliwy, z drugiej strony emanował taką aurą, że nikt mu się nie sprzeciwiał - zaczęła mu opowiadać. - Nigdy mu się nie sprzeciwiłam, lubiłam tylko wykrzykiwać mu jaki jest naprawdę, a potem obserwować, jak się denerwuje. Moje słowa w stosunku do niego były prawdziwe. Wiesz jak skończył? Jako pijak, który nie pojawił się na pogrzebie własnej kobiety.
Słowa same wypływały z jej gardła. Tak długo trzymała to w sobie nie mogąc nikomu o tym opowiedzieć, że kiedy w końcu znalazła się osoba, która nie dość, że była rodziną, to jeszcze doskonale rozumiała, co Elsie czuje, wszystko zaczęło iść samo i dziewczyna nawet tego nie kontrolowała.
- Potem, jeszcze podczas ostatniej nauki w szkole, oddał mnie w ręce dziesięć lat starszego ode mnie mężczyzny. Dorian był żeglarzem. Po ślubie często wypływał na morze, po czym wracał, upijał się, gwałcił mnie, urządzał mi piekło, że nadal nie jestem w ciąży i znowu wypływał. A jak już zaszłam w ciąże, wrócił po sześciu miesiącach, uznał, że go zdradziłam i pobił mnie tak, że zabił nasze dziecko. Wytrzymałam z nim cztery lata.
Głos jej się nie załamał, kiedy opowiadała bratu o swoim życiu, tylko łzy pociekły jej po policzku, na wspomnienie dziecka. Tak bardzo żałowała tego, co przeżyło. Jak bardzo musiało cierpieć, kiedy umierało, kiedy te małe serduszko przestawało bić. Zacisnęła mocno oczy, nie chcąc znowu się rozkleić.
- Na początku tego roku dostałam wiadomość, że statek Doriana zatonął, a on razem z nim. Nigdy nie widziałam jego ciała, nie dostałam jego rzeczy. Opuściłam Norwegię i przeprowadziłam się do Anglii, żeby znaleźć ciebie.
Uniosła głowę, przez łzy uśmiechając się do brata. Otarła policzki, po czym sięgnęła dłońmi do jego twarzy. Stanęła na palcach, pochyliła jego głowę lekko do dołu i mocno ucałowała w czoło. Nie mówiła mu tego wszystkiego, by przestał myśleć o sobie. Nie taki był jej cel.
- Twoje życie było lepsze, chociaż trudne na początku, to udało wam się wyjść na prostą, prawda? Alan, jeśli ja sobie dałam radę z własnym życiem, jeżeli pozbierałam się po tym wszystkim co mnie spotkało, to i tobie się uda. Masz w sobie te siły, tylko musisz w to uwierzyć, braciszku.
Kciukiem przetarła jego policzek, nadal uśmiechając się i wpatrując w jego oczy. Były tak przerażająco podobne do oczu jej ojca. Czy jego oczy też kiedyś świeciły takim blaskiem?
Elsie nie należała do osób, które tak łatwo się poddają. Gdyby tak było, potulnie została by u boku ojca po śmierci męża, pozwalając, aby dalej się nad nią znęcał, a wzięła sprawy w swoje ręce, chcąc zmienić swoje życie, zmienić czarodziejski świat do czego tak bardzo dążyła.
- Dasz radę, wierze w ciebie. Jesteś silnym mężczyzną i poradzisz sobie. Pomogę ci się z tym uporać. Każdy ma prawo do gorszych chwil, ja też takie miałam, ale zobacz, jestem tu teraz przy tobie o wiele silniejsza niż byłam - dodała.
Pozwoliła mu się do siebie przygarnąć. Wtuliła się w jego ramiona. Był chyba jedynym mężczyznom, któremu pozwoliła na taki gest od dawien dawna. Kiedyś uczucia kojarzyły jej się z cierpieniem, teraz powoli zaczynało się to zmieniać. Znowu zaczynała czuć przyjemność z kontaktów między ludźmi, ale jeszcze długa droga przed nią, zanim znowu pozwoli jakiemuś mężczyźnie, oprócz Alanowi, aby zagościł na dłużej w swoim sercu.
- Nie musisz mnie za niego przepraszać, taka była kolej rzeczy. Skończył z jedną kobietą i poszedł do drugiej. On już po prostu taki był, słaby, tchórzliwy, z drugiej strony emanował taką aurą, że nikt mu się nie sprzeciwiał - zaczęła mu opowiadać. - Nigdy mu się nie sprzeciwiłam, lubiłam tylko wykrzykiwać mu jaki jest naprawdę, a potem obserwować, jak się denerwuje. Moje słowa w stosunku do niego były prawdziwe. Wiesz jak skończył? Jako pijak, który nie pojawił się na pogrzebie własnej kobiety.
Słowa same wypływały z jej gardła. Tak długo trzymała to w sobie nie mogąc nikomu o tym opowiedzieć, że kiedy w końcu znalazła się osoba, która nie dość, że była rodziną, to jeszcze doskonale rozumiała, co Elsie czuje, wszystko zaczęło iść samo i dziewczyna nawet tego nie kontrolowała.
- Potem, jeszcze podczas ostatniej nauki w szkole, oddał mnie w ręce dziesięć lat starszego ode mnie mężczyzny. Dorian był żeglarzem. Po ślubie często wypływał na morze, po czym wracał, upijał się, gwałcił mnie, urządzał mi piekło, że nadal nie jestem w ciąży i znowu wypływał. A jak już zaszłam w ciąże, wrócił po sześciu miesiącach, uznał, że go zdradziłam i pobił mnie tak, że zabił nasze dziecko. Wytrzymałam z nim cztery lata.
Głos jej się nie załamał, kiedy opowiadała bratu o swoim życiu, tylko łzy pociekły jej po policzku, na wspomnienie dziecka. Tak bardzo żałowała tego, co przeżyło. Jak bardzo musiało cierpieć, kiedy umierało, kiedy te małe serduszko przestawało bić. Zacisnęła mocno oczy, nie chcąc znowu się rozkleić.
- Na początku tego roku dostałam wiadomość, że statek Doriana zatonął, a on razem z nim. Nigdy nie widziałam jego ciała, nie dostałam jego rzeczy. Opuściłam Norwegię i przeprowadziłam się do Anglii, żeby znaleźć ciebie.
Uniosła głowę, przez łzy uśmiechając się do brata. Otarła policzki, po czym sięgnęła dłońmi do jego twarzy. Stanęła na palcach, pochyliła jego głowę lekko do dołu i mocno ucałowała w czoło. Nie mówiła mu tego wszystkiego, by przestał myśleć o sobie. Nie taki był jej cel.
- Twoje życie było lepsze, chociaż trudne na początku, to udało wam się wyjść na prostą, prawda? Alan, jeśli ja sobie dałam radę z własnym życiem, jeżeli pozbierałam się po tym wszystkim co mnie spotkało, to i tobie się uda. Masz w sobie te siły, tylko musisz w to uwierzyć, braciszku.
Kciukiem przetarła jego policzek, nadal uśmiechając się i wpatrując w jego oczy. Były tak przerażająco podobne do oczu jej ojca. Czy jego oczy też kiedyś świeciły takim blaskiem?
Gość
Gość
Dopiero po jej słowach zdał sobie sprawę z bardzo ważnej rzeczy. Spłynęło to na niego nagle, niespodziewanie. Zupełnie tak, jakby ktoś wylał mu wiadro zimnej wody prosto na głowę. Patrzył na kobietę przed sobą niczym na objawienie, które stanęło przed nim i prosto w twarz wytknęło mu to, co ktoś powinien wytknąć mu już dawno temu. Czy walczył zaciekle do końca? Czy starał się i szukał wszędzie, gdzie się tylko dało, by znaleźć kogoś, kto mógł jej pomóc? Odpowiedź była przerażająca i sprawiła, że poczuł, jakby ktoś magicznym sposobem włożył rękę w jego klatkę piersiową, po czym z dużą siłą, boleśnie ścisnął jego serce. Dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego jak bardzo był słaby, tchórzliwy i... beznadziejny. Zamiast szukać, walczyć, on poddał się już dawno temu. Czy miał prawo nazywać się dobrym synem? Kiedyś skrycie miał nadzieję, że tak. Teraz miał wątpliwości.
- Nie - odparł po cichu. Pobladł znacznie przerażony tym, z czego właśnie zdał sobie sprawę. - Wiele razy podróżowałem, jednak moje zbieranie informacji było bardzo ubogie - dodał, patrząc w jakiś losowy punkt. Dopiero po chwili jego wzrok spoczął właśnie na niej. Zmarszczył brwi i zacisnął pięść. - Dlaczego... Dlaczego nigdy tego nie zrobiłem, dlaczego nigdy o tym nie pomyślałem? - Mówił sam do siebie, patrząc na nią, ale wcale jej nie widząc. Minęła chwila, nim nieco trzeźwiej popatrzył na Elsie. - Proszę, pomóż mi. Jeżeli masz takie możliwości, pomóż mi. Może... może nie jest jeszcze za późno. - W akcie rozpaczy i desperacji złapał ją za ramiona. Ale nie szarpał nią, nie potrząsał nią, a jedynie schylił się nieznacznie by z niemym błaganiem malującym się w jego oczach prosić ją o pomoc. Gdzieś miał teraz swoją męską dumę. Gdzieś miał fakt, że korzył się niczym pies, błagając o ratunek. Tu chodziło o jego matkę. Dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego jak wielu rzeczy jeszcze nie zrobił. A przecież zawsze powtarzał, że dla niej zrobiłby wszystko.
Kiedy się uspokoił, zgarnął Elsie w swoje ramiona. Nie był pewien, czy to ona potrzebowała tej bliskości, czy on. A może oboje? Nie było to teraz ważne. Liczył się fakt, że z niewyjaśnionych przyczyn czuł się przy niej dziwnie dobrze, nie mając większych wyrzutów sumienia za tę odrobinę bliskości i czułości, na które sobie pozwolił w stosunku do, tak właściwie, obcej mu osoby. Minie trochę czasu, nim oswoi się z myślą, że ma siostrę.
- Mama mówiła, że kiedyś był zupełnie inny, ale zaczął się zmieniać po kilku latach małżeństwa - odezwał się po chwili ciszy, która oddzielała jej słowa, od jego słów. Nie wiedział co było przyczyną zmiany zachowania Williama. Nigdy o to nie pytał czując, że nie powinien przy matce poruszać tematu ojca. Wyrzucił te rozważania z pamięci i dopiero pojawienie się Elsie obudziło w nim to, co dawno było zakopane głęboko.
Słuchał jej słów uważnie, nie wypuszczając jej z objęć. Jego wrodzona empatia sprawiła, że czuł się niezwykle źle słuchając tego, co mu opowiadała. Zupełnie tak, jakby choć część tego, o czym mówiła, dotyczyło właśnie jego. Taki już był, to było u niego całkowicie normalne. Przez chwilę poczuł nawet wyrzuty sumienia, zdając sobie sprawę z tego, że jego problemy i zmartwienia nie były jedynymi zmartwieniami na ziemi. Inni mieli swoje problemy i nieszczęścia. Niektórzy mieli nawet gorzej od niego. Czemu tego nie rozumiał? Czemu mimo wszystko zrobił się z niego taki egoista, który myślał teraz tylko o sobie i swoim smutku? Czemu taki się stał, skoro taki nigdy nie był? Zmuszała go do tego sytuacja, budząc w nim to, co było normalne dla ludzi. I nic nie mógł na to poradzić. Drgnął, kiedy zdał sobie sprawę z faktu, że Elsie płakała.
- Nie, nie, nie, nie, nie. Tylko nie płacz, proszę - powiedział niemalże na jednym wydechu, gwałtownie się od niej odsuwając i cofając o pół roku. Pochylił się tak, by ich twarze znalazły się na podobnej wysokości, po czym ujął jej twarz w dłonie i zaczął wycierać policzki od łez. Nienawidził kobiecych łez. Zawsze go rozklejały, rozczulały, dotykały najwrażliwsze sfery jego serca. Nie potrafił znieść kobiecego płaczu. To była jedna z jego największych słabości. Odetchnął z ulgą, kiedy się uśmiechnęła, pomagając mu w wycieraniu własnych łez. Po jego ciele rozlało się przyjemne ciepło, kiedy pocałowała go w czoło. Znów instynktownie złapał ją, przysuwając do siebie. Przytulił ją, choć można powiedzieć, że teraz to on przytulał się do niej. Był tak słaby... Bardziej, niż ktokolwiek mógłby pomyśleć.
- Daj mi odrobinę swojej siły. Przeżyłaś więcej ode mnie i jesteś o wiele silniejsza niż ja. Podziel się, daj mi odrobinę, abym i ja stawił czoło wszystkiemu na swojej drodze. - Poprosił. Zabujał się z nią lekko na boki, choć zrobił to całkiem nieświadomie. - Zawsze chciałem mieć młodsze rodzeństwo.
- Nie - odparł po cichu. Pobladł znacznie przerażony tym, z czego właśnie zdał sobie sprawę. - Wiele razy podróżowałem, jednak moje zbieranie informacji było bardzo ubogie - dodał, patrząc w jakiś losowy punkt. Dopiero po chwili jego wzrok spoczął właśnie na niej. Zmarszczył brwi i zacisnął pięść. - Dlaczego... Dlaczego nigdy tego nie zrobiłem, dlaczego nigdy o tym nie pomyślałem? - Mówił sam do siebie, patrząc na nią, ale wcale jej nie widząc. Minęła chwila, nim nieco trzeźwiej popatrzył na Elsie. - Proszę, pomóż mi. Jeżeli masz takie możliwości, pomóż mi. Może... może nie jest jeszcze za późno. - W akcie rozpaczy i desperacji złapał ją za ramiona. Ale nie szarpał nią, nie potrząsał nią, a jedynie schylił się nieznacznie by z niemym błaganiem malującym się w jego oczach prosić ją o pomoc. Gdzieś miał teraz swoją męską dumę. Gdzieś miał fakt, że korzył się niczym pies, błagając o ratunek. Tu chodziło o jego matkę. Dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego jak wielu rzeczy jeszcze nie zrobił. A przecież zawsze powtarzał, że dla niej zrobiłby wszystko.
Kiedy się uspokoił, zgarnął Elsie w swoje ramiona. Nie był pewien, czy to ona potrzebowała tej bliskości, czy on. A może oboje? Nie było to teraz ważne. Liczył się fakt, że z niewyjaśnionych przyczyn czuł się przy niej dziwnie dobrze, nie mając większych wyrzutów sumienia za tę odrobinę bliskości i czułości, na które sobie pozwolił w stosunku do, tak właściwie, obcej mu osoby. Minie trochę czasu, nim oswoi się z myślą, że ma siostrę.
- Mama mówiła, że kiedyś był zupełnie inny, ale zaczął się zmieniać po kilku latach małżeństwa - odezwał się po chwili ciszy, która oddzielała jej słowa, od jego słów. Nie wiedział co było przyczyną zmiany zachowania Williama. Nigdy o to nie pytał czując, że nie powinien przy matce poruszać tematu ojca. Wyrzucił te rozważania z pamięci i dopiero pojawienie się Elsie obudziło w nim to, co dawno było zakopane głęboko.
Słuchał jej słów uważnie, nie wypuszczając jej z objęć. Jego wrodzona empatia sprawiła, że czuł się niezwykle źle słuchając tego, co mu opowiadała. Zupełnie tak, jakby choć część tego, o czym mówiła, dotyczyło właśnie jego. Taki już był, to było u niego całkowicie normalne. Przez chwilę poczuł nawet wyrzuty sumienia, zdając sobie sprawę z tego, że jego problemy i zmartwienia nie były jedynymi zmartwieniami na ziemi. Inni mieli swoje problemy i nieszczęścia. Niektórzy mieli nawet gorzej od niego. Czemu tego nie rozumiał? Czemu mimo wszystko zrobił się z niego taki egoista, który myślał teraz tylko o sobie i swoim smutku? Czemu taki się stał, skoro taki nigdy nie był? Zmuszała go do tego sytuacja, budząc w nim to, co było normalne dla ludzi. I nic nie mógł na to poradzić. Drgnął, kiedy zdał sobie sprawę z faktu, że Elsie płakała.
- Nie, nie, nie, nie, nie. Tylko nie płacz, proszę - powiedział niemalże na jednym wydechu, gwałtownie się od niej odsuwając i cofając o pół roku. Pochylił się tak, by ich twarze znalazły się na podobnej wysokości, po czym ujął jej twarz w dłonie i zaczął wycierać policzki od łez. Nienawidził kobiecych łez. Zawsze go rozklejały, rozczulały, dotykały najwrażliwsze sfery jego serca. Nie potrafił znieść kobiecego płaczu. To była jedna z jego największych słabości. Odetchnął z ulgą, kiedy się uśmiechnęła, pomagając mu w wycieraniu własnych łez. Po jego ciele rozlało się przyjemne ciepło, kiedy pocałowała go w czoło. Znów instynktownie złapał ją, przysuwając do siebie. Przytulił ją, choć można powiedzieć, że teraz to on przytulał się do niej. Był tak słaby... Bardziej, niż ktokolwiek mógłby pomyśleć.
- Daj mi odrobinę swojej siły. Przeżyłaś więcej ode mnie i jesteś o wiele silniejsza niż ja. Podziel się, daj mi odrobinę, abym i ja stawił czoło wszystkiemu na swojej drodze. - Poprosił. Zabujał się z nią lekko na boki, choć zrobił to całkiem nieświadomie. - Zawsze chciałem mieć młodsze rodzeństwo.
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Salon
Szybka odpowiedź