Posyłam ci bezdomne moje serce
AutorWiadomość
Posyłam ci bezdomne moje serce
Co chcesz z nim zrób.
Na swoje zamień to bezdomne serce
Lub zatrać, zgub.
Wdzięczne ci będzie to bezdomne serce
Nawet za grób
Zadeklamował, wyczekująco wpatrując się w twarz matki, skrycie licząc na wylewną pochwałę, jakich przecież nigdy mu nie skąpiła. Uśmiechnął się do niej promiennie, tak, jak nie uśmiechał się do nikogo innego - z jakąś niezidentyfikowaną czułością, bezkresną wręcz troską odbijającą się w granatowych oczach, kiedy odkładał na półkę całkowicie zbędny tomik poezji. Znowu spędzali razem całe dnie, niezliczone godziny, podczas których byli wyłącznie dla siebie, oddaleni od nieważnego ojca i irytujących bliźniąt. Niepasujących do ich rodziny i psujących magię świąt. Samael za kogoś bliskiego uważał wyłącznie matkę, jedyną osobę, która w pełni go akceptowała, wspierała i po prostu kochała. Jego i tylko jego; odurzał się tą pewnością, że jest jedynym i najważniejszym mężczyzną w jej życiu. Przemawiała przez okropna zaborczość, którą usprawiedliwiał naturalnym uczuciem, jakim każdy syn winien obdarzać swoją rodzicielkę. Właściwie krzywił się przecież za każdym lubieżnym spojrzeniem, jakie w stronę Laidan posyłali szlachcice, ponuro przyjmując również władcze gesty ojca (nie zasługiwał na nią), zagarniające ją dla siebie. Burzyła się w nim krew, jednakowoż dawał upust swym emocjom wyłącznie przy niej, wykazując z d e g u s t o w a n i e, że pozwala na obleśny dotyk Reagana i równie godzące w jej dumę taksowanie głodnym wzrokiem (niemalże rozrywającym na niej odzienie) przez arystokratycznych znajomych ojca. Zastanawiał się, czemu na to pozwalała - już wtedy wprawdzie wiedział, iż miejsce kobiety jest pod butem mężczyzny, ale przecież ona zasługiwała na zdecydowanie więcej. Zaobserwował ten paradoks u dziadka i powielał jego poglądy z niemal fanatycznym oddaniem. Zarówno mizoginistycznej myśli, jak i matce, jako najpiękniejszemu wyjątkowi. Nie dostrzegał nic uwłaczającego w tym, że siedział u jej stóp, podczas gdy ona spoczywała w wygodnym fotelu - zwykłe zapętlenie czasoprzestrzeni i zatoczenie koła - jeszcze niedawno klęczał przecież przed nią, bawiąc się chłopięcymi zabawkami. Opiekowanie się matką, zabawianie jej było prócz nieocenionej przyjemności również i obowiązkiem - zwłaszcza pod nieobecność dziadka. Samael wykazywał się pod tym względem niezwykłą dojrzałością (zazdrością) nie odstępując Lai ani na krok. Nawet matczyna komnata przestała stanowić dlań strefy zakazanej, bowiem przekraczał jej progi co dnia, rozkoszując się obecnością matki, ogniem płonącym w kominku, zaciągniętymi kotarami w oknach i intymnością ich rozmów.
Równały się one niemal prywatności, jaką Samael wciąż próbował nadszarpnąć za pomocą legilimencji. Kolejne próby kończące się fiaskiem nie zniechęcały go wcale; rozumiał, że potrzeba czasu, by opanować ową umiejętność, a matka wykazywała nadzwyczajną cierpliwość. Avery jednak chciał, żeby była z niego dumna - nalegał na kolejne sesje i ćwiczył niezmordowanie, by choć raz przełamać barierę stworzoną przez matkę i wedrzeć się do jej umysłu. Teraz także, skoncentrowany całkowicie na swoim celu, patrząc matce prosto w oczy, siłował się z wytworzoną przez nią tarczą. Oplatał ją mackami własnej percepcji, próbując stworzyć wyrwę, przez którą mógłby się prześlizgnąć i zagłębić w wirze obcych, lecz jednocześnie znajomych myśli i wspomnień. Rozciągał swój wpływ, rozpychał się okrutnie, by nareszcie dosięgnąć tej części jestestwa matki, która pozostawała dlań tajemnicą. Euforia, jaka ogarnęła Samaela prędko jednak zmieniła zabarwienie emocjonalne, przeskakując kilka tonów w dół, ciemniejąc i przeradzając się w furię. Zaskoczenie, gniew, zawód, poczucie z d r a d y, jakie dotknęło młodzieńca najbardziej, kiedy gwałtownie przerwał penetrację umysłu matki, zrywając się na równe nogi i patrząc na nią z mieszaniną złości i bezbrzeżnego smutku. Który hamował Avery'ego przed podjęciem pochopnych działań, dławił go i sprawił, że wykonał kilka chwiejnych kroków w tył, jakby chciał odsunąć od się od Laidan jak najdalej.
-Oszukałaś mnie - powiedział oskarżycielskim, pełnym żalu tonem. Drżał z gniewu, z wstrząsającej nim złości, jednak sprawiał pozory niezachwianej skały. Tylko w jego granatowych widoczny był cały ból, pod którego ciężarem się uginał.[/i]
Co chcesz z nim zrób.
Na swoje zamień to bezdomne serce
Lub zatrać, zgub.
Wdzięczne ci będzie to bezdomne serce
Nawet za grób
Zadeklamował, wyczekująco wpatrując się w twarz matki, skrycie licząc na wylewną pochwałę, jakich przecież nigdy mu nie skąpiła. Uśmiechnął się do niej promiennie, tak, jak nie uśmiechał się do nikogo innego - z jakąś niezidentyfikowaną czułością, bezkresną wręcz troską odbijającą się w granatowych oczach, kiedy odkładał na półkę całkowicie zbędny tomik poezji. Znowu spędzali razem całe dnie, niezliczone godziny, podczas których byli wyłącznie dla siebie, oddaleni od nieważnego ojca i irytujących bliźniąt. Niepasujących do ich rodziny i psujących magię świąt. Samael za kogoś bliskiego uważał wyłącznie matkę, jedyną osobę, która w pełni go akceptowała, wspierała i po prostu kochała. Jego i tylko jego; odurzał się tą pewnością, że jest jedynym i najważniejszym mężczyzną w jej życiu. Przemawiała przez okropna zaborczość, którą usprawiedliwiał naturalnym uczuciem, jakim każdy syn winien obdarzać swoją rodzicielkę. Właściwie krzywił się przecież za każdym lubieżnym spojrzeniem, jakie w stronę Laidan posyłali szlachcice, ponuro przyjmując również władcze gesty ojca (nie zasługiwał na nią), zagarniające ją dla siebie. Burzyła się w nim krew, jednakowoż dawał upust swym emocjom wyłącznie przy niej, wykazując z d e g u s t o w a n i e, że pozwala na obleśny dotyk Reagana i równie godzące w jej dumę taksowanie głodnym wzrokiem (niemalże rozrywającym na niej odzienie) przez arystokratycznych znajomych ojca. Zastanawiał się, czemu na to pozwalała - już wtedy wprawdzie wiedział, iż miejsce kobiety jest pod butem mężczyzny, ale przecież ona zasługiwała na zdecydowanie więcej. Zaobserwował ten paradoks u dziadka i powielał jego poglądy z niemal fanatycznym oddaniem. Zarówno mizoginistycznej myśli, jak i matce, jako najpiękniejszemu wyjątkowi. Nie dostrzegał nic uwłaczającego w tym, że siedział u jej stóp, podczas gdy ona spoczywała w wygodnym fotelu - zwykłe zapętlenie czasoprzestrzeni i zatoczenie koła - jeszcze niedawno klęczał przecież przed nią, bawiąc się chłopięcymi zabawkami. Opiekowanie się matką, zabawianie jej było prócz nieocenionej przyjemności również i obowiązkiem - zwłaszcza pod nieobecność dziadka. Samael wykazywał się pod tym względem niezwykłą dojrzałością (zazdrością) nie odstępując Lai ani na krok. Nawet matczyna komnata przestała stanowić dlań strefy zakazanej, bowiem przekraczał jej progi co dnia, rozkoszując się obecnością matki, ogniem płonącym w kominku, zaciągniętymi kotarami w oknach i intymnością ich rozmów.
Równały się one niemal prywatności, jaką Samael wciąż próbował nadszarpnąć za pomocą legilimencji. Kolejne próby kończące się fiaskiem nie zniechęcały go wcale; rozumiał, że potrzeba czasu, by opanować ową umiejętność, a matka wykazywała nadzwyczajną cierpliwość. Avery jednak chciał, żeby była z niego dumna - nalegał na kolejne sesje i ćwiczył niezmordowanie, by choć raz przełamać barierę stworzoną przez matkę i wedrzeć się do jej umysłu. Teraz także, skoncentrowany całkowicie na swoim celu, patrząc matce prosto w oczy, siłował się z wytworzoną przez nią tarczą. Oplatał ją mackami własnej percepcji, próbując stworzyć wyrwę, przez którą mógłby się prześlizgnąć i zagłębić w wirze obcych, lecz jednocześnie znajomych myśli i wspomnień. Rozciągał swój wpływ, rozpychał się okrutnie, by nareszcie dosięgnąć tej części jestestwa matki, która pozostawała dlań tajemnicą. Euforia, jaka ogarnęła Samaela prędko jednak zmieniła zabarwienie emocjonalne, przeskakując kilka tonów w dół, ciemniejąc i przeradzając się w furię. Zaskoczenie, gniew, zawód, poczucie z d r a d y, jakie dotknęło młodzieńca najbardziej, kiedy gwałtownie przerwał penetrację umysłu matki, zrywając się na równe nogi i patrząc na nią z mieszaniną złości i bezbrzeżnego smutku. Który hamował Avery'ego przed podjęciem pochopnych działań, dławił go i sprawił, że wykonał kilka chwiejnych kroków w tył, jakby chciał odsunąć od się od Laidan jak najdalej.
-Oszukałaś mnie - powiedział oskarżycielskim, pełnym żalu tonem. Drżał z gniewu, z wstrząsającej nim złości, jednak sprawiał pozory niezachwianej skały. Tylko w jego granatowych widoczny był cały ból, pod którego ciężarem się uginał.[/i]
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Śnieg nieśpiesznie, ale systematycznie zasypywał ogrody posiadłości w Shropshire, przykrywając równo przycięte ligustrowe żywopłoty białą koronką, dekorującą także zastygłe w przerażeniu posągi zaklętych w kamień wrogów rodu. A może była to tylko złudna przesłanka z groźnej baśni, jednej z tych, jakie najlepiej opowiada się w zimowym półmroku, rozświetlonym jedynie blaskiem płonącego kominka? Laidan nigdy nie powątpiewała w historie, opowiadane jej przez seniorów oraz szeptane do ucha przez ojca, zdradzającego największe sekrety największych Averych. Im silniejsze i bardziej poważane nazwisko, tym więcej mrocznych tajemnic kryło się pod ciężkimi okładkami biografii oraz roczników, równo poustawianych na półkach olbrzymiej biblioteki. Rzadko sięgała po te spisane opowieści, woląc wysłuchiwać ich prosto z ust Marcolfa, zmieniającego nawet najbardziej przerażające wydarzenia w mądrą przypowieść, niosącą zawsze ten sam morał. Stawiający na pierwszym miejscu więzy krwi, nieskalane nawet najsłabszą, niegodną domieszką. Zachowanie ciągłości - i świetności - rodu stanowiło podstawowe zadanie każdego następnego pokolenia, trzymanego twardą ręką przez seniora oraz surowe wychowanie, którego Laidan nigdy nie odebrała jednak jako uciemiężenia. Chciała być jak najlepszą córką a zadowolenie ojca, w każdy sposób, stało się jej priorytetem, niezależnie, czy wymagał od niej nieco lepszych ocen z historii magii, wyjścia za mąż za mężczyznę, którego nie kochała, czy też oddania ojcu, tego, co miała najcenniejsze. Swojego ciała, swojej miłości, niewypalającej się nawet pomimo upływu lat, wypełnionych bolesnymi doświadczeniami. Potrafiła o nich zapomnieć, z całych sił starając się podtrzymać iluzję szczęśliwego życia, jakie przecież wiodła. Z święcącym sukcesy mężem, posłusznymi bliźniętami i najukochańszym synem, teraz już całkowicie przypominającego młodego Marcolfa.
Właśnie o tym zadziwiającym podobieństwie myślała tego zimowego, spokojnego wieczoru, kiedy dworek w Shropshire pogrążony był w mroku i ciszy, chroniąc tylko dwie osoby przed podmuchami lodowatego wiatru. Reszta rodziny reprezentowała Averych na dorocznej kolacji u Malfoyów, na którą Laidan nie mogła udać się z powodu potężnej migreny, mijającej jednak już po godzinie spędzonej w towarzystwie syna, pozostającego razem z nią. Nikogo to nie dziwiło - takie oddanie Samaela nie tylko pozwalało Reaganowi oraz bliźniętom na radosne chwile u boku krewnych, ale i doskonale wpisywało się w obraz pierworodnego jako następcy ojca, przejmującego powoli rolę opiekuna. Lai niezmiernie cieszyła się z tej chwili dla nich, pierwszej takiej stuprocentowo intymnej - poniekąd leczyła obecnością Sama tęsknotę za Marcolfem, spędzającym święta na dalekiej misji dyplomatycznej. W ostrych rysach twarzy syna widziała kopię jego dziadka, w wąskich ustach cień ust, które całowała od kilkunastu lat, a ogień w spojrzeniu - jedynym, odziedziczonym po niej, granatowym jak niebo przed intensywną burzą w środku sierpnia - tlił się z tą samą intensywnością, jaką obserwowała wielokrotnie w orzechowych tęczówkach ukochanego taty. Samael nie był już dzieckiem, wzrostem przewyższał ją o dwie głowy a tembr jego głosu zmienił się nie do poznania - ponad rok temu jej syn opuścił na dobre okres dzieciństwa, wchodząc do świata mężczyzn. Nie płakała za słodkim etapem niewinności, wręcz przeciwnie, czuła się przy nim absolutnie swobodnie, porzucając rolę perfekcyjnej matki na rzecz kobiety. Już nie musiała doprawiać każdej przemowy elementem dydaktycznym, nie musiała go strofować i wychowywać: miała przed sobą skończone arcydzieło, niewymagające już żadnych poprawek. Poza pomocą w szkoleniu magii umysłu, jaką to pomoc oferowała chętnie, tego wieczoru wyjątkowo rozbawiona kolejnymi próbami wślizgnięcia się głębiej. Była pewna, że Samael nie jest w stanie sforsować budowanej od lat ściany, że jej sekrety są bezpieczne - ileż razy bezskutecznie próbował dostać się do środka? Setki, jeśli nie tysiące, ale...ten wieczór był inny.
Później miała wiele razy zastanawiać się nad tym, dlaczego. Czy to przez czerwone wino, buzujące w jej żyłach intensywniej niż zazwyczaj; czy to przez ogólne rozluźnienie radosną atmosferą; czy to przez intymność kontaktu, czy może przez widmo Marcolfa, nakładające się perfekcyjną kalką na twarz Sama, w jaką z czułą kpiną wpatrywała się z wysokości (i łaskawości) fotela, na sekundę przed falą pulsującego bólu skroni? Wtedy, w tej krótkiej sekundzie zmiany, kiedy to z lekko wstawionej i szczęśliwej kobiety zmieniała się w przerażoną dziewczynkę, nie przypuszczała, jak brzemienny w skutkach okaże się ten krótki wypadek.
Najpierw sparaliżowało ją cierpienie, jakby ktoś rozbijał stalowe drzwi jej umysłu, wpuszczając do rozgrzanego winem mózgu lodowate powietrze, później czuła tylko szok i gniew, jakby emocje syna przelały się nieskrępowaną falą do jej umysłu, obdzieranego właśnie z prywatności. Z najsilniej skrywanych obrazów dwóch splecionych ciał, dźwięków intensywnej miłości, zapachu wody kolońskiej Marcolfa, faktury jego mocnych, szorstkich dłoni, zaciskających się na jej biodrach. Samael wyszarpywał każdą najintymniejszą myśl, sprawiając Laidan niewyobrażalny ból. Nie mijający wcale w chwili urwania brutalnego połączenia; przez kilka pierwszych chwil Avery dalej pozostawała w stanie skrajnego otumanienia, nawet nie zauważając, że Sam zerwał się na równe nogi, emanując nietłumioną wściekłością. Nie mogła tego zauważyć, zgięta na fotelu w pół, próbując powstrzymać mdłości i jęk bólu, ciągle rozsadzającego jej czaszkę. Krwistoczerwone wargi, przed chwilą rozciągnięte w czułym uśmiechu, drżały nerwowo, kiedy prostowała się na fotelu, śmiertelnie blada i równie przerażona, podnosząc wzrok na syna.
- To...to nie tak...- wyszeptała bezsensownie, czując, że serce zaraz przebije się przez żebra. Nie mogła zebrać myśli, histerycznie próbując zrozumieć co właśnie się stało i czego dowiedział się Avery. Szczątki poszarpanych wspomnień wracały na miejsce zbyt powoli, by Laidan już mogła stanąć przed przerażającym faktem: największa tajemnica właśnie została wyrwana na jaw przez osobę, którą najmocniej kochała.
Właśnie o tym zadziwiającym podobieństwie myślała tego zimowego, spokojnego wieczoru, kiedy dworek w Shropshire pogrążony był w mroku i ciszy, chroniąc tylko dwie osoby przed podmuchami lodowatego wiatru. Reszta rodziny reprezentowała Averych na dorocznej kolacji u Malfoyów, na którą Laidan nie mogła udać się z powodu potężnej migreny, mijającej jednak już po godzinie spędzonej w towarzystwie syna, pozostającego razem z nią. Nikogo to nie dziwiło - takie oddanie Samaela nie tylko pozwalało Reaganowi oraz bliźniętom na radosne chwile u boku krewnych, ale i doskonale wpisywało się w obraz pierworodnego jako następcy ojca, przejmującego powoli rolę opiekuna. Lai niezmiernie cieszyła się z tej chwili dla nich, pierwszej takiej stuprocentowo intymnej - poniekąd leczyła obecnością Sama tęsknotę za Marcolfem, spędzającym święta na dalekiej misji dyplomatycznej. W ostrych rysach twarzy syna widziała kopię jego dziadka, w wąskich ustach cień ust, które całowała od kilkunastu lat, a ogień w spojrzeniu - jedynym, odziedziczonym po niej, granatowym jak niebo przed intensywną burzą w środku sierpnia - tlił się z tą samą intensywnością, jaką obserwowała wielokrotnie w orzechowych tęczówkach ukochanego taty. Samael nie był już dzieckiem, wzrostem przewyższał ją o dwie głowy a tembr jego głosu zmienił się nie do poznania - ponad rok temu jej syn opuścił na dobre okres dzieciństwa, wchodząc do świata mężczyzn. Nie płakała za słodkim etapem niewinności, wręcz przeciwnie, czuła się przy nim absolutnie swobodnie, porzucając rolę perfekcyjnej matki na rzecz kobiety. Już nie musiała doprawiać każdej przemowy elementem dydaktycznym, nie musiała go strofować i wychowywać: miała przed sobą skończone arcydzieło, niewymagające już żadnych poprawek. Poza pomocą w szkoleniu magii umysłu, jaką to pomoc oferowała chętnie, tego wieczoru wyjątkowo rozbawiona kolejnymi próbami wślizgnięcia się głębiej. Była pewna, że Samael nie jest w stanie sforsować budowanej od lat ściany, że jej sekrety są bezpieczne - ileż razy bezskutecznie próbował dostać się do środka? Setki, jeśli nie tysiące, ale...ten wieczór był inny.
Później miała wiele razy zastanawiać się nad tym, dlaczego. Czy to przez czerwone wino, buzujące w jej żyłach intensywniej niż zazwyczaj; czy to przez ogólne rozluźnienie radosną atmosferą; czy to przez intymność kontaktu, czy może przez widmo Marcolfa, nakładające się perfekcyjną kalką na twarz Sama, w jaką z czułą kpiną wpatrywała się z wysokości (i łaskawości) fotela, na sekundę przed falą pulsującego bólu skroni? Wtedy, w tej krótkiej sekundzie zmiany, kiedy to z lekko wstawionej i szczęśliwej kobiety zmieniała się w przerażoną dziewczynkę, nie przypuszczała, jak brzemienny w skutkach okaże się ten krótki wypadek.
Najpierw sparaliżowało ją cierpienie, jakby ktoś rozbijał stalowe drzwi jej umysłu, wpuszczając do rozgrzanego winem mózgu lodowate powietrze, później czuła tylko szok i gniew, jakby emocje syna przelały się nieskrępowaną falą do jej umysłu, obdzieranego właśnie z prywatności. Z najsilniej skrywanych obrazów dwóch splecionych ciał, dźwięków intensywnej miłości, zapachu wody kolońskiej Marcolfa, faktury jego mocnych, szorstkich dłoni, zaciskających się na jej biodrach. Samael wyszarpywał każdą najintymniejszą myśl, sprawiając Laidan niewyobrażalny ból. Nie mijający wcale w chwili urwania brutalnego połączenia; przez kilka pierwszych chwil Avery dalej pozostawała w stanie skrajnego otumanienia, nawet nie zauważając, że Sam zerwał się na równe nogi, emanując nietłumioną wściekłością. Nie mogła tego zauważyć, zgięta na fotelu w pół, próbując powstrzymać mdłości i jęk bólu, ciągle rozsadzającego jej czaszkę. Krwistoczerwone wargi, przed chwilą rozciągnięte w czułym uśmiechu, drżały nerwowo, kiedy prostowała się na fotelu, śmiertelnie blada i równie przerażona, podnosząc wzrok na syna.
- To...to nie tak...- wyszeptała bezsensownie, czując, że serce zaraz przebije się przez żebra. Nie mogła zebrać myśli, histerycznie próbując zrozumieć co właśnie się stało i czego dowiedział się Avery. Szczątki poszarpanych wspomnień wracały na miejsce zbyt powoli, by Laidan już mogła stanąć przed przerażającym faktem: największa tajemnica właśnie została wyrwana na jaw przez osobę, którą najmocniej kochała.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Pozornie odcięci od świata trwali zawieszeni w słodkiej chwili wpisującej się w świąteczne tradycje arystokracji. Obserwowani zza szklanej tafli okna uchodziliby niewątpliwie za rodzinę wręcz idealną. Podczas gdy za oknem prószył śnieg, dął zimny, ostry wiatr, oni byle we dwójkę schronieni w bezpiecznych murach starej posiadłości oraz we własnych opiekuńczych ramionach. Samael lubił swoją nową rolę, nakazującą mu – czy raczej przydającej pretekst – do troszczenia sią o matkę i spędzania z nią jeszcze więcej tego czasu, który i tak przecież był skradziony. Złupiony z chwil, jakie winien poświęcić na naukę, oderwany z momentów, jakie Lai miała spędzać z jego ojcem. Młodzieniec nie czuł jednakże najmniejszych wyrzutów sumienia z powodu tak zachłannego wyszarpywania atencji matki, od zawsze będącej przecież całym jego światem. Na początku maleńkim – tylko do niej się uśmiechał i wyciągał drobne piąstki, by objąć jej palce – później zaś rozrastającym się do rozmiarów mauzoleum, w jakiej czcił ją niemalże jako boginię ogniska domowego. W oczach młodziutkiego Sama, matka była wzorem i pilnowała, aby ogień w nim płonący n i g d y nie przestawał płonąć. Ta więź nie mogła budzić zastrzeżeń ani niepokoju: stanowiła wyłącznie powód do chluby i szczycenia się wzorowymi stosunkami familii Averych. Gdzie każdy dokładnie według scenariusza spełniał się w przypisanej roli. Marcolf był modelowym seniorem rodu, Laidan perfekcyjną żoną i doskonałą matką, a Samael wymarzonym wręcz potomkiem. Na scenie plątali się również bliźnięta wraz z ojcem (ich kwestie nie przykuwały uwagi), lecz chłopiec nie potrafił dostrzec w nich swoich bliskich. Jego opiekunem był przecież dziadek, zaś matki nikt nie mógł mu zastąpić – nawet męskie, szlacheckie rozrywki nie stanowiły dla niego takiej przyjemności, jak najkrótszy dialog z Lai. Młodzieniec nad konne gonitwy przedkładał oglądane wraz z nią opery, nad huki wystrzałów dźwięk jej głosu, nad drogi alkohol, jakim pierwszy raz zwilżył usta delikatny dotyk jej warg. Matka była jego priorytetem i zrozumiał to znacznie wcześniej, niż tego wieczora, kiedy klęcząc przy jej fotelu intensywnie wpatrywał się w jej harmonijną twarz, by móc potem z pamięci odtworzyć jej rysy. Czynił to już zresztą wielokrotnie, szczególnie uporczywie (chętnie) wracając do obrazu Laidan sprzed roku, który mimo pielęgnacji, zacierał się już nieco w jego wspomnieniach. Niemoralność tamtego widoku została wyparta przez jego piękno, które przecież umiał rozpoznać, sklasyfikować oraz docenić. W rozmowach nie wracali do tamtej sytuacji, choć Samael miał ogromną potrzebę skomplementowania Lai, żeby n a p e w n o wiedziała, iż dostrzega jej urodę. Nęcącą go niesamowicie także i teraz; wyraźny zapach perfum matki były rozkoszniejszy od zapachu świąt i od niego intensywniejszy, a roziskrzone oczy mrugały do niego ciepło – przekornie?
Młodzieniec przyjął więc wyzwanie, traktując je na tyle poważnie, co z odrobiną nonszalancji. Hardo zadzierał głowę i wykazywał olbrzymią krnąbrność, uporczywie brnąc do celu i sforsowania bram umysłu Laidan. Otwierających się przed nim niezwykle opornie, odpychających go, jakby zniechęcających przed zagłębianiem się w meandry myśli i wspomnień matki. Samael pozostał jednak nieustępliwy, czego miał wkrótce… pożałować? Może raczej pobłogosławić szczęśliwemu splotowi wypadków, który umożliwił mu poznanie prawdy, która w innych okolicznościach zapewne na zawsze pozostałaby mu nieznana. Ciemne migawki, kalejdoskop barw, echa minionych drzwi oraz odbicie przyszłości; Avery widział wszystko w zwolnionym tempie, początkowo nie śmiąc przerwać zadziwiającego seansu. Nacierał na prywatność matki prawie nieświadomie, zwyczajnie zszokowany kolejnymi prawdami, jakie ukazywały się jego oczom. Śmiech, łzy oraz fizyczność, zdecydowanie dominująca pośród spektrum emocji i całkowicie wstrząsająca młodzieńcem. Którego tak bliski kontakt zaczynał boleć – sam nie potrafił wyjaśnić, czy cierpi z powodu tamtego kontaktu, czy też ich połączenia, zacieśniającego się coraz bardziej i tworzącego zamknięty system. Dla rozpaczy i przerażenia, dla szoku ich niepewności, wyraźnie przebijających i mieszających się w dwóch parach błyszczących, granatowych oczu.
I nie mógł, naprawdę nie mógł zareagować inaczej, niż przyciągnąć nagle zemdlałą matkę do siebie (w zasadzie wyszarpnąć ją z fotela) i zmusić, by spojrzała mu prosto w twarz. Pobladłej z wściekłości, zmienionej i zniekształconej wyrazem goryczy oraz zawodu. Ledwo panował nad sobą, ściskając mocno nadgarstki Lai, by przypadkiem nie spróbowała wyrwać mu się i ominąć tej konfrontacji. Nie zamierzał dać się zbyć żałosnym tłumaczeniem, jakie przed chwilą padło z jej ust, nie mógł dowierzyć tym słowom, stawiając je w opozycji do obrazowej relacji z jej własnych i jakże szczęśliwych wspomnień. Nie mógł postąpić łagodniej, nie mógł wybiec z komnaty, nie mógł zapomnieć, nie mógł udawać, że nic się nie stało.
-Okłamałaś mnie – powtórzył dobitnie, powoli cedząc słowa. Pozbywszy się zdradzieckiego roztrzęsienia, przypominał hegemona odczytującego wyrok chłodnym, urzędniczym tonem – mówiłaś, że jestem jedyny – kontynuował niemalże szyderczo, coraz mocniej zaciskając palce na drobnych dłoniach Laidan – udowodnij to – wydał rozkaz, po którym nie odezwał się już więcej. Sięgnął za to do ust matki, całując ją jak jeszcze nigdy, co w obliczu wiedzy, którą posiadł, potraktował jako należne sobie dziedzictwo.
Młodzieniec przyjął więc wyzwanie, traktując je na tyle poważnie, co z odrobiną nonszalancji. Hardo zadzierał głowę i wykazywał olbrzymią krnąbrność, uporczywie brnąc do celu i sforsowania bram umysłu Laidan. Otwierających się przed nim niezwykle opornie, odpychających go, jakby zniechęcających przed zagłębianiem się w meandry myśli i wspomnień matki. Samael pozostał jednak nieustępliwy, czego miał wkrótce… pożałować? Może raczej pobłogosławić szczęśliwemu splotowi wypadków, który umożliwił mu poznanie prawdy, która w innych okolicznościach zapewne na zawsze pozostałaby mu nieznana. Ciemne migawki, kalejdoskop barw, echa minionych drzwi oraz odbicie przyszłości; Avery widział wszystko w zwolnionym tempie, początkowo nie śmiąc przerwać zadziwiającego seansu. Nacierał na prywatność matki prawie nieświadomie, zwyczajnie zszokowany kolejnymi prawdami, jakie ukazywały się jego oczom. Śmiech, łzy oraz fizyczność, zdecydowanie dominująca pośród spektrum emocji i całkowicie wstrząsająca młodzieńcem. Którego tak bliski kontakt zaczynał boleć – sam nie potrafił wyjaśnić, czy cierpi z powodu tamtego kontaktu, czy też ich połączenia, zacieśniającego się coraz bardziej i tworzącego zamknięty system. Dla rozpaczy i przerażenia, dla szoku ich niepewności, wyraźnie przebijających i mieszających się w dwóch parach błyszczących, granatowych oczu.
I nie mógł, naprawdę nie mógł zareagować inaczej, niż przyciągnąć nagle zemdlałą matkę do siebie (w zasadzie wyszarpnąć ją z fotela) i zmusić, by spojrzała mu prosto w twarz. Pobladłej z wściekłości, zmienionej i zniekształconej wyrazem goryczy oraz zawodu. Ledwo panował nad sobą, ściskając mocno nadgarstki Lai, by przypadkiem nie spróbowała wyrwać mu się i ominąć tej konfrontacji. Nie zamierzał dać się zbyć żałosnym tłumaczeniem, jakie przed chwilą padło z jej ust, nie mógł dowierzyć tym słowom, stawiając je w opozycji do obrazowej relacji z jej własnych i jakże szczęśliwych wspomnień. Nie mógł postąpić łagodniej, nie mógł wybiec z komnaty, nie mógł zapomnieć, nie mógł udawać, że nic się nie stało.
-Okłamałaś mnie – powtórzył dobitnie, powoli cedząc słowa. Pozbywszy się zdradzieckiego roztrzęsienia, przypominał hegemona odczytującego wyrok chłodnym, urzędniczym tonem – mówiłaś, że jestem jedyny – kontynuował niemalże szyderczo, coraz mocniej zaciskając palce na drobnych dłoniach Laidan – udowodnij to – wydał rozkaz, po którym nie odezwał się już więcej. Sięgnął za to do ust matki, całując ją jak jeszcze nigdy, co w obliczu wiedzy, którą posiadł, potraktował jako należne sobie dziedzictwo.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nigdy nie sądziła, że dokładnie, pieczołowicie skrywana prawda wyjdzie na jaw. Ten sekret miał pozostać tajemnicą już na zawsze, odsłonięty jedynie dla dwóch osób, które - dosłownie - sprowadziły go na ten świat, ochraniając przed wzrokiem niepożądanych osób. Nie chodziło tutaj o strach przed wyrzuceniem poza nawias społeczeństwa czy przed najwyższą karą, przeznaczoną dla tych, łamiących wszelkie prawa, od naturalnych po moralne: inni po prostu nie zasługiwali na to, by zostać wtajemniczonym. Kierowali się swoim zamkniętym umysłem, popychającym do przodu ich nieważne życie maluczkich, naiwnie sądzących, że to co czują do swoich grubych żon, namolnych mężów i wrzeszczących dzieci było miłością. Swym zachowaniem i poglądami kalali to najpiękniejsze słowo, pozostające znaczeniem daleko poza ich możliwościami. Tak, megalomania Laidan osiągała niespotykane wcześniej maksima, ale nie zdawała sobie z tego sprawy, przesiąkając tą szaloną ideologią od dziecka. Inni - mityczni oni, niezdefiniowani, obcy, gorsi - zawsze stali dużo niżej w hierarchii, niegodni całować stóp Averym, co czyniło ich ród jednocześnie najsilniejszym i najbardziej osamotnionym. Młodziutka Lai czasami łaknęła prawdziwej przyjaźni, mocnej relacji z kimś, kto nie pozostawał z nią w genetycznej kombinacji, ale z czasem - i z coraz intensywniejszą uwagą, jaką poświęcał jej Marcolf - także separowała się od rówieśników, ograniczając pełne emocji kontakty do jednej osoby. Ukochanego ojca. Mądrego, zdecydowanego, stanowczego, zapewniającego bezpieczeństwo. Chodzący ideał, zatruwający szeptem jej umysł coraz subtelniej, przy jednoczesnym coraz mniej pruderyjnym zawłaszczaniu ciała. Obawiała się tego i w tym samym momencie niepokoju, kiedy jego ciepłe dłonie unosiły materiał białej sukni, pieszcząc bladą skórę jej ud, spalała się z niewyobrażalnego pożądania. Należała do ojca, tylko jego kochała i tylko jemu mogła oddać całą siebie, bez żadnych wymówek, bez zdrad, bez poszukiwania szczęścia w ramionach kogokolwiek innego. Ta odurzająca mieszanka strachu, szacunku i toksycznej miłości wcale nie bladła z upływem czasu. Z dziewczynki stała się kobietą, z jego córki - żoną Reagana a w końcu matką jego dzieci, pozostającą jednak na zawsze związaną z Marcolfem tajemnicą.
Przelaną krwią i rozkoszą w Samaela, rozwijającego się pod jej sercem, przychodzącego w bólach na świat i w końcu separującego się od matki. Już nie był ukochanym, uroczym synkiem, którego prowadziła za drobną dłoń wśród róży ogrodu Rosierów. Już nie był krnąbrnym chłopcem, którego musiała strofować. Już nie był jej, przebywając przez większą część roku w Hogwarcie, zawiązując pierwsze przyjaźnie i (była tego dziwnie pewna) miłostki. Już nie przeżywała tęsknoty tak boleśnie, jak podczas pierwszych lat, akceptując zmianę w ich uczuciu. Wiedziała przecież, że jest jedyna. Czuła na sobie jego wzrok, nie odtrącała jego dłoni, nie odsuwała się, kiedy zamykał ją w czułym uścisku swoich ramion. Przyzwoitym, platonicznym a przynajmniej tak sobie wmawiała, nie potrafiąc wyłuskać tej granicy między moralnością a grzechem, którym została skażona. Brzemieniem najsłodszym, którego nigdy by się nie wyrzekła. Ten sekret, ta obezwładniająca w swej nieskończoności miłość, była jej największą siłą i jednocześnie największą słabością. Pozwalała jej przetrwać małżeństwo, niechciane obowiązki czy kontakt z przeklętymi bliźniętami, czyniła ją absolutnie szczęśliwą...albo absolutnie zrozpaczoną.
Stalowa obręcz ciągle zaciskała się na jej skroniach a pulsujące przerażenie zmuszało serce do szalonego galopu, przelewającego gorącą krew przez jej zdrętwiałe ciało. Wspomnienia nie chciały powrócić na swoje miejsce, jakby ingerencja Samaela roztrzaskała równą układankę na setki części, gubiących się w panice, zataczającej coraz większe kręgi w jej rozjątrzonym umyśle. Co ujrzał, kiedy brutalnie wyłamał ochronną barierę, zmiękczoną bliskością, winem oraz ułudą kontaktu z Marcolfem? Czy zobaczył chwilę, w której klękała przed jego dziadkiem, ubrana w ślubną suknię? Czy tą, kiedy pomiędzy śpiesznymi pocałunkami przekazywała mu dobrą nowinę o powiększeniu ich prawdziwej rodziny? Perspektywa obnażenia przed synem każdej najskrytszej myśli, wyrysowanej namiętnym obrazem z przeszłości, sparaliżowała Laidan do tego stopnia, że nawet nie jęknęła, kiedy Sam zaciskał dłonie na jej ramionach, gwałtownie podnosząc ją z wygodnego fotela. Zachwiała się, próbując złapać głębszy, spokojny oddech. Bezskutecznie: po raz pierwszy od bardzo dawna była całkowicie przerażona, nie mogąc ukoić ani rwącego bólu rozdartej psychiki ani histerii, czyniącej jej ciało zesztywniałym. I biernym; palce mężczyzny, kurczowo zaciskające się na nadgarstkach parzyły i miała wrażenie, że krew zatrzymuje się w żyłach, ale ten dyskomfort fizyczny był niczym w porównaniu z uczuciami, jakie nią targały, kiedy patrzyła prosto we wzburzone oczy Samaela. Potrząsającego nią jak marionetką; była boso, dużo niższa od niego, zależna od jego dłoni, miażdżących jej drobne ręce. Na równi ze słowami, jakie zostały wypowiedziane tonem jednocześnie wzburzonym – nigdy wcześniej nie widziała go w takim stanie – i lodowatym, jakby podjął już jakąś decyzję i teraz wymagał jej wyegzekwowania. Jeszcze nie znała jej treści, jeszcze pozostawała w szoku, łaskawie odciągającym w czasie zrozumienie jego intencji.
- Samaelu, to…porozmawiajmy, ja…proszę – wyszeptała chaotycznie, ale zanim zdążyła dodać coś jeszcze, poczuła na swoich drżących wargach jego usta. Gorące, suche, zachłannie obdarzające ją pocałunkiem, który nigdy nie powinien zaistnieć między matką a synem. Czuła wilgotny język, ostre zęby i to pragnienie, buchające z jego ciała niepokojącym gorącem. Drgnęła nerwowo, w pierwszej chwili zbyt otumaniona, by go odepchnąć, zbyt wytrącona ze znanego rytmu, by móc zaprotestować. Jej miękkie, słodkie od wina wargi przyjmowały jego agresywną pieszczotę jeszcze przez kilka złudnych sekund, zanim zdrowy rozsądek przebił się po raz ostatni przez barierę histerii. Odsunęła gwałtownie głowę w bok, próbując wyrwać ręce z jego uścisku. – Co ty robisz? Nie możemy - Chciała brzmieć twardo i zdecydowanie, ale jej głos był ochrypły, drżący bardziej niż drobne ciało, dalej skazane na jego nieustępliwy dotyk, od którego starała się wyswobodzić. Skóra Samaela parzyła, przyciągała, stanowiła skrajne niebezpieczeństwo, odłączające je wszystkie zmysły.
Przelaną krwią i rozkoszą w Samaela, rozwijającego się pod jej sercem, przychodzącego w bólach na świat i w końcu separującego się od matki. Już nie był ukochanym, uroczym synkiem, którego prowadziła za drobną dłoń wśród róży ogrodu Rosierów. Już nie był krnąbrnym chłopcem, którego musiała strofować. Już nie był jej, przebywając przez większą część roku w Hogwarcie, zawiązując pierwsze przyjaźnie i (była tego dziwnie pewna) miłostki. Już nie przeżywała tęsknoty tak boleśnie, jak podczas pierwszych lat, akceptując zmianę w ich uczuciu. Wiedziała przecież, że jest jedyna. Czuła na sobie jego wzrok, nie odtrącała jego dłoni, nie odsuwała się, kiedy zamykał ją w czułym uścisku swoich ramion. Przyzwoitym, platonicznym a przynajmniej tak sobie wmawiała, nie potrafiąc wyłuskać tej granicy między moralnością a grzechem, którym została skażona. Brzemieniem najsłodszym, którego nigdy by się nie wyrzekła. Ten sekret, ta obezwładniająca w swej nieskończoności miłość, była jej największą siłą i jednocześnie największą słabością. Pozwalała jej przetrwać małżeństwo, niechciane obowiązki czy kontakt z przeklętymi bliźniętami, czyniła ją absolutnie szczęśliwą...albo absolutnie zrozpaczoną.
Stalowa obręcz ciągle zaciskała się na jej skroniach a pulsujące przerażenie zmuszało serce do szalonego galopu, przelewającego gorącą krew przez jej zdrętwiałe ciało. Wspomnienia nie chciały powrócić na swoje miejsce, jakby ingerencja Samaela roztrzaskała równą układankę na setki części, gubiących się w panice, zataczającej coraz większe kręgi w jej rozjątrzonym umyśle. Co ujrzał, kiedy brutalnie wyłamał ochronną barierę, zmiękczoną bliskością, winem oraz ułudą kontaktu z Marcolfem? Czy zobaczył chwilę, w której klękała przed jego dziadkiem, ubrana w ślubną suknię? Czy tą, kiedy pomiędzy śpiesznymi pocałunkami przekazywała mu dobrą nowinę o powiększeniu ich prawdziwej rodziny? Perspektywa obnażenia przed synem każdej najskrytszej myśli, wyrysowanej namiętnym obrazem z przeszłości, sparaliżowała Laidan do tego stopnia, że nawet nie jęknęła, kiedy Sam zaciskał dłonie na jej ramionach, gwałtownie podnosząc ją z wygodnego fotela. Zachwiała się, próbując złapać głębszy, spokojny oddech. Bezskutecznie: po raz pierwszy od bardzo dawna była całkowicie przerażona, nie mogąc ukoić ani rwącego bólu rozdartej psychiki ani histerii, czyniącej jej ciało zesztywniałym. I biernym; palce mężczyzny, kurczowo zaciskające się na nadgarstkach parzyły i miała wrażenie, że krew zatrzymuje się w żyłach, ale ten dyskomfort fizyczny był niczym w porównaniu z uczuciami, jakie nią targały, kiedy patrzyła prosto we wzburzone oczy Samaela. Potrząsającego nią jak marionetką; była boso, dużo niższa od niego, zależna od jego dłoni, miażdżących jej drobne ręce. Na równi ze słowami, jakie zostały wypowiedziane tonem jednocześnie wzburzonym – nigdy wcześniej nie widziała go w takim stanie – i lodowatym, jakby podjął już jakąś decyzję i teraz wymagał jej wyegzekwowania. Jeszcze nie znała jej treści, jeszcze pozostawała w szoku, łaskawie odciągającym w czasie zrozumienie jego intencji.
- Samaelu, to…porozmawiajmy, ja…proszę – wyszeptała chaotycznie, ale zanim zdążyła dodać coś jeszcze, poczuła na swoich drżących wargach jego usta. Gorące, suche, zachłannie obdarzające ją pocałunkiem, który nigdy nie powinien zaistnieć między matką a synem. Czuła wilgotny język, ostre zęby i to pragnienie, buchające z jego ciała niepokojącym gorącem. Drgnęła nerwowo, w pierwszej chwili zbyt otumaniona, by go odepchnąć, zbyt wytrącona ze znanego rytmu, by móc zaprotestować. Jej miękkie, słodkie od wina wargi przyjmowały jego agresywną pieszczotę jeszcze przez kilka złudnych sekund, zanim zdrowy rozsądek przebił się po raz ostatni przez barierę histerii. Odsunęła gwałtownie głowę w bok, próbując wyrwać ręce z jego uścisku. – Co ty robisz? Nie możemy - Chciała brzmieć twardo i zdecydowanie, ale jej głos był ochrypły, drżący bardziej niż drobne ciało, dalej skazane na jego nieustępliwy dotyk, od którego starała się wyswobodzić. Skóra Samaela parzyła, przyciągała, stanowiła skrajne niebezpieczeństwo, odłączające je wszystkie zmysły.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Opowiastki i moralitety prawione mu latami przez dziadka nagle zaczęły nabierać sensu. Głębszego, dosłownego i wcale niepozbawionego znaczenia, jak początkowo zdawało się młodemu Avery’emu. Parabolicznie ujęta rzeczywistość miała ułatwić chłopcu zrozumienie prawdy, a może przygotować go na jej odsłonięcie? Stanowić przestrogę, by nigdy nie próbował postawić się przeciwko rodowym tajemnicom? Które płynęły w jego żyłach, mieszając się z błękitną krwią potwierdzoną arystokratycznym rodowodem, zapętlającym geny trzech pokoleń w jednej osobie.
W n i m. Widać w ten właśnie sposób Marcolf uhonorował tradycję – a może raczej okrutnie z niej zakpił? Samael nie potrafił zdefiniować swego nowego położenia, które nie tylko objawiało przed nim mroczne tajemnice, ale i uświadamiało słodko-gorzką prawdę nieprawego pochodzenia. W świetle prawa był zwykłym bękartem, uzurpatorem, roszczącym sobie prawa do nazwiska oraz dziedziczenia – choć badając sprawę dokładniej, można by rzec, iż należało mu się ono bezdyskusyjnie. Koligacyjne zagwozdki pochłonęły go bez reszty, kiedy spalał się w próbie zrozumienia kazirodczego powiązania. Dobrowolnego; zastygła w grymasie pożądania twarz matki aż nazbyt wyraźnie utkwiła mu w pamięci, by mógł mieć co do tego jakiekolwiek wątpliwości. Ponownie zastanawiał się więc, dlaczego przez tyle lat to przed nim taiła, czemu oszukiwała, w imię czego (kogo?) skrywała przed swym u k o c h a n y m ponad wszystko synem prawdziwą tożsamość jego rodzica?
Samael wbrew wszelkim wyobrażeniom nie żywił absolutnie żadnej pretensji, nie okazywał najmniejszego zniesmaczenia faktem, iż jest owocem tak niemoralnego i nienormalnego(?) związku pomiędzy ojcem a córką. Rozgoryczało go jedynie, iż miłość Laidan zawsze była dzielona na dwie nierówne części i ta silniejsza, bardziej emocjonalna przypadała w udziale Marcolfowi. Miał święte prawo czuć się zazdrosnym – wychowany w przeświadczeniu o swej wyjątkowości oraz miejscu w matczynym sercu, nie potrafił znieść myśli, iż oprócz niego jest ktoś jeszcze. Podobne obawy dosięgnęły młodzieńca, kiedy na świecie pojawiły się bliźniaki; obecność niepożądanych intruzów wywołała fale protestu, uspokojoną jednak natychmiastowo. Laidan pozostała cała jego, a dwójka przebrzydłego rodzeństwa nie była w stanie mu zagrozić. Dopiero teraz Samael przekonał się, że cały ten uroczy, ckliwy frazes o bezgranicznej miłości powinien włożyć między dziecinne bajki, ponieważ stanowił najzwyklejszą ułudę. Kłamstwo, obrzydliwe łgarstwo, którym szczerze się brzydził, kiedy wręcz rozpaczliwie wpatrywał się w twarz matki, jakby szukając w niej skruchy, zapewniającej rozgrzeszenie. Jej przebłyski nie były jednak wystarczające, a z pewnością nie mogły odkupić winy Laidan, rozbijającej serce Samaela na miliony drobnych kawałków. Młodzieniec nie potrafił przebaczyć, ugodzony niemalże śmiertelnym ciosem przez osobę, którą przecież kochał najmocniej na świecie.
Czemu dawał wyraz w buntowniczym pocałunku, w jakim się zatopił, przyciągając do siebie – już nie matkę, a kobietę – i pieszcząc mocno jej wargi, na których wciąż czuł cierpki posmak wina. Agresywnie wdarł się językiem do jej miękkich ust, nie myśląc o konsekwencjach, kontemplując jedynie tę chwilę, w jakiej jego miłość i pożądanie nareszcie znajdowały ujście. W pieszczocie najprostszej, a rzekomo niedostępnej, w postępku słodkim, lecz amoralnym, w czynie wywyższającym Laidan ponad wszystkie niewiasty, a równocześnie spychające ją z niebiańskiego piedestału pośród anioły upadłe. Samael nie dbał o to, nie dbał o pioruny za oknem, bo nie wierzył, że szalejąca na zewnątrz burza to znak boskiego potępienia. Nadal byli bezpieczni, a on trzymał matkę w pewnym uścisku, gwarantującym jego wierność – nic dziwnego, że domagał się deklaracji również z jej strony, sprecyzowania i uściślenia słów, jakimi dotąd wyłącznie go zwodziła. Podniecenie młodzieńca wciąż narastało; im dłużej pozostawał w takiej bliskości z Laidan, tym wyraźniej je czuł, pulsujące i coraz natarczywiej dyktujące mu warunki. Zahaczał więc zębami o spierzchnięte wargi kobiety, przygryzając je mocno, erotycznie, jakby buchająca z nich krew miała im posłużyć do spisania cyrografu. W którym przyrzekliby sobie dozgonną miłość w każdym tego słowa aspekcie. Tylko tego żądał w jednej, niewyartykułowanej prośbie, przedstawionej w postaci spragnionego pocałunku. Przerwanego brutalnie jej sprzeciwem.
Który jednak nie mógł powstrzymać Samaela, doskonale znającego przecież Laidan. Między wierszami jej schrypniętego głosu wyczuwał pragnienie, w granatowych, intensywnie błyszczących oczach odnajdywał palącą żądzę, a drążące niby już w ostatnim paroksyzmie ciało, interpretował jako starcie się w niej dwóch sprzeczności. Musiała go chcieć, nie mogła odrzucić i młodzieniec wiedział o tym najlepiej – lepiej niż ona sama, targana śmiesznymi wątpliwościami. Avery zamierzał rozwiać je w tym momencie i uczynić to dobitnie. Nie przebierając w środkach i darowując tylko jedną alternatywę, która miała przynieść odkupienie im obojgu.
-Prosisz? – zadrwił, nadal ściskając dłonie matki w mocnym uścisku – tak samo jak prosiłaś ojca tuż przed ślubem? – szydził, opętany złością, wyraźnie podkreślając stopień pokrewieństwa łączącego go z Marcolfem. Nie okazywał gniewu, wyłącznie ironię, zakrawającą o pogardę, jaką usiłował zamaskować własne pożądanie – Dobrze. Zrobisz to teraz – wygłosił twardy rozkaz, świadomie powtarzając słowa swego ojca. Stanowił teraz jego niemal idealną kopię: chłodny i wyniosły, rozsadzany pragnieniem kobiety, jakiej nigdy nie powinien tknąć. Czekał więc cierpliwie, pomny naukom Marcolfa; nie powtórzył żądania, wpatrując się w Laidan ponaglającym wzrokiem. Należeli do siebie niezależnie od siebie, mogli również stać się sobie bezwzględnie bliscy, budując relację najstabilniejszą i zdolną do przezwyciężenia wszelkich przeciwności – i cóż z tego, że zaprzeczającą wszystkim (starożytnym i teraźniejszym) moralnym prawom?
W n i m. Widać w ten właśnie sposób Marcolf uhonorował tradycję – a może raczej okrutnie z niej zakpił? Samael nie potrafił zdefiniować swego nowego położenia, które nie tylko objawiało przed nim mroczne tajemnice, ale i uświadamiało słodko-gorzką prawdę nieprawego pochodzenia. W świetle prawa był zwykłym bękartem, uzurpatorem, roszczącym sobie prawa do nazwiska oraz dziedziczenia – choć badając sprawę dokładniej, można by rzec, iż należało mu się ono bezdyskusyjnie. Koligacyjne zagwozdki pochłonęły go bez reszty, kiedy spalał się w próbie zrozumienia kazirodczego powiązania. Dobrowolnego; zastygła w grymasie pożądania twarz matki aż nazbyt wyraźnie utkwiła mu w pamięci, by mógł mieć co do tego jakiekolwiek wątpliwości. Ponownie zastanawiał się więc, dlaczego przez tyle lat to przed nim taiła, czemu oszukiwała, w imię czego (kogo?) skrywała przed swym u k o c h a n y m ponad wszystko synem prawdziwą tożsamość jego rodzica?
Samael wbrew wszelkim wyobrażeniom nie żywił absolutnie żadnej pretensji, nie okazywał najmniejszego zniesmaczenia faktem, iż jest owocem tak niemoralnego i nienormalnego(?) związku pomiędzy ojcem a córką. Rozgoryczało go jedynie, iż miłość Laidan zawsze była dzielona na dwie nierówne części i ta silniejsza, bardziej emocjonalna przypadała w udziale Marcolfowi. Miał święte prawo czuć się zazdrosnym – wychowany w przeświadczeniu o swej wyjątkowości oraz miejscu w matczynym sercu, nie potrafił znieść myśli, iż oprócz niego jest ktoś jeszcze. Podobne obawy dosięgnęły młodzieńca, kiedy na świecie pojawiły się bliźniaki; obecność niepożądanych intruzów wywołała fale protestu, uspokojoną jednak natychmiastowo. Laidan pozostała cała jego, a dwójka przebrzydłego rodzeństwa nie była w stanie mu zagrozić. Dopiero teraz Samael przekonał się, że cały ten uroczy, ckliwy frazes o bezgranicznej miłości powinien włożyć między dziecinne bajki, ponieważ stanowił najzwyklejszą ułudę. Kłamstwo, obrzydliwe łgarstwo, którym szczerze się brzydził, kiedy wręcz rozpaczliwie wpatrywał się w twarz matki, jakby szukając w niej skruchy, zapewniającej rozgrzeszenie. Jej przebłyski nie były jednak wystarczające, a z pewnością nie mogły odkupić winy Laidan, rozbijającej serce Samaela na miliony drobnych kawałków. Młodzieniec nie potrafił przebaczyć, ugodzony niemalże śmiertelnym ciosem przez osobę, którą przecież kochał najmocniej na świecie.
Czemu dawał wyraz w buntowniczym pocałunku, w jakim się zatopił, przyciągając do siebie – już nie matkę, a kobietę – i pieszcząc mocno jej wargi, na których wciąż czuł cierpki posmak wina. Agresywnie wdarł się językiem do jej miękkich ust, nie myśląc o konsekwencjach, kontemplując jedynie tę chwilę, w jakiej jego miłość i pożądanie nareszcie znajdowały ujście. W pieszczocie najprostszej, a rzekomo niedostępnej, w postępku słodkim, lecz amoralnym, w czynie wywyższającym Laidan ponad wszystkie niewiasty, a równocześnie spychające ją z niebiańskiego piedestału pośród anioły upadłe. Samael nie dbał o to, nie dbał o pioruny za oknem, bo nie wierzył, że szalejąca na zewnątrz burza to znak boskiego potępienia. Nadal byli bezpieczni, a on trzymał matkę w pewnym uścisku, gwarantującym jego wierność – nic dziwnego, że domagał się deklaracji również z jej strony, sprecyzowania i uściślenia słów, jakimi dotąd wyłącznie go zwodziła. Podniecenie młodzieńca wciąż narastało; im dłużej pozostawał w takiej bliskości z Laidan, tym wyraźniej je czuł, pulsujące i coraz natarczywiej dyktujące mu warunki. Zahaczał więc zębami o spierzchnięte wargi kobiety, przygryzając je mocno, erotycznie, jakby buchająca z nich krew miała im posłużyć do spisania cyrografu. W którym przyrzekliby sobie dozgonną miłość w każdym tego słowa aspekcie. Tylko tego żądał w jednej, niewyartykułowanej prośbie, przedstawionej w postaci spragnionego pocałunku. Przerwanego brutalnie jej sprzeciwem.
Który jednak nie mógł powstrzymać Samaela, doskonale znającego przecież Laidan. Między wierszami jej schrypniętego głosu wyczuwał pragnienie, w granatowych, intensywnie błyszczących oczach odnajdywał palącą żądzę, a drążące niby już w ostatnim paroksyzmie ciało, interpretował jako starcie się w niej dwóch sprzeczności. Musiała go chcieć, nie mogła odrzucić i młodzieniec wiedział o tym najlepiej – lepiej niż ona sama, targana śmiesznymi wątpliwościami. Avery zamierzał rozwiać je w tym momencie i uczynić to dobitnie. Nie przebierając w środkach i darowując tylko jedną alternatywę, która miała przynieść odkupienie im obojgu.
-Prosisz? – zadrwił, nadal ściskając dłonie matki w mocnym uścisku – tak samo jak prosiłaś ojca tuż przed ślubem? – szydził, opętany złością, wyraźnie podkreślając stopień pokrewieństwa łączącego go z Marcolfem. Nie okazywał gniewu, wyłącznie ironię, zakrawającą o pogardę, jaką usiłował zamaskować własne pożądanie – Dobrze. Zrobisz to teraz – wygłosił twardy rozkaz, świadomie powtarzając słowa swego ojca. Stanowił teraz jego niemal idealną kopię: chłodny i wyniosły, rozsadzany pragnieniem kobiety, jakiej nigdy nie powinien tknąć. Czekał więc cierpliwie, pomny naukom Marcolfa; nie powtórzył żądania, wpatrując się w Laidan ponaglającym wzrokiem. Należeli do siebie niezależnie od siebie, mogli również stać się sobie bezwzględnie bliscy, budując relację najstabilniejszą i zdolną do przezwyciężenia wszelkich przeciwności – i cóż z tego, że zaprzeczającą wszystkim (starożytnym i teraźniejszym) moralnym prawom?
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czerwone, półsłodkie wino, przelewające się w pękatym kieliszku, szerokim, by pozwolić swobodnie rozprzestrzenić się odurzającemu aromatowi. Czerwona sukienka z kolekcji tych już raz zaprezentowanych na salonach i tym samym przeznaczonych do oświecania blaskiem drogiego materiału wyłącznie prywatnej posiadłości. Czerwone paznokcie, równo pomalowane magicznym lakierem, odblaskującym żywo w łunie świec. Czerwony, miękki dywan, w który mogła wsunąć bose, nieco zmarznięte stopy, przesuwając nimi po delikatnej fakturze barwionego płótna. Czerwone usta, zagryzione do krwi przez Samaela. Czerwony rumieniec, wypływający na jej szyję i dekolt, zdecydowanie odcinający się od śmiertelnej bladości przerażenia. I – w końcu? - czerwone płomienie, buchające z kominka i beztrosko wydobywające z ciemności rodzinny obraz, zawieszony w dębowej ramie tuż nad jego gzymsem. Stanowczy, siwowłosy Marcolf z równo przyciętą brodą, opierający dłonie o ramiona młodszej o dwa lata Laidan; lekko uśmiechniętej, z krótszymi złotymi lokami, sięgającymi jej zaledwie ramion. Siedziała na fotelu w gabinecie ojca, trzymając za rękę spokojnego Samaela o identycznie jasnogranatowym spojrzeniu. Rodzinna sielanka, trzy pokolenia, uwiecznione szarą farbą, nabierającą krwistego odcienia, odmalowującego spojrzenie seniora w barwach gniewu, a pozostałej dwójki w palecie równie intensywnej, lecz przypisanej niezdrowemu pragnieniu.
Gdyby choć na sekundę powróciła do bycia sobą, do tego beztroskiego śmiechu, spowodowanego uporczywymi, legilimenckimi próbami Samaela, do rozkoszowania się posmakiem drogiego wina na języku, do całkowitego rozluźnienia ciała, zapadającego w miękkim fotelu, zapewne rozkoszowałaby się tą jednolitością czerwieni, obejmującą swymi płomieniami cały salon. Ekspresjonizm w najczystszej – bądź najbrudniejszej? – formie, wyrażający zarówno ogniste przerażenie jak i chore podszepty pożądania. Jeszcze niezdefiniowanego, kotłującego się pod zasłoną przyzwoitości, która przecież została zerwana, odsłaniając przed – dotąd biernie przyglądającym się – widzem cały toksyczny kunszt odgrywanej przed nim antycznej tragedii. Nawet gdyby jakimś cudem mogli cofnąć czas i brutalne decyzje, powzięte przez Samaela, Laidan nie byłaby w stanie odczytać jego myśli, zrozumieć, co mogło roić się w umyśle kogoś, kto dowiaduje się o swoim pochodzeniu. Zapewne po stokroć lżej przyjąłby wieści o byciu bękartem, spłodzonym z nieprawego łoża, zrodzonym z gwałtu bądź w wyniku ciężkiej, otumaniającej klątwy. Tak przynajmniej sądziła Lai, kiedy gdzieś pod falą całkowitego przerażenia zaczęły wyłaniać się pierwsze, szczątkowo sensowne myśli. Jej ukochany syn, chroniony przez tyle lat, wyrwał właśnie z jej umysłu ściśle chronioną tajemnicę. Na którą przecież miał prawo tak zareagować. Histerią, wściekłością, oburzeniem, nienawiścią; właściwie każda ekstremalna emocja mogła rozgorzeć w jego sercu i spotkać się z przebłagalnym zrozumieniem z jej strony. Czy powinna go przepraszać? Próbować wytłumaczyć? Histerycznie znów pochwycić w dłonie cieniutką nić kłamstwa, by ponownie opleść ją niewidzialną siecią wokół jego serca? W emocjonalnym amoku nie potrafiła podjąć żadnej decyzji, kierowana tylko trzema emocjami. Strachem, wstydem i pragnieniem załagodzenia tej tragedii, wyciszenia jej, zamknięcia z powrotem w szczelnym kufrze tajemnic; zaleczenia tej nagłej wyrwy, roztrzaskującej zarówno jej umysł jak i doskonały rodzinny obrazek.
Taka przecież była rola kobiety: łagodzenia konfliktów, dbania, by żaden skandal i żaden dramat nie zachwiał posadami rodu, by nie nadwyrężył dobrego imienia i by męscy przedstawiciele nazwiska wiedli spokojne, dostatnie, szczęśliwe życie. Teraz czuła, że zawiodła – i to w dwójnasób. Zawiodła Marcolfa, ufającego jej bezgranicznie oraz zawiodła Samaela, wierzącego w to, że jest synem Reagana. Bo przecież o to chodziło…i właśnie ten powód postępującego szaleństwa mężczyzny nasunął się Laidan jako pierwszy i oczywisty. Jej syn tracił zmysły po informacji o tym, że jest owocem kazirodczego związku, że począł się z najgorszego, najplugawszego grzechu. To przecież podsyciłoby szatańską pożogę w każdej normalnej istocie…którą Sam widocznie nie był, zarówno przez swoje pochodzenie, jak i przez wychowanie w skrajnej megalomanii. Czy to ona przesłoniła mu oczy chorobliwą zazdrością, jaką Lai mogła odczytać dopiero po dłuższej chwili, kiedy krew spływała z kącika jej ust, spuchniętych od gwałtownego pocałunku? Razem z odsunięciem się od jego zachłannych warg, została obdarzona jakąś częścią przytomności, pozwalającą jej na dokonanie odkrycia jeszcze straszniejszego. Jej syn nie tracił zmysłów z rozpaczy nad swą genetyczną (i boską) skazą: wariował z męskiej zaborczości, z samczej potrzeby oznaczenia jej jako swojej, nawet jeśli fantomowym rywalem w drodze do serca okazywał się jego własny ojciec. Ich ojciec - jego twarz szaleńczo zlewała się z rysami górującego nad nią młodzieńca. Schizofreniczna wizja tylko nasilała się dzięki buzującym w jej żyłach emocjom, pomieszanym z winem i palącą tęsknotą za Marcolfem. Za Samaelem. Za mężczyzną, mężczyznami, których kochała nad życie i których nie potrafiła w tej krytycznej chwili rozróżnić, na chwilę drętwiejąc w przerażeniu słowami bruneta tak, jakby wypowiedział je jej ojciec a nie posłuszny syn. Już nie odwracała wzroku, niezdrowo rozszerzonymi źrenicami wpatrując się w pogardliwie – gniewnie, z dobrze maskowaną rozpaczą – wykrzywione rysy młodzieńca, dopiero teraz pojmując pełnię skomplikowania ich relacji. Żal i zaborczość wręcz biły od jego gorącego, twardego ciała; od palców zaciśniętych na jej nadgarstkach tak boleśnie, że na pewno odbarwiał bladą skórę fioletowymi pieczęciami. Gwarantującymi wieczny gniew, żal i niechęć. Nie mogła pozwolić na to, by te uczucia zawisły między nimi niewybaczalną klątwą, nie wybaczyłaby sobie tego nigdy, dlatego przestała się szarpać. Buntownicze przerażenie przeobraziło się – po zaledwie kilku słowach Samaela, wwiercających się w jej umysł dokładnymi obrazami przeszłości – w spetryfikowaną panikę, niepozwalającą jej na wykonanie nawet najdrobniejszego ruchu.
- Nie masz prawa t a k do mnie mówić – wyszeptała, tonem dalekim zarówno od wcześniejszego zachrypniętego głosu jak i od perlistego śmiechu, wypełniającego salon przed zaledwie chwilą. Wypowiadane głoski drżały lekko, tak samo jak jej unieruchomione dłonie…i jak usta, którymi powoli dotknęła jego policzka. Powinna wymierzyć mu siarczysty policzek, ale czuła przecież jego ból i wzburzenie, które musiała ukoić, za wszelką cenę: inaczej cierpiałaby za dwoje. – Porozmawiajmy…wszystko ci wytłumaczę, to…niczego nie zmienia – kontynuowała, panicznie próbując zgasić ten nagły ogień, parzący ich ciała, nieudolnym tłumaczeniem i coraz szybszymi pocałunkami, jakimi obsypywała jego twarz. Czułymi, matczynymi, w finalnym paroksyzmie niepokoju starając się zmienić przerażające pożądanie w rodzinną miłość, platoniczną, uspokajającą…i kompletnie wyłamującą się ze schematu. Czuła przecież podniecenie Samaela, czuła także jego niezłomność, tak upodabniającą go do Marcolfa, zapewne obserwującego ich z portretu. Psychicznie i fizycznie znalazła się w potrzasku, z którego jedyne wyjście – niemożliwe do przyjęcia, grzeszne, równoznaczne z wykonaniem kroku w stronę przepaści - wskazał jej stojący przed nią mężczyzna. Obcałowywała jego twarz, oddychając szybko i po raz ostatni próbując odsunąć się od płonącego chorym pragnieniem ciała, przyciągającego ją jednak do siebie z niemal czarno-magiczną mocą.
Gdyby choć na sekundę powróciła do bycia sobą, do tego beztroskiego śmiechu, spowodowanego uporczywymi, legilimenckimi próbami Samaela, do rozkoszowania się posmakiem drogiego wina na języku, do całkowitego rozluźnienia ciała, zapadającego w miękkim fotelu, zapewne rozkoszowałaby się tą jednolitością czerwieni, obejmującą swymi płomieniami cały salon. Ekspresjonizm w najczystszej – bądź najbrudniejszej? – formie, wyrażający zarówno ogniste przerażenie jak i chore podszepty pożądania. Jeszcze niezdefiniowanego, kotłującego się pod zasłoną przyzwoitości, która przecież została zerwana, odsłaniając przed – dotąd biernie przyglądającym się – widzem cały toksyczny kunszt odgrywanej przed nim antycznej tragedii. Nawet gdyby jakimś cudem mogli cofnąć czas i brutalne decyzje, powzięte przez Samaela, Laidan nie byłaby w stanie odczytać jego myśli, zrozumieć, co mogło roić się w umyśle kogoś, kto dowiaduje się o swoim pochodzeniu. Zapewne po stokroć lżej przyjąłby wieści o byciu bękartem, spłodzonym z nieprawego łoża, zrodzonym z gwałtu bądź w wyniku ciężkiej, otumaniającej klątwy. Tak przynajmniej sądziła Lai, kiedy gdzieś pod falą całkowitego przerażenia zaczęły wyłaniać się pierwsze, szczątkowo sensowne myśli. Jej ukochany syn, chroniony przez tyle lat, wyrwał właśnie z jej umysłu ściśle chronioną tajemnicę. Na którą przecież miał prawo tak zareagować. Histerią, wściekłością, oburzeniem, nienawiścią; właściwie każda ekstremalna emocja mogła rozgorzeć w jego sercu i spotkać się z przebłagalnym zrozumieniem z jej strony. Czy powinna go przepraszać? Próbować wytłumaczyć? Histerycznie znów pochwycić w dłonie cieniutką nić kłamstwa, by ponownie opleść ją niewidzialną siecią wokół jego serca? W emocjonalnym amoku nie potrafiła podjąć żadnej decyzji, kierowana tylko trzema emocjami. Strachem, wstydem i pragnieniem załagodzenia tej tragedii, wyciszenia jej, zamknięcia z powrotem w szczelnym kufrze tajemnic; zaleczenia tej nagłej wyrwy, roztrzaskującej zarówno jej umysł jak i doskonały rodzinny obrazek.
Taka przecież była rola kobiety: łagodzenia konfliktów, dbania, by żaden skandal i żaden dramat nie zachwiał posadami rodu, by nie nadwyrężył dobrego imienia i by męscy przedstawiciele nazwiska wiedli spokojne, dostatnie, szczęśliwe życie. Teraz czuła, że zawiodła – i to w dwójnasób. Zawiodła Marcolfa, ufającego jej bezgranicznie oraz zawiodła Samaela, wierzącego w to, że jest synem Reagana. Bo przecież o to chodziło…i właśnie ten powód postępującego szaleństwa mężczyzny nasunął się Laidan jako pierwszy i oczywisty. Jej syn tracił zmysły po informacji o tym, że jest owocem kazirodczego związku, że począł się z najgorszego, najplugawszego grzechu. To przecież podsyciłoby szatańską pożogę w każdej normalnej istocie…którą Sam widocznie nie był, zarówno przez swoje pochodzenie, jak i przez wychowanie w skrajnej megalomanii. Czy to ona przesłoniła mu oczy chorobliwą zazdrością, jaką Lai mogła odczytać dopiero po dłuższej chwili, kiedy krew spływała z kącika jej ust, spuchniętych od gwałtownego pocałunku? Razem z odsunięciem się od jego zachłannych warg, została obdarzona jakąś częścią przytomności, pozwalającą jej na dokonanie odkrycia jeszcze straszniejszego. Jej syn nie tracił zmysłów z rozpaczy nad swą genetyczną (i boską) skazą: wariował z męskiej zaborczości, z samczej potrzeby oznaczenia jej jako swojej, nawet jeśli fantomowym rywalem w drodze do serca okazywał się jego własny ojciec. Ich ojciec - jego twarz szaleńczo zlewała się z rysami górującego nad nią młodzieńca. Schizofreniczna wizja tylko nasilała się dzięki buzującym w jej żyłach emocjom, pomieszanym z winem i palącą tęsknotą za Marcolfem. Za Samaelem. Za mężczyzną, mężczyznami, których kochała nad życie i których nie potrafiła w tej krytycznej chwili rozróżnić, na chwilę drętwiejąc w przerażeniu słowami bruneta tak, jakby wypowiedział je jej ojciec a nie posłuszny syn. Już nie odwracała wzroku, niezdrowo rozszerzonymi źrenicami wpatrując się w pogardliwie – gniewnie, z dobrze maskowaną rozpaczą – wykrzywione rysy młodzieńca, dopiero teraz pojmując pełnię skomplikowania ich relacji. Żal i zaborczość wręcz biły od jego gorącego, twardego ciała; od palców zaciśniętych na jej nadgarstkach tak boleśnie, że na pewno odbarwiał bladą skórę fioletowymi pieczęciami. Gwarantującymi wieczny gniew, żal i niechęć. Nie mogła pozwolić na to, by te uczucia zawisły między nimi niewybaczalną klątwą, nie wybaczyłaby sobie tego nigdy, dlatego przestała się szarpać. Buntownicze przerażenie przeobraziło się – po zaledwie kilku słowach Samaela, wwiercających się w jej umysł dokładnymi obrazami przeszłości – w spetryfikowaną panikę, niepozwalającą jej na wykonanie nawet najdrobniejszego ruchu.
- Nie masz prawa t a k do mnie mówić – wyszeptała, tonem dalekim zarówno od wcześniejszego zachrypniętego głosu jak i od perlistego śmiechu, wypełniającego salon przed zaledwie chwilą. Wypowiadane głoski drżały lekko, tak samo jak jej unieruchomione dłonie…i jak usta, którymi powoli dotknęła jego policzka. Powinna wymierzyć mu siarczysty policzek, ale czuła przecież jego ból i wzburzenie, które musiała ukoić, za wszelką cenę: inaczej cierpiałaby za dwoje. – Porozmawiajmy…wszystko ci wytłumaczę, to…niczego nie zmienia – kontynuowała, panicznie próbując zgasić ten nagły ogień, parzący ich ciała, nieudolnym tłumaczeniem i coraz szybszymi pocałunkami, jakimi obsypywała jego twarz. Czułymi, matczynymi, w finalnym paroksyzmie niepokoju starając się zmienić przerażające pożądanie w rodzinną miłość, platoniczną, uspokajającą…i kompletnie wyłamującą się ze schematu. Czuła przecież podniecenie Samaela, czuła także jego niezłomność, tak upodabniającą go do Marcolfa, zapewne obserwującego ich z portretu. Psychicznie i fizycznie znalazła się w potrzasku, z którego jedyne wyjście – niemożliwe do przyjęcia, grzeszne, równoznaczne z wykonaniem kroku w stronę przepaści - wskazał jej stojący przed nią mężczyzna. Obcałowywała jego twarz, oddychając szybko i po raz ostatni próbując odsunąć się od płonącego chorym pragnieniem ciała, przyciągającego ją jednak do siebie z niemal czarno-magiczną mocą.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Odkrycie rodzinnej tajemnicy zaburzyło percepcję Samaela, zburzyło ukochany przez niego porządek i sprawiło, że cały świat nagle zawirował i zatrząsnął się w swych monumentalnych posadach. Dekapitacja, upadek z nieziemskiej wysokości, wrażenie samobójczej śmierci w przebłyskach wielobarwnych wspomnień z dzieciństwa, gdzie zawsze pojawiali się we trójkę. Liczba boskiej doskonałości została jednak boleśnie ograniczona i młodzieniec pojął, że był wówczas tym zbędnym ogniwem. Poczętym przez nadludzką parę, ale oddzielony od uczucia właściwego i wychowany w kłamstwie. Prawie artystycznym; Laidan musiała wręcz z rzemieślniczą precyzją uciosać całą historię, a także i z niego wyrzeźbić syna idealnego. Godnego takiej matki i takiego ojca, który teraz jawił mu się najgroźniejszym konkurentem o miłość najważniejszej w jego życiu kobiety. Dotychczas żył w słodkiej ułudzie, w pięknym kłamstwie, jakim opromieniał sobie rzeczywistość, myśląc, że jest jedyny. Bliźnięta stanowiły niechciany dodatek, człowiek, którego przez tyle lat nazywał ojcem pozostawał jej mężem bez żadnej emocjonalnej więzi i tylko jemu przypadała w udziale uwaga Laidan. Samael był przy niej i ją z n a ł. Wszyscy wiedzieli, że jej ukochany kolor to czerwień, lecz tylko on wiedział, że woli karmin od burgundu i szkarłat od purpury. Wyłącznie on dobierał jej biżuterię do wieczorowej kreacji i komplementował ją prostymi słowami szczerego zachwytu. Deklamował z pamięci jedynie jej ulubione wiersze, wygrywał fortepianowe wariacje, do których miała największy sentyment, a w czasie ich rozłąki pisał do niej długie listy, przelewając na pergamin atramentowe łzy swojej tęsknoty. Za wszystkim: za jej spojrzeniami zza długich rzęs – troskliwymi, pełnymi miłości, ale także za tymi kpiącymi i dezaprobującymi. Za każdym uśmiechem – dumnym, tkliwym, radosnym oraz smutnym, jakim zawsze go żegnała tuż przed wyjazdem do Hogwartu. Za dotykiem – kiedy na parkiecie szlacheckich salonów razem wirowali w tańcu, za czułym poprawianiem marszczącej się szaty, za platonicznymi uściskami, za kurtuazyjnym oferowaniem jej ramienia i wreszcie za zaborczym i niemalże władczym obejmowaniu jej w talii. Za pieszczotami – chłodnymi muśnięciami policzka przy oficjalnych uroczystościach, równie beznamiętnymi pocałunkami składanymi w towarzystwie, grzecznościowymi w wierzch dłoni oraz za tymi, palącymi skórę młodzieńca, gdy sięgały jego ust w krótkim, czułym spięciu warg. Po prostu za nią: za jej dźwięcznym głosem, perlistym śmiechem, za artystycznym wejrzeniem i siłą charakteru ukrytej pod eteryczną oprawą filigranowej sylwetki, wypielęgnowanych dłoni i złocistych loków.
Tęsknota powoli ewoluowała w zazdrość, niezdrową, kiełkującą w błyskawicznym tempie w sercu i umyśle Samaela. Młodzieniec nie potrafił ugasić jej niczym, choć wielokrotnie próbował zdusić w sobie to irracjonalne przecież odczucie. Na próżno; już w dzieciństwie zakodował sobie wyłączność na Laidan i teraz po prostu nie potrafił zrozumieć, że jest ktoś, kto posiada ją r z e c z y w i ś c i e, realnie, traktując jak swoją kobietę i spotykając się przy tym z wzajemnością. To była zdrada jego matki i tylko przez nią Avery cierpiał, rozrywany wewnętrznym bólem odtrąconej miłości. Czuł się porzucony; zepchnięty na margines, kompletnie zapomniany i nieważny. Na nic zdawały się zapewnienia Lai, chaotyczne słowa, pozbawione sensu tłumaczenia, jakimi usiłowała go uspokoić i przekonać, że między nimi nic nie ulegnie zmianie. Prócz dystansu, jaki powstał, nagle oddzielając ich od siebie przepaścią, z której buchały złowrogie płomienie, grożące śmiercią w okropnych męczarniach. Samael miał wrażenie, że pomimo bliskości ciepłego ciała matki tuż przy nim, ich bliskość została zachwiana przez rosnący brak zaufania. Nie mógł już patrzeć na nią z tą samą, czystą miłością, z uwielbieniem, z jakim wpatrywał się w nią zaledwie chwilę wcześniej, siedząc u jej stóp. Miłość zmieniła się w pożądanie, uwielbienie w nienawiść, która krew w jego żyłach przekuwała na płynny lód. Mrożący każdą pozytywną emocję, zatrzymującą wszelkie odruchy, jakimi próbował powstrzymywać własne pragnienie przed przedstawieniem Laidan swoich żądań. Chciał przecież tylko jej, na powrót czuć się przez nią kochanym, absolutnie wyjątkowym i stawianym na złotym piedestale. Matka była priorytetem Samaela… lecz teraz na pierwszym miejscu znalazło się mocno chłoszczące jego moralność pragnienie jej posiadania. Niezdrowego, jakie nie powinno nastąpić nigdy, ale młodzieniec nie żałował swych poczynań i za nic miał nadciągający gniew bogów, gdy cofał się pamięcią o trzy sekundy, wracając do czucia impulsywnego pocałunku. Smakującego każdą bliską mu emocją, które połączyły się w idealnej kombinacji. Gniew, żądza, strach, odrobina bólu, zaborczość… I krew, barwiąca zęby ulubionym karminem, pasującym do sukienki Laidan, co zauważył dopiero w tym momencie, z dziwną nostalgią podziwiając urodę tej, która go zdradziła. Tępiejąc na chwilę i rozluźniając uścisk, kiedy matka sięgała ustami jego twarzy i policzków, muskając skórę miękkimi wargami. Ciepły oddech, czuły dotyk, kojące słowa powinny go wyciszyć, uspokoić, odwieść od haniebnych zamiarów, ale zamiast tego nakręciły młodzieńca jeszcze bardziej. Musiała tego chcieć, musiała pragnąć go równie mocno, jak Samael pragnął jej. Potrzebował.
Nie kolejnych kłamstw, nie wymówek, nie pokrętnego tłumaczenia. Laidan. Potrzebował Laidan i jej ciała. Wywołującego w nim drżenie, doprowadzające do kompromitacji, wydobywające na zewnątrz każdą pokusę. Obleczone w czerwoną suknię, zatrzaśnięte w kleszczach jego ramion, kiedy przeniósł zdecydowany chwyt z nadgarstków na jej wąska talię, oszaleniało go i ona na pewno doskonale to czuła. Mogła wyczytać pożądanie z jego dzikiego, nieokiełznanego wzroku, mogła zinterpretować je dzięki władczemu gestowi, w jakim ją trzymał, mogła dociec tego po krótkim zdaniu, które do niej skierował, lecz jego własne ciało komunikowało się przecież dosłownie, wyraźnie domagając się od niej miłości.
-Dotknij mnie – rozkazał, znowu, tym razem ochryple, na poły rozłoszczony, na poły wzruszony i zdekoncentrowany pocałunkami, jakimi wciąż zasypywała jego twarz. Chwycił ją za drobną dłoń i nakierował ją na swój tors, aby mogła poczuć szybkie bicie serca, które wręcz szaleńczo tłukło mu się w piersi. Oddychał urywanie, stojąc maksymalnie blisko; ich usta znowu się zetknęły, przypadkiem, jaki Samael wykorzystywał, inicjując kolejną pieszczotę. Pośpieszną, lecz dużo delikatniejszą od pierwszej, wyrwanej w ferworze okrutnej furii. Zamknął oczy i zacisnął mocno powieki, jakby chciał teraźniejszą chwilę zamienić w wieczność, w której już na zawsze byliby dla siebie.
Tęsknota powoli ewoluowała w zazdrość, niezdrową, kiełkującą w błyskawicznym tempie w sercu i umyśle Samaela. Młodzieniec nie potrafił ugasić jej niczym, choć wielokrotnie próbował zdusić w sobie to irracjonalne przecież odczucie. Na próżno; już w dzieciństwie zakodował sobie wyłączność na Laidan i teraz po prostu nie potrafił zrozumieć, że jest ktoś, kto posiada ją r z e c z y w i ś c i e, realnie, traktując jak swoją kobietę i spotykając się przy tym z wzajemnością. To była zdrada jego matki i tylko przez nią Avery cierpiał, rozrywany wewnętrznym bólem odtrąconej miłości. Czuł się porzucony; zepchnięty na margines, kompletnie zapomniany i nieważny. Na nic zdawały się zapewnienia Lai, chaotyczne słowa, pozbawione sensu tłumaczenia, jakimi usiłowała go uspokoić i przekonać, że między nimi nic nie ulegnie zmianie. Prócz dystansu, jaki powstał, nagle oddzielając ich od siebie przepaścią, z której buchały złowrogie płomienie, grożące śmiercią w okropnych męczarniach. Samael miał wrażenie, że pomimo bliskości ciepłego ciała matki tuż przy nim, ich bliskość została zachwiana przez rosnący brak zaufania. Nie mógł już patrzeć na nią z tą samą, czystą miłością, z uwielbieniem, z jakim wpatrywał się w nią zaledwie chwilę wcześniej, siedząc u jej stóp. Miłość zmieniła się w pożądanie, uwielbienie w nienawiść, która krew w jego żyłach przekuwała na płynny lód. Mrożący każdą pozytywną emocję, zatrzymującą wszelkie odruchy, jakimi próbował powstrzymywać własne pragnienie przed przedstawieniem Laidan swoich żądań. Chciał przecież tylko jej, na powrót czuć się przez nią kochanym, absolutnie wyjątkowym i stawianym na złotym piedestale. Matka była priorytetem Samaela… lecz teraz na pierwszym miejscu znalazło się mocno chłoszczące jego moralność pragnienie jej posiadania. Niezdrowego, jakie nie powinno nastąpić nigdy, ale młodzieniec nie żałował swych poczynań i za nic miał nadciągający gniew bogów, gdy cofał się pamięcią o trzy sekundy, wracając do czucia impulsywnego pocałunku. Smakującego każdą bliską mu emocją, które połączyły się w idealnej kombinacji. Gniew, żądza, strach, odrobina bólu, zaborczość… I krew, barwiąca zęby ulubionym karminem, pasującym do sukienki Laidan, co zauważył dopiero w tym momencie, z dziwną nostalgią podziwiając urodę tej, która go zdradziła. Tępiejąc na chwilę i rozluźniając uścisk, kiedy matka sięgała ustami jego twarzy i policzków, muskając skórę miękkimi wargami. Ciepły oddech, czuły dotyk, kojące słowa powinny go wyciszyć, uspokoić, odwieść od haniebnych zamiarów, ale zamiast tego nakręciły młodzieńca jeszcze bardziej. Musiała tego chcieć, musiała pragnąć go równie mocno, jak Samael pragnął jej. Potrzebował.
Nie kolejnych kłamstw, nie wymówek, nie pokrętnego tłumaczenia. Laidan. Potrzebował Laidan i jej ciała. Wywołującego w nim drżenie, doprowadzające do kompromitacji, wydobywające na zewnątrz każdą pokusę. Obleczone w czerwoną suknię, zatrzaśnięte w kleszczach jego ramion, kiedy przeniósł zdecydowany chwyt z nadgarstków na jej wąska talię, oszaleniało go i ona na pewno doskonale to czuła. Mogła wyczytać pożądanie z jego dzikiego, nieokiełznanego wzroku, mogła zinterpretować je dzięki władczemu gestowi, w jakim ją trzymał, mogła dociec tego po krótkim zdaniu, które do niej skierował, lecz jego własne ciało komunikowało się przecież dosłownie, wyraźnie domagając się od niej miłości.
-Dotknij mnie – rozkazał, znowu, tym razem ochryple, na poły rozłoszczony, na poły wzruszony i zdekoncentrowany pocałunkami, jakimi wciąż zasypywała jego twarz. Chwycił ją za drobną dłoń i nakierował ją na swój tors, aby mogła poczuć szybkie bicie serca, które wręcz szaleńczo tłukło mu się w piersi. Oddychał urywanie, stojąc maksymalnie blisko; ich usta znowu się zetknęły, przypadkiem, jaki Samael wykorzystywał, inicjując kolejną pieszczotę. Pośpieszną, lecz dużo delikatniejszą od pierwszej, wyrwanej w ferworze okrutnej furii. Zamknął oczy i zacisnął mocno powieki, jakby chciał teraźniejszą chwilę zamienić w wieczność, w której już na zawsze byliby dla siebie.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zasypywała jego twarz pocałunkami śpiesznie i czule, chcąc przeobrazić go tą eksplozją matczynych pieszczot na nowo w małego chłopca, którego bez problemu mogła chwycić w ramiona i osłonić przed całym złem tego świata. Zazwyczaj uosabianym w wędrownych nieznajomych, w plugawych szlamach czy niesamowitych potworach, szepczących do nieostrożnych chłopczyków z głębi zarośniętych sadzawek. Strachy z dzieciństwa przeobraziły się jednak, spuchły, rozdęły wewnętrzną zgnilizną, przemieniając łatwe do zidentyfikowania – a co za tym idzie: do zniszczenia – niepokoje w te płynne, lepkie macki dorosłego przerażenia. Czasem wdychanego odurzająco słodkim oparem śmiercionośnego eliksiru, czasem osiadającego gorzkim nalotem na języku, czasem przeżerającego słonymi łzami drogi materiał. Konkretne potwory zniknęły bezpowrotnie, zastąpione strachem rozmytym, trudnym do wychwycenia a przez to jeszcze bardziej destrukcyjnym. Laidan nie potrafiła w tej chwili objąć go rozumem, sprowadzona do najprymitywniejszych odruchów. Żadnego planowania drogi ewakuacyjnej z tego palącego się teatru trzech aktorów, żadnych manipulacyjnych sztuczek, w których przecież odznaczała się zadziwiającą biegłością, żadnego kobiecego omdlewania i tym samym odsuwania od siebie tej świątecznej nocy, kapryśnie nieprzynoszącej specyficznie dobrej nowiny. Ten wieczór miał miękko wtopić się w kremowe tło serii obrazów o szczęściu, zlać się z całym korowodem podobnych chwil, kiedy miała przy sobie swego pierworodnego, obdarzającego ją nieskrępowaną adoracją. Zbyt intensywną, jak na okazywanie platonicznego uczucia swej matce. Powinna zauważyć to już rok temu, kiedy to rozpoczął się ten niewerbalny festiwal dojrzewania, rysowany coraz odważniejszymi pieszczotami Samaela. Traciły one – powoli, ale z niezmordowaną stanowczością – chłopięcą dziecinność. Spojrzenie jasnogranatowych oczu, teraz spoglądających na Laidan ze znacznej wysokości, często niosło ze sobą jakieś nieme wyzwanie, już jak najbardziej fizycznie rzucane każdemu mężczyźnie, jaki znalazł się w jej bezpośredniej bliskości. Na spacerach umiejętnie separował ją od Reagana a na ostatnim, bożonarodzeniowym balu w posiadłości Malfoyów, nie odstępował jej na krok, bezpardonowo odbierając ją szlachcicom w tańcu. Właściwie nawet na jeden utwór, wygrywany przez jakąś francuską orkiestrę, nie pozwolił jej się od siebie odsunąć, w więcej niż niekulturalnych słowach odpychając od niej zarówno namolnych krewnych (za to była wdzięczna) jak i jej ulubionego Abraxasa. Samael zagarniał ją wyłącznie dla siebie, pragnąc absolutnej uwagi oraz dotyku, coraz śmielszego. Znacząco przytrzymywał ją za ramiona przy zdawkowych pocałunkach na pożegnanie a przy pozowaniu do rodzinnych fotografii stawał tuż za nią, owiewając jej kark gorącym oddechem. Widziała przecież te wszystkie symptomy, zauważała je, tak jak zauważała odbicie wpatrzonego w nią syna w lustrze sypialnianej toaletki. Problem w tym, że zaślepiona inną miłością oraz przekonaniem o niewinności uczuć – zarówno swoich jak i tych buzujących w ciele ukochanego syna – skupiała się tylko na drobnych szczegółach, punkcikach wielkiego obrazu. Nagle objawiającego się w swej całej złożoności przed jej oczami właśnie teraz. Pragnienie Sama stało się oczywiste, brudne, niemoralne, ostre, przeklęte, odpychające…i w tym całym spektrum grzechu tak bliskie Laidan, poniekąd rozumiejącej ten gniewny ból, rozpuszczający się drobinkami szkła po krwiobiegu Samaela.
Szkła z rozbitego witrażu marzeń o jej wierności, z pięknych utwardzonych klisz, zastąpionych brutalnie wydartymi z zabarykadowanego umysłu wspomnieniami. Ciągle drżała, wstrząsana palącą paniką i wstydem, nie mogąc znieść świadomości, że w głowie jej syna wyświetlają się teraz obrazy nieprzeznaczone dla jego oczu, dla n i c z y i c h oczu. Krótkie klisze. Z nią w roli głównej. Z nią na kolanach, oddająca swoje usta Marcolfowi w ten najbardziej upadlający ze sposobów, zazwyczaj oferowany tylko przez prostytutki, z nią przyciskaną przez ojca do bogato rzeźbionej boazerii w posiadłości Malfoyów, z nią i ojcem, poddających się odbierającej zdrowy rozsądek namiętności. Każdy centymetr jej wtedy pieszczonego ciała wydawał się zatopiony we wrzątku, płonęła więc cała, rozedrgana pomiędzy histeryczną próbą załagodzenia sytuacji a własnymi pragnieniami. Cierpienie syna stawało się jej cierpieniem; obydwoje wpadli w błędne koło, rozpoczęte decyzją ich ojca, reżysera każdego spektaklu, jaki Laidan musiała odegrać, by utrzymać się na scenie. Na krawędzi której obecnie widowiskowo się chwiała, utrzymując równowagę tylko dzięki (przez?) dłoniom Samaela. Mocny uścisk przywracał ją do teraźniejszości, nie pozwalając poddać się ani rozpaczy przyszłości (czy właśnie zniszczyła swoją rodzinę?) ani widmom przeszłości (czyż Sam nie wyglądał identycznie jak młody Marcolf?). T e r a z, nie było innego czasu, nie było innego miejsca, nie było innego mężczyzny. Nie było także innej decyzji; ta najważniejsza została podjęta w chwili, w której nie odsunęła się od niego, gdy zdecydowanie powstrzymał jej dalsze pocałunki własnymi wargami. Znów poczuła krew, ślinę i wino, wymieszane w jeden otumaniający smak, odbierany jednakże wszystkimi zmysłami, paraliżujący synestezją i chaosem doznań. Przed którymi chciała uciec, odepchnąć go, zostawić; sięgnąć po różdżkę i wyczyścić pamięć, ale każda z tych opcji rozpływała się w kolejnych ruchach jego niecierpliwego języka. Na które zaczęła odpowiadać, nagle i równie śpiesznie, gwałtownie, łapczywie, z taką samą mocą, z jaką przed kilkunastoma sekundami wyrywała się z jego uścisku. Teraz już nie walczyła, z trudem łapiąc oddech pomiędzy pocałunkami. Głębokimi, namiętnymi, odległymi o całą galaktykę moralności od tych, jakimi powinna go obdarzać, jednakże powinności także znikały jedna po drugiej, przykryte kolczastą koroną przerażenia i pożądania, które szarpały jej nerwami, zapętlając się w czystej bezmyślności. Na rozkaz Samaela zareagowała bowiem bezwiednie, zaciskając dłoń na jego koszuli, pod która wyraźnie czuła dziką wibrację jego serca, skurcze płuc, falę krwi i podniecenia. Gdyby mogła myśleć zapewne rozważałaby, czy w tym szaleństwie jest metoda, czy może zwalczyć pożar jeszcze większym ogniem. Zdrowy rozsądek opuścił ją jednak na dobre, pozwalając wychynąć na światło niszczycielskiej łuny najniższym instynktom, obdzierającym ją zarówno z godności jak i z roli matki. Nie była nią, kiedy pozwalała mu całować się w ten sposób i kiedy kierowała powoli dłonią w dół po jego ciele, przesuwając w końcu palce po pulsującym kształcie, skrytym pod materiałem spodni, w nieznośnej, coraz intensywniejszej pieszczocie. Nieznośnej zarówno dla niego jak i dla niej, pędzącej w amoku ku jakiejś niewyobrażalnej autodestrukcji. Rozpoczętej razem z dźwiękiem rozpinanego paska spodni, otrzeźwiający ją na tyle, by oderwała się w końcu od jego ust i twardego ciała, patrząc mu w końcu prosto w oczy w absolutnym przerażeniu. Sobą, nim, nimi. Pokręciła powoli głową w niemym sprzeciwie, chociaż robiła to histerycznie gnana ostatnimi przebłyskami rozsądku. Całkowicie (ostatecznie, po trzykroć?) ginącego w fali schizofrenicznego pożądania, kiedy w tej samej chwili, w której jej drżące usta układały się w przeczenie, ocierała się powoli swoim ciałem o ciało Samaela.
Szkła z rozbitego witrażu marzeń o jej wierności, z pięknych utwardzonych klisz, zastąpionych brutalnie wydartymi z zabarykadowanego umysłu wspomnieniami. Ciągle drżała, wstrząsana palącą paniką i wstydem, nie mogąc znieść świadomości, że w głowie jej syna wyświetlają się teraz obrazy nieprzeznaczone dla jego oczu, dla n i c z y i c h oczu. Krótkie klisze. Z nią w roli głównej. Z nią na kolanach, oddająca swoje usta Marcolfowi w ten najbardziej upadlający ze sposobów, zazwyczaj oferowany tylko przez prostytutki, z nią przyciskaną przez ojca do bogato rzeźbionej boazerii w posiadłości Malfoyów, z nią i ojcem, poddających się odbierającej zdrowy rozsądek namiętności. Każdy centymetr jej wtedy pieszczonego ciała wydawał się zatopiony we wrzątku, płonęła więc cała, rozedrgana pomiędzy histeryczną próbą załagodzenia sytuacji a własnymi pragnieniami. Cierpienie syna stawało się jej cierpieniem; obydwoje wpadli w błędne koło, rozpoczęte decyzją ich ojca, reżysera każdego spektaklu, jaki Laidan musiała odegrać, by utrzymać się na scenie. Na krawędzi której obecnie widowiskowo się chwiała, utrzymując równowagę tylko dzięki (przez?) dłoniom Samaela. Mocny uścisk przywracał ją do teraźniejszości, nie pozwalając poddać się ani rozpaczy przyszłości (czy właśnie zniszczyła swoją rodzinę?) ani widmom przeszłości (czyż Sam nie wyglądał identycznie jak młody Marcolf?). T e r a z, nie było innego czasu, nie było innego miejsca, nie było innego mężczyzny. Nie było także innej decyzji; ta najważniejsza została podjęta w chwili, w której nie odsunęła się od niego, gdy zdecydowanie powstrzymał jej dalsze pocałunki własnymi wargami. Znów poczuła krew, ślinę i wino, wymieszane w jeden otumaniający smak, odbierany jednakże wszystkimi zmysłami, paraliżujący synestezją i chaosem doznań. Przed którymi chciała uciec, odepchnąć go, zostawić; sięgnąć po różdżkę i wyczyścić pamięć, ale każda z tych opcji rozpływała się w kolejnych ruchach jego niecierpliwego języka. Na które zaczęła odpowiadać, nagle i równie śpiesznie, gwałtownie, łapczywie, z taką samą mocą, z jaką przed kilkunastoma sekundami wyrywała się z jego uścisku. Teraz już nie walczyła, z trudem łapiąc oddech pomiędzy pocałunkami. Głębokimi, namiętnymi, odległymi o całą galaktykę moralności od tych, jakimi powinna go obdarzać, jednakże powinności także znikały jedna po drugiej, przykryte kolczastą koroną przerażenia i pożądania, które szarpały jej nerwami, zapętlając się w czystej bezmyślności. Na rozkaz Samaela zareagowała bowiem bezwiednie, zaciskając dłoń na jego koszuli, pod która wyraźnie czuła dziką wibrację jego serca, skurcze płuc, falę krwi i podniecenia. Gdyby mogła myśleć zapewne rozważałaby, czy w tym szaleństwie jest metoda, czy może zwalczyć pożar jeszcze większym ogniem. Zdrowy rozsądek opuścił ją jednak na dobre, pozwalając wychynąć na światło niszczycielskiej łuny najniższym instynktom, obdzierającym ją zarówno z godności jak i z roli matki. Nie była nią, kiedy pozwalała mu całować się w ten sposób i kiedy kierowała powoli dłonią w dół po jego ciele, przesuwając w końcu palce po pulsującym kształcie, skrytym pod materiałem spodni, w nieznośnej, coraz intensywniejszej pieszczocie. Nieznośnej zarówno dla niego jak i dla niej, pędzącej w amoku ku jakiejś niewyobrażalnej autodestrukcji. Rozpoczętej razem z dźwiękiem rozpinanego paska spodni, otrzeźwiający ją na tyle, by oderwała się w końcu od jego ust i twardego ciała, patrząc mu w końcu prosto w oczy w absolutnym przerażeniu. Sobą, nim, nimi. Pokręciła powoli głową w niemym sprzeciwie, chociaż robiła to histerycznie gnana ostatnimi przebłyskami rozsądku. Całkowicie (ostatecznie, po trzykroć?) ginącego w fali schizofrenicznego pożądania, kiedy w tej samej chwili, w której jej drżące usta układały się w przeczenie, ocierała się powoli swoim ciałem o ciało Samaela.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nigdy nie chylił głowy w pokornym geście poddania się, nigdy nie upadał, nigdy nie przegrywał i nigdy nie rezygnował. Sięgał po triumf nawet, jeśli wydawał się nieosiągalny, niemożliwy do zdobycia, przerastający jego możliwości. Wówczas upajał się nim jeszcze bardziej, święcąc każde zwycięstwo, dedykując je matce i szukając aprobaty w jej oczach, które były lustrzanym odbiciem jego własnych tęczówek. Nie mógł więc odpuścić, opuścić Laidan, chociaż czuł się wrakiem człowieka, jedynie pozornie wyglądając na silnego i niezłomnego. Odrobinę rozochoconego, rozemocjonowanego, wstrząśniętego, ale na pewno nie na załamanego. W ciągu kilku krótkich chwil, ziemia go paliła, a grunt rozsuwał się pod stopami, prowokując do zapadnięcia się w mroku i pogrzebania żywcem przez szare popioły i fantomowe, przerażające duchy, ale Samael opierał się widmom, wyciągającym ku niemu ręce. Nie miał przecież żadnych wątpliwości, przyznając się przed samym sobą – konfesja ponoć najtrudniejsza – że żywi do matki uczucie, jakim nie powinien jej obdarzać. Zamiast jednak bić się w piersi, błagać nieistniejących bogów o przebaczenie i prosić o pokutę za grzeszenie myślą, młodzieniec zaakceptował je i rozlał kwasem między nimi, by powoli przeżerał każdy zardzewiały łańcuch, wszystkie okowy moralności tłamszące ich miłość i stające na przeszkodzie rozkwitowi tego, co przecież było nieuchronne. Zdawał sobie z tego sprawę… od dawna. Odkąd z nabuzowanego hormonami nastolatka przeistoczył się w mężczyznę, nie patrzył na Laidan tak samo, jak wcześniej. Nie potrafił tego wyjaśnić, ani się z tego wytłumaczyć, nie wiedział, co o tym sądzić, gdy dławił w sobie wszystko, czemu chciał dać upust. Wtedy bał się wyznania tego matce, w histerycznej panice, że go wyśmieje i potraktuje jak dziecko; teraz lęk ustępował wściekłości, nieskrępowanej przykazaniem o szacunku (czci) winnym rodzicom. Dyktowała mu kwestie, których zapomniał, a młodzieniec bezwiednie powtarzał bluźniercze, niemalże wulgarne słowa. Ponieważ ją kochał i cały był ogarnięty paraliżującym wszystkie mięśnie przerażeniem, że może ją utracić. Dzięki mizoginistycznym manifestacjom Marcolfa miał przeświadczenie, że tylko wyjątkowo ostrym potraktowaniem, zdoła okiełznać kobietę, więc diabelnie pewny siebie (i jednocześnie rozbity na tysiące drobnych odłamków) drwił i wydawał rozkazy, występując z roli syna do roli mężczyzny, do której od dawna się przygotowywał. Bo… nie było w tym przecież niczego niezwykłego. W prymitywnej, samczej potrzebie kobiety, o jaką mógł walczyć i dla której przelać ostatnią kroplę swojej krwi. Jej krwi. Krwi Averych, płynących w ich żyłach i znacząc ich piętnem genetycznego pokrewieństwa. Niesamowicie wręcz bliskiego; oto osoba, z którą był złączony w czasie narodzin, łączyła się z nim także po piętnastu latach. Wracając do źródła w poszukiwaniu przyczyny? Odpowiedzi na spalającą, plugawą miłość? Która przecież wcale nie była ohydna… nie mogła być, skoro uspokajała Samaela, stanowiła wyznacznik bezpieczeństwa i stabilności. Wszystkie myśli młodzieńca kręciły się dookoła Laidan; najpierw afirmując jej idealną prezencję (w swej dojrzałości pociągała go daleko bardziej od jego rówieśniczek), potem skupiając się na każdej zalecie, czyniącej ją tak wyjątkową. Tak… kuszącą? Młodzieniec nie potrafił rozgraniczyć już głębokiego uczucia od fizycznego pożądania, które promieniowało i wstrząsało jego ciałem w spazmatycznych dreszczach. Domagając się natychmiastowego ukojenia, ust Laidan przy jego ustach, jej ciepła, jej oddechu, mieszającego się z wydychanym prze niego powietrzem.
Nabieranym coraz dramatyczniej, jakby uciekało z płuc w zawrotnym tempie, nie dostarczając do mózgu życiodajnego tlenu. Wciąż mu go brakowało, kiedy zatapiał się w pocałunkach, odczuwając wyłącznie elektryzujące spełnienie w poznawaniu Laidan inaczej. Początkowo solowe wykonanie nareszcie spotkało się z wzajemnością; wzajemnością dziwną, jednocześnie wstrzymywaną, jak i popychaną zdradziecko w przód, ku jego ustom i jego pieszczotom. Przybierającym na sile, n a t c h n i o n y m, kiedy przed oczami przewijały mu się pornograficzne sceny z udziałem matki, z tym, że zamiast Marcolfa o n stał nad nią, we władczym geście kładąc dłoń na jej głowie, on przywiązywał jej ręce do wezgłowia wielkiego łoża, on przyciskał jej ciało do ściany, on był jej mężczyzną. Zalewającą go wrząca lawa nie pozwalała mu całować Lai inaczej, niż mocno, chciwie, prawie agresywnie. Smakował jej wargi, ranił język o ostre zęby i zagarniał ją do siebie nieprzyzwoicie blisko, by mogła go poczuć i rozwiać wszystkie wątpliwości. Nie mogła istnieć między nimi bariera, żadna przeszkoda nie powstrzymałaby przecież tej namiętności. Brudnej? Kalającej wszystkie świętości tego świata? A może… po prostu niezrozumiałej dla tych, którzy nigdy jej nie doświadczyli? Samael nie chciał już niczego więcej poza Laidan; przestał błądzić dookoła niesprecyzowanych, bezkształtnych fantazji, uosabiając pragnienie, doskonałość tego pragnienia właśnie w niej. Czuł się jak deliryk rozrywany przez nałóg, udający, że ten wcale nie istnieje, mimo że doskonale wiedział o swym uzależnieniu. Rozmyte spojrzenie matki przewiercało go na wylot, dłonie parzyły skórę, usta przenosiły do zupełnie innego wymiaru, a ocierające się o niego ciało wprawiało go w niemalże narkotyczną ekstazę. Zadrżał, gdy ręka matki zacisnęła się na jego koszuli, wytrącony z równowagi, jakby się tego nie spodziewał, jakby tego nie żądał, jakby o to nigdy nie prosił. Spuścił wzrok, uporczywie obserwując jej powolne ruchy, będące zarówno skradzioną rozkoszą, jak i bolesną torturą, wbijającą kolejne igły w jego podrażnione ciało. Homeostaza została zachwiana, kiedy Samael otarł się o poznanie totalne, pierwszy raz doświadczając dotyku kobiety. Jęknął, przerywając gęstniejącą ciszę, czując rozpierające go pożądanie i organizm, który reagował natychmiastowo na wprawną pieszczotę. Nie miał pojęcia, dokąd zaprowadzi ich dzisiejszy wieczór, jak zakończą się ich perypetie, jaki punkt kulminacyjny został im przeznaczony, kiedy powoli opuszczał pasek, który bezwiednie upuszczony upadł na podłogę; głuchy stukot stłumił czerwony dywan, lecz nie mógł on powstrzymać niecierpliwego oddechu młodzieńca, kiedy zsuwał z ramion matki suknię w kolorze wina, odsłaniając nagą skórę. Bladą, alabastrową; pogładził ją przelotnie, by musnąć ustami zagłębieni w jej szyi, wdychając znajomy zapach perfum Laidan. Odurzający go całkowicie w konfrontacji z zaprzeczeniem, jednocześnie skontrastowanym z desperackim zbliżeniem. Które równie histerycznie próbował utrzymać, rzucając słowa, niewiele warte bez potwierdzenia czynami; Samael był jednak pewny, że udowodnił wszystko, co miał do udowodnienia. Nie fizycznością, lecz wybaczeniem, przebłyskującym w jego oczach.
Nabieranym coraz dramatyczniej, jakby uciekało z płuc w zawrotnym tempie, nie dostarczając do mózgu życiodajnego tlenu. Wciąż mu go brakowało, kiedy zatapiał się w pocałunkach, odczuwając wyłącznie elektryzujące spełnienie w poznawaniu Laidan inaczej. Początkowo solowe wykonanie nareszcie spotkało się z wzajemnością; wzajemnością dziwną, jednocześnie wstrzymywaną, jak i popychaną zdradziecko w przód, ku jego ustom i jego pieszczotom. Przybierającym na sile, n a t c h n i o n y m, kiedy przed oczami przewijały mu się pornograficzne sceny z udziałem matki, z tym, że zamiast Marcolfa o n stał nad nią, we władczym geście kładąc dłoń na jej głowie, on przywiązywał jej ręce do wezgłowia wielkiego łoża, on przyciskał jej ciało do ściany, on był jej mężczyzną. Zalewającą go wrząca lawa nie pozwalała mu całować Lai inaczej, niż mocno, chciwie, prawie agresywnie. Smakował jej wargi, ranił język o ostre zęby i zagarniał ją do siebie nieprzyzwoicie blisko, by mogła go poczuć i rozwiać wszystkie wątpliwości. Nie mogła istnieć między nimi bariera, żadna przeszkoda nie powstrzymałaby przecież tej namiętności. Brudnej? Kalającej wszystkie świętości tego świata? A może… po prostu niezrozumiałej dla tych, którzy nigdy jej nie doświadczyli? Samael nie chciał już niczego więcej poza Laidan; przestał błądzić dookoła niesprecyzowanych, bezkształtnych fantazji, uosabiając pragnienie, doskonałość tego pragnienia właśnie w niej. Czuł się jak deliryk rozrywany przez nałóg, udający, że ten wcale nie istnieje, mimo że doskonale wiedział o swym uzależnieniu. Rozmyte spojrzenie matki przewiercało go na wylot, dłonie parzyły skórę, usta przenosiły do zupełnie innego wymiaru, a ocierające się o niego ciało wprawiało go w niemalże narkotyczną ekstazę. Zadrżał, gdy ręka matki zacisnęła się na jego koszuli, wytrącony z równowagi, jakby się tego nie spodziewał, jakby tego nie żądał, jakby o to nigdy nie prosił. Spuścił wzrok, uporczywie obserwując jej powolne ruchy, będące zarówno skradzioną rozkoszą, jak i bolesną torturą, wbijającą kolejne igły w jego podrażnione ciało. Homeostaza została zachwiana, kiedy Samael otarł się o poznanie totalne, pierwszy raz doświadczając dotyku kobiety. Jęknął, przerywając gęstniejącą ciszę, czując rozpierające go pożądanie i organizm, który reagował natychmiastowo na wprawną pieszczotę. Nie miał pojęcia, dokąd zaprowadzi ich dzisiejszy wieczór, jak zakończą się ich perypetie, jaki punkt kulminacyjny został im przeznaczony, kiedy powoli opuszczał pasek, który bezwiednie upuszczony upadł na podłogę; głuchy stukot stłumił czerwony dywan, lecz nie mógł on powstrzymać niecierpliwego oddechu młodzieńca, kiedy zsuwał z ramion matki suknię w kolorze wina, odsłaniając nagą skórę. Bladą, alabastrową; pogładził ją przelotnie, by musnąć ustami zagłębieni w jej szyi, wdychając znajomy zapach perfum Laidan. Odurzający go całkowicie w konfrontacji z zaprzeczeniem, jednocześnie skontrastowanym z desperackim zbliżeniem. Które równie histerycznie próbował utrzymać, rzucając słowa, niewiele warte bez potwierdzenia czynami; Samael był jednak pewny, że udowodnił wszystko, co miał do udowodnienia. Nie fizycznością, lecz wybaczeniem, przebłyskującym w jego oczach.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie znała smaku ust innych mężczyzn. Od zawsze była przeznaczona Averym, najpierw rozbudzając się pod dotykiem dłoni swojego ojca, później drżąc pod ciałem swego starszego o dekadę kuzyna. Doskonałe – oraz cnotliwe pod niemalże każdym względem – wychowanie zapewniło jej doskonałą renomę panienki skromnej, całkowicie niewinnej. Siedemnastoletni, dziewiczy, perfekcyjny w każdym calu blond loków i bladej skóry materiał na żonę; przechodziła przecież prosto z rąk opiekuńczego ojca pod pieczę przyszłego męża. Transakcja wiązana, przy obopólnej zgodzie i zachwycie połączeniem gałęzi tego samego rodu, czyniąc go jeszcze silniejszym. Czystszym, jednak stopień sterylności krwi kolejnego pokolenia na zawsze miał pozostać tajemnicą. Namiętnym sekretem, będącym jednocześnie życiową siłą Lai, pomagającą jej przetrwać szlacheckie trudy. Na jej barkach spoczywała wielka odpowiedzialność: za poprowadzenie szczęśliwego małżeństwa, utkanie subtelnej sieci kłamstw, zaspokojenie ojca i męża, a później – za wychowanie dzieci. Dziecka właściwie, bowiem w oczach rodziców liczył się tylko Samael. Spadkobierca ich tradycji, poglądów, krwi, a także miłości. Zdrowej; przecież Lai nigdy nie uznawała swej więzi z Marcolfem za występną. Był opiekuńczym, sprawiedliwym, zdecydowanym mężczyzną, przychylającym jej nieba i dbającym o jej szczęście, okazałaby się więc najgorszą, najpodlejszą córką, gdyby nie odwzajemniała tego intensywnego uczucia z całą mocą. I absolutną wiernością.
Nie oglądała się za innymi chłopcami, wręcz pogardzała ich uwagą, przyjmując komplementy z wdzięcznością tylko dlatego, by móc zauważyć w oczach ojca niebezpieczny błysk zazdrości. Nęcącej, burzącej krew w żyłach, lecz tak naprawdę niepotrzebnej; była przecież cała dla niego, przez niego sprowadzona na świat, przez niego wykreowana, przez niego wychowana i należąca wyłącznie do niego w każdym aspekcie swojej egzystencji. Jakakolwiek zdrada nigdy nie przetrwałaby w umyśle skupionym wyłącznie na zaspokajaniu pragnień Marcolfa oraz okazywaniu mu należytego szacunku. Nawet małżeństwo – narzucone przecież przez samego ojca – potrafiło wpędzić ją w paranoję. Bywały chwile wręcz beztroskie, kiedy obecność Reagana nie sprawiała jej dyskomfortu, kiedy szczerze potrafiła zaśmiać się z jego słów i posłać mu prawdziwy uśmiech, ciesząc się z wystawnego bankietu w Ministerstwie. Już samo pozbycie się ciągłego obrzydzenia i niechęci do męża wywoływało w Laidan palące wyrzuty sumienia, spychając ją do pozycji niewdzięcznej wywłoki, hańbiącej jedyną czystą miłość, jaką otrzymywała od ojca.
Czy teraz, kiedy pozwalała językowi Samaela wślizgiwać się do swoich ust, kiedy nie odsuwała jego niecierpliwych dłoni, zachłannie badających jej ciało, kiedy sama pieściła go drżącymi palcami – czy teraz tym bardziej nie powinna zwijać się w jeszcze większych męczarniach? Czy to, co działo się w salonie, wypełnionym niedorzecznym zapachem rodzinnych świąt, zasługiwało na miano zdrady? Jeśli nie namiętne pocałunki i równie gwałtowny dotyk, to co? Gdzie istniała granica, po której przekroczeniu w umyśle Laidan zapaliłaby się ostrzegawcza iskra, paradoksalnie ochładzająca jej wrzące od przerażenia myśli? Bo przecież pod tą roztapiającą się warstwą pożądania szalał paniczny strach. Przed utratą Samaela i zniszczeniem tej niesamowitej więzi pomiędzy matką a ukochanym dzieckiem, podsycana tylko obawą jeszcze większą: o absolutną destrukcję rodziny. Gdzieś w tyle jej głowy migały rozdzierające serce obrazy tajemnicy wychodzącej na jaw, roztrzaskującej w drobny mak to, na co pracowała ostatnich kilkanaście lat. Tak, wolała tłumaczyć swoją bierność strachem niż buzującym pragnieniem, wytworzonym przecież w reakcji obronnej na to brutalne zerwanie z błękitnych oczu przepaski, z jaką żyła do tej pory wygodnie, oddzielona od kolejnej prawdy. Od sekretu kpiącego losu, zsyłającego na nią klątwę, teraz rozpościerającą się przed nią w całym niemoralnym majestacie. Przyjmowała ją z drżeniem strachu, ale i z pokorą, całkowicie przestając myśleć w momencie, w którym ciszę pomieszczenia przerwał stłumiony pocałunkiem jęk pieszczonego przez nią Samaela.
Nie mogła uspokoić go już łagodną kołysanką, nie mogła skarcić ostrym słowem, nie mogła potwierdzić obietnicy czułym przytuleniem. Przestał byćjej dzieckiem, stał się mężczyzną, dziedzicem Marcolfa, któremu należały się przecież te same prawa. Także i do niej, stojącej teraz przed nim w spięciu mięśni tak absolutnym, że z trudem nabierała powietrza przez zaciśnięte gardło. Fizyczna niemoc rozmywała się jednak w krwistych barwach gniewu i miłości. Cofnięcie się o krok w tym panicznym biegu ku destrukcji było równie niemożliwe co odepchnięcie syna, znaczącego wilgotną ścieżką pocałunku jej szyję i obojczyki, wyłaniające się spod spływającej tkaniny. Nie wiedziała kiedy, nie wiedziała jak; sekundy zlewały się w niepowstrzymany ciąg zdarzeń. Czerwona sukienka plącząca się u jej stóp niczym materiałowe kajdanki. Koronkowa bielizna, zerwana z jej ciała, odkrywając jasną, białą skórę. Złote loki, opadające na jej zarumienioną twarz z niemalże dziewiczą wstydliwością. Nie wiedziała, czy w oczach Samaela była uosobieniem niewinności czy brudnego wyuzdania, wymagającego najsroższej kary. Nie wiedziała, czy chce pokazać jej swoją łaskę czy męską dominację. Nie wiedziała tak naprawdę nic a każdy kolejny dotyk jego niecierpliwych dłoni czyścił jej umysł z całego chaosu emocji sprzed chwili. Mogła tylko odwzajemniać urywane pocałunki, jednocześnie rozpinając jego spodnie, by przesunąć palcami bezpośrednio po pulsującej erekcji. W zaślepieniu totalnym, tym razem zupełnie przeciwnego rodzaju; jej oddech przyśpieszył, tak samo jak ruchy dłoni, urwane jednak gwałtownie po dłuższej chwili. Zrobiła krok do tyłu, bosa i całkiem naga, z ustami zabarwionymi krwią. Stała naprzeciwko niego, kompletnie ubranego, wyższego, tak mocno przypominającego swojego ojca, że schizofreniczne obrazy Laidan nakładały się na siebie coraz dokładniej. – Kocham go – wyszeptała, w końcu wytrzymując to rozognione spojrzenie błękitnych oczu, pewna, że po tym wyznaniu otrzyma karę na jaką zasłużyła, karę, prowadzącą do rozgrzeszenia. Musiała wspomnieć Marcolfa, obecnego na scenie rozgrywającego się dramatu w każdej myśli, w każdym genie i tkance ciała, którym miała obdarzyć Samaela. – tak samo mocno jak ciebie – dokończyła prawie bezgłośnie, jakby tymi słowami chciała go przeprosić. Sprowokować. Wytrącić mu oręż argumentu i tylko umocnić go w przekonaniu, że musi udowodnić mu swoje przywiązanie. Uspokoić i wzburzyć do granic; nic już nie było jednoznaczne, nie w tej relacji i nie w tej sytuacji, gdy ocierała wierzchem dłoni – którą chwilę wcześniej go pieściła - jego zakrwawione od pocałunków wargi.
Nie oglądała się za innymi chłopcami, wręcz pogardzała ich uwagą, przyjmując komplementy z wdzięcznością tylko dlatego, by móc zauważyć w oczach ojca niebezpieczny błysk zazdrości. Nęcącej, burzącej krew w żyłach, lecz tak naprawdę niepotrzebnej; była przecież cała dla niego, przez niego sprowadzona na świat, przez niego wykreowana, przez niego wychowana i należąca wyłącznie do niego w każdym aspekcie swojej egzystencji. Jakakolwiek zdrada nigdy nie przetrwałaby w umyśle skupionym wyłącznie na zaspokajaniu pragnień Marcolfa oraz okazywaniu mu należytego szacunku. Nawet małżeństwo – narzucone przecież przez samego ojca – potrafiło wpędzić ją w paranoję. Bywały chwile wręcz beztroskie, kiedy obecność Reagana nie sprawiała jej dyskomfortu, kiedy szczerze potrafiła zaśmiać się z jego słów i posłać mu prawdziwy uśmiech, ciesząc się z wystawnego bankietu w Ministerstwie. Już samo pozbycie się ciągłego obrzydzenia i niechęci do męża wywoływało w Laidan palące wyrzuty sumienia, spychając ją do pozycji niewdzięcznej wywłoki, hańbiącej jedyną czystą miłość, jaką otrzymywała od ojca.
Czy teraz, kiedy pozwalała językowi Samaela wślizgiwać się do swoich ust, kiedy nie odsuwała jego niecierpliwych dłoni, zachłannie badających jej ciało, kiedy sama pieściła go drżącymi palcami – czy teraz tym bardziej nie powinna zwijać się w jeszcze większych męczarniach? Czy to, co działo się w salonie, wypełnionym niedorzecznym zapachem rodzinnych świąt, zasługiwało na miano zdrady? Jeśli nie namiętne pocałunki i równie gwałtowny dotyk, to co? Gdzie istniała granica, po której przekroczeniu w umyśle Laidan zapaliłaby się ostrzegawcza iskra, paradoksalnie ochładzająca jej wrzące od przerażenia myśli? Bo przecież pod tą roztapiającą się warstwą pożądania szalał paniczny strach. Przed utratą Samaela i zniszczeniem tej niesamowitej więzi pomiędzy matką a ukochanym dzieckiem, podsycana tylko obawą jeszcze większą: o absolutną destrukcję rodziny. Gdzieś w tyle jej głowy migały rozdzierające serce obrazy tajemnicy wychodzącej na jaw, roztrzaskującej w drobny mak to, na co pracowała ostatnich kilkanaście lat. Tak, wolała tłumaczyć swoją bierność strachem niż buzującym pragnieniem, wytworzonym przecież w reakcji obronnej na to brutalne zerwanie z błękitnych oczu przepaski, z jaką żyła do tej pory wygodnie, oddzielona od kolejnej prawdy. Od sekretu kpiącego losu, zsyłającego na nią klątwę, teraz rozpościerającą się przed nią w całym niemoralnym majestacie. Przyjmowała ją z drżeniem strachu, ale i z pokorą, całkowicie przestając myśleć w momencie, w którym ciszę pomieszczenia przerwał stłumiony pocałunkiem jęk pieszczonego przez nią Samaela.
Nie mogła uspokoić go już łagodną kołysanką, nie mogła skarcić ostrym słowem, nie mogła potwierdzić obietnicy czułym przytuleniem. Przestał byćjej dzieckiem, stał się mężczyzną, dziedzicem Marcolfa, któremu należały się przecież te same prawa. Także i do niej, stojącej teraz przed nim w spięciu mięśni tak absolutnym, że z trudem nabierała powietrza przez zaciśnięte gardło. Fizyczna niemoc rozmywała się jednak w krwistych barwach gniewu i miłości. Cofnięcie się o krok w tym panicznym biegu ku destrukcji było równie niemożliwe co odepchnięcie syna, znaczącego wilgotną ścieżką pocałunku jej szyję i obojczyki, wyłaniające się spod spływającej tkaniny. Nie wiedziała kiedy, nie wiedziała jak; sekundy zlewały się w niepowstrzymany ciąg zdarzeń. Czerwona sukienka plącząca się u jej stóp niczym materiałowe kajdanki. Koronkowa bielizna, zerwana z jej ciała, odkrywając jasną, białą skórę. Złote loki, opadające na jej zarumienioną twarz z niemalże dziewiczą wstydliwością. Nie wiedziała, czy w oczach Samaela była uosobieniem niewinności czy brudnego wyuzdania, wymagającego najsroższej kary. Nie wiedziała, czy chce pokazać jej swoją łaskę czy męską dominację. Nie wiedziała tak naprawdę nic a każdy kolejny dotyk jego niecierpliwych dłoni czyścił jej umysł z całego chaosu emocji sprzed chwili. Mogła tylko odwzajemniać urywane pocałunki, jednocześnie rozpinając jego spodnie, by przesunąć palcami bezpośrednio po pulsującej erekcji. W zaślepieniu totalnym, tym razem zupełnie przeciwnego rodzaju; jej oddech przyśpieszył, tak samo jak ruchy dłoni, urwane jednak gwałtownie po dłuższej chwili. Zrobiła krok do tyłu, bosa i całkiem naga, z ustami zabarwionymi krwią. Stała naprzeciwko niego, kompletnie ubranego, wyższego, tak mocno przypominającego swojego ojca, że schizofreniczne obrazy Laidan nakładały się na siebie coraz dokładniej. – Kocham go – wyszeptała, w końcu wytrzymując to rozognione spojrzenie błękitnych oczu, pewna, że po tym wyznaniu otrzyma karę na jaką zasłużyła, karę, prowadzącą do rozgrzeszenia. Musiała wspomnieć Marcolfa, obecnego na scenie rozgrywającego się dramatu w każdej myśli, w każdym genie i tkance ciała, którym miała obdarzyć Samaela. – tak samo mocno jak ciebie – dokończyła prawie bezgłośnie, jakby tymi słowami chciała go przeprosić. Sprowokować. Wytrącić mu oręż argumentu i tylko umocnić go w przekonaniu, że musi udowodnić mu swoje przywiązanie. Uspokoić i wzburzyć do granic; nic już nie było jednoznaczne, nie w tej relacji i nie w tej sytuacji, gdy ocierała wierzchem dłoni – którą chwilę wcześniej go pieściła - jego zakrwawione od pocałunków wargi.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ponoć znajdował się w trudnym wieku. Na przełomie dziecięctwa i dorosłości, na poły będąc chłopcem, na poły mężczyzną. Miał nie rozumieć swoich pragnień, mowy swego ciała, pozostawać jeszcze boleśnie nieświadomym tego, co czeka go w późniejszym, dojrzalszym okresie. Na który wcale nie wyczekiwał z niecierpliwością; uwolnienie się spod (szczątkowej, acz tytularnej) kurateli Reagana i tak nastąpiłoby dopiero po jego śmierci – i w tym Avery dostrzegał jedyny atut osiągnięcia pełnoletności. Poza kwestiami dziedziczenia: traumatyczne doświadczenia związane z przymusowymi umizgami i (zapewne) planowanym już w tajemnicy przed nim małżeństwem. O jakim nie potrafił myśleć w wieku piętnastu lat, o jakim nie chciał słyszeć z powodu oczywistego, lecz niedopuszczalnego w szlacheckim domu. Zajęte serce nie mogło krzyżować matrymonialnych traktatów, zawieranych niczym umowa handlowa. Zwłaszcza, że zawładnęła nim osoba nieodpowiednia. Pozostająca całkowicie poza zasięgiem Samaela. Starsza. Spokrewniona zdecydowanie zbyt blisko.
Na początku nie pojmował tego, w jaki sposób normalna, moralna rodzicielska więź przerodziła się w niemalże magnetyczne przyciąganie. Kiedy zaczął dostrzegać w Lai kogoś więcej niż ukochaną matkę. Nagle wszystkie niewinne gesty między nimi jęły wydawać mu się mamieniem go, wodzeniem na pokuszenie, wyjątkowo nieśpieszną grą wstępną. Przelotny dotyk dłoni wzrastał do rangi najpiękniejszego erotyku. Recytowane poematy Goethego i liryki Eliota stawały się zawoalowanymi obietnicami. Ciche dźwięki fortepianu tłumaczeniem uczucia. Niebezpiecznego, chyba oboje wiedzieli, że igrają z ogniem, wystawiając na próbę własną cierpliwość i próbując powściągnąć początkowo nieśmiałą namiętność. Rodzącą się zupełnie niespodziewanie i usilnie wypieraną przez młodzieńca, zanim nie pogodził się z tym, że przełamuje platoniczne stereotypy rodzicielskiej miłości. Pragnąc jej innej, w zupełnie odmiennym stopniu emocjonalnego zaangażowania. Oraz wyłączności, powodującej nieustanne scysje z każdym mężczyzną, kręcącym się zbyt blisko niej. Minimalna nieprawidłowość zachowania Samaela umykała jednak wszystkim, z jednym wyjątkiem głównej bohaterki, która to zauważała. Aprobując z pewnością te podrygi zazdrości, młodzieniec (w swej naiwności?) myślał nawet, że jego z a i n t e r e s o w a n i e jej pochlebia. Bo czyż marzeniem każdej matki nie było, aby ich dorastający syn nie przestawał łaknąć kontaktu? Aby wciąż lgnął do swej rodzicielki, pragnąc czułości, okazując miłość i przywiązanie? Samael… Samael musiał wręcz to hamować, z rozmysłem unikać, zgrabnie lawirować między erotycznymi snami a całkowicie platoniczną jawą. Doprowadzoną do ostateczności i rozwiązania akcji; nie było już odwrotu od zatracenia się w swoich ramionach. Dygocząc i niemalże szlochając (z bólu? smutku? wzruszenia?), niepewni kolejnego kroku, jednocześnie w stanie paskudnego emocjonalnego rozchwiania, jak i zupełnie dorosłego pożądania, popychających ich ku sobie i odciągających od moralnych prawideł. Bajkę na dobranoc zastępowała wyuzdana opowiastka płynąca z krwistoczerwonych ust, z których młodzieniec spijał każde słowo i każdą kroplę krwi. Nie odrywając od nich warg nawet na chwilę, przyjmując gorący oddech za największe i najświętsze błogosławieństwo. Mimowolne drżenie wywołane poruszeniem, wstrząsało jego ciałem, gdy śpiesznie sięgał ku jej sukni, rozdziewając ją z czerwonego materiału, który powoli, wręcz z m y s ł o w o opadał u jej stóp. Nareszcie mógł ją ujrzeć w całej krasie, inaczej od tego pierwszego, przypadkowego, wręcz zbłąkanego spojrzenia, jakim błądził po jej nagiej skórze, zroszonej kroplami wilgoci po porannej kąpieli. Czuł się wtedy niczym pospolity podglądacz, ale jakby wmurowało go w podłogę; nie mógł postąpić o krok, nie mógł oderwać od niej wzroku. Tak jak i teraz, jednakowoż z pełną świadomością swego uczynku, pragnienia, jakie odejmowało mu trzeźwość myśli i powodowało głuche dudnienie serca oraz przełamania następnego szczytnego ideału. Bo przecież stali ponad wszelkim prawem, ponad rozumieniem, ponad każdym przepisem stworzony dla ludzi. Szlacheckie pochodzenie czyniło ich lepszymi, nazwisko Averych – niezwyciężonymi. Samael mógł już zatem zupełnie pewnie pieścić ustami odsłonięte ramiona matki i odrzucać jej długie, złociste pukle, nie obawiając się nagłego gromu z jasnego nieba oraz – paradoksalnie dużo gorszego – niespodziewanego odtrącenia. Poczynał sobie coraz zuchwalej, zachłyśnięty wręcz swoją dominacją. Górował nad Laidan, patrzył na nią z góry, patrzył z zachwytem, jak opadają kolejne koronki, patrzył z ogniem i patrzył z dumą na kobietę, która już niemalże była jego. Pąs na policzkach wyłącznie dodawał jej ostrości, w y r a z i s t o ś c i, subtelnie pozostawiając ją na granicy między niewinnością a rozpustą. Szala jednak przechyliła się gwałtownie, wraz z jękiem Samaela rozdzierającym ciszę drgającą między ich ciałami. Absolutne napięcie mięśni i wyzucie się z każdej myśli; liczyło się tylko tu i teraz, wszystkie emocje były skumulowane i skupione na doznawaniu ekstremalnym. Wypierając słowa niepotrzebne, pozostając kompletnie głuchym na frazesy o n i e o b e c n y m. Jedna deklaracja i jedno wyznanie; Samael zamknął oczy, chłonąc dotyk palców obrysowujących kontury jego ust, po czym silnie przycisnął matkę do siebie.
Kocham cię.
Zbitek głosek cicho wydostający się z jego ust przy akompaniamencie zsuwających się z niego ubrań, gdy prowadził jej dłoń tak, by pomogła pozbyć mu się krępującego go odzienia, rozbrzmiewał niczym gong, obwieszczający jego wkroczenie w dorosłość. Stał się mężczyzną, lecz był nim już od tej pory, gdy prawdziwie ofiarował jej swe serce.
/zt
Na początku nie pojmował tego, w jaki sposób normalna, moralna rodzicielska więź przerodziła się w niemalże magnetyczne przyciąganie. Kiedy zaczął dostrzegać w Lai kogoś więcej niż ukochaną matkę. Nagle wszystkie niewinne gesty między nimi jęły wydawać mu się mamieniem go, wodzeniem na pokuszenie, wyjątkowo nieśpieszną grą wstępną. Przelotny dotyk dłoni wzrastał do rangi najpiękniejszego erotyku. Recytowane poematy Goethego i liryki Eliota stawały się zawoalowanymi obietnicami. Ciche dźwięki fortepianu tłumaczeniem uczucia. Niebezpiecznego, chyba oboje wiedzieli, że igrają z ogniem, wystawiając na próbę własną cierpliwość i próbując powściągnąć początkowo nieśmiałą namiętność. Rodzącą się zupełnie niespodziewanie i usilnie wypieraną przez młodzieńca, zanim nie pogodził się z tym, że przełamuje platoniczne stereotypy rodzicielskiej miłości. Pragnąc jej innej, w zupełnie odmiennym stopniu emocjonalnego zaangażowania. Oraz wyłączności, powodującej nieustanne scysje z każdym mężczyzną, kręcącym się zbyt blisko niej. Minimalna nieprawidłowość zachowania Samaela umykała jednak wszystkim, z jednym wyjątkiem głównej bohaterki, która to zauważała. Aprobując z pewnością te podrygi zazdrości, młodzieniec (w swej naiwności?) myślał nawet, że jego z a i n t e r e s o w a n i e jej pochlebia. Bo czyż marzeniem każdej matki nie było, aby ich dorastający syn nie przestawał łaknąć kontaktu? Aby wciąż lgnął do swej rodzicielki, pragnąc czułości, okazując miłość i przywiązanie? Samael… Samael musiał wręcz to hamować, z rozmysłem unikać, zgrabnie lawirować między erotycznymi snami a całkowicie platoniczną jawą. Doprowadzoną do ostateczności i rozwiązania akcji; nie było już odwrotu od zatracenia się w swoich ramionach. Dygocząc i niemalże szlochając (z bólu? smutku? wzruszenia?), niepewni kolejnego kroku, jednocześnie w stanie paskudnego emocjonalnego rozchwiania, jak i zupełnie dorosłego pożądania, popychających ich ku sobie i odciągających od moralnych prawideł. Bajkę na dobranoc zastępowała wyuzdana opowiastka płynąca z krwistoczerwonych ust, z których młodzieniec spijał każde słowo i każdą kroplę krwi. Nie odrywając od nich warg nawet na chwilę, przyjmując gorący oddech za największe i najświętsze błogosławieństwo. Mimowolne drżenie wywołane poruszeniem, wstrząsało jego ciałem, gdy śpiesznie sięgał ku jej sukni, rozdziewając ją z czerwonego materiału, który powoli, wręcz z m y s ł o w o opadał u jej stóp. Nareszcie mógł ją ujrzeć w całej krasie, inaczej od tego pierwszego, przypadkowego, wręcz zbłąkanego spojrzenia, jakim błądził po jej nagiej skórze, zroszonej kroplami wilgoci po porannej kąpieli. Czuł się wtedy niczym pospolity podglądacz, ale jakby wmurowało go w podłogę; nie mógł postąpić o krok, nie mógł oderwać od niej wzroku. Tak jak i teraz, jednakowoż z pełną świadomością swego uczynku, pragnienia, jakie odejmowało mu trzeźwość myśli i powodowało głuche dudnienie serca oraz przełamania następnego szczytnego ideału. Bo przecież stali ponad wszelkim prawem, ponad rozumieniem, ponad każdym przepisem stworzony dla ludzi. Szlacheckie pochodzenie czyniło ich lepszymi, nazwisko Averych – niezwyciężonymi. Samael mógł już zatem zupełnie pewnie pieścić ustami odsłonięte ramiona matki i odrzucać jej długie, złociste pukle, nie obawiając się nagłego gromu z jasnego nieba oraz – paradoksalnie dużo gorszego – niespodziewanego odtrącenia. Poczynał sobie coraz zuchwalej, zachłyśnięty wręcz swoją dominacją. Górował nad Laidan, patrzył na nią z góry, patrzył z zachwytem, jak opadają kolejne koronki, patrzył z ogniem i patrzył z dumą na kobietę, która już niemalże była jego. Pąs na policzkach wyłącznie dodawał jej ostrości, w y r a z i s t o ś c i, subtelnie pozostawiając ją na granicy między niewinnością a rozpustą. Szala jednak przechyliła się gwałtownie, wraz z jękiem Samaela rozdzierającym ciszę drgającą między ich ciałami. Absolutne napięcie mięśni i wyzucie się z każdej myśli; liczyło się tylko tu i teraz, wszystkie emocje były skumulowane i skupione na doznawaniu ekstremalnym. Wypierając słowa niepotrzebne, pozostając kompletnie głuchym na frazesy o n i e o b e c n y m. Jedna deklaracja i jedno wyznanie; Samael zamknął oczy, chłonąc dotyk palców obrysowujących kontury jego ust, po czym silnie przycisnął matkę do siebie.
Kocham cię.
Zbitek głosek cicho wydostający się z jego ust przy akompaniamencie zsuwających się z niego ubrań, gdy prowadził jej dłoń tak, by pomogła pozbyć mu się krępującego go odzienia, rozbrzmiewał niczym gong, obwieszczający jego wkroczenie w dorosłość. Stał się mężczyzną, lecz był nim już od tej pory, gdy prawdziwie ofiarował jej swe serce.
/zt
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Posyłam ci bezdomne moje serce
Szybka odpowiedź