Sala numer trzy
Strona 15 z 15 • 1 ... 9 ... 13, 14, 15
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Sala numer trzy
To chyba jedna z najprzestronniejszych i najładniejszych sal nie tylko na tym piętrze, ale i całym szpitalu. Do pomieszczenia wpada duża ilość światła, przez co nie wydaje się ono tak ponure jak pozostałe części Munga. Zazwyczaj sala pęka w szwach i ciężko znaleźć tu jakiekolwiek wolne łóżko - trafiają tutaj stali bywalcy oddziału na dłuższe leczenia lub podczas kolejnych, rutynowych pobytów. Dla komfortu i prywatności pacjentów zamocowano przy każdym łóżku zwiewne, białe kotary, natomiast na końcu sali stoi duży doniczkowy kwiatek - wszak odrobina zieleniny jeszcze nikomu nie zaszkodziła.
|25 września
Na przemian tracę i odzyskuję przytomność. Momenty świadomości są krótkie i wypełnione bólem, jakbym na siłę otwierały powieki sklejone ropą. Wygodniej jest mi pozostawać w tym eterze, powoli dryfując w niebycie, oderwanym od wszystkiego, co mamy na ziemi. Uczuć. Ciała. Jego mi wcale nie brakuje, wystarczy, że pamiętam, że gdzieś tam jest, że leży sobie bezwładnie na szpitalnym łóżku w miękkiej pościeli - myślę, że nie dostałem tych samych kołder, co inni pacjenci. Ciekawi mnie, czy wyglądam, jakbym był martwy. Czy gdyby nie unosząca się klatka piersiowa i podpięcie do magicznej aparatury, która krzyczy o mojej determinacji, by żyć, uzdrowiciele spisaliby mnie na straty? Osądziliby to, po czym? Twarzy zastygłej w jednym wyrazie, spuchniętych ustach, nienaturalnej bladości? Pewnie straciłem swoje kolory: codzienne przebieżki po plaży opalają mnie, może nie na brąz, ale muskają Słońcem, co niegodne szlachcica. Tutaj je tracę, a moja skóra robi się szara albo już przezroczysta. Niezdrowa, ale leżę w szpitalu, tu mi pomogą.
Pomogą, prawda?
Chyba tak.
Wracam coraz częściej i na coraz dłużej. Nie umiem dobrze określać czasu, prosty zegar, który wisi centralnie na przeciw mego łóżka jest jakiś kapryśny i nie ma wskazówek. Może je zdjęli, by pacjenci nie zrobili sobie krzywdy, wpierw rozbijając tarczę, a później wprawiając w ruch zaostrzone paliczki. Czemu w takim razie ten zegar w ogóle tu jest? To mnie pochłania, kurczowe czepianie się rzeczywistości, jakbym wierzył, że dzięki temu jakoś się zakotwiczę. Już nie pomiędzy, a w jednym miejscu. Chcę wrócić - jak przez grubą watę słyszę, co mówią uzdrowiciele, a właściwie parę słów, na które reaguję wzmożoną uwagą i niezależnym, fizycznym odruchem. Rozpoznaję swoje nazwisko, dni tygodnia, wywoływane nazwy eliksirów, które mi podają.
Dożylnie, tak sądzę, jeszcze nie jestem zdolny do przełykania. Słodkiego snu, uspokajający, po tym wszystkim znowu nie zejdę z brania leków na receptę. Coś uciska mnie w piersi, ale nie mogę o tym mówić. Gdy w końcu otwieram oczy, jest kurewsko jasno, a we mnie uderza wizja sądu ostatecznego i płodów z piernika. Jadając herbatniki w kształcie zwierząt zazwyczaj zaczynałem od głowy, żeby cierpiały jak najmniej. Z tamtym ciastkiem miałem kłopot, włożyłem je do kieszeni na zaś. Na wypadek, gdybym trafił do piekła. Ale halo, ja żyję, prawda? Uzdrowiciele uwijają się jak mrówki, limonkowe kitle szeleszczą, a buty z gumy cmokają o wyłożoną tanim linoleum podłogę. Próbuję, jak pies, dać głos, żeby ktoś mnie zauważył, zobaczył, ale gardło mam obłożone czymś, co filtruje każdą zgłoskę, której chcę dać wydostać się na zewnątrz. Wiem, gdzie jestem, pamiętam - wszystko i dlatego...
Dlatego.
Dlatego wolę wrócić do snu, gdzie ja i tylko ja o sobie decyduję, a moje koszmary są tylko moje. Spodziewam się spiętych rąk, miękkich, skórzanych bransolet na nadgarstkach, bo te nie zostawiają żadnych śladów, lecz ich nie ma. Jeśli odbiję się w lustrze, nie zobaczę nikogo innego, siebie, może po prostu chudszego i bardziej zmęczonego, ale siebie. Dopowiadam sobie treść po naszym pojedynku, który właściwie pojedynkiem wcale nie był - był egzekucją. Ścięto na niej moją niezależność i teraz ponownie nawlekają mnie na sznurki, przyczepione do obcych rąk. Jak mi rozkaże, zrobię szpagat, chociaż przy okazji pewnie coś mi pęknie.
Śmieszne jest, że zupełnie nie potrafię panikować. Klik, odkrywam w mózgu przełącznik, który wycisza mnie we mnie i sprawia, że myślę wyłącznie w kategoriach teraźniejszości, banalnych i abstrakcyjnych. Te twarde konstrukty już nie należą do mnie, przechodzą pod inną jurysdykcję. Dawno już nie miałem stałego współlokatora, więc muszę prędko zrobić mu miejsce, podzielić i tak ciasną przestrzeń na dwie. Wpuściłem go, więc powinienem ugościć, chociaż nie jest dla mnie dobry. Rozpycha się, puchnie, aż w końcu mi zostaje tylko jeden mały kącik, w którym mogę drzemać, jeśli tylko zwinę się w kłębek.
Uzdrowiciele w końcu zauważają, że kontaktuję.
Jeśli pytają, ja na ich pytania odpowiadam. Jeśli milczą, również się nie odzywam. Dość to puste - tak samo, jak szafka nocna stojąca przy moim łóżku. Zastanawiam się, czy ktoś mnie odwiedzał, ale za mocno zapadam się w bierność, by się dopytać. To straszliwie rozstrajające, nieustannie czuć się zepchniętym do parteru, chociaż fizycznie przecież odzyskuję siły. Normalnie siadam, korzystam z łazienki. Są dwie na korytarzu, jedna dla mężczyzn, druga dla kobiet. Źle radzę sobie ze wspólnym prysznicem i zawsze zachlapię podłogę. Wciąż nie oddali mi różdżki, więc nie mogę nawet po sobie posprzątać. Pani utrzymująca czystość mnie nie lubi i choć chciałbym ją przeprosić za bałagan, nie mogę. Jemu by się to nie spodobało.
W brudnym lustrze widzę, że głowę mam owiniętą bandażem. Hecking przekazał mi, że straciłem ucho. Nawet tym się zbytnio się nie martwię, jestem tylko bardzo samotny.
Na przemian tracę i odzyskuję przytomność. Momenty świadomości są krótkie i wypełnione bólem, jakbym na siłę otwierały powieki sklejone ropą. Wygodniej jest mi pozostawać w tym eterze, powoli dryfując w niebycie, oderwanym od wszystkiego, co mamy na ziemi. Uczuć. Ciała. Jego mi wcale nie brakuje, wystarczy, że pamiętam, że gdzieś tam jest, że leży sobie bezwładnie na szpitalnym łóżku w miękkiej pościeli - myślę, że nie dostałem tych samych kołder, co inni pacjenci. Ciekawi mnie, czy wyglądam, jakbym był martwy. Czy gdyby nie unosząca się klatka piersiowa i podpięcie do magicznej aparatury, która krzyczy o mojej determinacji, by żyć, uzdrowiciele spisaliby mnie na straty? Osądziliby to, po czym? Twarzy zastygłej w jednym wyrazie, spuchniętych ustach, nienaturalnej bladości? Pewnie straciłem swoje kolory: codzienne przebieżki po plaży opalają mnie, może nie na brąz, ale muskają Słońcem, co niegodne szlachcica. Tutaj je tracę, a moja skóra robi się szara albo już przezroczysta. Niezdrowa, ale leżę w szpitalu, tu mi pomogą.
Pomogą, prawda?
Chyba tak.
Wracam coraz częściej i na coraz dłużej. Nie umiem dobrze określać czasu, prosty zegar, który wisi centralnie na przeciw mego łóżka jest jakiś kapryśny i nie ma wskazówek. Może je zdjęli, by pacjenci nie zrobili sobie krzywdy, wpierw rozbijając tarczę, a później wprawiając w ruch zaostrzone paliczki. Czemu w takim razie ten zegar w ogóle tu jest? To mnie pochłania, kurczowe czepianie się rzeczywistości, jakbym wierzył, że dzięki temu jakoś się zakotwiczę. Już nie pomiędzy, a w jednym miejscu. Chcę wrócić - jak przez grubą watę słyszę, co mówią uzdrowiciele, a właściwie parę słów, na które reaguję wzmożoną uwagą i niezależnym, fizycznym odruchem. Rozpoznaję swoje nazwisko, dni tygodnia, wywoływane nazwy eliksirów, które mi podają.
Dożylnie, tak sądzę, jeszcze nie jestem zdolny do przełykania. Słodkiego snu, uspokajający, po tym wszystkim znowu nie zejdę z brania leków na receptę. Coś uciska mnie w piersi, ale nie mogę o tym mówić. Gdy w końcu otwieram oczy, jest kurewsko jasno, a we mnie uderza wizja sądu ostatecznego i płodów z piernika. Jadając herbatniki w kształcie zwierząt zazwyczaj zaczynałem od głowy, żeby cierpiały jak najmniej. Z tamtym ciastkiem miałem kłopot, włożyłem je do kieszeni na zaś. Na wypadek, gdybym trafił do piekła. Ale halo, ja żyję, prawda? Uzdrowiciele uwijają się jak mrówki, limonkowe kitle szeleszczą, a buty z gumy cmokają o wyłożoną tanim linoleum podłogę. Próbuję, jak pies, dać głos, żeby ktoś mnie zauważył, zobaczył, ale gardło mam obłożone czymś, co filtruje każdą zgłoskę, której chcę dać wydostać się na zewnątrz. Wiem, gdzie jestem, pamiętam - wszystko i dlatego...
Dlatego.
Dlatego wolę wrócić do snu, gdzie ja i tylko ja o sobie decyduję, a moje koszmary są tylko moje. Spodziewam się spiętych rąk, miękkich, skórzanych bransolet na nadgarstkach, bo te nie zostawiają żadnych śladów, lecz ich nie ma. Jeśli odbiję się w lustrze, nie zobaczę nikogo innego, siebie, może po prostu chudszego i bardziej zmęczonego, ale siebie. Dopowiadam sobie treść po naszym pojedynku, który właściwie pojedynkiem wcale nie był - był egzekucją. Ścięto na niej moją niezależność i teraz ponownie nawlekają mnie na sznurki, przyczepione do obcych rąk. Jak mi rozkaże, zrobię szpagat, chociaż przy okazji pewnie coś mi pęknie.
Śmieszne jest, że zupełnie nie potrafię panikować. Klik, odkrywam w mózgu przełącznik, który wycisza mnie we mnie i sprawia, że myślę wyłącznie w kategoriach teraźniejszości, banalnych i abstrakcyjnych. Te twarde konstrukty już nie należą do mnie, przechodzą pod inną jurysdykcję. Dawno już nie miałem stałego współlokatora, więc muszę prędko zrobić mu miejsce, podzielić i tak ciasną przestrzeń na dwie. Wpuściłem go, więc powinienem ugościć, chociaż nie jest dla mnie dobry. Rozpycha się, puchnie, aż w końcu mi zostaje tylko jeden mały kącik, w którym mogę drzemać, jeśli tylko zwinę się w kłębek.
Uzdrowiciele w końcu zauważają, że kontaktuję.
Jeśli pytają, ja na ich pytania odpowiadam. Jeśli milczą, również się nie odzywam. Dość to puste - tak samo, jak szafka nocna stojąca przy moim łóżku. Zastanawiam się, czy ktoś mnie odwiedzał, ale za mocno zapadam się w bierność, by się dopytać. To straszliwie rozstrajające, nieustannie czuć się zepchniętym do parteru, chociaż fizycznie przecież odzyskuję siły. Normalnie siadam, korzystam z łazienki. Są dwie na korytarzu, jedna dla mężczyzn, druga dla kobiet. Źle radzę sobie ze wspólnym prysznicem i zawsze zachlapię podłogę. Wciąż nie oddali mi różdżki, więc nie mogę nawet po sobie posprzątać. Pani utrzymująca czystość mnie nie lubi i choć chciałbym ją przeprosić za bałagan, nie mogę. Jemu by się to nie spodobało.
W brudnym lustrze widzę, że głowę mam owiniętą bandażem. Hecking przekazał mi, że straciłem ucho. Nawet tym się zbytnio się nie martwię, jestem tylko bardzo samotny.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Przez ostatnie dni starała się nie okazywać smutku ani żalu. Z początku nie mogła uwierzyć w to, co się wydarzyło, szok porwał ją w swoje objęcia, nie dopuszczając żadnych wyjaśnień. Natłok myśli i uczuć został zablokowany, chroniąc przed bolesnym ciosem. Zamiast pogrążyć się w żalu i snuć apatycznie, nie zrezygnowała z codziennych obowiązków; cieszyła uśmiechem, starając się każdemu z domowników okazać trochę ciepła, by zaraz za zamkniętymi drzwiami podjąć kolejną walkę z samą sobą o pozostanie w sztywnych ryzach. Wieczorami znikała w prywatnych komnatach, by cichy szloch nie niósł się po korytarzach pałacu. Tylko tego brakowało, by przejmowali się nią, zamiast prawdziwą tragedią! Podsuwane jej różane napary przynosiły wyciszenie, ale to ledwie chwilowy spokój, okazja na poukładanie myśli. Nie pamiętała już kiedy po raz ostatni przelała tyle łez. Złożone sobie niegdyś obietnice o niepoddawaniu się nie zakładały trudności, z jakimi przyszło jej się teraz mierzyć. Nie obawiała się ciosów wymierzonych w siebie, anomalie, napady choroby czy brak pewności nie stanowiły już problemu, nie były powodem do obaw. W tych wszystkich rozważaniach i postanowieniach nie przewidziała jednak z jak wielką precyzją może zostać trafiona prosto w najczulszy punkt - w imię czego? Straszne scenariusze przychodziły najczęściej, podsuwając obrazy ze spowitej czarną mgłą przyszłości. ”On nie umarł!” Dlaczego więc w głębi duszy czuła pustkę, jakby coś bezpowrotnie zniknęło, odeszło na zawsze?
Posągowa twarz o bladej cerze otoczona gładko zaczesanymi w niski kok włosami. Spojrzenie pełne nieodgadnionej głębi, w jakiej skryło się wiele uczuć, jakże niegodnych ujrzenia światła dziennego. Nie w miejscu publicznym, gdzie czuła skupiający się na niej wzrok każdego mijanego uzdrowiciela, pacjenta i gościa. Czy powtarzające jej imię szepty były prawdziwe czy też istniały wyłącznie w jej głowie? Jak natrętna mucha, której nijak nie dało się odgonić. Unikała ich spojrzeń, obawiając się rzuconego wyzwania i konfrontacji. Czy ktoś ją pozna, zaczepi, dostrzeże kłamstwo i tłumiony strach?
Korytarz ciągnął się okrutnie, Evandra odnosiła wrażenie, że celowo prowadzą ją krętymi ścieżkami, odwlekając moment jej wizyty w sali numer trzy. Mimo to szła za prowadzącą ją niską, przysadzistą kobietą, szczerze wątpiąc już w jej kompetencje - Dlaczego to wszystko tyle trwa? Powtarzali, że przez wzgląd na stan własnego zdrowia nie powinna pojawiać się w szpitalu; mówili, że jest słaba, kiedy ona potrzebowała jego, by móc dalej żyć. To opiekuńczość i troska kazały jej tu przyjść czy też kryło się za nimi coś innego? Słowa diagnozy pełne medycznych terminów nic jej nie mówiły, czuła się nie na miejscu, złapana w pułapkę, z której nie było już wyjścia. Jak bardzo czekała na to spotkanie, tak też się go bała, nie wiedząc czego oczekiwać.
- Proszę, lady Rosier, można już wejść. - Wyrywa ją z zamyślenia głos uzdrowicielki, która wcześniej prosiła o cierpliwość, a Evandra tak bardzo nie chciała już więcej czekać. Kolejne minuty dłużyły się w nieskończoność, a świadomość, że on tam jest, ledwie kilka stóp dalej, wbijała się w jej maskę niczym dłuto w kamienny posąg, krusząc go, zadając kolejne rysy. Wstrzymane powietrze wypchnięte wreszcie z płuc i przesunięte we wskazanym kierunku kroki. Szła z uniesioną brodą, ale opuszczonym wzrokiem, nie wierząc, że na pewno uda jej się zachować spokój, kiedy w końcu spotka się z bratem. Powoli uniesione spojrzenie na zabandażowaną głowę, z trudem opanowane emocje, dłoń pchająca lekko drzwi sali, które zamykają się z cichym kliknięciem.
Chciała odezwać się, ale głos grzązł w gardle, nie pozwalając już dłużej zachowywać beznamiętnej twarzy. Oczy zaczynają szczypać, a błękitne tęczówki zachodzą łzami, kiedy kobieta wolno pokonuje kilka ostatnich kroków, by przysiąść na skraju łóżka. Nigdy dotąd nie widziała go w takim stanie, kredowa twarz przywodziła na myśl zmarłego i mogłaby budzić strach lub odrazę, lecz nie to przez nią przemawiało. Próba uśmiechu nie zostaje podjęta. Wyciągnęła ostrożnie rękę do jego dłoni, nie wiedząc czy dotykiem nie wyrządzi mu większej krzywdy. Wszystko, co najgorsze już minęło, zdawał się mówić jej wzrok, jestem tu, wszystko będzie już dobrze.
Posągowa twarz o bladej cerze otoczona gładko zaczesanymi w niski kok włosami. Spojrzenie pełne nieodgadnionej głębi, w jakiej skryło się wiele uczuć, jakże niegodnych ujrzenia światła dziennego. Nie w miejscu publicznym, gdzie czuła skupiający się na niej wzrok każdego mijanego uzdrowiciela, pacjenta i gościa. Czy powtarzające jej imię szepty były prawdziwe czy też istniały wyłącznie w jej głowie? Jak natrętna mucha, której nijak nie dało się odgonić. Unikała ich spojrzeń, obawiając się rzuconego wyzwania i konfrontacji. Czy ktoś ją pozna, zaczepi, dostrzeże kłamstwo i tłumiony strach?
Korytarz ciągnął się okrutnie, Evandra odnosiła wrażenie, że celowo prowadzą ją krętymi ścieżkami, odwlekając moment jej wizyty w sali numer trzy. Mimo to szła za prowadzącą ją niską, przysadzistą kobietą, szczerze wątpiąc już w jej kompetencje - Dlaczego to wszystko tyle trwa? Powtarzali, że przez wzgląd na stan własnego zdrowia nie powinna pojawiać się w szpitalu; mówili, że jest słaba, kiedy ona potrzebowała jego, by móc dalej żyć. To opiekuńczość i troska kazały jej tu przyjść czy też kryło się za nimi coś innego? Słowa diagnozy pełne medycznych terminów nic jej nie mówiły, czuła się nie na miejscu, złapana w pułapkę, z której nie było już wyjścia. Jak bardzo czekała na to spotkanie, tak też się go bała, nie wiedząc czego oczekiwać.
- Proszę, lady Rosier, można już wejść. - Wyrywa ją z zamyślenia głos uzdrowicielki, która wcześniej prosiła o cierpliwość, a Evandra tak bardzo nie chciała już więcej czekać. Kolejne minuty dłużyły się w nieskończoność, a świadomość, że on tam jest, ledwie kilka stóp dalej, wbijała się w jej maskę niczym dłuto w kamienny posąg, krusząc go, zadając kolejne rysy. Wstrzymane powietrze wypchnięte wreszcie z płuc i przesunięte we wskazanym kierunku kroki. Szła z uniesioną brodą, ale opuszczonym wzrokiem, nie wierząc, że na pewno uda jej się zachować spokój, kiedy w końcu spotka się z bratem. Powoli uniesione spojrzenie na zabandażowaną głowę, z trudem opanowane emocje, dłoń pchająca lekko drzwi sali, które zamykają się z cichym kliknięciem.
Chciała odezwać się, ale głos grzązł w gardle, nie pozwalając już dłużej zachowywać beznamiętnej twarzy. Oczy zaczynają szczypać, a błękitne tęczówki zachodzą łzami, kiedy kobieta wolno pokonuje kilka ostatnich kroków, by przysiąść na skraju łóżka. Nigdy dotąd nie widziała go w takim stanie, kredowa twarz przywodziła na myśl zmarłego i mogłaby budzić strach lub odrazę, lecz nie to przez nią przemawiało. Próba uśmiechu nie zostaje podjęta. Wyciągnęła ostrożnie rękę do jego dłoni, nie wiedząc czy dotykiem nie wyrządzi mu większej krzywdy. Wszystko, co najgorsze już minęło, zdawał się mówić jej wzrok, jestem tu, wszystko będzie już dobrze.
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Jebie tu siarką.
Węch działa, jak należy w odróżnieniu od słuchu, najlepiej, kiedy leżę na prawym boku, a zdrowe ucho zgarnia do siebie całość napływających dźwięków. Skrzypienie drzwi, piszczenie szpitalnych wózków, zastanawiam się, czemu ich nie lewitują. To strasznie irytujące, gdy kółka trą o linoleum i wydają z siebie te odgłosy. Piiiiiip, przeciągłe, chropowate, ciche z początku, a wraz z osiągnięciem wyższych rejestrów, coraz głośniejsze. Zastanawiam się, czy dotąd jeszcze nikt nie składał skargi i jak to naprawić, pewnie majster złota rączka uporałby się z jednym w kilkanaście minut, nawet, jeśli usterka ma magiczne pochodzenie. W co wątpię, bo każdy jeden hałasuje tak samo. Wadliwa partia? Co do woni siarki, pachną nią uzdrowicele oraz moje posiłki. Boję się piekła, takiego z wulkanami z lawy, diabłami uzbrojonymi w bicze z bawolej skóry i wielkimi kotłami, w których gotują się grzesznicy. Nie wierzę w taką ostateczność, bo wyśniłem ją przecież zupełnie inaczej. Kaźnia jednak robi się porażająco realna, kiedy zaczynamy ją czuć. Mówi do mnie bardziej, niż freski na dachu rodzinnego grobowca, z których też przecież spozierają szatańskie pomioty, pachołki samego Lucyfera, bo unosi się w powietrzu i nie jest tylko tym, co widzimy. Nawdycham się tych oparów, może się uodpornię. Zjem porcję w zimnawej jajecznicy, którą przełykam z trudem, bo nie znoszę chłodnego jedzenia. A jeść muszę, przypomina mi lekarz, znowu zjechałem na wadze. Chciałbym zobaczyć się w lustrze, całego, tylko że te łazienkowe odbijają jedynie twarz, pewnie dla psychicznego komfortu pacjentów. O ten się nie troszczę, bo moje uczucia to teraz względna constans. Dobrze mi, obojętnie, nie czuję zbytnio bólu ani rozchwiana, jak ręką odjął mija też ścisk żołądka, nerwowa kolka, która trapi mnie przecież od początku lata. Chyba powinienem okazać wdzięczność, mam nieodparte przeczucie, że to mój nowy przyjaciel mi pomógł. Odjął ode mnie ten kielich, czy coś w tym guście, brzmi to może kiczowato, ale i podniośle, a ja tej wzniosłości właśnie szukam. Cena, jaką płacę za jego gest, w końcu zdaje się więcej, niż adekwatna. Nie będę już żałować mu przestrzeni.
Przesunę się jeszcze dalej, oddam mu swoje miejsce, by poczuł się komfortowo. Dla niego to też pewnie trudne, rozumiem go doskonale, bo sam nie znoszę przeprowadzek. Może się do siebie przyzwyczaimy, może będzie nam raźniej. Może, myśląc o skorzystaniu rano z łazienki, wkrótce zacznę się zastanawiać, czy on nie musi bardziej i będę mu proponować, żeby wszedł pierwszy. Może tak będzie lepiej. Dla wszystkich, dla niego, dla mnie, dla Evandry. Łykam to, mimo że dotąd optuję przy tym, że sam najlepiej wiem, co jest mi do szczęścia potrzebne. Dla mojego dobra, myśl odbija się gdzieś w mojej głowie, przemyka niezauważenie, ale zostawia po sobie ślad, w postaci całkowitego zaufania. Bo czemu by nie? Już jest dobrze, pojony eliksirem słodkiego snu nie miewam koszmarów, a krzyczące nagłówki donoszące o kolejnych śmierciach, cóż, obchodzą mnie tyle, co puste jedwabne woreczki, z których nie wytrząsnę już porcji na palec, nawet na posmakowanie. Na zewnątrz przejmuję się tylko swym ciałem, bo wykrywam zależność, że im lepiej mi tutaj, tym lepiej nam tam, w środku. Zgłaszam więc smród siarki, a uzdrowiciel obiecuje to sprawdzić, musi - mój ton nabiera hardości, jakiej nie kojarzę. Mówię, jakbym śpiewał z przepony, dosadnie, tak bogato i głęboko, że trudno się temu oprzeć. To cecha wrodzona, ale trzeba ją odblokować. Biorąc ślub, kończąc trzydziestkę, warunki są różne, ja wszystkich nie spełniam, więc skąd...? Pewnie to znowu on mi pomógł, wziął i podsadził, podpowiedział, co mówić. Będę się go słuchać, tak decyduję, podnosząc się do pozycji pół leżącej. Proszę o papierosa, lecz tym razem spotykam się ze sprzeciwem, a głos brzmi, jak wcześniej, już bez tej arystokratycznej doniosłości. Nic nie rozumiem.
Zasypiam - wciąż to robię, bardzo nieregularnie. Do kupy będzie to pewnie te dziesięć godzin, lecz bez uwzględnienia całościowych szycht; w ciągu dnia urządzam sobie kilkunastominutowe drzemki. Po każdej z nich, mam lekki kłopot, by dojść, kim właściwie jestem, ale skołowanie minie. Pocieszają mnie, że ze mnie fighter, że drzemie we mnie wola walki, że i tak prędko zaczynam siadać, poruszać się, jeść samodzielnie. Tak naprawdę, ta moja wielce moralna postawa, to poza. Czeka na Evandrę, żeby zobaczyła, że wcale nie cierpię. To jest paskudnie zaraźliwe, zwłaszcza, jeśli ci na kimś zależy. Przeskakuje z jednego na drugiego, jak pluskwy, ciężko to wytępić, a swędzi, powoduje otarcia, zdarza się, że i otwarte rany. Powoli otwieram oczy i zaplatam palce dookoła jej dłoni, bo czuję, że przyszła.
-Cześć - odzywam się, słabo, ale brzmię na szczęśliwego - coś ci wpadło do oka albo może to alergia - zauważam jej czerwone oczy i łzy, dyskretnie płynące po policzkach. Nie szlocha, jest tak cicha, dostojna, że aż mi się zbiera na ryk. Emocje powinno się pokazywać, ale moje oczy są suche jak pieprze. Współlokator nie chce płakać, każe napisać mi o tym pamiętnik.
-Cieszę się, że przyszłaś sama - przyznaję po chwili, podciągając się na łokciach i starając się nie krzywić. Salowa widząc, że mam tak znamienitego gościa doskakuje do mnie i usłużnie poprawia poduszkę, by było mi wygodniej. Kiwam ręką, niech nas zostawi - mógłbym jeszcze przestraszyć Evana - żartuję niemrawo, niepewny, jak zagaić. Niech ci nie będzie smutno - stuprocentowa skuteczność, ale ten tekst, to tylko na receptę.
Węch działa, jak należy w odróżnieniu od słuchu, najlepiej, kiedy leżę na prawym boku, a zdrowe ucho zgarnia do siebie całość napływających dźwięków. Skrzypienie drzwi, piszczenie szpitalnych wózków, zastanawiam się, czemu ich nie lewitują. To strasznie irytujące, gdy kółka trą o linoleum i wydają z siebie te odgłosy. Piiiiiip, przeciągłe, chropowate, ciche z początku, a wraz z osiągnięciem wyższych rejestrów, coraz głośniejsze. Zastanawiam się, czy dotąd jeszcze nikt nie składał skargi i jak to naprawić, pewnie majster złota rączka uporałby się z jednym w kilkanaście minut, nawet, jeśli usterka ma magiczne pochodzenie. W co wątpię, bo każdy jeden hałasuje tak samo. Wadliwa partia? Co do woni siarki, pachną nią uzdrowicele oraz moje posiłki. Boję się piekła, takiego z wulkanami z lawy, diabłami uzbrojonymi w bicze z bawolej skóry i wielkimi kotłami, w których gotują się grzesznicy. Nie wierzę w taką ostateczność, bo wyśniłem ją przecież zupełnie inaczej. Kaźnia jednak robi się porażająco realna, kiedy zaczynamy ją czuć. Mówi do mnie bardziej, niż freski na dachu rodzinnego grobowca, z których też przecież spozierają szatańskie pomioty, pachołki samego Lucyfera, bo unosi się w powietrzu i nie jest tylko tym, co widzimy. Nawdycham się tych oparów, może się uodpornię. Zjem porcję w zimnawej jajecznicy, którą przełykam z trudem, bo nie znoszę chłodnego jedzenia. A jeść muszę, przypomina mi lekarz, znowu zjechałem na wadze. Chciałbym zobaczyć się w lustrze, całego, tylko że te łazienkowe odbijają jedynie twarz, pewnie dla psychicznego komfortu pacjentów. O ten się nie troszczę, bo moje uczucia to teraz względna constans. Dobrze mi, obojętnie, nie czuję zbytnio bólu ani rozchwiana, jak ręką odjął mija też ścisk żołądka, nerwowa kolka, która trapi mnie przecież od początku lata. Chyba powinienem okazać wdzięczność, mam nieodparte przeczucie, że to mój nowy przyjaciel mi pomógł. Odjął ode mnie ten kielich, czy coś w tym guście, brzmi to może kiczowato, ale i podniośle, a ja tej wzniosłości właśnie szukam. Cena, jaką płacę za jego gest, w końcu zdaje się więcej, niż adekwatna. Nie będę już żałować mu przestrzeni.
Przesunę się jeszcze dalej, oddam mu swoje miejsce, by poczuł się komfortowo. Dla niego to też pewnie trudne, rozumiem go doskonale, bo sam nie znoszę przeprowadzek. Może się do siebie przyzwyczaimy, może będzie nam raźniej. Może, myśląc o skorzystaniu rano z łazienki, wkrótce zacznę się zastanawiać, czy on nie musi bardziej i będę mu proponować, żeby wszedł pierwszy. Może tak będzie lepiej. Dla wszystkich, dla niego, dla mnie, dla Evandry. Łykam to, mimo że dotąd optuję przy tym, że sam najlepiej wiem, co jest mi do szczęścia potrzebne. Dla mojego dobra, myśl odbija się gdzieś w mojej głowie, przemyka niezauważenie, ale zostawia po sobie ślad, w postaci całkowitego zaufania. Bo czemu by nie? Już jest dobrze, pojony eliksirem słodkiego snu nie miewam koszmarów, a krzyczące nagłówki donoszące o kolejnych śmierciach, cóż, obchodzą mnie tyle, co puste jedwabne woreczki, z których nie wytrząsnę już porcji na palec, nawet na posmakowanie. Na zewnątrz przejmuję się tylko swym ciałem, bo wykrywam zależność, że im lepiej mi tutaj, tym lepiej nam tam, w środku. Zgłaszam więc smród siarki, a uzdrowiciel obiecuje to sprawdzić, musi - mój ton nabiera hardości, jakiej nie kojarzę. Mówię, jakbym śpiewał z przepony, dosadnie, tak bogato i głęboko, że trudno się temu oprzeć. To cecha wrodzona, ale trzeba ją odblokować. Biorąc ślub, kończąc trzydziestkę, warunki są różne, ja wszystkich nie spełniam, więc skąd...? Pewnie to znowu on mi pomógł, wziął i podsadził, podpowiedział, co mówić. Będę się go słuchać, tak decyduję, podnosząc się do pozycji pół leżącej. Proszę o papierosa, lecz tym razem spotykam się ze sprzeciwem, a głos brzmi, jak wcześniej, już bez tej arystokratycznej doniosłości. Nic nie rozumiem.
Zasypiam - wciąż to robię, bardzo nieregularnie. Do kupy będzie to pewnie te dziesięć godzin, lecz bez uwzględnienia całościowych szycht; w ciągu dnia urządzam sobie kilkunastominutowe drzemki. Po każdej z nich, mam lekki kłopot, by dojść, kim właściwie jestem, ale skołowanie minie. Pocieszają mnie, że ze mnie fighter, że drzemie we mnie wola walki, że i tak prędko zaczynam siadać, poruszać się, jeść samodzielnie. Tak naprawdę, ta moja wielce moralna postawa, to poza. Czeka na Evandrę, żeby zobaczyła, że wcale nie cierpię. To jest paskudnie zaraźliwe, zwłaszcza, jeśli ci na kimś zależy. Przeskakuje z jednego na drugiego, jak pluskwy, ciężko to wytępić, a swędzi, powoduje otarcia, zdarza się, że i otwarte rany. Powoli otwieram oczy i zaplatam palce dookoła jej dłoni, bo czuję, że przyszła.
-Cześć - odzywam się, słabo, ale brzmię na szczęśliwego - coś ci wpadło do oka albo może to alergia - zauważam jej czerwone oczy i łzy, dyskretnie płynące po policzkach. Nie szlocha, jest tak cicha, dostojna, że aż mi się zbiera na ryk. Emocje powinno się pokazywać, ale moje oczy są suche jak pieprze. Współlokator nie chce płakać, każe napisać mi o tym pamiętnik.
-Cieszę się, że przyszłaś sama - przyznaję po chwili, podciągając się na łokciach i starając się nie krzywić. Salowa widząc, że mam tak znamienitego gościa doskakuje do mnie i usłużnie poprawia poduszkę, by było mi wygodniej. Kiwam ręką, niech nas zostawi - mógłbym jeszcze przestraszyć Evana - żartuję niemrawo, niepewny, jak zagaić. Niech ci nie będzie smutno - stuprocentowa skuteczność, ale ten tekst, to tylko na receptę.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Głos ugrzązł w gardle, suchość w ustach nie przeszkadzała aż tak w wyartykułowaniu własnych myśli, co przykra pustka. Wielokrotnie przeprowadzała tę rozmowę z samą sobą, krążąc po pokoju, szukając odpowiednich słów, lecz żadne z nich nie układały się w upragnione zdania i nie oddawały żalu, jaki nią zawładnął. Co tak naprawdę ją smuciło - fakt, że Francis wylądował w szpitalu czy też ten, że wykazał się głupotą, ignorancją i bezczelnością? Na szalone pomysły brata zawsze miała sporą dozę cierpliwości, sama też nie potrafiła długo żywić urazy, usilnie lgnąc do naprawy stosunków i oczyszczenia atmosfery. Tym razem było nieco inaczej, konsekwencje odczuła na własnej skórze, a palące wstydem policzki płonęłyby czerwienią, gdyby jej blada cera nie była tak uparta w swej szlachetnej bieli. Nie sięgnęła dłonią, by otrzeć łzę, gromadzone w niej uczucia, zamknięte na cztery spusty, musiały w jakiś sposób opuścić jej ciało, zejść z tonu, odreagować.
Czego spodziewała się po wizycie w Szpitalu św. Munga? Oczywiście chciała mieć pewność, że nie grozi mu już żadne niebezpieczeństwo. Mijani po drodze pacjenci nie byli dobrą reklamą tego miejsca; czy zaglądali przez szybę w drzwiach, sprawdzając czy to ten Francis Lestrange leży na oddziale Urazów Pozaklęciowych i jaki był właściwie powód jego pobytu? Czy to konflikt na ulicach, który nie szczędził nikogo, a może zatarg między czarodziejami wyższego szczebla, o którym maluczcy mieszkańcy Londynu nie mieli pojęcia? Wolałaby, aby czym prędzej opuścił to smętne miejsce i tak jak i ona przyjmował uzdrowicieli we własnej komnacie, tylko czy jego stan był już na tyle stabilny, by pozwolić mu na powrót do domu?
Głos Francisa brzmi optymistycznie i w każdej innej sytuacji odpowiedziałaby uśmiechem, podłapując dowcip, uszczypnęła żartobliwie, by rozładować zawieszone między nimi napięcie, ale dziś jej mięśnie zacisnęły się tylko mocniej, broniąc się przed uzewnętrznieniem uczuć. Nie taki był plan, nie przed tym, czego potrzebowała się dowiedzieć. Liczne niewiadome wypływały wciąż na wierzch, nie pozwalając skupić się na niczym innym, drażniły ją wątpliwości i brak odpowiedzi.
- Francis, nie jestem w nastroju do żartów. - Czy wykrzywienie ust w choć lekkim nawet uśmiechu nie wchodziło w grę? Kiedy po raz ostatni tak bardzo się na niego złościła, że nie była w stanie oczyścić swojego umysłu i podejść do sprawy racjonalnie? Nie chciała się dziś wściekać ani unosić, nałożona na twarz maska kruszyła się, lecz usilne starania jej podtrzymania zdawały egzamin, byle nie na krótką metę.
Wycofała rękę, by spleść palce i ułożyć dłonie na kolanach. Dystans ją bolał, bo jakże mocno pragnęła przytulić, pocałować, zapewnić, że jeszcze wszystko się ułoży, będzie lepiej, nikomu więcej nie będzie już smutno. Traktowała tę porażkę personalnie, choć wiedziała, że Francis nie zrobiłby czegoś, by celowo jej zaszkodzić. Może nawet w swej pokrętnej logice uznał, iż wyniknie z tego coś dobrego. Uwierzyła wyjaśnieniom Tristana, nazbyt były prawdopodobne, by zwątpić w choć jedno z jego słów, lecz mimo to chciała usłyszeć to z ust brata.
- Wyglądasz fatalnie - powiedziała wprost, unosząc wzrok na obwiązanego bandażem Francisa. Wygląda jak siedem nieszczęść, budząc sympatię i współczucie, ale i one mają swój kres, nawet w przypadku Evandry. - Co się stało? - Wyjaśnienia potrzebne jej były tu i teraz, chciała, by go usprawiedliwiły, oczyściły sumienie, pozwoliły na odsunięcie trosk, ale kolejne jego potknięcia obserwowała na przestrzeni lat i dochodziła do wniosku, że trwa to już zbyt długo.
Czego spodziewała się po wizycie w Szpitalu św. Munga? Oczywiście chciała mieć pewność, że nie grozi mu już żadne niebezpieczeństwo. Mijani po drodze pacjenci nie byli dobrą reklamą tego miejsca; czy zaglądali przez szybę w drzwiach, sprawdzając czy to ten Francis Lestrange leży na oddziale Urazów Pozaklęciowych i jaki był właściwie powód jego pobytu? Czy to konflikt na ulicach, który nie szczędził nikogo, a może zatarg między czarodziejami wyższego szczebla, o którym maluczcy mieszkańcy Londynu nie mieli pojęcia? Wolałaby, aby czym prędzej opuścił to smętne miejsce i tak jak i ona przyjmował uzdrowicieli we własnej komnacie, tylko czy jego stan był już na tyle stabilny, by pozwolić mu na powrót do domu?
Głos Francisa brzmi optymistycznie i w każdej innej sytuacji odpowiedziałaby uśmiechem, podłapując dowcip, uszczypnęła żartobliwie, by rozładować zawieszone między nimi napięcie, ale dziś jej mięśnie zacisnęły się tylko mocniej, broniąc się przed uzewnętrznieniem uczuć. Nie taki był plan, nie przed tym, czego potrzebowała się dowiedzieć. Liczne niewiadome wypływały wciąż na wierzch, nie pozwalając skupić się na niczym innym, drażniły ją wątpliwości i brak odpowiedzi.
- Francis, nie jestem w nastroju do żartów. - Czy wykrzywienie ust w choć lekkim nawet uśmiechu nie wchodziło w grę? Kiedy po raz ostatni tak bardzo się na niego złościła, że nie była w stanie oczyścić swojego umysłu i podejść do sprawy racjonalnie? Nie chciała się dziś wściekać ani unosić, nałożona na twarz maska kruszyła się, lecz usilne starania jej podtrzymania zdawały egzamin, byle nie na krótką metę.
Wycofała rękę, by spleść palce i ułożyć dłonie na kolanach. Dystans ją bolał, bo jakże mocno pragnęła przytulić, pocałować, zapewnić, że jeszcze wszystko się ułoży, będzie lepiej, nikomu więcej nie będzie już smutno. Traktowała tę porażkę personalnie, choć wiedziała, że Francis nie zrobiłby czegoś, by celowo jej zaszkodzić. Może nawet w swej pokrętnej logice uznał, iż wyniknie z tego coś dobrego. Uwierzyła wyjaśnieniom Tristana, nazbyt były prawdopodobne, by zwątpić w choć jedno z jego słów, lecz mimo to chciała usłyszeć to z ust brata.
- Wyglądasz fatalnie - powiedziała wprost, unosząc wzrok na obwiązanego bandażem Francisa. Wygląda jak siedem nieszczęść, budząc sympatię i współczucie, ale i one mają swój kres, nawet w przypadku Evandry. - Co się stało? - Wyjaśnienia potrzebne jej były tu i teraz, chciała, by go usprawiedliwiły, oczyściły sumienie, pozwoliły na odsunięcie trosk, ale kolejne jego potknięcia obserwowała na przestrzeni lat i dochodziła do wniosku, że trwa to już zbyt długo.
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Na poobijanej szafce nocnej przy łóżku na przeciwko stoi przepełniona popielnica. Syf już się z niej wysypuje, pielęgniarki z niewiadomych przyczyn się jej nie dotykają, a ja, zazdroszczę. Póki co, rzadko zostaję tu sam, rzadko na długo, cały czas ktoś się kręci, ale przysięgam, gdyby nie to, podszedłbym tam i nosem wciągnął wszystko. Dojeżdża głód nikotynowy i tylko taki właściwie; mówią, że wypuszczą mnie szybko i bardzo dobrze - inaczej, jak nic w pakiecie z wojennymi bliznami, dostałbym zaburzenia odżywiania i nie wyrównałbym zapadniętego brzucha oraz policzków. Ile to, niecałe dwa tygodnie? Niewiele zajęło, bym się skurczył, w sobie, w swoim myślach, ogólnie czuję się nie tyle mały, ile pomniejszony. Jakby ktoś zdecydował za mnie, butem wjechał na me poczucie wartości, wgniótł w ziemię. Fizycznie też, ale przecież już mi lepiej. No i, mimo wszystko, wolałbym być zdrowy na umyśle - choć myślę gorzko, że dwie ręce i dwie nogi to będzie wszystko, z czym realnie się ostanę. A to i tak, optymistyczna wizja, choć mój nowy towarzysz właśnie przechodzi do roli wspierającej i prawie że klepie mnie po plecach. Co prawda, czuję to, jakby jednym takim przyjacielskim kuksańcem pchał mnie na ziemię, ale doceniam. Przygotuję sobie listę zadań do zrobienia na później. Trzykrotnie podkreślę wziąć się w garść, co będzie moim motywem przewodnim w nadchodzących miesiącach. Może tak zdołam naprawić to, co zjebałem. A za uszami mam dużo, jakbym przez te dwa tygodnie rezygnował z koniecznych ablucji. Przełykam ślinę, przytrzymując jeszcze nieco silniej palce Evandry, nim jej dłoń wymyka się z mojego uścisku i ląduje na jej kolanach, w bezpiecznym, zdrowym dystansie.
Tylko, że ja przecież nie zarażam.
Nie przestaję słabo się uśmiechać i mówię, tak musi być. Nie chcę być żałowany, ale nie chcę też dystansu, który wierci mi dziurę w niedawno załatanym brzuchu. Evandra zauważalnie cierpi, chociaż nie jesteśmy bliźniętami, nie powinna czuć mojego bólu. Blisko mi do tego, bym wyszedł z łóżka, wziął ją pod ramię i zaproponował przejście się do herbaciarni, ale nie na bawarkę, tylko na kawę, by przekornie wyborem napoju uciec od brytyjskości. Robię tak i rozmawiamy normalnie, a tak naprawdę, poprawiam się na poduszce i zwracam się do niej, cierpliwie i łagodnie. Smutek chowam w zakamarkach, w kieszeni na piersi szpitalnej koszuli i do skarpetek, jak dzieci chowały drobne monety na lody, by nie wypadły im ze spodenek podczas zabawy.
-Czuję się już dobrze, Evandro. Nic mi nie jest - odpowiadam na jej wyrzut, możliwie gładko, by nie wyczuła kłamstwa. Mąci mi się w głowie, lecz to nic - może odzywa się echo rodzinnej klątwy - jestem jeszcze osłabiony, ale to wszystko. Czasami nawet wstaję - chwalę się, co wypada nawet przekonująco, gdy tak podciągam się na łokciach - jak sytuacja w Dover? I w stolicy? - pytam, udowadniam jej właśnie, że mam jasną głowę, znam kalendarz i wcale nie pożegnałem się z piątą klepką. Jedno ucho, wypiję ten obrzydliwy eliksir, o którym truł Benett i tyle, niech się już nie martwi.
-Dziękuję - szczerzę zęby, jakby powiedziała mi najbardziej wyszukany komplement - a ty jak zwykle, czarująca - mimo bladości osiadłej na policzkach i zmartwienia zagnieżdżonego w jasnych oczach - gdyby dostało mi się trochę genów matki, nigdy byś tak nie powiedziała - marudzę, bo ja taki właśnie jestem. I tak rozładowuję napięcie. Pozna mnie, pozna, że jest dobrze i przestanie się odsuwać - zeszliśmy do podziemi Gringotta, Czarny Pan posłał nas po pewien potężny artefakt. Żeby go aktywować, potrzeba było dużo mocy, dużo magii. Sam nie jestem pewny, jak to się stało. Może poszło rykoszetem, może nie potrafiłem utrzymać tej energii - wyjaśniam, sięgając po jej dłoń i czekając, czy zechce mi ją podać. Jeśli nie, mam plan, uchwycić prześcieradło nieco niżej, poprawić je, udać, że nie o nią mi chodziło - powiedzieli mi, że Tristan mnie przyprowadził, nieprzytomnego. Uratował mi życie - dodaję cicho i rozlewa się na mnie irracjonalna wdzięczność. Dziwne, aż psie przywiązanie, przed którym nie mogę umknąć.
Tylko, że ja przecież nie zarażam.
Nie przestaję słabo się uśmiechać i mówię, tak musi być. Nie chcę być żałowany, ale nie chcę też dystansu, który wierci mi dziurę w niedawno załatanym brzuchu. Evandra zauważalnie cierpi, chociaż nie jesteśmy bliźniętami, nie powinna czuć mojego bólu. Blisko mi do tego, bym wyszedł z łóżka, wziął ją pod ramię i zaproponował przejście się do herbaciarni, ale nie na bawarkę, tylko na kawę, by przekornie wyborem napoju uciec od brytyjskości. Robię tak i rozmawiamy normalnie, a tak naprawdę, poprawiam się na poduszce i zwracam się do niej, cierpliwie i łagodnie. Smutek chowam w zakamarkach, w kieszeni na piersi szpitalnej koszuli i do skarpetek, jak dzieci chowały drobne monety na lody, by nie wypadły im ze spodenek podczas zabawy.
-Czuję się już dobrze, Evandro. Nic mi nie jest - odpowiadam na jej wyrzut, możliwie gładko, by nie wyczuła kłamstwa. Mąci mi się w głowie, lecz to nic - może odzywa się echo rodzinnej klątwy - jestem jeszcze osłabiony, ale to wszystko. Czasami nawet wstaję - chwalę się, co wypada nawet przekonująco, gdy tak podciągam się na łokciach - jak sytuacja w Dover? I w stolicy? - pytam, udowadniam jej właśnie, że mam jasną głowę, znam kalendarz i wcale nie pożegnałem się z piątą klepką. Jedno ucho, wypiję ten obrzydliwy eliksir, o którym truł Benett i tyle, niech się już nie martwi.
-Dziękuję - szczerzę zęby, jakby powiedziała mi najbardziej wyszukany komplement - a ty jak zwykle, czarująca - mimo bladości osiadłej na policzkach i zmartwienia zagnieżdżonego w jasnych oczach - gdyby dostało mi się trochę genów matki, nigdy byś tak nie powiedziała - marudzę, bo ja taki właśnie jestem. I tak rozładowuję napięcie. Pozna mnie, pozna, że jest dobrze i przestanie się odsuwać - zeszliśmy do podziemi Gringotta, Czarny Pan posłał nas po pewien potężny artefakt. Żeby go aktywować, potrzeba było dużo mocy, dużo magii. Sam nie jestem pewny, jak to się stało. Może poszło rykoszetem, może nie potrafiłem utrzymać tej energii - wyjaśniam, sięgając po jej dłoń i czekając, czy zechce mi ją podać. Jeśli nie, mam plan, uchwycić prześcieradło nieco niżej, poprawić je, udać, że nie o nią mi chodziło - powiedzieli mi, że Tristan mnie przyprowadził, nieprzytomnego. Uratował mi życie - dodaję cicho i rozlewa się na mnie irracjonalna wdzięczność. Dziwne, aż psie przywiązanie, przed którym nie mogę umknąć.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Nie miała wątpliwości co do uśmiechu ani tonu, jakim się posługiwał. Nie wątpiła w to, że starał się, by martwiła się o niego jak najmniej, by wyjść w jej oczach na silnego, dojrzałego, radzącego sobie z sytuacją. Nie wątpiła w jego szczerze intencje, chęć rozładowania atmosfery i przegonienia trosk. Nie wierzyła już jednak w jego niewinność.
Te kilka elementów się zgadzało. Zadanie na zlecenie Czarnego Pana, artefakt, potężna moc, tylko co działo się między wierszami? Niedopowiedzenia, na jakie zwykle przymykało się oko, czasem traktując jako przedmiot salonowych plotek, niosły dziś ze sobą inną wartość. Evandra chciała poznać ją całą, przekonana o własnej sile i zdolności do udźwignięcia ciężaru. Zignorowała kolejne żarty i pytania o Dover - naprawdę tylko to jest teraz dla ciebie ważne? Radowała ją wieść, że czuł się już lepiej, ale oznaczało to tyle, że może nacisnąć na niego nieco mocniej bez obaw o jego zdrowie.
Pomimo początkowej ucieczki, przyjęła jego dłoń i zacisnęła na niej swoje chłodne palce obu rąk, nieco mocniej, niż zwykle, chcąc mieć pewność, że nie wymsknie się jej, tak jak ona sama przed momentem. Utkwiła spojrzenie w ich złączonych dłoniach, jakby poszukiwała prawdy w tym prostym obrazku. Przeciągała własne milczenie, choć przecież przyszła tu z konkretną sprawą i zdecydowanym nastawieniem. Teraz kłębiące się w głowie kolejne wątpliwości nie pozwalały postawić wszystkiego na jedną kartę. Widok przykutego do szpitalnego łóżka Franka przywoływał wspomnienia, których prawdziwość zaczęła podawać w wątpliwość. Złość rodziców traktowała jako nazbyt surowe traktowanie, jakby uwzięli się na niego, wymagali niemożliwego. Nie wierzyła im, trzymając stronę kochanego brata, bo przecież nie mógł być taki zły.
Czy potężna moc artefaktu i jej silne uderzenie mogło zadziałać na Francisa w taki sposób, by rzucił się na przedmiot i o wszystkim zapomniał? Tylko jeśli byłoby to prawdą, to dlaczego Tristan nie wspomniał o tym ważnym elemencie, czy miał powód, by kłamać w tak istotnej sprawie, jaką było życie jej brata?
Głos znów utknął w gardle, nie chcąc pozwolić na to, by brzmiała poważnie i aby odcięła się wreszcie od wizerunku młodego, niczego nieświadomego dziecka. Akceptowała swoją rolę, przytakiwała mu i starała się nie poruszać ważnych spraw. Pozwalała mu wierzyć, że wciąż trzyma nad nią pieczę, co choć było zgodne z prawdą, to jednak uwierało zbyt dotkliwie, zwłaszcza w sytuacjach takich, jak ta. Jak pociągnąć go do odpowiedzialności, jak wymusić prawdę, zdobyć szacunek równemu sobie? Nie dziś, Evandro, przemknęło jej przez myśl, gdy usłyszała swój zduszony głos.
- Ale nie jest to wszystko, co wydarzyło się tego dnia, prawda? - Niby wszystko się zgadzało z relacją Tristana, która mimo iż oszczędna w słowach, napsuła jej tego dnia sporo krwi. Chciała dostać coś więcej, wyjaśnienia, którymi mogłaby w oczach małżonka wybielić swojego brata, oczyścić jego imię, odzyskać zaufanie. - Powiedz mi szczerze, Francis, czy pamiętasz co się stało i dlaczego się tu znalazłeś? - Pytania pomocnicze, bo może naprawdę wypadło mu to z głowy, może pamięta jak przez mgłę, nie potrafiąc poskładać kilku elementów układanki. - Bo odnoszę wrażenie, że nie mówisz mi wszystkiego. - Przepuszczone przez sito, starannie wyselekcjonowane, dobrane tak, by odpowiedzieć zgodnie z prawdą, zarazem nie zdradzić nic istotnego. Unikać pytań, wymigać się żartem, zaczarować uśmiechem i wziąć na litość. - Przyznam, że do tej pory wcale mi to nie przeszkadzało, szanuję twoją prywatność, każdy z nas ma swoje tajemnice. - Zdobyła się na kilka dodatkowych słów, czując jak odzyskuje głos, który wydostał się ze ściśniętego gardła. Podniosła wzrok, chcąc złapać szarozielone spojrzenie, zajrzeć w głąb jego duszy, po dobroci wyciągnąć odpowiedzi na dręczące ją pytania. - Mówiłeś, że mam być powściągliwa, ale tym razem sprawa jest poważna. Nie mogę dłużej ignorować tego, co się z tobą dzieje. Zaczynam wątpić, że podejmujesz właściwe decyzje.
Te kilka elementów się zgadzało. Zadanie na zlecenie Czarnego Pana, artefakt, potężna moc, tylko co działo się między wierszami? Niedopowiedzenia, na jakie zwykle przymykało się oko, czasem traktując jako przedmiot salonowych plotek, niosły dziś ze sobą inną wartość. Evandra chciała poznać ją całą, przekonana o własnej sile i zdolności do udźwignięcia ciężaru. Zignorowała kolejne żarty i pytania o Dover - naprawdę tylko to jest teraz dla ciebie ważne? Radowała ją wieść, że czuł się już lepiej, ale oznaczało to tyle, że może nacisnąć na niego nieco mocniej bez obaw o jego zdrowie.
Pomimo początkowej ucieczki, przyjęła jego dłoń i zacisnęła na niej swoje chłodne palce obu rąk, nieco mocniej, niż zwykle, chcąc mieć pewność, że nie wymsknie się jej, tak jak ona sama przed momentem. Utkwiła spojrzenie w ich złączonych dłoniach, jakby poszukiwała prawdy w tym prostym obrazku. Przeciągała własne milczenie, choć przecież przyszła tu z konkretną sprawą i zdecydowanym nastawieniem. Teraz kłębiące się w głowie kolejne wątpliwości nie pozwalały postawić wszystkiego na jedną kartę. Widok przykutego do szpitalnego łóżka Franka przywoływał wspomnienia, których prawdziwość zaczęła podawać w wątpliwość. Złość rodziców traktowała jako nazbyt surowe traktowanie, jakby uwzięli się na niego, wymagali niemożliwego. Nie wierzyła im, trzymając stronę kochanego brata, bo przecież nie mógł być taki zły.
Czy potężna moc artefaktu i jej silne uderzenie mogło zadziałać na Francisa w taki sposób, by rzucił się na przedmiot i o wszystkim zapomniał? Tylko jeśli byłoby to prawdą, to dlaczego Tristan nie wspomniał o tym ważnym elemencie, czy miał powód, by kłamać w tak istotnej sprawie, jaką było życie jej brata?
Głos znów utknął w gardle, nie chcąc pozwolić na to, by brzmiała poważnie i aby odcięła się wreszcie od wizerunku młodego, niczego nieświadomego dziecka. Akceptowała swoją rolę, przytakiwała mu i starała się nie poruszać ważnych spraw. Pozwalała mu wierzyć, że wciąż trzyma nad nią pieczę, co choć było zgodne z prawdą, to jednak uwierało zbyt dotkliwie, zwłaszcza w sytuacjach takich, jak ta. Jak pociągnąć go do odpowiedzialności, jak wymusić prawdę, zdobyć szacunek równemu sobie? Nie dziś, Evandro, przemknęło jej przez myśl, gdy usłyszała swój zduszony głos.
- Ale nie jest to wszystko, co wydarzyło się tego dnia, prawda? - Niby wszystko się zgadzało z relacją Tristana, która mimo iż oszczędna w słowach, napsuła jej tego dnia sporo krwi. Chciała dostać coś więcej, wyjaśnienia, którymi mogłaby w oczach małżonka wybielić swojego brata, oczyścić jego imię, odzyskać zaufanie. - Powiedz mi szczerze, Francis, czy pamiętasz co się stało i dlaczego się tu znalazłeś? - Pytania pomocnicze, bo może naprawdę wypadło mu to z głowy, może pamięta jak przez mgłę, nie potrafiąc poskładać kilku elementów układanki. - Bo odnoszę wrażenie, że nie mówisz mi wszystkiego. - Przepuszczone przez sito, starannie wyselekcjonowane, dobrane tak, by odpowiedzieć zgodnie z prawdą, zarazem nie zdradzić nic istotnego. Unikać pytań, wymigać się żartem, zaczarować uśmiechem i wziąć na litość. - Przyznam, że do tej pory wcale mi to nie przeszkadzało, szanuję twoją prywatność, każdy z nas ma swoje tajemnice. - Zdobyła się na kilka dodatkowych słów, czując jak odzyskuje głos, który wydostał się ze ściśniętego gardła. Podniosła wzrok, chcąc złapać szarozielone spojrzenie, zajrzeć w głąb jego duszy, po dobroci wyciągnąć odpowiedzi na dręczące ją pytania. - Mówiłeś, że mam być powściągliwa, ale tym razem sprawa jest poważna. Nie mogę dłużej ignorować tego, co się z tobą dzieje. Zaczynam wątpić, że podejmujesz właściwe decyzje.
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
W szpitalu brakuje miejsca. Miejsc.
Sale są przepełnione, łóżka nigdy nie stoją puste, a pielęgniarki uwijają się jak mrówki ze zmianą pościeli. Dezynfekują materace, wycierają ramy, nakładają świeże, choć połatane prześcieradła na gumkę. Korytarze są ciasne, a z rzeczy osobistych dostajemy wykaz, co takiego wolno nam trzymać. Bieliznę i parę drobiażdżków, nic poza tym. Goście są dopuszczalni jedynie w konkretnych godzinach i też nie na długo, jakby napełniali pacjentów otuchą, która pompuje ich serca, że rosną, jak balony z helem. Nie ma miejsca.
Dla niej, również. Przysiada na krześle, które nie jest dla gości, tylko dla mnie - muszę wstawać, by nie zanikły moje mięśnie, a łatwiej jest później przysiąść i odpocząć na krzesełku z krzywo zbitym oparciem niż wsunąć się do łóżka pod pierzynę pachnącą krochmalem. Czy czuje, że jest tu niechciana i nieproszona? Nie przeze mnie, oczywiście, lecz przez personel, współpacjentów oraz brzydkie, szpitalne korytarze? Dalej dryluję się przekonaniem, że jej oczy nie zostały stworzone do takich widoków. Że nie powinna oglądać mnie słabego i po prostu brzydkiego, okaleczonego, zmizerniałego, jak fabryczny robotnik na cienkiej diecie. Uparcie idę po rozbitych muszlach z ostrymi krawędziami, naciskając na nie stopami i zostawiam za sobą krwawe odciski, ale nie umiem przy tym nawet pisnąć. Nieustannie trwam w swoim świętym przekonaniu, że to kłamstwo jest lepsze od wszystkiego. Muszę na chwilę się zatrzymać i spróbować zmierzyć się z rozwiniętymi dylematami, które może otworzą moje oczy na to, że Evandra nie jest już dziewczynką i że zniesie dokładnie tyle, ile ja. Więcej. Powiła dziecko. Jej palce znają trud szarpania za twarde struny harfy. Fizycznie jest wytrzymalsza, chociaż to moje ciało jest twardsze.
Oślepiam ją, żeby nie widziała. I, tak, wstydzę się tego potężnie, znowu przetacza się przeze mnie fala nerwowości, może, gdyby, przysięgam, że znienawidzę te słowa i wykreślę je raz na zawsze z mego słownika. Chcę mówić jej prawdę, ale nagle usta znowu pełne mam klejącej substancji, a dłonie pocą się. Ze strachu, o nią. Nasze palce znowu się splotły, więc Wandzia czuje tą wilgoć, zebraną po wewnętrznej stronie rąk i szorstką, zniszczoną skórę z atopowymi przebarwieniami. I nic nie mówi, choć to przecież jest nieprzyjemne i obrzydliwe. Nie wierci się, nie odejmuje dłoni od moich, by je wytrzeć. Jest przy mnie, nieco odległa i surowa, ale wciąż po prostu dobra i moja.
-Ja... - głos grzęźnie mi w gardle, które charata ta część mojej percepcji, przekształconej w nowego współokatora. Który przejmuje władzę absolutną i nagle ma już w ręku pałkę i kask - nie chciałem tam iść. Ale musiałem - odpowiadam, nie unikając spojrzenia jej jasnych oczu, tylko coraz mocniej ściskając jej rękę. Każde słowo to wysiłek, może nie syzyfowa praca, lecz wejście na podobną górę z obciążeniem plecaka, który mieście cały dobytek - służba Czarnemu Panu to obowiązek - dodaję cierpko, bo wolałbym inaczej to sformułować. Zapytać, czy naprawdę w to wierzy. Cokolwiek, by odpowiedziała albo zrobiła i tak wybieliłbym ją do granic, znalazł usprawiedliwienie i wierzył, że jest czysta i niewinna. Bo jest.
-Nie. Ostatnie, co pamiętam, to zejście do komnaty z kamiennym ołtarzem. Tam wszystko było aż gęste, pulsowało złą magią - padła mi na mózg. Zrobiła ze mnie warzywo, które trzeba pielęgnować, by później pokroić i dodać je do zupy. Przydałbym się, wstrząsa mną dreszcz, prędko nie wrócę do myślenia o sobie dobrze - przepraszam - za to, że nie mówię ci prawdy. Za to dostaję za swoje, jak mokrą ścierą prosto w pysk. Dobrze, co prawda widzę gwiazdy, ale i myślę trochę, odrobinę jaśniej.
-Wiem, że cokolwiek powiem, nie zdoła cię uspokoić, Evandro - zaczynam ostrożnie, poprawiając się na łóżku. Dłonie już mi wyschły, jej ręce są złowróżbnie chłodne - czy możemy do tego wrócić później? Nie tutaj? - ponownie robi mi się słabo, ale wciąż, ona to robi tylko dla mnie. W przeciwieństwie do mnie, potrafi kogoś innego postawić nad sobą - obiecuję, że nie ucieknę od tej rozmowy. I że będę z tobą szczery - nawet, jeśli później mnie znienawidzisz.
Sale są przepełnione, łóżka nigdy nie stoją puste, a pielęgniarki uwijają się jak mrówki ze zmianą pościeli. Dezynfekują materace, wycierają ramy, nakładają świeże, choć połatane prześcieradła na gumkę. Korytarze są ciasne, a z rzeczy osobistych dostajemy wykaz, co takiego wolno nam trzymać. Bieliznę i parę drobiażdżków, nic poza tym. Goście są dopuszczalni jedynie w konkretnych godzinach i też nie na długo, jakby napełniali pacjentów otuchą, która pompuje ich serca, że rosną, jak balony z helem. Nie ma miejsca.
Dla niej, również. Przysiada na krześle, które nie jest dla gości, tylko dla mnie - muszę wstawać, by nie zanikły moje mięśnie, a łatwiej jest później przysiąść i odpocząć na krzesełku z krzywo zbitym oparciem niż wsunąć się do łóżka pod pierzynę pachnącą krochmalem. Czy czuje, że jest tu niechciana i nieproszona? Nie przeze mnie, oczywiście, lecz przez personel, współpacjentów oraz brzydkie, szpitalne korytarze? Dalej dryluję się przekonaniem, że jej oczy nie zostały stworzone do takich widoków. Że nie powinna oglądać mnie słabego i po prostu brzydkiego, okaleczonego, zmizerniałego, jak fabryczny robotnik na cienkiej diecie. Uparcie idę po rozbitych muszlach z ostrymi krawędziami, naciskając na nie stopami i zostawiam za sobą krwawe odciski, ale nie umiem przy tym nawet pisnąć. Nieustannie trwam w swoim świętym przekonaniu, że to kłamstwo jest lepsze od wszystkiego. Muszę na chwilę się zatrzymać i spróbować zmierzyć się z rozwiniętymi dylematami, które może otworzą moje oczy na to, że Evandra nie jest już dziewczynką i że zniesie dokładnie tyle, ile ja. Więcej. Powiła dziecko. Jej palce znają trud szarpania za twarde struny harfy. Fizycznie jest wytrzymalsza, chociaż to moje ciało jest twardsze.
Oślepiam ją, żeby nie widziała. I, tak, wstydzę się tego potężnie, znowu przetacza się przeze mnie fala nerwowości, może, gdyby, przysięgam, że znienawidzę te słowa i wykreślę je raz na zawsze z mego słownika. Chcę mówić jej prawdę, ale nagle usta znowu pełne mam klejącej substancji, a dłonie pocą się. Ze strachu, o nią. Nasze palce znowu się splotły, więc Wandzia czuje tą wilgoć, zebraną po wewnętrznej stronie rąk i szorstką, zniszczoną skórę z atopowymi przebarwieniami. I nic nie mówi, choć to przecież jest nieprzyjemne i obrzydliwe. Nie wierci się, nie odejmuje dłoni od moich, by je wytrzeć. Jest przy mnie, nieco odległa i surowa, ale wciąż po prostu dobra i moja.
-Ja... - głos grzęźnie mi w gardle, które charata ta część mojej percepcji, przekształconej w nowego współokatora. Który przejmuje władzę absolutną i nagle ma już w ręku pałkę i kask - nie chciałem tam iść. Ale musiałem - odpowiadam, nie unikając spojrzenia jej jasnych oczu, tylko coraz mocniej ściskając jej rękę. Każde słowo to wysiłek, może nie syzyfowa praca, lecz wejście na podobną górę z obciążeniem plecaka, który mieście cały dobytek - służba Czarnemu Panu to obowiązek - dodaję cierpko, bo wolałbym inaczej to sformułować. Zapytać, czy naprawdę w to wierzy. Cokolwiek, by odpowiedziała albo zrobiła i tak wybieliłbym ją do granic, znalazł usprawiedliwienie i wierzył, że jest czysta i niewinna. Bo jest.
-Nie. Ostatnie, co pamiętam, to zejście do komnaty z kamiennym ołtarzem. Tam wszystko było aż gęste, pulsowało złą magią - padła mi na mózg. Zrobiła ze mnie warzywo, które trzeba pielęgnować, by później pokroić i dodać je do zupy. Przydałbym się, wstrząsa mną dreszcz, prędko nie wrócę do myślenia o sobie dobrze - przepraszam - za to, że nie mówię ci prawdy. Za to dostaję za swoje, jak mokrą ścierą prosto w pysk. Dobrze, co prawda widzę gwiazdy, ale i myślę trochę, odrobinę jaśniej.
-Wiem, że cokolwiek powiem, nie zdoła cię uspokoić, Evandro - zaczynam ostrożnie, poprawiając się na łóżku. Dłonie już mi wyschły, jej ręce są złowróżbnie chłodne - czy możemy do tego wrócić później? Nie tutaj? - ponownie robi mi się słabo, ale wciąż, ona to robi tylko dla mnie. W przeciwieństwie do mnie, potrafi kogoś innego postawić nad sobą - obiecuję, że nie ucieknę od tej rozmowy. I że będę z tobą szczery - nawet, jeśli później mnie znienawidzisz.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Poddaje w wątpliwość sterylność szpitala, nie mogąc odeprzeć wrażenia, że bliżej mu do Nokturnowych alejek niż bezpiecznego miejsca. Namacalna wręcz lepkość sączy się ze ścian, sunąc wolno, cierpliwie, jakby w oczekiwaniu na odpowiedni moment, by chwycić brzeg ciemnej spódnicy. Wdrapać się wyżej, sięgnąć koszuli, szarpnąć za złoty kosmyk, znacząc niezdzieralnym symbolem na wieczność - poczuciem winy.
Szczerze liczyła na to, że rozwieje jej wątpliwości, pokaże w innym, lepszym świetle, by móc wciąż z dumą nazywać go najbliższą sobie osobą. Chciała czuć się w jego obecności tak, jak dotychczas - otoczona miłością i zaufaniem. Zamiast tego otrzymała zasłonę dymną, próbę odwrócenia uwagi, poszukiwanie winnego w siłach, z jakimi nie można było się kłócić ani pociągnąć do odpowiedzialności.
- Gdybyś tylko spytał mnie o zdanie… - Oboje bylibyśmy głupcami, wtedy i teraz… Wstrzymała oddech, nie sięgając po resztę zdania, nie chcąc przyznawać się do natrętnych myśli. Nie mogła odeprzeć wrażenia, że coś się nie zgadza, wciąż brakuje kilku elementów układanki, a Francis uparcie nie chciał ich jej dać. Wstydziła się tego, że skłonna była bardziej zaufać Tristanowi, niż własnemu bratu. Chciała mu wierzyć, jak szczerze nie brzmiał ton jego głosu i jak wiele leżało tu w roli przypadku, tak jego wersja nie brzmiała na tyle prawdopodobnie, by móc przekreślić zarzuty lorda Rosiera.
- Też chciałabym móc zrzucać winę na złą magię za własne przewinienia - powiedziała gorzkim tonem, mrugając kilkakrotnie i pozbywając się łez. Zdradzały słabość i uległość, a te nijak miały się do postawy poważnej, prawiącej morały siostry.
Nachyliła się ku niemu, pozwalając by zapach jej jaśminowych perfum złączył się w dziwnym tańcu z ziołową maścią, tworząc gęstą, duszącą kompozycję. Królewski afrodyzjak miał koić nerwy, polepszać samopoczucie, lecz w towarzystwie medykamentów stawał się przesłodzonym przekleństwem, od którego miało nie być ucieczki.
- To twoja czy moja wina, że tak się stało? - spytała ściszonym głosem, przesyconym po brzegi dopracowaną do perfekcji pretensjonalnością. - Bo widzisz odnoszę wrażenie, że byłam dla ciebie zbyt miła, nigdy nie oponując i nie zadając pytań. - Piękna syrena nie śpiewała dziś swej urzekającej pieśni; pochmurne spojrzenie zwiastowało ostrzeżenie, jakiemu niedaleko było do groźby. Podetknięta pod gardło pasywno-agresywna szpila nieubłaganie naciskała na krtań. - Może powinnam była drążyć i naciskać, pomimo napotykanego oporu? Nie odpuszczać przy wymijających odpowiedziach, nie uśmiechać się wyrozumiale, kiedy dręczyły mnie wątpliwości? Czy w ten sposób oszczędziłabym zarówno tobie, jak i sobie, oskarżeń o zdradę i robienia z siebie pośmiewiska? - Została wciągnięta w tę całą szopkę na długo przed swoimi narodzinami. Przyszłość zapisana w gwiazdach, skazana na wielowymiarowe przekleństwo, już od pierwszych swoich dni czując presję otoczenia. Los napiętnował ją wieloma wadami, wybuchowym temperamentem, jaki przysporzył wielu kłopotów, i zesłał też śmiertelną chorobę, choć w zestawieniu z rodziną trudno było stwierdzić czy chodzi o jej najbliższych czy też serpentynę. Mimo licznych skaz dostała także atuty, na jakie miała czas, by opanować do rangi mistrzowskiej - tylko dlaczego wciąż nie czuła się przygotowana na nadchodzące trudności? - Powiedz, kochany, daj mi ostatnią ze swych rad. Jak według ciebie powinno wyglądać teraz rozważne zachowanie? Z tej sytuacji nie ma wyjść ewakuacyjnych, nie ma ucieczki. - Dokąd miała uciekać? Nie było w tym świecie miejsca, które byłoby bezpieczne, bowiem w każdym z nich tkwiłaby wciąż sama ze sobą - z pytaniami bez odpowiedzi, wątpliwościami, tym całym lękiem i narastającą złością.
Szczerze liczyła na to, że rozwieje jej wątpliwości, pokaże w innym, lepszym świetle, by móc wciąż z dumą nazywać go najbliższą sobie osobą. Chciała czuć się w jego obecności tak, jak dotychczas - otoczona miłością i zaufaniem. Zamiast tego otrzymała zasłonę dymną, próbę odwrócenia uwagi, poszukiwanie winnego w siłach, z jakimi nie można było się kłócić ani pociągnąć do odpowiedzialności.
- Gdybyś tylko spytał mnie o zdanie… - Oboje bylibyśmy głupcami, wtedy i teraz… Wstrzymała oddech, nie sięgając po resztę zdania, nie chcąc przyznawać się do natrętnych myśli. Nie mogła odeprzeć wrażenia, że coś się nie zgadza, wciąż brakuje kilku elementów układanki, a Francis uparcie nie chciał ich jej dać. Wstydziła się tego, że skłonna była bardziej zaufać Tristanowi, niż własnemu bratu. Chciała mu wierzyć, jak szczerze nie brzmiał ton jego głosu i jak wiele leżało tu w roli przypadku, tak jego wersja nie brzmiała na tyle prawdopodobnie, by móc przekreślić zarzuty lorda Rosiera.
- Też chciałabym móc zrzucać winę na złą magię za własne przewinienia - powiedziała gorzkim tonem, mrugając kilkakrotnie i pozbywając się łez. Zdradzały słabość i uległość, a te nijak miały się do postawy poważnej, prawiącej morały siostry.
Nachyliła się ku niemu, pozwalając by zapach jej jaśminowych perfum złączył się w dziwnym tańcu z ziołową maścią, tworząc gęstą, duszącą kompozycję. Królewski afrodyzjak miał koić nerwy, polepszać samopoczucie, lecz w towarzystwie medykamentów stawał się przesłodzonym przekleństwem, od którego miało nie być ucieczki.
- To twoja czy moja wina, że tak się stało? - spytała ściszonym głosem, przesyconym po brzegi dopracowaną do perfekcji pretensjonalnością. - Bo widzisz odnoszę wrażenie, że byłam dla ciebie zbyt miła, nigdy nie oponując i nie zadając pytań. - Piękna syrena nie śpiewała dziś swej urzekającej pieśni; pochmurne spojrzenie zwiastowało ostrzeżenie, jakiemu niedaleko było do groźby. Podetknięta pod gardło pasywno-agresywna szpila nieubłaganie naciskała na krtań. - Może powinnam była drążyć i naciskać, pomimo napotykanego oporu? Nie odpuszczać przy wymijających odpowiedziach, nie uśmiechać się wyrozumiale, kiedy dręczyły mnie wątpliwości? Czy w ten sposób oszczędziłabym zarówno tobie, jak i sobie, oskarżeń o zdradę i robienia z siebie pośmiewiska? - Została wciągnięta w tę całą szopkę na długo przed swoimi narodzinami. Przyszłość zapisana w gwiazdach, skazana na wielowymiarowe przekleństwo, już od pierwszych swoich dni czując presję otoczenia. Los napiętnował ją wieloma wadami, wybuchowym temperamentem, jaki przysporzył wielu kłopotów, i zesłał też śmiertelną chorobę, choć w zestawieniu z rodziną trudno było stwierdzić czy chodzi o jej najbliższych czy też serpentynę. Mimo licznych skaz dostała także atuty, na jakie miała czas, by opanować do rangi mistrzowskiej - tylko dlaczego wciąż nie czuła się przygotowana na nadchodzące trudności? - Powiedz, kochany, daj mi ostatnią ze swych rad. Jak według ciebie powinno wyglądać teraz rozważne zachowanie? Z tej sytuacji nie ma wyjść ewakuacyjnych, nie ma ucieczki. - Dokąd miała uciekać? Nie było w tym świecie miejsca, które byłoby bezpieczne, bowiem w każdym z nich tkwiłaby wciąż sama ze sobą - z pytaniami bez odpowiedzi, wątpliwościami, tym całym lękiem i narastającą złością.
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Lubię sobie życzyć. Zdmuchując urodzinowe świeczki z tortu, dostrzegając spadającą gwiazdę, stukając się szklanym kieliszkiem. Czasem zupełnie bez powodu. Życzyć sobie czyichś odwiedzin albo świeżo parzonej kawy z rana i drożdżówki z agrestem. Kurczowo i powtarzalnie, proszę o spokój i o ulice, po których jeżdżą mugolskie wynalazki, trąbiące, kiedy próbuję przejść przez pasy. O eleganckie panie z małymi parasolkami, te same, co nie sprzątają po swoich miniaturowych pieskach. O stary Londyn. Życzę sobie też, żebyśmy z Evandrą nigdy, ale to nigdy nie zwrócili się przeciwko sobie.
Chyba nie dość mocno o to prosiłem.
Jest na mnie zła i choć jeszcze połowicznie dusi te emocje (och, papa byłby z niej taki dumny), to z łatwością poznaję, że przytłaczają ją myśli, że chce pozbyć się balastu i postawić mnie do pionu. Znowu, ona wszystko robi dla mnie. Przynajmniej w moich oczach, dba, martwi się, kocha - najpiękniejsze i najgorsze rzeczy robi się z powodu bezwzględnego zaufania i miłości. Chciałbym móc opowiedzieć jej wszystko, ale na mojej twarzy siada lokator i oschle każe się zamknąć. Nic jej nie powiem, nie rozwieję wątpliwości. Mogę się już tylko oddalać, łamiąc przy tym nasze serca, po kolei. Zawieszam je u cyrkowej zabawki z miarką, unoszę toporny młot, uderzam. Sukces, dzwoneczek u góry dzwoni, a serce pęka. Teraz pora na drugie. Ale nie, jej, jej choćbym chciał - nie potrafię.
-Nie wierzysz mi - zauważam po prostu, pochylając głowę. Ona nie daje mi zobaczyć swych łez, ja również schowam moje - masz rację. Wydawało mi się, że musiałem cię oszukiwać. To trwało długo - i zawsze dla twojego dobra. Tak myślę, ale to wierutna bzdura, co dalej? Kiedy już nie mam ani własnej woli, ani jej zaufania? Skończę się bardziej, czy to już niemożliwe? Kompulsywnie wdycham zapach jej perfum, zamknąłbym je w buteleczce i odkorkowywałbym ją co ranek, żeby mieć ją przy sobie. Znajomą i wspierającą, bo - podobnie, jak ja dla niej kłamałem i oszukiwałem, tak ona teraz dla mnie karci mnie i upomina.
-Nie wypieram się swojej winy, Evandro. Ty nie masz z tym nic wspólnego, proszę - przestań. Nie powiązuj się z tym, bo choć mi zawsze chodzi o ciebie, twoja głowa ma pozostać spokojna. Dlatego miałaś nie wiedzieć wiele i spać spokojnie, móc żyć, tak, jak powinnaś. Gdyby jedyną troską było wykarmienie rodziny, też czułabyś się lepiej. Sielanka, zwłaszcza, gdy alternatywna (prawdziwa), zmagasz się z zadowalaniem wszystkich pośród ciebie. Męża, rodziców, obcych, mnie. Też chcę, żebyś była taka. Chyba nie jesteś, a ja i tak to szanuję, bo mimo wszystko, jesteś mi najbliższa na świecie.
-O zdradę? - drgam pytająco, przecież on... nie poznał? Nie mógł, poczułbym, wiedziałbym, gdyby sięgnął po moje myśli. Może wówczas odbiłoby mi do reszty albo leżałbym gdzieś na dnie morza z kotwicą u gardła. Nie dałby mi chodzić po ziemi, znając... mnie - czy Tristan...? - nie rozumiem, brakuje mi w tym spójnych, logicznych punktów i połączeń. Po prostu, wyrywam je, jak chwasty - nie lubię na nie patrzeć.
-Teraz ja posłucham ciebie - odpowiadam, cokolwiek, niech to będzie na poczet dawnych i przeszłych długów - później, proszę cię. Poczekaj, aż będę... będę mógł więcej - język mi się plącze, niezwykle ciężko o pożądaną ekspresję. Rozumiem jej wzburzenie i dałbym wszystko, by je zaszpachlować na gładko, nałożyć na nie kolejną warstwę wyrozumiałości. Ale, znowu, to byłoby tylko marne oszustwo.
Chyba nie dość mocno o to prosiłem.
Jest na mnie zła i choć jeszcze połowicznie dusi te emocje (och, papa byłby z niej taki dumny), to z łatwością poznaję, że przytłaczają ją myśli, że chce pozbyć się balastu i postawić mnie do pionu. Znowu, ona wszystko robi dla mnie. Przynajmniej w moich oczach, dba, martwi się, kocha - najpiękniejsze i najgorsze rzeczy robi się z powodu bezwzględnego zaufania i miłości. Chciałbym móc opowiedzieć jej wszystko, ale na mojej twarzy siada lokator i oschle każe się zamknąć. Nic jej nie powiem, nie rozwieję wątpliwości. Mogę się już tylko oddalać, łamiąc przy tym nasze serca, po kolei. Zawieszam je u cyrkowej zabawki z miarką, unoszę toporny młot, uderzam. Sukces, dzwoneczek u góry dzwoni, a serce pęka. Teraz pora na drugie. Ale nie, jej, jej choćbym chciał - nie potrafię.
-Nie wierzysz mi - zauważam po prostu, pochylając głowę. Ona nie daje mi zobaczyć swych łez, ja również schowam moje - masz rację. Wydawało mi się, że musiałem cię oszukiwać. To trwało długo - i zawsze dla twojego dobra. Tak myślę, ale to wierutna bzdura, co dalej? Kiedy już nie mam ani własnej woli, ani jej zaufania? Skończę się bardziej, czy to już niemożliwe? Kompulsywnie wdycham zapach jej perfum, zamknąłbym je w buteleczce i odkorkowywałbym ją co ranek, żeby mieć ją przy sobie. Znajomą i wspierającą, bo - podobnie, jak ja dla niej kłamałem i oszukiwałem, tak ona teraz dla mnie karci mnie i upomina.
-Nie wypieram się swojej winy, Evandro. Ty nie masz z tym nic wspólnego, proszę - przestań. Nie powiązuj się z tym, bo choć mi zawsze chodzi o ciebie, twoja głowa ma pozostać spokojna. Dlatego miałaś nie wiedzieć wiele i spać spokojnie, móc żyć, tak, jak powinnaś. Gdyby jedyną troską było wykarmienie rodziny, też czułabyś się lepiej. Sielanka, zwłaszcza, gdy alternatywna (prawdziwa), zmagasz się z zadowalaniem wszystkich pośród ciebie. Męża, rodziców, obcych, mnie. Też chcę, żebyś była taka. Chyba nie jesteś, a ja i tak to szanuję, bo mimo wszystko, jesteś mi najbliższa na świecie.
-O zdradę? - drgam pytająco, przecież on... nie poznał? Nie mógł, poczułbym, wiedziałbym, gdyby sięgnął po moje myśli. Może wówczas odbiłoby mi do reszty albo leżałbym gdzieś na dnie morza z kotwicą u gardła. Nie dałby mi chodzić po ziemi, znając... mnie - czy Tristan...? - nie rozumiem, brakuje mi w tym spójnych, logicznych punktów i połączeń. Po prostu, wyrywam je, jak chwasty - nie lubię na nie patrzeć.
-Teraz ja posłucham ciebie - odpowiadam, cokolwiek, niech to będzie na poczet dawnych i przeszłych długów - później, proszę cię. Poczekaj, aż będę... będę mógł więcej - język mi się plącze, niezwykle ciężko o pożądaną ekspresję. Rozumiem jej wzburzenie i dałbym wszystko, by je zaszpachlować na gładko, nałożyć na nie kolejną warstwę wyrozumiałości. Ale, znowu, to byłoby tylko marne oszustwo.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Nie chciała przyznać, że robi to tylko dla niego, jakież bezczelnie byłoby to kłamstwo. Był wprawdzie dla niej bardzo ważny, ale upominała go także ze względu na własną sytuację. Starała się nie poddawać emocjom, nie zrzucać wszystkiego na karb opiekuńczości ani wielkiej miłości. Chciała kierować się rozsądkiem i logiką, nie buzującymi w niej sprzecznościami. Jak bardzo Francis zawiódłby się na niej, gdyby usłyszał prawdę? Czy nie poczuje się pokrzywdzony myślą, że stara się bardziej, niż ona; że w chwili, gdy potrzebuje jej najbardziej, staje przeciw niemu, rzucając oskarżenia i pociągając do odpowiedzialności? Odwrotnej sytuacji sama miałaby mu za złe, że nie wspiera jej dostatecznie mocno, a teraz sama stała się ‘tą złą’. Nie mogła i nie chciała odwołać swoich słów; czuła, że tak trzeba, tak nakazuje powinność, a ona ma przed sobą bardzo istotne zadanie. Wolałaby stać z bratem po jednej, wspólnej stronie. Trwać u swego boku, służyć pomocą, rozumieć siebie nawzajem.
’Nie masz z tym nic wspólnego’, doprawdy? Francis bardzo nie chciał dopuścić do siebie świadomości, że obosieczny miecz rani ich oboje i że tak naprawdę wszystko, co zrobi jedno, będzie odbierane przez pryzmat działań drugiego. Do tej pory pomimo licznych potknięć i niedopowiedzeń Evandra nie widziała nic złego w tym, że są z bratem połączeni więzią nierozerwalną. Wierzyła w jego słowa, wierzyła w słuszność zapewnień, bezwiednie poddając się każdej prośbie i każdym przeprosinom. Miała to do siebie, że nigdy długo nie chowała urazy, zawsze chętnie wyciągając rękę i godząc się na nowe ustalenia.
Będzie dobrze, zobaczysz.
- Nie rozumiem tego, co się dzieje, Francis. Przyznajesz, że oszukiwałeś mnie przez długi czas, dziwisz się, że nie wierzę? - Zignorowała dopytywania o Trystana, nie kryła swego rozczarowania. Nie była taka, jaką chciał ją widzieć; jakiej siebie cudny obrazek stworzył w swojej głowie, sama pomogła mu nakreślić szkic, wypełnić jasnymi, kolorowymi akwarelami. Tyle że nie poczuwała się do bycia akwarelą, nigdy nią nie była. Solidnie zagruntowane podobrazie, temperowa podmalówka i gotowość do impasto. Giętka szpachla rozprowadza pigment, tworząc cienie, wydobywając blask. Praca z plamą przechodzi w rzeźbę, pozwalając nabrać dziełu charakteru. Wciąż niegotowa na werniks, czeka na kolejne warstwy, jakie nadadzą jej głębi i ukształtują, lecz w dalszym ciągu nie będzie to delikatny, płaski obrazek.
- Sam mówiłeś, że nie mogę żyć obok, że nie da się nie mieszać. Naprawdę sądzisz, że bez tej wiedzy będę bardziej bezpieczna? - Pokręciła znów głową, wyrażając niezadowolenie. - Jak mam się za tobą wstawiać, kiedy wytrącają mi z ręki każdy argument? I nie mów, że mam się nie martwić, bo cała ta sytuacja wskazuje tylko na to, że sam sobie nie radzisz. - Mówiła to z trudem, wiedząc, że Francis cały czas próbuje i dokłada wszelkich starań, by zdjąć ciężar z jej ramion, lecz zamiast tego otrzymuje zupełnie odwrotny skutek. Na co komu sielanka, skoro ból po poznaniu prawdy jest większy, niż jakby od początku mierzyć się z rzeczywistością. Zamiast zahartować i przygotować, zagłaskują i chowają pod szczelnym kloszem, a przecież każdy, najmocniejszy nawet materiał może zostać zniszczony.
- Aż będziesz mógł więcej? A teraz co, podsłuchują nas? - rzuciła zirytowana, jakby było to największe głupstwo, jakie dziś usłyszała, choć biorąc pod uwagę w jakich okolicznościach się tu znalazł, wcale nie było to tak nieprawdopodobne. - Kocham cię, ale nie mogę dłużej milczeć, kiedy tak mnie ranisz. - Próżno doszukiwać się w jej głosie sympatii czy współczucia. - Mam nadzieję, że pobyt w tym miejscu wyjdzie ci na dobre. Życzę szybkiego powrotu do zdrowia. - Na osłodę szorstkiego tonu złożyła pocałunek na jego policzku, zostawiając na nim zaróżowiony ślad podkreślonych szminką ust. Jeśli jej nie zatrzymał, odsunęła się z zamiarem odejścia. Rozmowa z Francisem była bardziej bolesna, niż się spodziewała, a im więcej czasu spędzała w szpitalnej sali numer trzy, tym bardziej wyprowadzał ją z równowagi.
| zt
[bylobrzydkobedzieladnie]
’Nie masz z tym nic wspólnego’, doprawdy? Francis bardzo nie chciał dopuścić do siebie świadomości, że obosieczny miecz rani ich oboje i że tak naprawdę wszystko, co zrobi jedno, będzie odbierane przez pryzmat działań drugiego. Do tej pory pomimo licznych potknięć i niedopowiedzeń Evandra nie widziała nic złego w tym, że są z bratem połączeni więzią nierozerwalną. Wierzyła w jego słowa, wierzyła w słuszność zapewnień, bezwiednie poddając się każdej prośbie i każdym przeprosinom. Miała to do siebie, że nigdy długo nie chowała urazy, zawsze chętnie wyciągając rękę i godząc się na nowe ustalenia.
Będzie dobrze, zobaczysz.
- Nie rozumiem tego, co się dzieje, Francis. Przyznajesz, że oszukiwałeś mnie przez długi czas, dziwisz się, że nie wierzę? - Zignorowała dopytywania o Trystana, nie kryła swego rozczarowania. Nie była taka, jaką chciał ją widzieć; jakiej siebie cudny obrazek stworzył w swojej głowie, sama pomogła mu nakreślić szkic, wypełnić jasnymi, kolorowymi akwarelami. Tyle że nie poczuwała się do bycia akwarelą, nigdy nią nie była. Solidnie zagruntowane podobrazie, temperowa podmalówka i gotowość do impasto. Giętka szpachla rozprowadza pigment, tworząc cienie, wydobywając blask. Praca z plamą przechodzi w rzeźbę, pozwalając nabrać dziełu charakteru. Wciąż niegotowa na werniks, czeka na kolejne warstwy, jakie nadadzą jej głębi i ukształtują, lecz w dalszym ciągu nie będzie to delikatny, płaski obrazek.
- Sam mówiłeś, że nie mogę żyć obok, że nie da się nie mieszać. Naprawdę sądzisz, że bez tej wiedzy będę bardziej bezpieczna? - Pokręciła znów głową, wyrażając niezadowolenie. - Jak mam się za tobą wstawiać, kiedy wytrącają mi z ręki każdy argument? I nie mów, że mam się nie martwić, bo cała ta sytuacja wskazuje tylko na to, że sam sobie nie radzisz. - Mówiła to z trudem, wiedząc, że Francis cały czas próbuje i dokłada wszelkich starań, by zdjąć ciężar z jej ramion, lecz zamiast tego otrzymuje zupełnie odwrotny skutek. Na co komu sielanka, skoro ból po poznaniu prawdy jest większy, niż jakby od początku mierzyć się z rzeczywistością. Zamiast zahartować i przygotować, zagłaskują i chowają pod szczelnym kloszem, a przecież każdy, najmocniejszy nawet materiał może zostać zniszczony.
- Aż będziesz mógł więcej? A teraz co, podsłuchują nas? - rzuciła zirytowana, jakby było to największe głupstwo, jakie dziś usłyszała, choć biorąc pod uwagę w jakich okolicznościach się tu znalazł, wcale nie było to tak nieprawdopodobne. - Kocham cię, ale nie mogę dłużej milczeć, kiedy tak mnie ranisz. - Próżno doszukiwać się w jej głosie sympatii czy współczucia. - Mam nadzieję, że pobyt w tym miejscu wyjdzie ci na dobre. Życzę szybkiego powrotu do zdrowia. - Na osłodę szorstkiego tonu złożyła pocałunek na jego policzku, zostawiając na nim zaróżowiony ślad podkreślonych szminką ust. Jeśli jej nie zatrzymał, odsunęła się z zamiarem odejścia. Rozmowa z Francisem była bardziej bolesna, niż się spodziewała, a im więcej czasu spędzała w szpitalnej sali numer trzy, tym bardziej wyprowadzał ją z równowagi.
| zt
[bylobrzydkobedzieladnie]
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Ostatnio zmieniony przez Evandra Rosier dnia 29.05.21 11:15, w całości zmieniany 1 raz
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Skarb narodów, jeśli szukałbym perły w koronie brytyjskiej, nie musiałbym właściwie szukać wcale, tak często nosiłem ją ze sobą w kieszeni. No, hiperbolizuję, ale nosiłbym, gdybym mógł. W spodniach, ale znacznie częściej w koszuli, na piersi, by mogła wyglądać na zewnątrz i na własne oczy oglądać świat, nie wierzyć tylko opowieściom. Kardynalny błąd z mej strony, tego mi trzeba było, pokazywać jej, nie wspominać, wypychać, by to wszystko mogła sama.
Nie jest, jak ja i to też muszę zaakceptować, ale być moją siostrą nie przestanie, szczególnie, kiedy czyni mi delikatne wyrzuty, jednocześnie wyartykułowane wyraźniej niż kiedykolwiek oraz delikatnie rozmyte. Chce albo nie chce, nawet jej motywacje są niewyraźne, jakby przed wizytą w szpitalu, Evandra zapomniała wziąć swoje tabletki na odporność. Małe, żółte, jak słoneczka, sam codziennie łykam ich garść, jakbym aplikował sobie cukierki na dobry humor.
Który pryska, chociaż nadal czuję przedziwny spokój: jest przy mnie, mimo wszystko. Każdy wyrzut dociera, włazi pod paznokcie, zostawia mikroskopijne ślady pod pachami, jak bawełniana koszula z domieszką sztucznych materiałów, ALE ona tu jest. I trzyma mnie za rękę. Wybaczyłaby mi wszystko, nawet, jeśli z czasem: kiedyś mieliśmy tylko siebie nawzajem i chyba to wzmogło w nas tak ekstremalne zaufanie.
-Nie dziwię się, Evandro - odpowiadam jej, kuląc nieco ramiona i sięgając po cienką kołdrę, by naciągnąć na siebie cienki materiał. Ukryć ich drżenie i siniaki w łokciach, ślady po wszystkich wbitych igłach - nic nie usprawiedliwi tego, że cię okłamywałem. Właściwie, że nie mówiłem ci prawdy - ale jej zatajenie, to przecież dokładnie to samo - chciałem ci po prostu oszczędzić... właśnie tego - unoszę lekko rękę, po czym bezwładnie opada z cichym plaśnięciem na wyleżany materac. Może, gdybym nie miał przed nią tajemnic, w jej drobnych dłoniach nie czułbym spięcia ani dystansu, kiedy trzyma moje palce, jakby niechętnie. Zmusza się, żeby to robić, też bym tak chciał, odważyć się i zmusić, zranić ją, ale będąc wtedy przy niej. Z nosa zaczyna mi się sączyć, ocieram go chusteczką, którą już raz użyłem i odkładam ją na chwiejący się stoliczek.
-Wiesz, że czasami robimy straszne rzeczy, żeby chronić tych, na których nam zależy - przerywam jej nagle, zdenerwowany, poirytowany, zmęczony przyjmowaniem na siebie całej winy. Ciąży mi, jakbym biegł na pociąg, obładowany walizkami, w jednej ręce ściskał trzy torby, a drugą podtrzymywał kapelusz na głowie. A jebaniutki i tak odjeżdża mi przed samym nosem - prócz ciebie, nie ma nikogo, NIKOGO, o kogo bym dbał. Moje kłamstwa nikomu nie czyniły krzywdy, po prostu miały trzymać cię na dystans, z daleka, rozumiesz? Myślisz, że czemu przestrzegłem cię wtedy, w Dover? - wybucham, choć mierne robi to wrażenie, bo głos mam słaby, a przykuty do łóżka, jestem żałosny, półkrzycząc na własną siostrę. Robi mi się gorąco, znowu, traktuję ją okropnie, lecz nie mogę się ani pohamować, ani opamiętać - przygotowywałem cię na to, by móc kiedyś ci się zwierzyć, by wiedzieć, że wtedy może zrozumiesz, byś ty wiedziała, że ja zawsze przy tobie będę. Że w krytycznym momencie, ty, ty i tylko ty będziesz wyznaczać moje priorytety. Jest tylko jedna rzecz, której bym dla ciebie nie zrobił, Evandro, ale nigdy nie sądziłem, że możesz o nią poprosić - tym razem ja wyrzucam z siebie - lecz nie jad, a prawdę, o którą mnie tak ściskała. Pękam między jej palcami, jak dojrzała wiśnia, teraz ona ma mnie na opuszkach. Nie zatrzymuję jej, kiedy odchodzi, wpierw musnąwszy ustami mój suchy, podrażniony policzek.
-Dziękuję - że przyszłaś, bo inaczej umierałbym z niepewności. Podobno to najgorszy rodzaj śmierci, wykręca wnętrzności i powoduje, że owijają się wewnątrz gardła, powoli cię dusząc. Najpierw przestajesz widzieć, potem tracisz zmysł dotyku, bo nacisk na nerwy staje się zbyt mocny, zbyt nieznośny, a na końcu tracisz oddech, który po prostu grzęźnie w środku.
zt?
Nie jest, jak ja i to też muszę zaakceptować, ale być moją siostrą nie przestanie, szczególnie, kiedy czyni mi delikatne wyrzuty, jednocześnie wyartykułowane wyraźniej niż kiedykolwiek oraz delikatnie rozmyte. Chce albo nie chce, nawet jej motywacje są niewyraźne, jakby przed wizytą w szpitalu, Evandra zapomniała wziąć swoje tabletki na odporność. Małe, żółte, jak słoneczka, sam codziennie łykam ich garść, jakbym aplikował sobie cukierki na dobry humor.
Który pryska, chociaż nadal czuję przedziwny spokój: jest przy mnie, mimo wszystko. Każdy wyrzut dociera, włazi pod paznokcie, zostawia mikroskopijne ślady pod pachami, jak bawełniana koszula z domieszką sztucznych materiałów, ALE ona tu jest. I trzyma mnie za rękę. Wybaczyłaby mi wszystko, nawet, jeśli z czasem: kiedyś mieliśmy tylko siebie nawzajem i chyba to wzmogło w nas tak ekstremalne zaufanie.
-Nie dziwię się, Evandro - odpowiadam jej, kuląc nieco ramiona i sięgając po cienką kołdrę, by naciągnąć na siebie cienki materiał. Ukryć ich drżenie i siniaki w łokciach, ślady po wszystkich wbitych igłach - nic nie usprawiedliwi tego, że cię okłamywałem. Właściwie, że nie mówiłem ci prawdy - ale jej zatajenie, to przecież dokładnie to samo - chciałem ci po prostu oszczędzić... właśnie tego - unoszę lekko rękę, po czym bezwładnie opada z cichym plaśnięciem na wyleżany materac. Może, gdybym nie miał przed nią tajemnic, w jej drobnych dłoniach nie czułbym spięcia ani dystansu, kiedy trzyma moje palce, jakby niechętnie. Zmusza się, żeby to robić, też bym tak chciał, odważyć się i zmusić, zranić ją, ale będąc wtedy przy niej. Z nosa zaczyna mi się sączyć, ocieram go chusteczką, którą już raz użyłem i odkładam ją na chwiejący się stoliczek.
-Wiesz, że czasami robimy straszne rzeczy, żeby chronić tych, na których nam zależy - przerywam jej nagle, zdenerwowany, poirytowany, zmęczony przyjmowaniem na siebie całej winy. Ciąży mi, jakbym biegł na pociąg, obładowany walizkami, w jednej ręce ściskał trzy torby, a drugą podtrzymywał kapelusz na głowie. A jebaniutki i tak odjeżdża mi przed samym nosem - prócz ciebie, nie ma nikogo, NIKOGO, o kogo bym dbał. Moje kłamstwa nikomu nie czyniły krzywdy, po prostu miały trzymać cię na dystans, z daleka, rozumiesz? Myślisz, że czemu przestrzegłem cię wtedy, w Dover? - wybucham, choć mierne robi to wrażenie, bo głos mam słaby, a przykuty do łóżka, jestem żałosny, półkrzycząc na własną siostrę. Robi mi się gorąco, znowu, traktuję ją okropnie, lecz nie mogę się ani pohamować, ani opamiętać - przygotowywałem cię na to, by móc kiedyś ci się zwierzyć, by wiedzieć, że wtedy może zrozumiesz, byś ty wiedziała, że ja zawsze przy tobie będę. Że w krytycznym momencie, ty, ty i tylko ty będziesz wyznaczać moje priorytety. Jest tylko jedna rzecz, której bym dla ciebie nie zrobił, Evandro, ale nigdy nie sądziłem, że możesz o nią poprosić - tym razem ja wyrzucam z siebie - lecz nie jad, a prawdę, o którą mnie tak ściskała. Pękam między jej palcami, jak dojrzała wiśnia, teraz ona ma mnie na opuszkach. Nie zatrzymuję jej, kiedy odchodzi, wpierw musnąwszy ustami mój suchy, podrażniony policzek.
-Dziękuję - że przyszłaś, bo inaczej umierałbym z niepewności. Podobno to najgorszy rodzaj śmierci, wykręca wnętrzności i powoduje, że owijają się wewnątrz gardła, powoli cię dusząc. Najpierw przestajesz widzieć, potem tracisz zmysł dotyku, bo nacisk na nerwy staje się zbyt mocny, zbyt nieznośny, a na końcu tracisz oddech, który po prostu grzęźnie w środku.
zt?
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Strona 15 z 15 • 1 ... 9 ... 13, 14, 15
Sala numer trzy
Szybka odpowiedź