Gabinet Alfreda
AutorWiadomość
Gabinet Alfreda
O dziwo drzwi nie są zabezpieczone zaklęciami. Wszyscy mieszkańcy tego domu wiedzą, że nie mają żadnego prawa przekraczać tego progu. To tu Alfred przygotowuje większość dokumentacji dla Ministerstwa i składa każdą umowę podpisaną z właścicielami sklepów na Nokturnie. Szafki są strzeżone zaklęciami i nawet jeśli ktoś tu wejdzie, to prędzej spotka Bogina niż dorwie pożądane dokumenty. Oprócz pracy, Alfred tutaj maluje. W skrytce w ścianie ukrywa wszystkie materiały i wyciąga je dopiero wtedy, gdy jest pewny, że nikt go nie przyłapie. W tym gabinecie również brakuje kominka, wszak nikt ma nie przeszkadzać!
If I risk it all,
could You break my fall?
could You break my fall?
Wcale nie było jej łatwo wysłać sowy. Siedziała przy swoim biurku, kreśląc kolejne zdania, paląc pergaminy, które niosły ze sobą niezadowalającą treść, a jednak, mimo zniechęcających porażek w uzyskaniu odpowiedniego rezultatu, nie potrafiła wstać od krzesła i tak po prostu dać temu spokój. Była wściekła na siebie, że nie była w stanie tak po prostu wydobyć z siebie: Przykro mi.. Było to poza jej zasięgiem, mimo że to były zaledwie dwa proste słowa. A mimo to czuła wstyd, posyłając mu choćby tą głupią butelkę wina. Nie chodziło o to, że uważała to za nie wystarczające, ale słabe. Zwyczajnie. I dlatego potem z drżącymi rękami otwierała listy, które wracały do niej w niepokojąco szybkim tempie, przyciskając ją do ściany i zmuszając do konfrontacji. Nie lubiła takich sytuacji. Nie cierpiała, gdy zewnętrznie nałożone na nią wymagania i wewnętrzna, nieuzasadniona potrzeba kazała jej recytować oklepane, wyuczone formułki, które niosły za sobą tylko pustość słów i brak pokrycia. Co mogła poradzić na fakt, że zmarła mu matka? To nie tak, że jej obecność mu ją przywróci. Ani jej złożenie kondolencji. To wszystko to były tylko głupie, utarte frazesy bez żadnej wartości. I obawiała się, że gdy tylko zobaczy jego twarz, wyrzuci je z siebie w zastraszającym tempie, by potem zniknąć.
Selina Lovegood bała się tego wyzwania. Bała się, że może okazać się taką samą osobą, jaką byli inni ludzie. Że tak samo jak innych, powodowały nią nierozsądne emocje, które kazały jej robić rzeczy, które nie miały w sobie większej logiki. Ceniła swoją niezależność od konwenansów. Dlaczego tym razem czuła się taka zobowiązana do tego, by komuś współczuć? Nigdy nie pojmowała sensu instytucji rodziny, ani nie potrafiła jej docenić. Jej kontakty z siostrą i matką były tego idealnym przykładem. Lub choćby jakikolwiek brak kontaktu z ojcem, o ile jeszcze żył. Skąd miała wiedzieć jak to jest? A może Parkinson wcale nie potrzebował pocieszenia?
To wszystko natchnęło ją do rozmyślań jak by to było, gdyby to jej matka umarła. I nie potrafiła sobie tego wyobrazić. Byłoby jej smutno? Czy zapłakałaby na jej pogrzebie? Czy potrafiłaby wspomnieć jakieś zdarzenie z dzieciństwa i nazwać ją najlepszą rodzicielką na ziemi? Czy zatęskniłaby do wspólnych chwil i pożałowałaby, że było ich tak niewiele? Bo tak wyglądał schemat, prawda? I czy będzie zawiedziona, jeśli okaże się, że Alfred wpasowywał się w ten wzór?
Zaciskając mocno palce na szyjce butelki, wzięła w garść nieco proszku Fiuu, by potem rzucić go sobie pod nogi, gdy wstępowała na popiół. Chwilę później, po wypowiedzeniu trzech słów, opuściła własne, bezpieczne cztery ściany, a obrazy w salonie, błękit tapety i miękki dywan, zastąpił zimny, dużo obszerniejszy pokój, urządzony w dużo bardziej eleganckim stylu. Przez moment nawet nie drgnęła, gdy stopy dotknęły białych kafelek, jakby nie do końca pewna, czy oby na pewno na nich już stoi. Szok. Zawsze tej cholernej transportacji towarzyszył szok. Rozluźniła nieco chwyt, zdając sobie sprawę, że od pewnego czasu pobielały jej kłykcie, a ona sama zaczyna tracić czucie w dłoniach. Mrugnęła, jakby dopiero teraz wracając do teraźniejszości i poruszyła się niepewnie, robiąc krok do przodu. Rozglądnęła się, szukając pożądanej, dobrze znanej sylwetki.
-Jesteś strasznie niecierpliwy.-wypowiedziała, jakby rozbawiona, siląc się na lekki ton, gdy zmierzała w kierunku biurka, by odstawić szkło i tym samym uwolnić swoje ręce od tego drobnego ciężaru.-Tak się stęskniłeś?-dopytała niewinnie, uśmiechając się delikatnie.
Taktyka? Udawaj, że nic się nie stało i o niczym nie wiesz. Wyglądaj naturalnie. Mrugaj od czasu do czasu i nie stój tak sztywno, do cholery!
Jeśli spodziewał się, że te minuty oczekiwania spędziła na perfumowaniu się i na owdziewanie obcisłych, przepięknych i uwydatniających jej wątpliwe atuty sukni, to musiał się rozczarować. Lovegood nigdy nie była królową salonów. Nawet tych domowych. Opadła na krzesło naprzeciw jego własnego, zakładając nogę na nogę. Jedyne, co mogło nęcić jakiekolwiek zmysły, to odsłonięte kości obojczykowe i spora część karku, ponieważ resztę ciała skrzętnie ukrywała.
-Samotny wieczór?-zagadnęła, unosząc lekko brew do góry.
Tak, jakby nie było przerwy między ostatnim czasem, gdy się nie widzieli. Zachowywała się, jakby jeszcze wczoraj omawiała z nim wczorajsze wiadomości, które zaczynały ją - zadziwiająco - coraz bardziej interesować, podczas gdy dotychczas wyrażała nimi znikome zaciekawienie.
Selina Lovegood bała się tego wyzwania. Bała się, że może okazać się taką samą osobą, jaką byli inni ludzie. Że tak samo jak innych, powodowały nią nierozsądne emocje, które kazały jej robić rzeczy, które nie miały w sobie większej logiki. Ceniła swoją niezależność od konwenansów. Dlaczego tym razem czuła się taka zobowiązana do tego, by komuś współczuć? Nigdy nie pojmowała sensu instytucji rodziny, ani nie potrafiła jej docenić. Jej kontakty z siostrą i matką były tego idealnym przykładem. Lub choćby jakikolwiek brak kontaktu z ojcem, o ile jeszcze żył. Skąd miała wiedzieć jak to jest? A może Parkinson wcale nie potrzebował pocieszenia?
To wszystko natchnęło ją do rozmyślań jak by to było, gdyby to jej matka umarła. I nie potrafiła sobie tego wyobrazić. Byłoby jej smutno? Czy zapłakałaby na jej pogrzebie? Czy potrafiłaby wspomnieć jakieś zdarzenie z dzieciństwa i nazwać ją najlepszą rodzicielką na ziemi? Czy zatęskniłaby do wspólnych chwil i pożałowałaby, że było ich tak niewiele? Bo tak wyglądał schemat, prawda? I czy będzie zawiedziona, jeśli okaże się, że Alfred wpasowywał się w ten wzór?
Zaciskając mocno palce na szyjce butelki, wzięła w garść nieco proszku Fiuu, by potem rzucić go sobie pod nogi, gdy wstępowała na popiół. Chwilę później, po wypowiedzeniu trzech słów, opuściła własne, bezpieczne cztery ściany, a obrazy w salonie, błękit tapety i miękki dywan, zastąpił zimny, dużo obszerniejszy pokój, urządzony w dużo bardziej eleganckim stylu. Przez moment nawet nie drgnęła, gdy stopy dotknęły białych kafelek, jakby nie do końca pewna, czy oby na pewno na nich już stoi. Szok. Zawsze tej cholernej transportacji towarzyszył szok. Rozluźniła nieco chwyt, zdając sobie sprawę, że od pewnego czasu pobielały jej kłykcie, a ona sama zaczyna tracić czucie w dłoniach. Mrugnęła, jakby dopiero teraz wracając do teraźniejszości i poruszyła się niepewnie, robiąc krok do przodu. Rozglądnęła się, szukając pożądanej, dobrze znanej sylwetki.
-Jesteś strasznie niecierpliwy.-wypowiedziała, jakby rozbawiona, siląc się na lekki ton, gdy zmierzała w kierunku biurka, by odstawić szkło i tym samym uwolnić swoje ręce od tego drobnego ciężaru.-Tak się stęskniłeś?-dopytała niewinnie, uśmiechając się delikatnie.
Taktyka? Udawaj, że nic się nie stało i o niczym nie wiesz. Wyglądaj naturalnie. Mrugaj od czasu do czasu i nie stój tak sztywno, do cholery!
Jeśli spodziewał się, że te minuty oczekiwania spędziła na perfumowaniu się i na owdziewanie obcisłych, przepięknych i uwydatniających jej wątpliwe atuty sukni, to musiał się rozczarować. Lovegood nigdy nie była królową salonów. Nawet tych domowych. Opadła na krzesło naprzeciw jego własnego, zakładając nogę na nogę. Jedyne, co mogło nęcić jakiekolwiek zmysły, to odsłonięte kości obojczykowe i spora część karku, ponieważ resztę ciała skrzętnie ukrywała.
-Samotny wieczór?-zagadnęła, unosząc lekko brew do góry.
Tak, jakby nie było przerwy między ostatnim czasem, gdy się nie widzieli. Zachowywała się, jakby jeszcze wczoraj omawiała z nim wczorajsze wiadomości, które zaczynały ją - zadziwiająco - coraz bardziej interesować, podczas gdy dotychczas wyrażała nimi znikome zaciekawienie.
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
18 października
Nie wytrzymywał tego żałosnego spojrzenia, słów współczucia z taką łatwością opuszczających krtań drugiej osoby. W zasadzie obca osoba nie zauważyłaby żadnych zmian. Alfred nigdy nie tryskał radością, a małomówność traktował jako złoty środek. Teraz przebywanie w miejscu publicznym wiązało się z przyjmowaniem kondolencji i jednoczesnych, och na Merlina, gratulacji ożenku. Zastanawiał się, jak można w jednym zdaniu powiedzieć: przykro mi z powodu twojej straty, lodzie Parkinson, ale hej masz teraz piękną żonę! Czy ludzkie życie mogło znaleźć się na jednej szali? Któż miał prawo oceniać, co jest stratą a co zyskiem? Jeśli w jakiś groteskowy sposób ceną ożenku byłaby śmierć bliskiego, nie potrafiłby nawet tego zrozumieć. Dusza za dusze, ciało za ciało. Nigdy nikt nie był mu tak bliski. Ciepło matczynej miłości nie da się zastąpić niczym. Być może ominął jeden z treningów Seliny Lovegood od szesnastego października. Nie miał ochoty nawet udawać kogoś innego, co znacznie ułatwiłoby mu poruszanie się po ulicy i Ministerstwie Magii. Sowy bez przerwy uderzały dziobem o okno, nie pozwalając mu pracować. Chociaż czas dla Alfreda się zatrzymał, dla innych wręcz odwrotnie. Wszystkie obowiązki matki oraz opieka nad rodzeństwem spadły właśnie na niego. Nie wiedział, co ma zrobić. Czy chociażby swoją najmłodszą siostrę powinien zabrać za siebie i po prosić Maire, żeby jej matkowała? Bolało go serce. Dym papierosowy wypełniał każdą wolną lukę, mieszając się z cierpkim zapachem pergaminów i atramentu. Otworzył okno, nie mając siły wstawać co chwilę i wpuszczać kolejną sowę. Gdyby miał dobre serce, wystawiłby dla nich wodę i smakołyki. Teraz każdą z nich potraktowałby zaklęciem uśmiercającym. Nie rozumiał fenomenu pisania listów. Czy w wybranych słowach można było przekazać chociażby jednostkę żalu i współczucia? Żaden z nich nie zjawił się chociażby przed bramą dworu Parkinson. Przyjaciele, tak ich nazywali żałośni ludzie, którzy mieli jeszcze czelność przy zamaszystym podpisie dodawać tytuł szlachecki. Co go obchodziło, czy ktoś jest lady czy lord, jak człowiek był jedynie człowiekiem. Pierścienie, suknie i posiadłości zostawały dla potomnych. Dziś odbył się pogrzeb lady Parkinson. Alfred nie zajął się nawet organizacją. Wszystko zostawił swojemu rodzeństwu i ojcu, którego nie chciał widzieć. To właśnie z nim był największy problem. Zaczynał swoje nowe życie i o zgrozo, koniec rodzinnej miłości. Jak miał teraz pokazać rodzeństwu, że rodzina w jego najskrytszych marzeniach wcale nie musi być dysfunkcyjna? Pewnie nie jeden i nie dwa listy były zaadresowane do świeżo upieczonej lady Maire Parkinson, aby wpłynęła na Alfreda i wykopała go z nieskazitelnej bieli gabinetu. Po raz kolejny ojciec zabrał mu szczęście. Jak miał się cieszyć wspominkami ślubu, gdy na ciało wkładał czarne ubrania i sygnet, przypominając sobie jak matka go całowała i obiecywała mu, że będzie wielkim człowiekiem. Poszedł na cmentarz dopiero wtedy, gdy wszyscy opuścili grób. Siedział aż do zmroku, zwinięty w kulkę na marmurowej płycie. Nie przyznawał się, że płakał. Nie mówił nikomu, co przeżywa. Zgrywał silnego, bo matka nauczyła go, że słabości przeżywa się wewnątrz. Gdy wrócił sowy skrzeczały na jego widok i zdecydowanie szybciej przebierały nóżkami niż służba, która kryła się po kątach. Może doniosła nawet jego cudownej Maire, że już wrócił. Nie interesowało go to. Po raz kolejny wszedł do swojego gabinetu i jak to miał z zwyczaju, nie zamknął drzwi. Nie chciał, aby jego żona myślała, że próbuje się odciąć nawet od niej. Potrzebował ciszy, spokoju, które o dziwo mogły mu zapewnić teraz farby olejne. Nie bał się, że ktoś go przyłapie. Nie zmieniając nawet wyjściowych ciuchów, chwycił za pędzel i uwieczniał smutek. Malował postać matki, całującą sygnet rodu Parkinson. To była jego dłoń, jego matka, jego smutek, do którego miał w końcu prawo. Sowy skrzeczały na parapecie, trzymając listy z kondolencjami, ale nie zwracał na nie uwagi. Otrzymując kolejną butelkę ognistej, miał ochotę rozwalić ją o kominek w salonie, szepcząc słodko imię nadawcy. Niech porani go szkło, niech dotkną piekielne płomienie smutku i niezrozumienia jego cierpienia. To nie był tylko członek rodu, to była jego matka.
Zadrżał, słysząc znajomy skrzek. Tego się nie spodziewał, nie oczekiwał i prędko upuścił butelkę podarowanej ognistej, pędząc do parapetu. Prędko czytał zamazane słowa, próbował doszukać się głębszego sensu. I zrozumiał, że jest jedyną osobą, która w zasadzie może go odwiedzić. Nie należała do rodziny, a mimo wszystko pragnął ją zobaczyć. Wiedział, że nie będzie mówiła farmazonów. Może nawet się z nim pokłóci, a on wyrzuci gdzieś gniew na niesprawiedliwy świat. Szybko chował sztalugę, farby i przebrał się nawet w coś luźniejszego. Musiał zdążyć ukryć swój sekret. I właśnie gdy rozsiadał się z powrotem, stanęła w jego drzwiach. Piękne, niedostępna, cudownie wyczekana. Słysząc jej pytanie, nie wiedział, czy mówi o sobie czy o matce.
- Polemizowałbym, kto za kim się stęsknił, Lovegood – aż chciał się zaśmiać, ale musiał poczekać na jej reakcje. Czy zrozumiała, że chodziło mu o to szukanie znajomej sylwetki na trybunach? Zdjął nogi ze stołu, spoglądając na butelkę wina. Przywołał kieliszki za pomocą zaklęcia, a samo otworzenie butelki dla mężczyzny nie było niczym szczególnie trudnym. Obserwował każdy jej ruch, pomarszczenie materiału sukni i nikły, niepewny uśmiech. Sowy nadal dobijały się do okna, przez co Alfred wstał i je zamknął.
- Mam dużą publikę – rzucił ironicznie, przeganiając wstrętne ptaszyska. Rozlał wino do kieliszków, nie mogąc się powstrzymać przed szybkim spojrzeniem na obojczyki. – Oczywiście nie tak dużo jak Ty, ale mogę założyć się w języku sów krzyczą moje imię. Twoja zdecydowanie była bardziej kulturalna. – tym razem naprawdę lekko się zaśmiał, a butelkę odłożył na biurko. Przesunął wszystkie papiery na bok i zastanawiał się, czy Maire tu nie była przypadkiem, bo i tak był tu dziwny porządek.
- Nie spodziewałem się twojego listu – szepnął jakby dziękczynnie, dotykając zaledwie kosmyk włosów (przypadkiem!), który nieznacznie muskał wystające obojczyki Seliny. Trochę speszony wrócił na swoje miejsce, od razu chwytając kieliszek wina. Co ty wyprawiasz, Alfred.
Nie wytrzymywał tego żałosnego spojrzenia, słów współczucia z taką łatwością opuszczających krtań drugiej osoby. W zasadzie obca osoba nie zauważyłaby żadnych zmian. Alfred nigdy nie tryskał radością, a małomówność traktował jako złoty środek. Teraz przebywanie w miejscu publicznym wiązało się z przyjmowaniem kondolencji i jednoczesnych, och na Merlina, gratulacji ożenku. Zastanawiał się, jak można w jednym zdaniu powiedzieć: przykro mi z powodu twojej straty, lodzie Parkinson, ale hej masz teraz piękną żonę! Czy ludzkie życie mogło znaleźć się na jednej szali? Któż miał prawo oceniać, co jest stratą a co zyskiem? Jeśli w jakiś groteskowy sposób ceną ożenku byłaby śmierć bliskiego, nie potrafiłby nawet tego zrozumieć. Dusza za dusze, ciało za ciało. Nigdy nikt nie był mu tak bliski. Ciepło matczynej miłości nie da się zastąpić niczym. Być może ominął jeden z treningów Seliny Lovegood od szesnastego października. Nie miał ochoty nawet udawać kogoś innego, co znacznie ułatwiłoby mu poruszanie się po ulicy i Ministerstwie Magii. Sowy bez przerwy uderzały dziobem o okno, nie pozwalając mu pracować. Chociaż czas dla Alfreda się zatrzymał, dla innych wręcz odwrotnie. Wszystkie obowiązki matki oraz opieka nad rodzeństwem spadły właśnie na niego. Nie wiedział, co ma zrobić. Czy chociażby swoją najmłodszą siostrę powinien zabrać za siebie i po prosić Maire, żeby jej matkowała? Bolało go serce. Dym papierosowy wypełniał każdą wolną lukę, mieszając się z cierpkim zapachem pergaminów i atramentu. Otworzył okno, nie mając siły wstawać co chwilę i wpuszczać kolejną sowę. Gdyby miał dobre serce, wystawiłby dla nich wodę i smakołyki. Teraz każdą z nich potraktowałby zaklęciem uśmiercającym. Nie rozumiał fenomenu pisania listów. Czy w wybranych słowach można było przekazać chociażby jednostkę żalu i współczucia? Żaden z nich nie zjawił się chociażby przed bramą dworu Parkinson. Przyjaciele, tak ich nazywali żałośni ludzie, którzy mieli jeszcze czelność przy zamaszystym podpisie dodawać tytuł szlachecki. Co go obchodziło, czy ktoś jest lady czy lord, jak człowiek był jedynie człowiekiem. Pierścienie, suknie i posiadłości zostawały dla potomnych. Dziś odbył się pogrzeb lady Parkinson. Alfred nie zajął się nawet organizacją. Wszystko zostawił swojemu rodzeństwu i ojcu, którego nie chciał widzieć. To właśnie z nim był największy problem. Zaczynał swoje nowe życie i o zgrozo, koniec rodzinnej miłości. Jak miał teraz pokazać rodzeństwu, że rodzina w jego najskrytszych marzeniach wcale nie musi być dysfunkcyjna? Pewnie nie jeden i nie dwa listy były zaadresowane do świeżo upieczonej lady Maire Parkinson, aby wpłynęła na Alfreda i wykopała go z nieskazitelnej bieli gabinetu. Po raz kolejny ojciec zabrał mu szczęście. Jak miał się cieszyć wspominkami ślubu, gdy na ciało wkładał czarne ubrania i sygnet, przypominając sobie jak matka go całowała i obiecywała mu, że będzie wielkim człowiekiem. Poszedł na cmentarz dopiero wtedy, gdy wszyscy opuścili grób. Siedział aż do zmroku, zwinięty w kulkę na marmurowej płycie. Nie przyznawał się, że płakał. Nie mówił nikomu, co przeżywa. Zgrywał silnego, bo matka nauczyła go, że słabości przeżywa się wewnątrz. Gdy wrócił sowy skrzeczały na jego widok i zdecydowanie szybciej przebierały nóżkami niż służba, która kryła się po kątach. Może doniosła nawet jego cudownej Maire, że już wrócił. Nie interesowało go to. Po raz kolejny wszedł do swojego gabinetu i jak to miał z zwyczaju, nie zamknął drzwi. Nie chciał, aby jego żona myślała, że próbuje się odciąć nawet od niej. Potrzebował ciszy, spokoju, które o dziwo mogły mu zapewnić teraz farby olejne. Nie bał się, że ktoś go przyłapie. Nie zmieniając nawet wyjściowych ciuchów, chwycił za pędzel i uwieczniał smutek. Malował postać matki, całującą sygnet rodu Parkinson. To była jego dłoń, jego matka, jego smutek, do którego miał w końcu prawo. Sowy skrzeczały na parapecie, trzymając listy z kondolencjami, ale nie zwracał na nie uwagi. Otrzymując kolejną butelkę ognistej, miał ochotę rozwalić ją o kominek w salonie, szepcząc słodko imię nadawcy. Niech porani go szkło, niech dotkną piekielne płomienie smutku i niezrozumienia jego cierpienia. To nie był tylko członek rodu, to była jego matka.
Zadrżał, słysząc znajomy skrzek. Tego się nie spodziewał, nie oczekiwał i prędko upuścił butelkę podarowanej ognistej, pędząc do parapetu. Prędko czytał zamazane słowa, próbował doszukać się głębszego sensu. I zrozumiał, że jest jedyną osobą, która w zasadzie może go odwiedzić. Nie należała do rodziny, a mimo wszystko pragnął ją zobaczyć. Wiedział, że nie będzie mówiła farmazonów. Może nawet się z nim pokłóci, a on wyrzuci gdzieś gniew na niesprawiedliwy świat. Szybko chował sztalugę, farby i przebrał się nawet w coś luźniejszego. Musiał zdążyć ukryć swój sekret. I właśnie gdy rozsiadał się z powrotem, stanęła w jego drzwiach. Piękne, niedostępna, cudownie wyczekana. Słysząc jej pytanie, nie wiedział, czy mówi o sobie czy o matce.
- Polemizowałbym, kto za kim się stęsknił, Lovegood – aż chciał się zaśmiać, ale musiał poczekać na jej reakcje. Czy zrozumiała, że chodziło mu o to szukanie znajomej sylwetki na trybunach? Zdjął nogi ze stołu, spoglądając na butelkę wina. Przywołał kieliszki za pomocą zaklęcia, a samo otworzenie butelki dla mężczyzny nie było niczym szczególnie trudnym. Obserwował każdy jej ruch, pomarszczenie materiału sukni i nikły, niepewny uśmiech. Sowy nadal dobijały się do okna, przez co Alfred wstał i je zamknął.
- Mam dużą publikę – rzucił ironicznie, przeganiając wstrętne ptaszyska. Rozlał wino do kieliszków, nie mogąc się powstrzymać przed szybkim spojrzeniem na obojczyki. – Oczywiście nie tak dużo jak Ty, ale mogę założyć się w języku sów krzyczą moje imię. Twoja zdecydowanie była bardziej kulturalna. – tym razem naprawdę lekko się zaśmiał, a butelkę odłożył na biurko. Przesunął wszystkie papiery na bok i zastanawiał się, czy Maire tu nie była przypadkiem, bo i tak był tu dziwny porządek.
- Nie spodziewałem się twojego listu – szepnął jakby dziękczynnie, dotykając zaledwie kosmyk włosów (przypadkiem!), który nieznacznie muskał wystające obojczyki Seliny. Trochę speszony wrócił na swoje miejsce, od razu chwytając kieliszek wina. Co ty wyprawiasz, Alfred.
If I risk it all,
could You break my fall?
could You break my fall?
Nienawidziła pogrzebów. Na swoje szczęście zbyt późno dowiedziała się o tym konkretnym, by się na nim zjawić. Szlochające kobiety, często zdesperowane na tyle, by popadać w histerię, co równało się z kompletnym żywiołem, na który nie było żadnego sposobu. Nie potrafiła sobie z nimi radzić, a sytuacja jeszcze gorzej się przedstawiała, gdy dana osobniczka była jej na tyle bliska, by chciała odegnać jej rozpacz. To było nie do wykonania. Nic nie potrafiło odegnać żałoby i związanego z nim smutku. A tym bardziej najlepsze chęci. Sprawa przedstawiała się jednak o wiele gorzej, gdy dotyczyła mężczyzn. Większość z nich nie płakała otwarcie, nie pokazywali swojego smutku, a stali twardo niczym niedraśnięte niczym statuy, które nic nie jest w stanie zniszczyć, mimo że pękali od środka. Zaobserwowała to jakiś czas temu, ale raczej w celu wykpienia podobnej hardości, by pokazać tym cholerom, że byli tak słabo krusi jak kobiety, które płakały przy wszystkich, nie wstydząc się odgłosów, które z siebie wydawały.
W tym przypadku ostatnie, czego chciała, to by Parkinson pękł lub okazał jakąkolwiek rysę. Czułaby się z tym tak nieswojo i obco, że prawdopodobnie wpadłaby na totalnie nienaturalne dla siebie zachowania. Albo - co gorsza - nie zareagowałaby na to, wykazując się brakiem jakiejkolwiek empatii, tym samym zadając nieszczęśnikowi kolejny cios. I nie potrafiła myśleć o sobie w kategorii, w której jej czyny nie miały większego znaczenia na żałobnika. Nie mogła sobie wyobrazić, by nie miała żadnego wpływu na czyjeś emocje. Bo jakże mogłaby być komukolwiek obojętna? A tym bardziej Alfredowi, który tak zarzekał się, że patrzy na nią milionem oczu?
Nie zauważyła, że jej sowie ubyło kilku piór, które straciła w starciu z większym osobnikiem przy walce o miejsce na parapecie rezydencji w Gloucestershire. Nie przeszło jej przez myśl, że jej impulsywna wiadomość była jedną w dziesiątkach innych, starannie przemyślanych i wykaligrafowanych kondolencji. Jakoś nie czuła wstydu z powodu niedostatecznej prezencji własnego pergaminu. Ani nawet nie poruszył jej fakt, że jej ulubiony widz postanowił aż wysłać jej pióro, by uniknąć podobnych kleksów. Zbyt skupiona była na wyobrażeniach tego, jaki widok zastanie w otoczeniu tych białych ścian.
Nie wiedziała, że była tak specjalnym gościem. Może wtedy użyłaby tych perfum, które dostała kiedyś w prezencie od Harriett albo spięłaby włosy w jakieś bardziej fikuśne upięcie, udając, że tak naprawdę nie wykonała żadnego wysiłku, by zadbać o swoją prezencję? Choć pewnie, wręcz przeciwnie, na przekór roztrzepałaby włosy i naciągnęła na siebie ulubiony sweter, w którym przesiadywała na własnym balkonie, gdy wieczory stawały się zimniejsze, by udowodnić, że daleko jej do schematu, który się przypinało innym kobietom. Czasami aż do przesady stawiała na swoim.
Sama nie była pewna czy to biel ścian czy przytłaczający zapach... czego właściwie? Wydawał się być jej dziwnie znajomy, ale była na tyle zaaferowana nowinką, że nie potrafiła nazwać tak dobrze znanej woni farb. Niezależnie od tego, to chyba widok Alfreda, który ciągle zdawał się wyglądać tak samo, a jakiekolwiek rysy na jego dobrym samopoczuciu ukryło rozbawienie w oczach, gdy odpowiadał jej na pytanie. Czy wszyscy słyszeli kamień, który spadał jej z serca i wpadł do studni tak głębokiej, że ten plusk rozbił się tysiącem ech?
-Polemizowałbyś, ale wiesz, że ze mną nie wygrasz?-uśmiech jej się nieco rozszerzył, bo już się czuła jak zwyciężczyni tej drobnej przepychanki słownej.-To nie ja cię poganiam z wizytą, Parkinson.-przypomniała mu, obracając się wśród faktów, które to jej pozwalały jej się czuć pewnie. Nie zdejmowała z niego spojrzenia, chłonąc jego sylwetkę wzrokiem. Kiedy ostatni raz widziała go tak naprawdę? Kiedy zdała sobie sprawę, że ukrywał się pod różnymi twarzami? I ile razy udało się jej go rozpoznać? Jak często dekoncentrowała swoją uwagę, by dojrzeć go w tłumie? Ile razy czuła nieuzasadniony niepokój, dziwne łaskotanie pod skórą, za każdym razem wyznaczając sobie misję, by go odnaleźć? Nie potrafiłaby nawet uzasadnić dlaczego dla niej tak ważne wydawało się to, by upewnić się, że ją obserwuje. Dlaczego czuła zawód, gdy nie czuła jego spojrzenia na swoim ciele. Z jakiego powodu miała większą ambicję, gdy błękitne tęczówki śledziły każdy jej ruch. Lubiła to uczucie. Pławiła się w uwadze, jaką jej poświęcał. Potrzebowała jej. Czy tęskniła za tym? I czy jego widok podczas festiwalu nie podbudował w jej jakiś dziwny, pokręcony sposób?-Najwyraźniej nie możesz się na mnie napatrzeć.-oświadczyła, wzruszając ramionami, jakby to nie była jej wina, że jest taka cudowna i niezastąpiona dla niego. Czy widział, jak pod jego spojrzeniem nabierała pewności siebie, jakby zapominając o wahaniu, które czuła jeszcze przed chwilą? Zdawała się zapomnieć o smutnej wiadomości, którą przeczytała w gazecie. Dopiero jego kolejne spostrzeżenie ją otrzeźwiło, jakby wraz z momentem, w którym ściągnął z niej wzrok, gdy kierował się w kierunku okna.
-Jestem w szoku.-wyznała, udając, że nie zna powodu, dla którego jest taki popularny. On również zdawał się grać, jakby powód jego nagłej sławy był mu obcy. Lub obojętny.-Któryś z twoich fanów cię przypadkiem ugryzł?-zgadnęła, szukając powodu dla rzekomej niekulturalności ze strony sów.-Bo moja publika jest chyba równie głośna.-przypomniała sobie, na moment mrużąc oczy, gdy nalewał jej wina.
Nie powinna pić. Odrzuciła tę myśl chwilę później, gdy obejmowała szyjkę lampki. Uniosła wzrok, jakby nieco zaskoczona, gdy zniżył ton. Wzdrygnęła się delikatnie, mając ogromną nadzieję, że tego nie zauważył, gdy musnął palcami jej włosy. Czy zauważył chwilę, przez którą wstrzymała oddech?
-Listu czy jego zawartości?-zapytała, automatycznie ściszając głos. Starała się odwrócić jego uwagę od samego faktu, że to ona wyszła z inicjatywą rozpoczęcia kontaktu.-To nic wielkiego.-ponownie wzruszyła ramionami, mając na myśli wino.
Odprowadziła go uważnym wzrokiem, nabierając dziwnej czujności na każdy jego gest. Nie była fanką kolumn towarzyskich. Jakoś umknęła jej wzmianka o ożenku lorda Parkinsona. A tym bardziej blask złota na którymkolwiek z jego palców. Upiła nieco czerwonej cieczy, nie odwracając wzroku. Nie musiała rozglądać się wokół. Nie była zainteresowana wystrojem tego pomieszczenia. Tylko jedno w całej tej rezydencji mogło przyciągać jej uwagę.
-Nie spodziewałam się zaproszenia.-wymieniła się chwilę potem stwierdzeniem.-Już myślałam, że wolisz oglądać mnie z daleka jak bliska.-pozwoliła rozbawieniu wypłynąć na twarz.
W tym przypadku ostatnie, czego chciała, to by Parkinson pękł lub okazał jakąkolwiek rysę. Czułaby się z tym tak nieswojo i obco, że prawdopodobnie wpadłaby na totalnie nienaturalne dla siebie zachowania. Albo - co gorsza - nie zareagowałaby na to, wykazując się brakiem jakiejkolwiek empatii, tym samym zadając nieszczęśnikowi kolejny cios. I nie potrafiła myśleć o sobie w kategorii, w której jej czyny nie miały większego znaczenia na żałobnika. Nie mogła sobie wyobrazić, by nie miała żadnego wpływu na czyjeś emocje. Bo jakże mogłaby być komukolwiek obojętna? A tym bardziej Alfredowi, który tak zarzekał się, że patrzy na nią milionem oczu?
Nie zauważyła, że jej sowie ubyło kilku piór, które straciła w starciu z większym osobnikiem przy walce o miejsce na parapecie rezydencji w Gloucestershire. Nie przeszło jej przez myśl, że jej impulsywna wiadomość była jedną w dziesiątkach innych, starannie przemyślanych i wykaligrafowanych kondolencji. Jakoś nie czuła wstydu z powodu niedostatecznej prezencji własnego pergaminu. Ani nawet nie poruszył jej fakt, że jej ulubiony widz postanowił aż wysłać jej pióro, by uniknąć podobnych kleksów. Zbyt skupiona była na wyobrażeniach tego, jaki widok zastanie w otoczeniu tych białych ścian.
Nie wiedziała, że była tak specjalnym gościem. Może wtedy użyłaby tych perfum, które dostała kiedyś w prezencie od Harriett albo spięłaby włosy w jakieś bardziej fikuśne upięcie, udając, że tak naprawdę nie wykonała żadnego wysiłku, by zadbać o swoją prezencję? Choć pewnie, wręcz przeciwnie, na przekór roztrzepałaby włosy i naciągnęła na siebie ulubiony sweter, w którym przesiadywała na własnym balkonie, gdy wieczory stawały się zimniejsze, by udowodnić, że daleko jej do schematu, który się przypinało innym kobietom. Czasami aż do przesady stawiała na swoim.
Sama nie była pewna czy to biel ścian czy przytłaczający zapach... czego właściwie? Wydawał się być jej dziwnie znajomy, ale była na tyle zaaferowana nowinką, że nie potrafiła nazwać tak dobrze znanej woni farb. Niezależnie od tego, to chyba widok Alfreda, który ciągle zdawał się wyglądać tak samo, a jakiekolwiek rysy na jego dobrym samopoczuciu ukryło rozbawienie w oczach, gdy odpowiadał jej na pytanie. Czy wszyscy słyszeli kamień, który spadał jej z serca i wpadł do studni tak głębokiej, że ten plusk rozbił się tysiącem ech?
-Polemizowałbyś, ale wiesz, że ze mną nie wygrasz?-uśmiech jej się nieco rozszerzył, bo już się czuła jak zwyciężczyni tej drobnej przepychanki słownej.-To nie ja cię poganiam z wizytą, Parkinson.-przypomniała mu, obracając się wśród faktów, które to jej pozwalały jej się czuć pewnie. Nie zdejmowała z niego spojrzenia, chłonąc jego sylwetkę wzrokiem. Kiedy ostatni raz widziała go tak naprawdę? Kiedy zdała sobie sprawę, że ukrywał się pod różnymi twarzami? I ile razy udało się jej go rozpoznać? Jak często dekoncentrowała swoją uwagę, by dojrzeć go w tłumie? Ile razy czuła nieuzasadniony niepokój, dziwne łaskotanie pod skórą, za każdym razem wyznaczając sobie misję, by go odnaleźć? Nie potrafiłaby nawet uzasadnić dlaczego dla niej tak ważne wydawało się to, by upewnić się, że ją obserwuje. Dlaczego czuła zawód, gdy nie czuła jego spojrzenia na swoim ciele. Z jakiego powodu miała większą ambicję, gdy błękitne tęczówki śledziły każdy jej ruch. Lubiła to uczucie. Pławiła się w uwadze, jaką jej poświęcał. Potrzebowała jej. Czy tęskniła za tym? I czy jego widok podczas festiwalu nie podbudował w jej jakiś dziwny, pokręcony sposób?-Najwyraźniej nie możesz się na mnie napatrzeć.-oświadczyła, wzruszając ramionami, jakby to nie była jej wina, że jest taka cudowna i niezastąpiona dla niego. Czy widział, jak pod jego spojrzeniem nabierała pewności siebie, jakby zapominając o wahaniu, które czuła jeszcze przed chwilą? Zdawała się zapomnieć o smutnej wiadomości, którą przeczytała w gazecie. Dopiero jego kolejne spostrzeżenie ją otrzeźwiło, jakby wraz z momentem, w którym ściągnął z niej wzrok, gdy kierował się w kierunku okna.
-Jestem w szoku.-wyznała, udając, że nie zna powodu, dla którego jest taki popularny. On również zdawał się grać, jakby powód jego nagłej sławy był mu obcy. Lub obojętny.-Któryś z twoich fanów cię przypadkiem ugryzł?-zgadnęła, szukając powodu dla rzekomej niekulturalności ze strony sów.-Bo moja publika jest chyba równie głośna.-przypomniała sobie, na moment mrużąc oczy, gdy nalewał jej wina.
Nie powinna pić. Odrzuciła tę myśl chwilę później, gdy obejmowała szyjkę lampki. Uniosła wzrok, jakby nieco zaskoczona, gdy zniżył ton. Wzdrygnęła się delikatnie, mając ogromną nadzieję, że tego nie zauważył, gdy musnął palcami jej włosy. Czy zauważył chwilę, przez którą wstrzymała oddech?
-Listu czy jego zawartości?-zapytała, automatycznie ściszając głos. Starała się odwrócić jego uwagę od samego faktu, że to ona wyszła z inicjatywą rozpoczęcia kontaktu.-To nic wielkiego.-ponownie wzruszyła ramionami, mając na myśli wino.
Odprowadziła go uważnym wzrokiem, nabierając dziwnej czujności na każdy jego gest. Nie była fanką kolumn towarzyskich. Jakoś umknęła jej wzmianka o ożenku lorda Parkinsona. A tym bardziej blask złota na którymkolwiek z jego palców. Upiła nieco czerwonej cieczy, nie odwracając wzroku. Nie musiała rozglądać się wokół. Nie była zainteresowana wystrojem tego pomieszczenia. Tylko jedno w całej tej rezydencji mogło przyciągać jej uwagę.
-Nie spodziewałam się zaproszenia.-wymieniła się chwilę potem stwierdzeniem.-Już myślałam, że wolisz oglądać mnie z daleka jak bliska.-pozwoliła rozbawieniu wypłynąć na twarz.
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Każde pożegnanie było trudne. Absurdem jest porównywać pogrzeb do rozstań z Seliną, gdy znicz zostanie złapany. Każde z nich jednak było istotną, nie mogącą zostać zlekceważoną formą smutku. Rozstanie z bliską osobą wiązało się z pustką, której nikt nie potrafił wypełnić. Zarówno żona jak i każdy pozostały członek rodziny mógł mu matkować, otaczać troską i ciepłem, nawet jeśli w rodzinie Parkinson było to niemożliwe, lecz nie zastąpi mu ten jednej, jedynej osoby. Nie mógł powiedzieć, że zajmowała się nim cały czas. Był zatrudniony do tego sztab guwernantek i niań, które nie tylko dbały o jego edukacje, ale uciszały każdy płacz małego dziecka. Matka z biegiem lat zaczęła mu tłumaczyć całą strukturę rodziny, a przez to tworzyła marzenia. Alfred nie chciał, aby dzieci się go bały. Chciał, żeby mówiły mu o każdej głupocie, a w szczególności o czymś, co je smuci. Nie po to, aby uwiecznił to na obrazie, ale żeby mógł zadziałać i powiedzieć: tak to nie powinno wyglądać.
Jednak, ten absurdalna pustka pojawiała się również w tych sytuacjach, gdy Selina znikała z boiska. Mógł wtedy udawać namolnego fana, prosić po raz kolejny o autograf, ale chociaż raz w życiu po tylu latach pragnął jej podziękować jako lord Alfred Parkinson. Nie pragnął jej jako kobiety, którą mógłby całować noc po dniu i budzić się w jej ramionach, ale jako osoby, z którą mógłby dyskutować o Quidditchu, ale i nie tylko. Była godnym przeciwnikiem, kimś kto potrafił się postawić surowym Parkinsonom, aby dopiec swego. I czasami pragnął uderzyć dłonią w stół, a nawet wrzasnąć, że dyskusja została zakończona, ale nie potrafił. Okazywanie uczuć drugiej osobie było wyjątkowo trudne, a co dopiero takiej kobiecie, która słynie ze swojego wybuchowego charakteru. Nie mógłby rozpłakać się przy niej i przyznać się, jak mu przykro i nie smakuje mu nawet to wino. I nie ze względu na to, że było beznadziejne, ale miało zbyt mało alkoholu, żeby zagłuszyć jego smutki. Oczywiście, najlepiej spisałby się okład z młodej piersi, zatracenie się w krainie rozkoszy, alkoholu i pracy, ale dopiero co tydzień temu się ożenił. Nawet jeśli mroczna część jego duszy podpowiadała mu niesłychane rzeczy, rozsądek prostował i przypominał o palących kryształach w obrączce. Zaśmiał się cicho, kręcąc głową.
- Wygrywam z Tobą całkiem wypchane sakiewki galeonów, Lovegood – atakował, prowokował i obserwował reakcje. Jeśli go naprawdę znała, wiedziała, że gardził każdą możliwą nieczystą formą człowieczeństwa, a hazard do nich właśnie należał. Miał świadomość, ile mógłby osiągnąć dzięki niezawodności Seliny jako gracza, ale nawet to go nie kusiło. Jak człowiek miał pieniądze, to większa ilość pieniędzy wcale mu szczęścia nie doda. Obserwowanie reakcji było jak odbieranie trofeum za trudny wyścig. Kolekcjonował każde mrugnięcie, nerwowe oblizanie warg, błysk w oku i lekkie pulsowanie żył na odsłoniętej szyi. Chętnie by właśnie teraz dotknął je zaledwie opuszkami palców, aby porównać miękkość skóry z tą puszystością włosów. A włosy, jak każda z jego ulubienic wiedziała, były jego słabością.
- Sprawdzałem, czy naprawdę się zjawisz – przyznał się z lekkim, wręcz niewinnym uśmiechem. Och, Lovegood, dajesz się tak łatwo prowokować. Zachowujesz się czasami jak mała marionetka, która na zawołanie stąpa po białych kafelkach i szuka chociażby najmniejszego detalu, aby zapytać. I nikogo ciekawość nie była nigdy tak nie do zniesienia. Oblizał wargi po cierpkim trunku, uzupełniając jego braki w kieliszkach.
- Rzeczywiście, nie mogę, dlatego robię to tak bezkarnie na każdym meczu i treningu, czy już znalazłaś moje stałe miejsce? – spytał, uważając na słowa. Trudno było z boiska dotrzeć jego tęczówki, ale po każdym meczu podchodził i prosił o autograf. Musiała być naprawdę skupiona na szybkim opuszczeniu dzikiego tłumu niż na swoich własnych fanach. Poluzował nieznacznie krawat, sugerując, że ich spotkanie nie jest absolutnie formalne. Teraz nie musiał ją ani oceniać ani krytykować. Miała być dla niego pocieszeniem tego czego nie nazwiemy po imieniu. Chociaż logiczne byłoby jakby ukradkiem schował obrączkę do bocznej szufladki, nie zrobił tego. Nie wstydził się swojego stanu cywilnego. Kradł momenty lekkich rumieńców, nerwowego przygryzania wargi i och, dotykania włosów. Nawet jeśli nie robiła tego celowo, a w jej ruchach brakowałoby zalotnej kobiecości, to nie było istotne. Prowokowała go, aby tym razem w pełni świadomie wstał i sięgnął tego, czego właśnie pragnął.
- Nie, ale słyszałem co nieco, że jeden z twoich próbował cię pocałować – zazdrościł mu tej odwagi. On wiedziałby jak to się skończy. Starał sobie nawet nie wyobrażać tej chwili przed małżeństwem, lecz to co nieznane i niedostępne najbardziej kusiło. Selino Lovegood, jak smakują twoje wargi?
- Tych paskudnych kleksów, śmiem twierdzić, że mnie uraziły – tak, bo nie mógł za bardzo odczytać, co chciała mu przekazać zza pokreślonego tekstu, bo chciał ją zobaczyć i przekonać się na własne oczy, czy mówi prawdę, czy naprawdę to wino jest na specjalne, smutne okazje? – Miał więcej w sobie szczerości niż te tu – spojrzał na stos pomiętych papierów, kołysząc lampką wina. Oparł się, wciąż ją uważnie obserwując. Szukał słów, obrazów wyobraźni i rozwiązań, które nie będą na tyle głupie jak prawdopodobieństwo dokonania ich wraz ze wzrastającym stężeniem alkoholu we krwi. Zmarszczył brwi, nie rozumiejąc jej wypowiedzi. Jak to z daleka? A kto stał w kolejce po autografy?
- Zawsze jestem z bliska, ale dziś wolę cię tu – powiedział to tak lekko jakby nie było w tym żadnego podtekstu. Zwykłe stwierdzenie, które miało podkreślić jak bardzo chce uniknąć dzikiego tłumu, który nie tylko skandowałby jego imię, ale także przekrzykując jej, prosząc o zdjęcia i autografy. – Przyjaciele w takich sytuacji powinni odwiedzać, a nie pisać krótkie listy ze sztucznymi kondolencjami. – czy prawidłowo ją określił? Była przyjaciółką czy ulubienicą szlachcica?
Jednak, ten absurdalna pustka pojawiała się również w tych sytuacjach, gdy Selina znikała z boiska. Mógł wtedy udawać namolnego fana, prosić po raz kolejny o autograf, ale chociaż raz w życiu po tylu latach pragnął jej podziękować jako lord Alfred Parkinson. Nie pragnął jej jako kobiety, którą mógłby całować noc po dniu i budzić się w jej ramionach, ale jako osoby, z którą mógłby dyskutować o Quidditchu, ale i nie tylko. Była godnym przeciwnikiem, kimś kto potrafił się postawić surowym Parkinsonom, aby dopiec swego. I czasami pragnął uderzyć dłonią w stół, a nawet wrzasnąć, że dyskusja została zakończona, ale nie potrafił. Okazywanie uczuć drugiej osobie było wyjątkowo trudne, a co dopiero takiej kobiecie, która słynie ze swojego wybuchowego charakteru. Nie mógłby rozpłakać się przy niej i przyznać się, jak mu przykro i nie smakuje mu nawet to wino. I nie ze względu na to, że było beznadziejne, ale miało zbyt mało alkoholu, żeby zagłuszyć jego smutki. Oczywiście, najlepiej spisałby się okład z młodej piersi, zatracenie się w krainie rozkoszy, alkoholu i pracy, ale dopiero co tydzień temu się ożenił. Nawet jeśli mroczna część jego duszy podpowiadała mu niesłychane rzeczy, rozsądek prostował i przypominał o palących kryształach w obrączce. Zaśmiał się cicho, kręcąc głową.
- Wygrywam z Tobą całkiem wypchane sakiewki galeonów, Lovegood – atakował, prowokował i obserwował reakcje. Jeśli go naprawdę znała, wiedziała, że gardził każdą możliwą nieczystą formą człowieczeństwa, a hazard do nich właśnie należał. Miał świadomość, ile mógłby osiągnąć dzięki niezawodności Seliny jako gracza, ale nawet to go nie kusiło. Jak człowiek miał pieniądze, to większa ilość pieniędzy wcale mu szczęścia nie doda. Obserwowanie reakcji było jak odbieranie trofeum za trudny wyścig. Kolekcjonował każde mrugnięcie, nerwowe oblizanie warg, błysk w oku i lekkie pulsowanie żył na odsłoniętej szyi. Chętnie by właśnie teraz dotknął je zaledwie opuszkami palców, aby porównać miękkość skóry z tą puszystością włosów. A włosy, jak każda z jego ulubienic wiedziała, były jego słabością.
- Sprawdzałem, czy naprawdę się zjawisz – przyznał się z lekkim, wręcz niewinnym uśmiechem. Och, Lovegood, dajesz się tak łatwo prowokować. Zachowujesz się czasami jak mała marionetka, która na zawołanie stąpa po białych kafelkach i szuka chociażby najmniejszego detalu, aby zapytać. I nikogo ciekawość nie była nigdy tak nie do zniesienia. Oblizał wargi po cierpkim trunku, uzupełniając jego braki w kieliszkach.
- Rzeczywiście, nie mogę, dlatego robię to tak bezkarnie na każdym meczu i treningu, czy już znalazłaś moje stałe miejsce? – spytał, uważając na słowa. Trudno było z boiska dotrzeć jego tęczówki, ale po każdym meczu podchodził i prosił o autograf. Musiała być naprawdę skupiona na szybkim opuszczeniu dzikiego tłumu niż na swoich własnych fanach. Poluzował nieznacznie krawat, sugerując, że ich spotkanie nie jest absolutnie formalne. Teraz nie musiał ją ani oceniać ani krytykować. Miała być dla niego pocieszeniem tego czego nie nazwiemy po imieniu. Chociaż logiczne byłoby jakby ukradkiem schował obrączkę do bocznej szufladki, nie zrobił tego. Nie wstydził się swojego stanu cywilnego. Kradł momenty lekkich rumieńców, nerwowego przygryzania wargi i och, dotykania włosów. Nawet jeśli nie robiła tego celowo, a w jej ruchach brakowałoby zalotnej kobiecości, to nie było istotne. Prowokowała go, aby tym razem w pełni świadomie wstał i sięgnął tego, czego właśnie pragnął.
- Nie, ale słyszałem co nieco, że jeden z twoich próbował cię pocałować – zazdrościł mu tej odwagi. On wiedziałby jak to się skończy. Starał sobie nawet nie wyobrażać tej chwili przed małżeństwem, lecz to co nieznane i niedostępne najbardziej kusiło. Selino Lovegood, jak smakują twoje wargi?
- Tych paskudnych kleksów, śmiem twierdzić, że mnie uraziły – tak, bo nie mógł za bardzo odczytać, co chciała mu przekazać zza pokreślonego tekstu, bo chciał ją zobaczyć i przekonać się na własne oczy, czy mówi prawdę, czy naprawdę to wino jest na specjalne, smutne okazje? – Miał więcej w sobie szczerości niż te tu – spojrzał na stos pomiętych papierów, kołysząc lampką wina. Oparł się, wciąż ją uważnie obserwując. Szukał słów, obrazów wyobraźni i rozwiązań, które nie będą na tyle głupie jak prawdopodobieństwo dokonania ich wraz ze wzrastającym stężeniem alkoholu we krwi. Zmarszczył brwi, nie rozumiejąc jej wypowiedzi. Jak to z daleka? A kto stał w kolejce po autografy?
- Zawsze jestem z bliska, ale dziś wolę cię tu – powiedział to tak lekko jakby nie było w tym żadnego podtekstu. Zwykłe stwierdzenie, które miało podkreślić jak bardzo chce uniknąć dzikiego tłumu, który nie tylko skandowałby jego imię, ale także przekrzykując jej, prosząc o zdjęcia i autografy. – Przyjaciele w takich sytuacji powinni odwiedzać, a nie pisać krótkie listy ze sztucznymi kondolencjami. – czy prawidłowo ją określił? Była przyjaciółką czy ulubienicą szlachcica?
If I risk it all,
could You break my fall?
could You break my fall?
Nie potrafiłaby porównać pogrzebu do momentu, w którym schodziła z boiska. W każdym z tych przypadków towarzyszyła jej jednak pewna obcość, nagłe wytrącenie. I choć w większości sytuacji wraz z zakończeniem meczu towarzyszyła jej euforia (lub inna, bardzo silna emocja, ale za to kompletnie przeciwna), to nagłe przerwanie pędu, wstrzymanie miotły, oderwanie się od źródła adrenaliny, było trochę jak odepchnięcie od kochanka. W pierwszych chwilach czuło się to, co jeszcze moment temu, mimo że było to już kompletnie niepoprawne i nieaktualne. Dopiero później przez te silne emocje, które zagłuszało mocne bicie serca, przebijały się inne, wraz z głosami rozsądku. Przy rozstaniu z powietrzem, ustami drugiej osoby i przy wpatrywaniu się, jak kolejny żałobnik zasypuje symboliczną garścią ziemi trumnę, towarzyszył moment, w którym należało wstrzymać wszystkie gwałtowne myśli i przywrócić siebie do pionu. I choć pewnie wzbraniałaby się przyznania do tego wszystkimi siłami, to w każdym przypadku czuła pewien rodzaj żalu, że to już koniec. Bo każda z tych chwil, gdy coś trwało, była unikalna i niepowtarzalna. A nagłe zakończenie, na które nie ma się wpływu, pozostawiało gorycz w ustach i nieuzasadnienie pragnienie o więcej. Czy faktycznie można to porównać do pustki? Ona miała wtedy w myślach aż natłok wszystkiego, a serce, jakby nie potrafiło się jeszcze zaadoptować do nowej sytuacji i zdecydować się na którąś z emocji, więc dostarczało aż natłoku wrażeń, gdy twarz musiała wyrażać określony wyraz. Konwenanse. Tak trudno je ignorować na pogrzebach.
Alfred Parkinson został przez nią poznany tak dawno temu, i mimo tego, że z samej definicji był osobą, którą powinna znienawidzić, wykpić i wyłącznie szydzić z jego domniemanego przywiązania do majątku, tytułu i własnego ego, które pewnie dorównywało jej własnemu, to dała się przyłapać, spóźniła się o moment i... przegapiła ten, w którym miała jeszcze szansę na obdarzenie go wszystkimi negatywnymi emocjami, jakie w niej siedziały. Bo czy nie był paniczem, który oglądał ją jak małpkę w cyrku, oceniał, traktował jak przedmiot, środek do jego ekscytacji, jakby była koniem wyścigowym, a nie człowiekiem wyposażonym w taki sam zestaw uczuć (których istnienie w wygodnych sytuacjach sobie na powrót przypisywała) i zdolność myślenia? Kilka minut spędzonych w jego towarzystwie, jakieś dziwne zachłyśnięcie się jego osobą, i zignorowała powód do antypatii. Zamiast tego z pełną fascynacją toczyła z nim długie rozmowy, oczywiście nie mając zamiaru przy okazji dawać mu dodatkowej taryfy ulgowej. Była żywym rozmówcą. A budzenie silnych emocji zdawało się być jej specjalnością - zarówno na murawie jak i przy stole. Te namiętne konwersacje pozwalały im nie tylko wymienić się opiniami na temat ukochanej gry, ale także poznać nieco siebie nawzajem, mimo że przemykali fakty na swój temat między zdaniami. I niestety, w efekcie, Selina Lovegood przywiązała się do swojego rozmówcy. Do tego stopnia, że wieść o jego zmarłej matce nie pozwalała jej myśleć o niczym innym przez cały wieczór, mimo że nie przyznałaby się do tego za nic w świecie. Czy zostanie jej wybaczona podobna nieszczerość w temacie uczuć? Bo bycie tchórzem w kwestii tego, co odsłaniało jej miększą część jej charakteru, było jej nieodzowną cechą, mimo że tak często była nazywana dzielną i brawurową. Dlaczego sprzeczności tak bardzo lubiły się zagnieżdżać w jednej osobie?
-Chyba muszę więc odmienić twoją fortunę.-odparła z przekąsem, odrzucając lekko włosy do tyłu, jakby nagle zaczęły jej przeszkadzać.-Musisz jednak zauważyć, że wygrywasz ze mną, a nie przeciwko mnie, Alfredzie.-na jej twarz wypełzł uśmiech czystej satysfakcji, a ona sama przyjęła te hipotetyczne założenie, że Parkinson faktycznie para się hazardem, na same potrzeby tej uroczej wymiany zdań. Dlaczego miałaby się z nim sprzeczać na temat domniemanego zainteresowania zakładami? Czy nie było atrakcyjniej, gdy udowodniła mu, że od początku miała przewagę? Uwielbiała to uczucie, gdy czuła się pewnie. Nakręcała się tą dziwaczną dumą i poczuciem zwycięstwa z tak drobnych słownych potyczek. Ludzką cechą było bycie nieidealnym. Selinie było tak daleko do perfekcyjności przy jej przekonaniu o własnej wartości, że sympatia członka wiedźmiej straży do jej osoby zdawała się być niemalże abstrakcyjna.
-Sama nie wiem czy jesteś zawiedziony czy jednak się z tego cieszysz.-mruknęła, wstrzymując entuzjazm i obruszenie, jakby na moment zawieszając się w emocjonalnym środku, czekając na odpowiedź, by przechylić się na którąś z szal. Czy to dziwne, że tak łatwo reaguje na pobudki? Z jej temperamentem, który w jednej chwili potrafił zmienić front, zależnie od tego, jak zawiał wiatr? Ulegała czasem emocjom, które - jak myślała - miała pod kontrolą. Sprzeczności. To zabawne, że tyle ich się mieściło w jednym człowieku. Ale czy wszystko nie było zależne od okoliczności? Nieco oziębła, przyglądała się jego ruchom, gdy dolewał wina do szkła. Rozkojarzyła się na moment, gdy kontrolnie zwróciła wzrok na jego twarz. Może to ten lubieżny wyraz ją speszył niczym niewinną łanię, a może błysk, który nagle rozproszył myśli i pomnożył je przez tysiące, gdy światło odbiło się od metalu i oślepiło ją na czas, w którym nie zdążyła mrugnąć.
-Masz na myśli rząd pod ławą komentatorską?-zapytała po chwili, jakby nieco leniwie unosząc na niego spojrzenie, który od kilku chwil spuściła na palce, który obracały lampkę w jej własnych dłoniach. Czy zauważył ostrożność, to krótkie zawahanie, zanim się odezwała? Czy potrafił zgadnąć co wytrąciło ją z równowagi? A może zrzuci to na przejaw niepewności? Czyżby naprawdę myślał, że nie będzie w stanie go odnaleźć? Kto miał najlepszy widok, jeśli nie komentator, który musiał mieć idealny wgląd na całe wydarzenie? Czy odpowiedź nie była oczywista?
Ten prosty, jakże symboliczny gest, gdy wsunął palec w węzeł krawatu, rozluźnił ją. A może to wino, którego pozbyła się ze swojego szkła praktycznie jednym haustem, by potem zupełnie prostolinijnie podstawić mu je pod nos, wymagając uzupełnienia? Lovegood nie potrafiła zachowywać się ani kobieco ani zalotnie. Jej ruchy, owszem, okraszone były teatralnym, dramatycznym charakterem, który kiedyś sobie wypracowała w celu wykpienia koleżanek, ale zupełnie ironicznie weszły jej w nawyk. Mimo to maniera ta ciągle nie miała mocy zdobywania męskich serc. I chyba nigdy nie miała tego na celu, choć podświadomość lubi swoje namieszać w wielu sprawach. Czy od momentu, w którym zamknął okno, nie stało tu się nagle jakoś duszno?
Prychnęła, na początku obruszona, by chwilę potem się roześmiać na jego wspomnienie.
-Chyba nie uważasz, że to jedyny mężczyzna, w którego wyobraźni wydawałam się kompletnie dostępna i chętna na podobne harce?-zapytała, prostując ramiona, by potem pochylić się do niego, jakby trochę spoufale. Chwilę potem podniosła się gwałtownie, nie potrafiąc wysiedzieć w miejscu. Czy to na pewno dlatego? Zrobiła w każdym bądź kilka kroków w stronę regałów, by potem obrócić się i okrążyć jego biurko z drugiej strony. Przystanęła zaraz koło kupki wspomnianych listów, ciągle obejmując w palcach szyjkę lampki.
-Uraziła cię ich obecność czy domniemana zawartość?-dopytała, rozbawiona.-Cóż, bez wątpienia nie miał ukrytych zamiarów.-stwierdziła, trochę obojętnie, by potem chwycić za jeden egzemplarz jego prywatnej korespondencji i zacząć czytać na głos, jednocześnie oddalając się od niego spiesznie, by nie wyrwał jej swojej własności z jej rąk.-Lordzie Parkinson, niezmiernie ubolewam, że kontaktuję się z lordem w tak przykrej sprawie...-z każdym słowem głos jej cichł, jakby zaczęła zdawać sobie sprawę, jak zły był to pomysł. Wydała z siebie głośny dźwięk niezadowolenia, po czym zgniotła kartkę i odrzuciła ją w kąt.-Doprawdy, jak możesz to czytać.-mruknęła, niezadowolona, nieco lekceważąco, jakby na usprawiedliwienie własnych czynów.
Wróciła do niego, siadając na powrót na swoim miejscu, na przeciwko niego.
-Zawsze oglądasz mnie, jak jestem setki stóp nad ziemią.-przypomniała mu, jakby mówiąc o całkiem innej rzeczy. Zamilkła jednak na moment, jakby trawiąc jakąś myśl w głowie. Odstawiła wino na blat, oszczędzając na gestach. Zaczęła obracać lampkę, spuszczając wzrok na dół, jakby przyznając się do winy, którą oświadczył swoimi słowami.-Nie wiem, czy jestem najlepszym towarzystwem w takim momencie, Alfredzie.-powiedziała w końcu, dosyć oszczędnie, poważniejąc. I wtedy dopiero zdecydowała się na to, by zmierzyć się z nim spojrzeniem.-Ani list ani moja obecność nic nie zmienią, prawda?-zgadła, jakby oświadczając jakąś bezlitosność otaczającego ich świata. Albo swoją własną.
Alfred Parkinson został przez nią poznany tak dawno temu, i mimo tego, że z samej definicji był osobą, którą powinna znienawidzić, wykpić i wyłącznie szydzić z jego domniemanego przywiązania do majątku, tytułu i własnego ego, które pewnie dorównywało jej własnemu, to dała się przyłapać, spóźniła się o moment i... przegapiła ten, w którym miała jeszcze szansę na obdarzenie go wszystkimi negatywnymi emocjami, jakie w niej siedziały. Bo czy nie był paniczem, który oglądał ją jak małpkę w cyrku, oceniał, traktował jak przedmiot, środek do jego ekscytacji, jakby była koniem wyścigowym, a nie człowiekiem wyposażonym w taki sam zestaw uczuć (których istnienie w wygodnych sytuacjach sobie na powrót przypisywała) i zdolność myślenia? Kilka minut spędzonych w jego towarzystwie, jakieś dziwne zachłyśnięcie się jego osobą, i zignorowała powód do antypatii. Zamiast tego z pełną fascynacją toczyła z nim długie rozmowy, oczywiście nie mając zamiaru przy okazji dawać mu dodatkowej taryfy ulgowej. Była żywym rozmówcą. A budzenie silnych emocji zdawało się być jej specjalnością - zarówno na murawie jak i przy stole. Te namiętne konwersacje pozwalały im nie tylko wymienić się opiniami na temat ukochanej gry, ale także poznać nieco siebie nawzajem, mimo że przemykali fakty na swój temat między zdaniami. I niestety, w efekcie, Selina Lovegood przywiązała się do swojego rozmówcy. Do tego stopnia, że wieść o jego zmarłej matce nie pozwalała jej myśleć o niczym innym przez cały wieczór, mimo że nie przyznałaby się do tego za nic w świecie. Czy zostanie jej wybaczona podobna nieszczerość w temacie uczuć? Bo bycie tchórzem w kwestii tego, co odsłaniało jej miększą część jej charakteru, było jej nieodzowną cechą, mimo że tak często była nazywana dzielną i brawurową. Dlaczego sprzeczności tak bardzo lubiły się zagnieżdżać w jednej osobie?
-Chyba muszę więc odmienić twoją fortunę.-odparła z przekąsem, odrzucając lekko włosy do tyłu, jakby nagle zaczęły jej przeszkadzać.-Musisz jednak zauważyć, że wygrywasz ze mną, a nie przeciwko mnie, Alfredzie.-na jej twarz wypełzł uśmiech czystej satysfakcji, a ona sama przyjęła te hipotetyczne założenie, że Parkinson faktycznie para się hazardem, na same potrzeby tej uroczej wymiany zdań. Dlaczego miałaby się z nim sprzeczać na temat domniemanego zainteresowania zakładami? Czy nie było atrakcyjniej, gdy udowodniła mu, że od początku miała przewagę? Uwielbiała to uczucie, gdy czuła się pewnie. Nakręcała się tą dziwaczną dumą i poczuciem zwycięstwa z tak drobnych słownych potyczek. Ludzką cechą było bycie nieidealnym. Selinie było tak daleko do perfekcyjności przy jej przekonaniu o własnej wartości, że sympatia członka wiedźmiej straży do jej osoby zdawała się być niemalże abstrakcyjna.
-Sama nie wiem czy jesteś zawiedziony czy jednak się z tego cieszysz.-mruknęła, wstrzymując entuzjazm i obruszenie, jakby na moment zawieszając się w emocjonalnym środku, czekając na odpowiedź, by przechylić się na którąś z szal. Czy to dziwne, że tak łatwo reaguje na pobudki? Z jej temperamentem, który w jednej chwili potrafił zmienić front, zależnie od tego, jak zawiał wiatr? Ulegała czasem emocjom, które - jak myślała - miała pod kontrolą. Sprzeczności. To zabawne, że tyle ich się mieściło w jednym człowieku. Ale czy wszystko nie było zależne od okoliczności? Nieco oziębła, przyglądała się jego ruchom, gdy dolewał wina do szkła. Rozkojarzyła się na moment, gdy kontrolnie zwróciła wzrok na jego twarz. Może to ten lubieżny wyraz ją speszył niczym niewinną łanię, a może błysk, który nagle rozproszył myśli i pomnożył je przez tysiące, gdy światło odbiło się od metalu i oślepiło ją na czas, w którym nie zdążyła mrugnąć.
-Masz na myśli rząd pod ławą komentatorską?-zapytała po chwili, jakby nieco leniwie unosząc na niego spojrzenie, który od kilku chwil spuściła na palce, który obracały lampkę w jej własnych dłoniach. Czy zauważył ostrożność, to krótkie zawahanie, zanim się odezwała? Czy potrafił zgadnąć co wytrąciło ją z równowagi? A może zrzuci to na przejaw niepewności? Czyżby naprawdę myślał, że nie będzie w stanie go odnaleźć? Kto miał najlepszy widok, jeśli nie komentator, który musiał mieć idealny wgląd na całe wydarzenie? Czy odpowiedź nie była oczywista?
Ten prosty, jakże symboliczny gest, gdy wsunął palec w węzeł krawatu, rozluźnił ją. A może to wino, którego pozbyła się ze swojego szkła praktycznie jednym haustem, by potem zupełnie prostolinijnie podstawić mu je pod nos, wymagając uzupełnienia? Lovegood nie potrafiła zachowywać się ani kobieco ani zalotnie. Jej ruchy, owszem, okraszone były teatralnym, dramatycznym charakterem, który kiedyś sobie wypracowała w celu wykpienia koleżanek, ale zupełnie ironicznie weszły jej w nawyk. Mimo to maniera ta ciągle nie miała mocy zdobywania męskich serc. I chyba nigdy nie miała tego na celu, choć podświadomość lubi swoje namieszać w wielu sprawach. Czy od momentu, w którym zamknął okno, nie stało tu się nagle jakoś duszno?
Prychnęła, na początku obruszona, by chwilę potem się roześmiać na jego wspomnienie.
-Chyba nie uważasz, że to jedyny mężczyzna, w którego wyobraźni wydawałam się kompletnie dostępna i chętna na podobne harce?-zapytała, prostując ramiona, by potem pochylić się do niego, jakby trochę spoufale. Chwilę potem podniosła się gwałtownie, nie potrafiąc wysiedzieć w miejscu. Czy to na pewno dlatego? Zrobiła w każdym bądź kilka kroków w stronę regałów, by potem obrócić się i okrążyć jego biurko z drugiej strony. Przystanęła zaraz koło kupki wspomnianych listów, ciągle obejmując w palcach szyjkę lampki.
-Uraziła cię ich obecność czy domniemana zawartość?-dopytała, rozbawiona.-Cóż, bez wątpienia nie miał ukrytych zamiarów.-stwierdziła, trochę obojętnie, by potem chwycić za jeden egzemplarz jego prywatnej korespondencji i zacząć czytać na głos, jednocześnie oddalając się od niego spiesznie, by nie wyrwał jej swojej własności z jej rąk.-Lordzie Parkinson, niezmiernie ubolewam, że kontaktuję się z lordem w tak przykrej sprawie...-z każdym słowem głos jej cichł, jakby zaczęła zdawać sobie sprawę, jak zły był to pomysł. Wydała z siebie głośny dźwięk niezadowolenia, po czym zgniotła kartkę i odrzuciła ją w kąt.-Doprawdy, jak możesz to czytać.-mruknęła, niezadowolona, nieco lekceważąco, jakby na usprawiedliwienie własnych czynów.
Wróciła do niego, siadając na powrót na swoim miejscu, na przeciwko niego.
-Zawsze oglądasz mnie, jak jestem setki stóp nad ziemią.-przypomniała mu, jakby mówiąc o całkiem innej rzeczy. Zamilkła jednak na moment, jakby trawiąc jakąś myśl w głowie. Odstawiła wino na blat, oszczędzając na gestach. Zaczęła obracać lampkę, spuszczając wzrok na dół, jakby przyznając się do winy, którą oświadczył swoimi słowami.-Nie wiem, czy jestem najlepszym towarzystwem w takim momencie, Alfredzie.-powiedziała w końcu, dosyć oszczędnie, poważniejąc. I wtedy dopiero zdecydowała się na to, by zmierzyć się z nim spojrzeniem.-Ani list ani moja obecność nic nie zmienią, prawda?-zgadła, jakby oświadczając jakąś bezlitosność otaczającego ich świata. Albo swoją własną.
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Dla Seliny Lovegood powietrze nie było przesączone mieszaniną uczuć, którą nie była w stanie udźwignąć. Choć wywoływała skandale, a Alfred wiedział o nich zdecydowanie więcej niż przeciętny przechodzień, nie tłumaczył ich jakąś zadrą w psychice. Nie wiedział o żadnych jej problemach, ale w sumie, ona też nie wiedziała o jego. U Parkinsona problem odejścia wiązał się zupełnie z czymś innym. Ten symbol miał wiele definicji. Doskonale pamiętał kroki ojca, gdy zwinięty w kłębek, czuł pulsujący ból. Krew ledwo dotykała ubrań maleńkiego dziecka, a blizny kształtowały się już na skórze. Nie tylko na niej, na psychice również. Każdy ze śladów na ciele miał swoją historię, opowieść, która nie tylko zawierała opis powodu, humoru ojca, ale także pogody, daty, a nawet dnia tygodnia. Na przykład, w środy po ciężkich rozmowach z urzędnikiem Ministerstwa Magii, ojciec bardzo lubił, gdy używał czerwonego koloru. Ten najbardziej wrzynał się w skórę. Alfred z biegiem czasu zrozumiał, że od koloru zależała też głębokość ran. Biel i zieleń była najbardziej bolesna, a zaraz po niej wszystkie odcienie znienawidzonych herbów, które swoją obecnością psują wyjątkowość szlachty. Znał to na pamięć, nawet dziś, gdy ten człowiek nie mógł mu już nic zrobić, bał się, że wejdzie głównymi drzwiami i dopadnie jego żonę. Nie po to, aby ją poznać albo się przywitać, ale żeby pokazać, że zawsze powinna być pod mężczyzną, pod nim, pod Alfredem, wiecznie przytakująca, zgadzająca się, drobna istotka, którą jednym zaciśnięciem dłoni na szyi można pozbawić życia. Wiedział, że taka była Maire, krucha, delikatna, rozpadająca się na miliony kawałków w jego oczach, gdy widział zaledwie krople przelaną krwi. I to odejście ojca z pokoju, w którym kredki były poukładane w idealnej kolejności przynosiło ukojenie. Mięśnie wciąż drżały, urwany oddech prosił o ratunek, lecz słowa grzęzły w gardle. Ból musiał być zduszony wewnątrz, a każdy jęk i skrzywienie się na twarzy wiązało się z kolejną karą. I istniało też odejście, a raczej trwoga, gdy osoba bliska sercu znikała z pola widzenia. Czy wróci, czy obdarzy go po raz kolejny uśmiechem? Mogła schodzić z boiska, machać do fanów i wchodzić do szatni albo jak Maire wychodzić do pracy, kiedy Alfred jeszcze ślęczał nad papierami i pojawiała się ta niepewność. Czy wrócisz jeszcze do mnie? Obawa przed stratą kolejnej bliskiej osoby była zdecydowanie większa niż powinność zwalczenia słabych stron. Jak tej ryzykowania własnym życiem w pracy. I nieważne, czy znikała na chwilę, pięć czy całkowicie. Pustka nagle nawiedzała przerażone serce małego chłopca i mówiła temu starszemu Alfredowi, że coś jest nie tak. Bo znów zostanie zamknięty w czterech ścianach z kredkami, którymi mógłby pokolorować swój świat.
Ile potrzeba słów i godzin rozmów, aby stwierdzić, że kogoś się zna? Ile kaw, butelek wina trzeba wypić? Ile wspólnych papierosów wypalić, żeby spojrzeć sobie w oczy i wiedzieć, co w nich tkwi. Tak naprawdę nikt nie znał Alfreda. Całą swoją mroczną stronę, zwłaszcza dotyczącą rodziny, dusił w sobie. Wierzył we własne marzenia, które były szalenie trudne do spełnienia. Jak śnić o idealnych małżeństwie, gdy nie zna się smaku miłości? Jak mówić o cieple, kiedy w domu panowała cisza i wieczny chłód? Jak uczyć innych tego, czego sam nie potrafił? Nie był przywiązany do majątku. Nie potrzebował pieniędzy, żeby czuć się spełniony. To nie strach przed utratą dóbr materialnych powstrzymał go przed buntem i nie żenieniem się. To strach przed ojcem i przed konsekwencjami. Selina zapewne nigdy nie wyobrażała sobie, jak to jest być duszonym przez kogoś, dzięki któremu nagle jesteś na tym świecie. A Alfred wiedział, wciąż czuł na swoim gardle szpiczaste palce. Zgniły oddech śmierci nie opuszczał go ani na krok.
Nie pozostało mu już nic innego jak wodzić za nią spojrzeniem, szukając własnej definicji smutku i gwiazdy. Ona ewidentnie nią była. Pławiła się w sławie, w pożądliwych spojrzeniach, nie tylko Alfreda, aby ktoś mógł zobaczyć jej uśmiech, podziękować za prezent, ujrzeć jak wargi rozsuwają się, aby wypowiedzieć jedno, nawet nic nie znaczące słowo. Parkinson rzeczywiście chętnie ją obdarowywał. Zapewne po każdym wygranym meczu wysyłał jej prezenty, czasem mniejsze jak piór, czasem większe jak miotła. Nie musiał liczyć pieniędzy. Jeśli ona nie brzydziła się tych nokturnowskich, on nawet nie jęknąłby, że za nie może trafić do Azkabanu. Nie mówił, że daje jej prywatny bilet do najlepiej strzeżonego więzienia. Czasami wydawało mu się, że pasowała do Rycerzy. Chętnie opowiedziałby jej o tej paczce, ale po jakimś czasie zdał sobie sprawę, że bałby się o nią. Otaczał ją jakimś absurdalnym ochronnym ramieniem tak jak i własną żonę i choć obydwie tak różne, mające zupełne inne miejsce w jego sercu, nie mogłyby stanąć wśród szeregach Rycerzy. A jeśli by tylko pojawiły się na zebraniu, zabrałby je siłą i rzucił oblivate. Wiedziałby jak się pozbyć wspomnień, czyż nie robił tego na co dzień? Nie mógł powiedzieć, że Maire jak i Selina są na równi, ale nie dopuściłby, aby którejkolwiek stała się krzywda. Czy ktoś chciałby zadzierać z Alfredem Parkinsonem? Tym, który przez co najmniej sześć lat małżeństwa układał idealny plan na pozbycie się swojej byłej żony?
- Jak już powiedziałaś, twoje szczęście jest uzależnione od mojego szczęścia, czy na pewno chcesz ją odmieniać? – złapał ją za słówko, wzrokiem wodząc po puklach włosów. Och, gdyby tylko mógł je dotknąć. Nie była ani koniem ani inną formą, która startowała w zawodach. Była kartą przetargową, tęsknotą za latami szkolnymi, gdy był królem drużyny. Stała się, może niekoniecznie celowo, ale wspomnieniem dobrych lat. Chociaż Quidditch kojarzył mu się z ojcem, dzięki Selinie miał zupełnie inne barwy. Bardziej… przyjazne.
- Bałabyś się ze mną konkurować, Lovegood? Moim zdaniem to byłaby całkiem fajna zabawa – uśmiechnął się. Och, była taka urocza z tą swoją łatwowiernością. Czy tak cnotliwy człowiek jak Alfred pałałby się brudnym hazardem? Równie dobrze mógłby być częstym gościem Wenus, a nie dał się przekonać swojemu przyjacielowi chociażby do spróbowania zakazanego owocu. – Jak obiecasz mi, że wygrasz następnym razem, to naprawdę na ciebie postawię – dodał poufale, nachylając się do niej i szepcząc całe zdanie. Tak jakby miało to być ich sekretem. Może niekoniecznie Alfred nie miał co robić z pieniędzmi, ale lubił ją prowokować. Czy potrafiłby zapanować nad jej awanturniczą naturą?
- Czy jeśli nie sprawiałoby mi to przyjemności, to czy nadal byś tu siedziała? – tym razem się zaśmiał, nie wierząc w jej chwilą niepewność. Powinna wiedzieć, że zawsze mogła pojawić się w kominku w salonie Parkinsonów. Może Maire nie byłaby z tego zadowolona, ale czyż małżeństwo nie polega na zaufaniu?
- Pudło – powiedział od razu, ale niestety miała rację. Kilka rzędów pod ławą komentatorską i lordem Parkinsonem siedział właśnie on, Alfred. Uciekł wzrokiem na chwilę, ledwie moment kilka sekund do jej ust, które smakowały tego samego wina. Aż zastanawiał się, czy druga osoba ma takie same kubki smakowe. Chociaż rolą Seliny było zdecydowanie odwrócenie uwagi od problemu, nie radziła sobie za dobrze. Alfred wciąż w głowie miał emocje dzisiejszego dnia, wręcz czuł swoje łzy na policzkach, których przecież Lovegood nie miała prawa już widzieć. Mimo wszystko – sprawdzał ją. Oczekiwał, że powie „Parkinson, wiem, gdzie siedzisz, nie okłamuj mnie”. A on wtedy odparłby, że ma rację i byłaby wtedy mniej rozkojarzona na meczach. Jednak, czyż nigdy nie pomyślała, że właśnie to schlebiało Alfredowi? Prychnął śmiechem, gdy prostolinijne podstawiła znów swój kieliszek. Która dama miałaby na to odwagę? Prędko uzupełnił wszystkie braki, jakby wino było co najmniej potrzebne jej do oddychania.
- Myślę, że wiele mężczyzn chciałoby cię całować – powiedział to w taki sposób jakby to było coś oczywistego. Stwierdzenie równie podobne jak do tego, że za oknem zaczął padać jesienny deszcz. Zacisnął mocniej dłonie na kieliszku od lampki, a przewortny umysł mężczyzny podpowiadał mu, co jest najlepsze na zapomnienie. Już chciał przyjrzeć się jej wargom z bliska, lecz podniosła się jak poparzona i bezceremonialne zaczęła przeglądać listy.
- Uraziła mnie sowa, w takich chwilach powinno się odwiedzać, a nie pisać o stracie, której się nie rozumie – mogła usłyszeć surowy ton. Alfred starał się go zagłuszyć chrząknięciem, a gdy zaczęła czytać jeden z listów, prędko zamoczył usta w winie. Tak, musiał się dzisiaj znów upić. Obserwował jak materiał sukienki faluje pod wpływem chociażby najmniejszego ruchu i chciał poprosić ją, aby podeszła bliżej. Chciał, żeby otumaniła go swoją walecznością, skandalem, którego nigdy nie mógł posmakować. Wszystko zawsze było idealnie zaplanowane, przemyślane, włącznie z każdym słowem w gazecie opisujące nowinki ze świata Parkinsonów.
- Nieprawda – zaprzeczył, kręcąc głową – Raz byłem sędzią i miałem jeszcze lepszy widok. – czyż metamorfomagia nie była zabawna? Łamiesz prawo i wszyscy myślą, że obraz, który jest im dostarczany, jest prawdą. Chciał dodać, że czasami kobieta powinna być nad, lecz ten komentarz powstrzymało wino, przyjemnie otulające język i podniebienie. I na chwilę zamilkł, lustrując ją spojrzeniem. Oblizał wargi, przymrużył oczy. Czy na pewno nic nie zmienią? Wszak nic nie robili, rozmawiali ze sobą, krzyżując czasem spojrzenia. I nie przywróci mu matki, nie naprawi dzieciństwa i przede wszystkim nie wywali wszystkich listów oraz sów za okno. Ale mogła odciąć jego myśli. Jako jedyna nie patrzyła na niego ze współczuciem. Może go prowokowała, czasem denerwowała i za dużo sobie pozwalała, ale potrzebował tego. Potrzebował rozmówcy, który przypomni mu, że po śmierci matki został świat, którym musi zawładnąć.
- Jakby obecność nie miała znaczenia, to nie szukałabyś mnie na trybunach, Selino. Nie uważasz, że świetnie zajmujesz myśli? – skomplementował ją nieświadomie, a słowa dryfowały na granicy szeptu. Jego wyobraźnia szalała, podpowiadała niedorzeczne obrazy, ale wiedział, że one się nie wydarzą. Zajmij się mną, brzmiało jak krzyk małego dziecka, potrzebującego przytulić się do matczynej piersi i zapomnieć o koszmarze, w którym tkwił.
Ile potrzeba słów i godzin rozmów, aby stwierdzić, że kogoś się zna? Ile kaw, butelek wina trzeba wypić? Ile wspólnych papierosów wypalić, żeby spojrzeć sobie w oczy i wiedzieć, co w nich tkwi. Tak naprawdę nikt nie znał Alfreda. Całą swoją mroczną stronę, zwłaszcza dotyczącą rodziny, dusił w sobie. Wierzył we własne marzenia, które były szalenie trudne do spełnienia. Jak śnić o idealnych małżeństwie, gdy nie zna się smaku miłości? Jak mówić o cieple, kiedy w domu panowała cisza i wieczny chłód? Jak uczyć innych tego, czego sam nie potrafił? Nie był przywiązany do majątku. Nie potrzebował pieniędzy, żeby czuć się spełniony. To nie strach przed utratą dóbr materialnych powstrzymał go przed buntem i nie żenieniem się. To strach przed ojcem i przed konsekwencjami. Selina zapewne nigdy nie wyobrażała sobie, jak to jest być duszonym przez kogoś, dzięki któremu nagle jesteś na tym świecie. A Alfred wiedział, wciąż czuł na swoim gardle szpiczaste palce. Zgniły oddech śmierci nie opuszczał go ani na krok.
Nie pozostało mu już nic innego jak wodzić za nią spojrzeniem, szukając własnej definicji smutku i gwiazdy. Ona ewidentnie nią była. Pławiła się w sławie, w pożądliwych spojrzeniach, nie tylko Alfreda, aby ktoś mógł zobaczyć jej uśmiech, podziękować za prezent, ujrzeć jak wargi rozsuwają się, aby wypowiedzieć jedno, nawet nic nie znaczące słowo. Parkinson rzeczywiście chętnie ją obdarowywał. Zapewne po każdym wygranym meczu wysyłał jej prezenty, czasem mniejsze jak piór, czasem większe jak miotła. Nie musiał liczyć pieniędzy. Jeśli ona nie brzydziła się tych nokturnowskich, on nawet nie jęknąłby, że za nie może trafić do Azkabanu. Nie mówił, że daje jej prywatny bilet do najlepiej strzeżonego więzienia. Czasami wydawało mu się, że pasowała do Rycerzy. Chętnie opowiedziałby jej o tej paczce, ale po jakimś czasie zdał sobie sprawę, że bałby się o nią. Otaczał ją jakimś absurdalnym ochronnym ramieniem tak jak i własną żonę i choć obydwie tak różne, mające zupełne inne miejsce w jego sercu, nie mogłyby stanąć wśród szeregach Rycerzy. A jeśli by tylko pojawiły się na zebraniu, zabrałby je siłą i rzucił oblivate. Wiedziałby jak się pozbyć wspomnień, czyż nie robił tego na co dzień? Nie mógł powiedzieć, że Maire jak i Selina są na równi, ale nie dopuściłby, aby którejkolwiek stała się krzywda. Czy ktoś chciałby zadzierać z Alfredem Parkinsonem? Tym, który przez co najmniej sześć lat małżeństwa układał idealny plan na pozbycie się swojej byłej żony?
- Jak już powiedziałaś, twoje szczęście jest uzależnione od mojego szczęścia, czy na pewno chcesz ją odmieniać? – złapał ją za słówko, wzrokiem wodząc po puklach włosów. Och, gdyby tylko mógł je dotknąć. Nie była ani koniem ani inną formą, która startowała w zawodach. Była kartą przetargową, tęsknotą za latami szkolnymi, gdy był królem drużyny. Stała się, może niekoniecznie celowo, ale wspomnieniem dobrych lat. Chociaż Quidditch kojarzył mu się z ojcem, dzięki Selinie miał zupełnie inne barwy. Bardziej… przyjazne.
- Bałabyś się ze mną konkurować, Lovegood? Moim zdaniem to byłaby całkiem fajna zabawa – uśmiechnął się. Och, była taka urocza z tą swoją łatwowiernością. Czy tak cnotliwy człowiek jak Alfred pałałby się brudnym hazardem? Równie dobrze mógłby być częstym gościem Wenus, a nie dał się przekonać swojemu przyjacielowi chociażby do spróbowania zakazanego owocu. – Jak obiecasz mi, że wygrasz następnym razem, to naprawdę na ciebie postawię – dodał poufale, nachylając się do niej i szepcząc całe zdanie. Tak jakby miało to być ich sekretem. Może niekoniecznie Alfred nie miał co robić z pieniędzmi, ale lubił ją prowokować. Czy potrafiłby zapanować nad jej awanturniczą naturą?
- Czy jeśli nie sprawiałoby mi to przyjemności, to czy nadal byś tu siedziała? – tym razem się zaśmiał, nie wierząc w jej chwilą niepewność. Powinna wiedzieć, że zawsze mogła pojawić się w kominku w salonie Parkinsonów. Może Maire nie byłaby z tego zadowolona, ale czyż małżeństwo nie polega na zaufaniu?
- Pudło – powiedział od razu, ale niestety miała rację. Kilka rzędów pod ławą komentatorską i lordem Parkinsonem siedział właśnie on, Alfred. Uciekł wzrokiem na chwilę, ledwie moment kilka sekund do jej ust, które smakowały tego samego wina. Aż zastanawiał się, czy druga osoba ma takie same kubki smakowe. Chociaż rolą Seliny było zdecydowanie odwrócenie uwagi od problemu, nie radziła sobie za dobrze. Alfred wciąż w głowie miał emocje dzisiejszego dnia, wręcz czuł swoje łzy na policzkach, których przecież Lovegood nie miała prawa już widzieć. Mimo wszystko – sprawdzał ją. Oczekiwał, że powie „Parkinson, wiem, gdzie siedzisz, nie okłamuj mnie”. A on wtedy odparłby, że ma rację i byłaby wtedy mniej rozkojarzona na meczach. Jednak, czyż nigdy nie pomyślała, że właśnie to schlebiało Alfredowi? Prychnął śmiechem, gdy prostolinijne podstawiła znów swój kieliszek. Która dama miałaby na to odwagę? Prędko uzupełnił wszystkie braki, jakby wino było co najmniej potrzebne jej do oddychania.
- Myślę, że wiele mężczyzn chciałoby cię całować – powiedział to w taki sposób jakby to było coś oczywistego. Stwierdzenie równie podobne jak do tego, że za oknem zaczął padać jesienny deszcz. Zacisnął mocniej dłonie na kieliszku od lampki, a przewortny umysł mężczyzny podpowiadał mu, co jest najlepsze na zapomnienie. Już chciał przyjrzeć się jej wargom z bliska, lecz podniosła się jak poparzona i bezceremonialne zaczęła przeglądać listy.
- Uraziła mnie sowa, w takich chwilach powinno się odwiedzać, a nie pisać o stracie, której się nie rozumie – mogła usłyszeć surowy ton. Alfred starał się go zagłuszyć chrząknięciem, a gdy zaczęła czytać jeden z listów, prędko zamoczył usta w winie. Tak, musiał się dzisiaj znów upić. Obserwował jak materiał sukienki faluje pod wpływem chociażby najmniejszego ruchu i chciał poprosić ją, aby podeszła bliżej. Chciał, żeby otumaniła go swoją walecznością, skandalem, którego nigdy nie mógł posmakować. Wszystko zawsze było idealnie zaplanowane, przemyślane, włącznie z każdym słowem w gazecie opisujące nowinki ze świata Parkinsonów.
- Nieprawda – zaprzeczył, kręcąc głową – Raz byłem sędzią i miałem jeszcze lepszy widok. – czyż metamorfomagia nie była zabawna? Łamiesz prawo i wszyscy myślą, że obraz, który jest im dostarczany, jest prawdą. Chciał dodać, że czasami kobieta powinna być nad, lecz ten komentarz powstrzymało wino, przyjemnie otulające język i podniebienie. I na chwilę zamilkł, lustrując ją spojrzeniem. Oblizał wargi, przymrużył oczy. Czy na pewno nic nie zmienią? Wszak nic nie robili, rozmawiali ze sobą, krzyżując czasem spojrzenia. I nie przywróci mu matki, nie naprawi dzieciństwa i przede wszystkim nie wywali wszystkich listów oraz sów za okno. Ale mogła odciąć jego myśli. Jako jedyna nie patrzyła na niego ze współczuciem. Może go prowokowała, czasem denerwowała i za dużo sobie pozwalała, ale potrzebował tego. Potrzebował rozmówcy, który przypomni mu, że po śmierci matki został świat, którym musi zawładnąć.
- Jakby obecność nie miała znaczenia, to nie szukałabyś mnie na trybunach, Selino. Nie uważasz, że świetnie zajmujesz myśli? – skomplementował ją nieświadomie, a słowa dryfowały na granicy szeptu. Jego wyobraźnia szalała, podpowiadała niedorzeczne obrazy, ale wiedział, że one się nie wydarzą. Zajmij się mną, brzmiało jak krzyk małego dziecka, potrzebującego przytulić się do matczynej piersi i zapomnieć o koszmarze, w którym tkwił.
If I risk it all,
could You break my fall?
could You break my fall?
Selina Lovegood utworzyła swój idealny obraz. Była pewną siebie kobietą, która zawsze stawiała na swoim. Głośna, bezdyskusyjna, bezapelacyjna, bardzo określona i nie zmieniająca zdania. Miała kręgosłup tak twardy, jak trzonek własnej miotły. Nie uginała się pod niczym, nie dawała nikomu wskoczyć sobie na głowę, otaczając się grubym murem zbudowanym z rozbujanego ego, pychy i nadmuchanej dumy. Zawsze szła wyprostowana, nie okazując nawet krztyny czy przebłysku słabości. Przecież nic nie było w stanie przebić się przez ścianę jej buty. Nie przyznawała się do błędu, nie potrafiła przeprosić, nie była zdolna do wybaczenia, nie posiadała empatii ani szczerego zainteresowania czy choćby odrobiny bezinteresowności. Czyż nie tworzyła obrazu idealnego, bez choćby pojedynczej zadry? Była suwerenną kobietą, która nie dała się kajdanom, jakie nakładało jej społeczeństwo w formie małżeństwa i bycia przykładną żoną, która skromnie stoi za swoim mężem. Była przedstawicielką wolnych ludzi, których nic nie trzymało. Pionierką wśród karierowiczów żeńskiej płci. Bo przecież jej sława i wyniki jasno świadczyły o jej niesamowitym sukcesie, prawda? Nie przyjmowała do siebie, że choćby jedna osoba mogłaby nie słyszeć jej nazwiska. Pojawiała się w praktycznie każdym numerze Proroka Codziennego w kąciku sportowym. Jak można było ją pominąć?
Podobno sława sprawia, że ludziom sodówa uderza do głowy. Może to się właśnie stało z nią. Być może adrenalina na boisku wydawała się być niewystarczająca. Wrażenie pustki, które towarzyszyło jej przy zmywaniu potu z pleców tak ją dobijało, że - uzależniona od wyzwalającego uczucia - poszukiwała doznań, które przyspieszyłyby bicie jej serca niczym narkoman. Albo po prostu nie wystarczało jej to, że pojawiała się zaledwie w jednej rubryce. Czy nie zasługiwała na większy rozgłos? Ważne, by o tobie mówili, tak? Nieważne jak. Rozgłos był w końcu taki upajający. Czy liczyło się coś więcej od blasków fleszy oraz spojrzeń pełnych uwielbienia i nienawiści? Budzenie silnych emocji. Kolejne upajające doznanie. Bycie Seliną Lovegood było takie orgazmiczne. Nie można było sobie wyśnić lepszego życia. Nawet, jeśli jego ceną było okazjonalne tarzanie się w błocie, samotne wieczory w pubie czy nieokiełznana złość powodowana abstrakcyjnym poczuciem niesprawiedliwości i rozgoryczeniem. Ale - ponownie - czy jej egzystencja nie była słodka? Niczym kraina płynąca miodem. Jakie znaczenie miało to, że gniła od środka?
Nic na świecie nie chciało dorównać prostotą budowie cepa. Każda rzecz prześcigała się w komplikacjach, sprzecznościach i nieścisłościach, odmawiając dokładnego, precyzyjnego zdefiniowania. Przejrzystość odeszła do lamusa. Wszystko miało dodatkową głębie, trzecie dno, drugą stronę medalu. Tak łatwo można było być nie fair wobec czegoś. Tak prosto można było się pomylić w ocenie. Czy uczucie schizofrenii faktycznie jest taką abstrakcją w rzeczywistości, w której wszystko jest możliwe? Dlaczego więc poznanie pozostawało tak tajemną, odległą sztuką? Drugi człowiek czasem okazywał się być największym mistycyzmem, nieodgadnioną tajemnicą, nawet jeśli szło się obok niego całą dotychczasową drogę. Czasem się tego nie dostrzegało. Bezpieczniej było przyjąć jakąś taryfę zaufania. Zapewnić sobie jakąś pewność, mimo że nic tak naprawdę nie było nigdy do końca określone. Tak, jak podział na czarne i białe.
Nawet nie wiedziała w jaki sposób między nią, a Alfredem Parkinsonem wykwitło takie porozumienie. Kiedy odrzuciła część zarzutów wobec mężczyzn i arystokracji, by pozwolić mu na więcej, niż zezwalała innym jednostkom. Nie potrafiłaby powiedzieć, co było w nim takiego specjalnego, ani tym bardziej przyznać, że taka różnica w przywilejach faktycznie istniała. Obłuda. Tak cudownie było się nią karmić. Bo jakikolwiek prezent od kogokolwiek odesłałaby w strzępach, dołączając wyjca. Nie potrzebowała laurki ani tym bardziej przekupstw czy głupich prezentów. Jeżeli ktokolwiek myślał, że mógł się wkupić w jej łaski przez podarunek, to się mylił. Prędzej by się obraziła za podobny uczynek niż faktycznie pozwoliła swoim ustom na ułożenia się do wypowiedzenia podziękowań. To wymagałoby z jej strony odrobiny skruchy oraz pokory. Nie posiadała ani jednego ani drugiego, by wyrażać jakąkolwiek wdzięczność. A mimo to nie odsyłała ostatnio temu arystokracie jego darów w spopielonej wersji. Nie przesyłała też podziękowań. Nie odpowiadała w żaden sposób, dopiero kilka miesięcy później wspominając o przedmiocie, który dostała, w połowicznie pochlebny sposób. Nigdy nie pozwalała nikomu, by miał nad nią przewagę w formie wdzięczności czy kredytu zaufania. Nie mogła sobie pozwolić na stawianie się w mniej uprzywilejowanej pozycji. A mimo to z takiej startowała w kontaktach z lordem Parkinsonem. Może to uwielbienie, jakim ją obdarzał, przesłoniło jej oczy i pozwoliło wierzyć, że niezależnie od wszystkiego, to zawsze ona będzie stać na piedestale?
-Och, nie. To twoje jest uzależnione od mojego.-poprawiła go, delikatnie wyostrzając rysy twarzy. Czy zauważył kłęby chmur, które zaczynały zwiastować burzę? Była prawie pewna, że zignoruje to zagrożenie, igrając z żywiołem.-Bałabym się?-powtórzyła nieco głośniej, jakby wypowiadała największy absurd na ziemi, by parsknąć śmiechem.-Alfredzie, jeszcze dwie lampki wina i jestem gotowa stanąć z tobą w szrankach choćby w zapasach.-oświadczyła, swobodnie odchylając się do tyłu, by przytknąć bok szkła do swojego policzka. Tak przyjemnie chłodził rozgrzaną tkankę.-Nie boję się twojej konkurencji, bo to by oznaczało, że dopuszczam do siebie możliwość przegranej. A to się nie zdarza.-dodała, trochę w odpowiedzi na jego kolejną prowokację, uśmiechając się delikatnie. Okazała całą esencję swojej pychy. Tylko śmiałby zaprzeczyć. Oczywiście, że nie była kompletnie niezwyciężona. Nawet jej przytrafiały się porażki. Zdawała się ich jednak całkowicie do siebie nie dopuszczać, nie potrafiąc zaakceptować ich istnienia.-To byłaby tylko i wyłącznie twoja strata, Parkinson, jeśli obstawiłbyś kogoś innego.-wytknęła mu dodatkowo, zwężając nieco oczy.
Przewróciła nimi chwilę potem, gdy tak uroczo zapewnił ją o potrzebie jej towarzystwa. Cmoknęła, zniecierpliwiona.
-Och, daruj sobie te wyznania miłości, Alfredzie, bo głowa rozboli mnie od wzruszeń.-zakpiła sobie, by potem obdarować go uśmiechem, który jakby miał zamiar wynagrodzić mu tą drobną drwinę. Albo był tylko kolejnym aktem?
Chwilę potem rozchyliła wargi i rozszerzyła powieki w szoku, nie mogąc uwierzyć jego słowu. Zajęło jej to tylko moment, zanim wstała gwałtownie.
-Kłamca!-oceniła ze złością, bez cienia wahania. Jej jakakolwiek wątpliwość zdmuchnęła duma. Nie mogła się mylić. Położyła z impetem ręce po obu stronach biurka i pochyliła się do przodu ze zmrużonymi oczami wpatrując się w jego twarz.-Wszędzie poznałabym te oczy.-wyznała lekkomyślnie, wlepiając wzrok w jego tęczówki, upewniając się w prawdziwości swojego twierdzenia.-Tylko ty patrzysz na mnie w ten sposób. Nie oszukasz mnie.-oświadczyła chwilę potem, nawet nie dając mu okazji do zaprzeczenia. Wyprostowała się sztywno, wyglądając dosyć chłodno.
Mierzyła go spojrzeniem, gdy wolno sączyła wino, które dopiero co wlał jej do naczynia. Jak śmiał ją tak zwodzić? Za dobrze go znała. Nie zniosłaby tego, gdyby okazało się, że jednak tylko jej się wydawało. Nie mogłaby mu spojrzeć ponownie w oczy. Nie wybaczyłaby tego idealnego oszustwa.
-Muszą obejść się smakiem.-odparła krótko, ciągle zirytowana. Między jej palcami szeleścił pergamin, który gniotła namiętnie. Skupiała się na nim, nie chcąc wybuchnąć niekontrolowaną emocją. Jak śmiał! Jak mógł!
-...zrozumienie zmieniłoby to, co czujesz?-zapytała po jakimś czasie, zastanawiając się nad tym, co powiedział. Mówiła ciszej, jakby odzwyczajona od sposobu, w jakim powinna poruszyć swoimi strunami, by nadać mu podobny do wcześniejszego ton.
Przejechała dłońmi po materiale sukni, jakby chcąc go wyprostować na udach. Poprawiła się na miejscu, gdy ponownie spoczęła przed nim, na tym cholernie niewygodnym krześle. Ponownie zmrużyła wściekle oczy, zamykając go na moment w spojrzeniu, gdy się po raz kolejny odezwał. Wiedziała, że miała rację!
-Drań.-burknęła tylko niewyraźnie pod nosem, gdy zasłaniała usta szkłem. Nie mówiła już nic, sącząc ciemną ciecz. Trawiła tą rozmowę, wzrokiem uciekając gdzieś na bok, jakby nagle zainteresowana tytułami książek, które sprawiały, że półki uginały się pod nimi w bólu.
-Szukasz ucieczki?-zapytała momentalnie, jakby nieco zaskoczona. Próbowała zrozumieć czy to faktycznie jest jego pragnienie. Aż oderwała się od alkoholu, skupiając się na jego postaci. Nie wątpiła w to, by była świetnym dystraktorem. Oczywiście, że była zajmująca. Wstała, jakby nieświadomie odpowiadając na jego prośbę. Tak ciężko było jej wysiedzieć w jednym miejscu bez ruchu.-To twoja głowa wymaga zajęcia się czymś innym? Myślałam, że szukasz wypełnienia w innym miejscu.-to nawet nie był przytyk. Brzmiała prawie łagodnie. Delikatnie marszczyła brwi, patrząc na niego z góry. Nie poruszyła się, jakby przytrzymana przez pragnienie zobaczenia każdej jego reakcji.
Podobno sława sprawia, że ludziom sodówa uderza do głowy. Może to się właśnie stało z nią. Być może adrenalina na boisku wydawała się być niewystarczająca. Wrażenie pustki, które towarzyszyło jej przy zmywaniu potu z pleców tak ją dobijało, że - uzależniona od wyzwalającego uczucia - poszukiwała doznań, które przyspieszyłyby bicie jej serca niczym narkoman. Albo po prostu nie wystarczało jej to, że pojawiała się zaledwie w jednej rubryce. Czy nie zasługiwała na większy rozgłos? Ważne, by o tobie mówili, tak? Nieważne jak. Rozgłos był w końcu taki upajający. Czy liczyło się coś więcej od blasków fleszy oraz spojrzeń pełnych uwielbienia i nienawiści? Budzenie silnych emocji. Kolejne upajające doznanie. Bycie Seliną Lovegood było takie orgazmiczne. Nie można było sobie wyśnić lepszego życia. Nawet, jeśli jego ceną było okazjonalne tarzanie się w błocie, samotne wieczory w pubie czy nieokiełznana złość powodowana abstrakcyjnym poczuciem niesprawiedliwości i rozgoryczeniem. Ale - ponownie - czy jej egzystencja nie była słodka? Niczym kraina płynąca miodem. Jakie znaczenie miało to, że gniła od środka?
Nic na świecie nie chciało dorównać prostotą budowie cepa. Każda rzecz prześcigała się w komplikacjach, sprzecznościach i nieścisłościach, odmawiając dokładnego, precyzyjnego zdefiniowania. Przejrzystość odeszła do lamusa. Wszystko miało dodatkową głębie, trzecie dno, drugą stronę medalu. Tak łatwo można było być nie fair wobec czegoś. Tak prosto można było się pomylić w ocenie. Czy uczucie schizofrenii faktycznie jest taką abstrakcją w rzeczywistości, w której wszystko jest możliwe? Dlaczego więc poznanie pozostawało tak tajemną, odległą sztuką? Drugi człowiek czasem okazywał się być największym mistycyzmem, nieodgadnioną tajemnicą, nawet jeśli szło się obok niego całą dotychczasową drogę. Czasem się tego nie dostrzegało. Bezpieczniej było przyjąć jakąś taryfę zaufania. Zapewnić sobie jakąś pewność, mimo że nic tak naprawdę nie było nigdy do końca określone. Tak, jak podział na czarne i białe.
Nawet nie wiedziała w jaki sposób między nią, a Alfredem Parkinsonem wykwitło takie porozumienie. Kiedy odrzuciła część zarzutów wobec mężczyzn i arystokracji, by pozwolić mu na więcej, niż zezwalała innym jednostkom. Nie potrafiłaby powiedzieć, co było w nim takiego specjalnego, ani tym bardziej przyznać, że taka różnica w przywilejach faktycznie istniała. Obłuda. Tak cudownie było się nią karmić. Bo jakikolwiek prezent od kogokolwiek odesłałaby w strzępach, dołączając wyjca. Nie potrzebowała laurki ani tym bardziej przekupstw czy głupich prezentów. Jeżeli ktokolwiek myślał, że mógł się wkupić w jej łaski przez podarunek, to się mylił. Prędzej by się obraziła za podobny uczynek niż faktycznie pozwoliła swoim ustom na ułożenia się do wypowiedzenia podziękowań. To wymagałoby z jej strony odrobiny skruchy oraz pokory. Nie posiadała ani jednego ani drugiego, by wyrażać jakąkolwiek wdzięczność. A mimo to nie odsyłała ostatnio temu arystokracie jego darów w spopielonej wersji. Nie przesyłała też podziękowań. Nie odpowiadała w żaden sposób, dopiero kilka miesięcy później wspominając o przedmiocie, który dostała, w połowicznie pochlebny sposób. Nigdy nie pozwalała nikomu, by miał nad nią przewagę w formie wdzięczności czy kredytu zaufania. Nie mogła sobie pozwolić na stawianie się w mniej uprzywilejowanej pozycji. A mimo to z takiej startowała w kontaktach z lordem Parkinsonem. Może to uwielbienie, jakim ją obdarzał, przesłoniło jej oczy i pozwoliło wierzyć, że niezależnie od wszystkiego, to zawsze ona będzie stać na piedestale?
-Och, nie. To twoje jest uzależnione od mojego.-poprawiła go, delikatnie wyostrzając rysy twarzy. Czy zauważył kłęby chmur, które zaczynały zwiastować burzę? Była prawie pewna, że zignoruje to zagrożenie, igrając z żywiołem.-Bałabym się?-powtórzyła nieco głośniej, jakby wypowiadała największy absurd na ziemi, by parsknąć śmiechem.-Alfredzie, jeszcze dwie lampki wina i jestem gotowa stanąć z tobą w szrankach choćby w zapasach.-oświadczyła, swobodnie odchylając się do tyłu, by przytknąć bok szkła do swojego policzka. Tak przyjemnie chłodził rozgrzaną tkankę.-Nie boję się twojej konkurencji, bo to by oznaczało, że dopuszczam do siebie możliwość przegranej. A to się nie zdarza.-dodała, trochę w odpowiedzi na jego kolejną prowokację, uśmiechając się delikatnie. Okazała całą esencję swojej pychy. Tylko śmiałby zaprzeczyć. Oczywiście, że nie była kompletnie niezwyciężona. Nawet jej przytrafiały się porażki. Zdawała się ich jednak całkowicie do siebie nie dopuszczać, nie potrafiąc zaakceptować ich istnienia.-To byłaby tylko i wyłącznie twoja strata, Parkinson, jeśli obstawiłbyś kogoś innego.-wytknęła mu dodatkowo, zwężając nieco oczy.
Przewróciła nimi chwilę potem, gdy tak uroczo zapewnił ją o potrzebie jej towarzystwa. Cmoknęła, zniecierpliwiona.
-Och, daruj sobie te wyznania miłości, Alfredzie, bo głowa rozboli mnie od wzruszeń.-zakpiła sobie, by potem obdarować go uśmiechem, który jakby miał zamiar wynagrodzić mu tą drobną drwinę. Albo był tylko kolejnym aktem?
Chwilę potem rozchyliła wargi i rozszerzyła powieki w szoku, nie mogąc uwierzyć jego słowu. Zajęło jej to tylko moment, zanim wstała gwałtownie.
-Kłamca!-oceniła ze złością, bez cienia wahania. Jej jakakolwiek wątpliwość zdmuchnęła duma. Nie mogła się mylić. Położyła z impetem ręce po obu stronach biurka i pochyliła się do przodu ze zmrużonymi oczami wpatrując się w jego twarz.-Wszędzie poznałabym te oczy.-wyznała lekkomyślnie, wlepiając wzrok w jego tęczówki, upewniając się w prawdziwości swojego twierdzenia.-Tylko ty patrzysz na mnie w ten sposób. Nie oszukasz mnie.-oświadczyła chwilę potem, nawet nie dając mu okazji do zaprzeczenia. Wyprostowała się sztywno, wyglądając dosyć chłodno.
Mierzyła go spojrzeniem, gdy wolno sączyła wino, które dopiero co wlał jej do naczynia. Jak śmiał ją tak zwodzić? Za dobrze go znała. Nie zniosłaby tego, gdyby okazało się, że jednak tylko jej się wydawało. Nie mogłaby mu spojrzeć ponownie w oczy. Nie wybaczyłaby tego idealnego oszustwa.
-Muszą obejść się smakiem.-odparła krótko, ciągle zirytowana. Między jej palcami szeleścił pergamin, który gniotła namiętnie. Skupiała się na nim, nie chcąc wybuchnąć niekontrolowaną emocją. Jak śmiał! Jak mógł!
-...zrozumienie zmieniłoby to, co czujesz?-zapytała po jakimś czasie, zastanawiając się nad tym, co powiedział. Mówiła ciszej, jakby odzwyczajona od sposobu, w jakim powinna poruszyć swoimi strunami, by nadać mu podobny do wcześniejszego ton.
Przejechała dłońmi po materiale sukni, jakby chcąc go wyprostować na udach. Poprawiła się na miejscu, gdy ponownie spoczęła przed nim, na tym cholernie niewygodnym krześle. Ponownie zmrużyła wściekle oczy, zamykając go na moment w spojrzeniu, gdy się po raz kolejny odezwał. Wiedziała, że miała rację!
-Drań.-burknęła tylko niewyraźnie pod nosem, gdy zasłaniała usta szkłem. Nie mówiła już nic, sącząc ciemną ciecz. Trawiła tą rozmowę, wzrokiem uciekając gdzieś na bok, jakby nagle zainteresowana tytułami książek, które sprawiały, że półki uginały się pod nimi w bólu.
-Szukasz ucieczki?-zapytała momentalnie, jakby nieco zaskoczona. Próbowała zrozumieć czy to faktycznie jest jego pragnienie. Aż oderwała się od alkoholu, skupiając się na jego postaci. Nie wątpiła w to, by była świetnym dystraktorem. Oczywiście, że była zajmująca. Wstała, jakby nieświadomie odpowiadając na jego prośbę. Tak ciężko było jej wysiedzieć w jednym miejscu bez ruchu.-To twoja głowa wymaga zajęcia się czymś innym? Myślałam, że szukasz wypełnienia w innym miejscu.-to nawet nie był przytyk. Brzmiała prawie łagodnie. Delikatnie marszczyła brwi, patrząc na niego z góry. Nie poruszyła się, jakby przytrzymana przez pragnienie zobaczenia każdej jego reakcji.
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Zaczaruj go swoim wdziękiem, Selino Lovegood. Quidditch nie był nigdy amortencją Alfreda, ale potrafił go otumanić tak samo jak najlepiej przygotowany eliksir miłosny. Może nieświadomie stała się dla niego oparciem. Była przepustką do lepszego świata, do tego w którym mógł się zamknąć, a wszystkie problemy znikały. Tam, przy boisku był kimś zupełnie innym. I nie chodziło o samą formę, którą zmieniał za pomocą metamorfomagii, ale o uczucia. Nie musiał się niczym przejmować. Sygnet rodowy spoczywał w kieszeni, a on cieszył się wolnością. Rzeczywiście, może zbyt często obserwował Selinę Lovegood z dołu. Jednak jej obecność była zbyt elektryzująca, że nie powinni widywać się sam na sam. Alfred zdał sobie z tego sprawę dopiero teraz, gdy potrzebował pocieszenia i była tak blisko. Obrączka paliła wręcz za każdym razem, kiedy w głowie pojawiały się myśli z serii: a gdyby tylko… Gardził wszystkimi pisemkami, które rzekomo donosiły o pikantnym życiu każdego, będącego na językach. Niechętnie czytał te fragmenty o sobie, ale gdy dochodził do tych, gdzie królowało nazwisko Lovegood. Nigdy nie pytał, czy to prawda. Nie miał odwagi też szepnąć, czy zgadza się na to. Czasami brakowało mu tchu. Bił się z myślami, że kibicuje, a czasami wręcz sponsoruje, a Selina jest taką skandalistką i nie powinien się z nią zadawać. Odcięcie się grubym murem od niej, od Quidditcha i ojca było już za dużo. Potrzebował jej jak powietrza. To było mocne stwierdzenie, ale przekonał się o tym nie raz i nie dwa. Selina, chociaż nie był tego za bardzo świadomy, była świetnym przykładem wolności, o którą tyle lat walczył.
Robiła, co chciała i nie przejmowała się opinią publiczną. Chętnie przeżyłby z nią tydzień, podczas którego nie liczyło się nic, a konsekwencje znikały równie szybko jak śnieg w środku lata. Potrzebował tej beztroski. Spróbowałby się nią zachłysnąć, zatracić i może nauczyć jej na co dzień. Powinien wziąć korepetycje u Seliny. Szkoda, że najpewniej zostałby wydziedziczony. Gorzki smak szlachectwa przypominał o sobie nawet wtedy, gdy sączył przy niej wino. Obowiązki, plany i obietnice zeszły prawie na drugi plan, kiedy kokietowała, a po chwili atakowała Parkinsona jak typowa osa. Żądliła go z każdym przejawem braku zaufania. Czy naprawdę myślała, że aż tak zna Alfreda Parkinsona? Gdyby ktokolwiek zadał mu pytanie, kim dla niego jest Selina Lovegood, wyciągnąłby kolejnego papierosa i zmrużyłby oczy. Tak długo zastanawiałby się nad odpowiedzią, że szybciej by już namalował obraz rozmówcy. I nie miał problemów z rozpieszczaniem Seliny. Wszak miał pieniądze, to dlaczego by ich nie zainwestować? Oblizał wargi z wytrawnego wina, kręcąc głową.
- A nie pomyślałaś, moja droga, że stanowimy po prostu świetny duet? – ponownie rzucił sieć iście pajęczą, a wręcz prowokacyjną. Nie skusił się ani na hazard ani na przyjście na jakikolwiek inny mecz, który byłby sprzeczny z ich poglądami. Raz umówił się z Harpią i będzie żałował tego do końca życia.
- A nie bałabyś się być pod mężczyzną? – dwuznaczna aluzja nie znaczyła, że przegrałaby, ale zapasy właśnie na tym polegały, raz się było nad, raz się było pod. Zaśmiał się ze swojej śmiałości, dolewając jej prędko wina – To musimy się pospieszyć, to może być ciekawe zajście – oczywiście, że żartował. Mogła to zauważyć po jego lekkim uśmiechu, że wcale nie chciał tego sprawdzać. Wszak kilka pięter spała jego żona, świeżo upieczona żona.
- W duecie nie ma ani wygranego ani przegranego – dodał słusznie, bo wiadomo, że dałby jej wygrać. Jako szpieg Wiedźmej Straży miał trochę więcej siły od niej, a raczej potrafiłby ją dobrze złapać, aby nauczyć trochę pokory. Jednak to nie było celem dzisiejszego ani żadnego spotkania. Westchnął ciężko, przerażony tym jak szybko wzięła to wszystko do siebie. Ujął jej dłoń w lekkim uścisku i pogłaskał jej wierzch kciukiem.
- Nigdy, nigdy nie postawiłbym przeciwko tobie – szept przecinał przestrzeń między nimi, atakując bezpieczną bliskość. Szybko cofnął dłoń, czując, że złapał każdą z możliwych zasad, które sobie narzucił z zielonym atramentem wbijającym się w pergamin. Uwodziła, kusiła i prowokowała go na całej linii. Jak miał żyć zgodnie ze swoimi zasadami? Jej kolejne słowa o wyznaniach i wzruszeniach go zraniły. Czuł się przed nią obnażony jak wtedy gdy zwijał się w kulkę na grobie matki. Czy wiedziała, jak bardzo ryzykował znajomością z nią? Wypuścił tylko ciężko powietrze na ten prawie niewinny uśmiech. Potem akcja zaczęła się zdecydowanie szybciej zagęszczać.
- Cii, kobieto – pokręcił głową na jej nagły wybuch emocji. W domu panowała zawsze bezwzględna cisza, a ona ledwo co się pojawiła i już próbuje go ustawić krzykiem. W jego oczach pojawił się gniew. Jak śmiała nazwać go kłamcą? Czy kiedykolwiek pokusił się o oszustwo w jej towarzystwie? Chciał nią szarpnąć, warkną i przydusić. Co ona sobie do cholery wyobraża?
Wstał od stołu gwałtownie, kilka minut po niej. Uznał, że jak tylko powie jej kolejny raz to samo, to wcale nie uderzy. Wolno guzik po guziku zaczął rozpinać swoją białą koszulę. Powoli odkrywał fragmenty skóry. Jako metamorfomag skutecznie ukrywał większość blizn, które stanowiły pamiątkę po ojcu, lecz jedna z nich była wyraźnie widoczna. Materiał odłożył na oparcie fotela. Stał przed nią już wpół nagi. Mięśnie wyraźnie napięte ze niepokoju, że zaraz po raz kolejny wybuchnie gniewem. Pokazał jej poprzeczną bliznę między żebrami a kością biodrową.
- Rok 1950, tłuczek zepchnął mnie na barierki, ostatni mecz, który sędziowałem. Na pewno o tym słyszałaś – i wtedy opuścił ręce wzdłuż ciała, biorąc głęboki oddech. Może nie powinien się przed nią rozbierać. Wyglądało to jak marna demonstracja mięśni idealnie zbudowanego mężczyzny, na którym ze spokojem można uczyć się anatomii.
- Nigdy więcej nie nazywaj mnie kłamcą – warknął wściekły, co było wyraźnie widać na napiętej szyi – Wtedy nawet nie potrafiłaś zdefiniować ich koloru – wraca wspomnieniami do tamtych dni, gdy nie wiedziała o jego metamorfomagii i odwiedzała łożę vipów, ściskając dłoń nie tylko Parkinsona juniora ale i seniora. Czy jeszcze to pamiętała? Nie czując jednak skrępowania tą swoją nagością, sięgnął po kieliszek wina. Mogła przyjrzeć się bliżej bliźnie, którą jako jedyną odsłonił przed nią.
- Czy możesz zostawić ten pergamin w spokoju? – zwrócił uwagę jak go gniecie i nie wiedział, czy to z nerwów czy z emocji. A może już powinien się ubrać? Sięgnął z powrotem po koszulę, wolno szukając rękawów. Czuł się jak zwycięzca, słysząc, że inni muszą się obejść ze smakiem. Chociaż nigdy się nie całowali, miał wrażenie, że jego jako jednego z nielicznych łączyła niesamowita nić porozumienia i nie był byle jakim mężczyzną, który się nią interesował. Myślał długo nad tym, wpatrzony w jej wściekłą twarz. Zamarł całkowicie z rozpiętą koszulą. Czy zrozumienie naprawdę coś by zmieniło? Zaschło mu w ustach, a serce zdecydowanie przyspieszyło swój rytm. Pokręcił głową.
- Zrozumienie nie – rzekł surowo, nie spuszczając z niej wzroku – Jesteś jedna z nielicznych, która potrafi odciąć moje myśli. – uważał na słowa, ale i tak jak je wypowiedział to uznał, że przesadził. Wciąż wstał, wciąż się w nią wpatrywał i nie wiedział, co ma począć. Zacisnął pięści, napiął mięśnie brzucha. Wiedział, jak bardzo potrzebuje zapalić. Czy teraz wyjdzie, czy go zostawi w tym stanie? Nie miał już nic do stracenia.
- Szukam ucieczki, a nie litości – tu znowu uderzył w szybę, przeganiając kolejne ptaszyska. Dobrze, że Cezar nie zdobył się na słowa pocieszenia, bo nie wytrzymałby jakby papuga teraz zaczęła skrzeczeć „zrób mi dobrze”.
- Nie chodzi o wypełnienie – znów warknął jakby cokolwiek miało przywrócić mu matkę – Nie chcę o tym myśleć, czy to tak dużo? – dodał tym razem szeptem, wlepiając speszone spojrzenie w Selinę.
Robiła, co chciała i nie przejmowała się opinią publiczną. Chętnie przeżyłby z nią tydzień, podczas którego nie liczyło się nic, a konsekwencje znikały równie szybko jak śnieg w środku lata. Potrzebował tej beztroski. Spróbowałby się nią zachłysnąć, zatracić i może nauczyć jej na co dzień. Powinien wziąć korepetycje u Seliny. Szkoda, że najpewniej zostałby wydziedziczony. Gorzki smak szlachectwa przypominał o sobie nawet wtedy, gdy sączył przy niej wino. Obowiązki, plany i obietnice zeszły prawie na drugi plan, kiedy kokietowała, a po chwili atakowała Parkinsona jak typowa osa. Żądliła go z każdym przejawem braku zaufania. Czy naprawdę myślała, że aż tak zna Alfreda Parkinsona? Gdyby ktokolwiek zadał mu pytanie, kim dla niego jest Selina Lovegood, wyciągnąłby kolejnego papierosa i zmrużyłby oczy. Tak długo zastanawiałby się nad odpowiedzią, że szybciej by już namalował obraz rozmówcy. I nie miał problemów z rozpieszczaniem Seliny. Wszak miał pieniądze, to dlaczego by ich nie zainwestować? Oblizał wargi z wytrawnego wina, kręcąc głową.
- A nie pomyślałaś, moja droga, że stanowimy po prostu świetny duet? – ponownie rzucił sieć iście pajęczą, a wręcz prowokacyjną. Nie skusił się ani na hazard ani na przyjście na jakikolwiek inny mecz, który byłby sprzeczny z ich poglądami. Raz umówił się z Harpią i będzie żałował tego do końca życia.
- A nie bałabyś się być pod mężczyzną? – dwuznaczna aluzja nie znaczyła, że przegrałaby, ale zapasy właśnie na tym polegały, raz się było nad, raz się było pod. Zaśmiał się ze swojej śmiałości, dolewając jej prędko wina – To musimy się pospieszyć, to może być ciekawe zajście – oczywiście, że żartował. Mogła to zauważyć po jego lekkim uśmiechu, że wcale nie chciał tego sprawdzać. Wszak kilka pięter spała jego żona, świeżo upieczona żona.
- W duecie nie ma ani wygranego ani przegranego – dodał słusznie, bo wiadomo, że dałby jej wygrać. Jako szpieg Wiedźmej Straży miał trochę więcej siły od niej, a raczej potrafiłby ją dobrze złapać, aby nauczyć trochę pokory. Jednak to nie było celem dzisiejszego ani żadnego spotkania. Westchnął ciężko, przerażony tym jak szybko wzięła to wszystko do siebie. Ujął jej dłoń w lekkim uścisku i pogłaskał jej wierzch kciukiem.
- Nigdy, nigdy nie postawiłbym przeciwko tobie – szept przecinał przestrzeń między nimi, atakując bezpieczną bliskość. Szybko cofnął dłoń, czując, że złapał każdą z możliwych zasad, które sobie narzucił z zielonym atramentem wbijającym się w pergamin. Uwodziła, kusiła i prowokowała go na całej linii. Jak miał żyć zgodnie ze swoimi zasadami? Jej kolejne słowa o wyznaniach i wzruszeniach go zraniły. Czuł się przed nią obnażony jak wtedy gdy zwijał się w kulkę na grobie matki. Czy wiedziała, jak bardzo ryzykował znajomością z nią? Wypuścił tylko ciężko powietrze na ten prawie niewinny uśmiech. Potem akcja zaczęła się zdecydowanie szybciej zagęszczać.
- Cii, kobieto – pokręcił głową na jej nagły wybuch emocji. W domu panowała zawsze bezwzględna cisza, a ona ledwo co się pojawiła i już próbuje go ustawić krzykiem. W jego oczach pojawił się gniew. Jak śmiała nazwać go kłamcą? Czy kiedykolwiek pokusił się o oszustwo w jej towarzystwie? Chciał nią szarpnąć, warkną i przydusić. Co ona sobie do cholery wyobraża?
Wstał od stołu gwałtownie, kilka minut po niej. Uznał, że jak tylko powie jej kolejny raz to samo, to wcale nie uderzy. Wolno guzik po guziku zaczął rozpinać swoją białą koszulę. Powoli odkrywał fragmenty skóry. Jako metamorfomag skutecznie ukrywał większość blizn, które stanowiły pamiątkę po ojcu, lecz jedna z nich była wyraźnie widoczna. Materiał odłożył na oparcie fotela. Stał przed nią już wpół nagi. Mięśnie wyraźnie napięte ze niepokoju, że zaraz po raz kolejny wybuchnie gniewem. Pokazał jej poprzeczną bliznę między żebrami a kością biodrową.
- Rok 1950, tłuczek zepchnął mnie na barierki, ostatni mecz, który sędziowałem. Na pewno o tym słyszałaś – i wtedy opuścił ręce wzdłuż ciała, biorąc głęboki oddech. Może nie powinien się przed nią rozbierać. Wyglądało to jak marna demonstracja mięśni idealnie zbudowanego mężczyzny, na którym ze spokojem można uczyć się anatomii.
- Nigdy więcej nie nazywaj mnie kłamcą – warknął wściekły, co było wyraźnie widać na napiętej szyi – Wtedy nawet nie potrafiłaś zdefiniować ich koloru – wraca wspomnieniami do tamtych dni, gdy nie wiedziała o jego metamorfomagii i odwiedzała łożę vipów, ściskając dłoń nie tylko Parkinsona juniora ale i seniora. Czy jeszcze to pamiętała? Nie czując jednak skrępowania tą swoją nagością, sięgnął po kieliszek wina. Mogła przyjrzeć się bliżej bliźnie, którą jako jedyną odsłonił przed nią.
- Czy możesz zostawić ten pergamin w spokoju? – zwrócił uwagę jak go gniecie i nie wiedział, czy to z nerwów czy z emocji. A może już powinien się ubrać? Sięgnął z powrotem po koszulę, wolno szukając rękawów. Czuł się jak zwycięzca, słysząc, że inni muszą się obejść ze smakiem. Chociaż nigdy się nie całowali, miał wrażenie, że jego jako jednego z nielicznych łączyła niesamowita nić porozumienia i nie był byle jakim mężczyzną, który się nią interesował. Myślał długo nad tym, wpatrzony w jej wściekłą twarz. Zamarł całkowicie z rozpiętą koszulą. Czy zrozumienie naprawdę coś by zmieniło? Zaschło mu w ustach, a serce zdecydowanie przyspieszyło swój rytm. Pokręcił głową.
- Zrozumienie nie – rzekł surowo, nie spuszczając z niej wzroku – Jesteś jedna z nielicznych, która potrafi odciąć moje myśli. – uważał na słowa, ale i tak jak je wypowiedział to uznał, że przesadził. Wciąż wstał, wciąż się w nią wpatrywał i nie wiedział, co ma począć. Zacisnął pięści, napiął mięśnie brzucha. Wiedział, jak bardzo potrzebuje zapalić. Czy teraz wyjdzie, czy go zostawi w tym stanie? Nie miał już nic do stracenia.
- Szukam ucieczki, a nie litości – tu znowu uderzył w szybę, przeganiając kolejne ptaszyska. Dobrze, że Cezar nie zdobył się na słowa pocieszenia, bo nie wytrzymałby jakby papuga teraz zaczęła skrzeczeć „zrób mi dobrze”.
- Nie chodzi o wypełnienie – znów warknął jakby cokolwiek miało przywrócić mu matkę – Nie chcę o tym myśleć, czy to tak dużo? – dodał tym razem szeptem, wlepiając speszone spojrzenie w Selinę.
If I risk it all,
could You break my fall?
could You break my fall?
Nigdy nie była kokietką. To miano raczej należało się jej młodszej kuzynce. W czasie, gdy dziewczęta chichotały nieśmiało na komplementy chłopców, by potem awansować do trudniejszych sztuk jak uwodzenie, ona w tym czasie ich wyzywała, łoiła im skórę na boisku, by potem okazjonalnie brać z nimi udział w pluciu na odległość (za co regularnie dostawała szlabany w szkole), uciekać z zajęć, wymykać się z dormitorium, by opowiadać historie z dreszczykiem, a następnie uczestniczyć w próbach odwagi, które odbywały się w lasach leżących naokoło pałacu. Gdy skończyła edukację, została tak nagle i gwałtownie wciągnięta w świat namiętności przez swój romans z rywalem z przeciwnej drużyny, który był tak intensywny na początku, że kompletnie pozbawił ją szans na jakiekolwiek inne doświadczenie na płaszczyźnie romantycznej z innymi mężczyznami. Nawet z Rudolfem nie potrafiła flirtować. Istniał tylko ten nieodparty magnetyzm, który utrudniał im oderwanie od siebie wzroku, a jednocześnie jakaś dziwna gula w gardle nigdy nie pozwalała strunom na wydanie z siebie czegoś, co przypominałoby wyznanie miłosne. Może dlatego, mimo własnej niezgrabności i kompletnym braku subtelności była brana za femme fatale? Zawsze bliżej jej było do mężczyzn jak do innych kobiet, mimo że to właśnie tą brzydszą częścią ludności gardziła do szpiku kości. Mimo wszystko nie potrafiła się jednak wyzbyć sympatii, którą dzieliła niektóre jednostki. Może fakt, że tak bardzo temu zaprzeczała sprawiał, że z powodu nieporozumień rodziły się te intensywne przepaści, w których kumulowały się silne, stłoczone, skondensowane emocje? Bo to właśnie było między nią a Alfredem? Nieznane, którego chciał zaznać? I Lovegood sama nie była pewna czy w kierunku jej towarzysza ciągnęło ją z powodu jego pragnienia czy jej własnego. I obie odpowiedzi definitywnie uderzały w jej godność, dlatego szukała innej. Dlaczego miałaby czuć pociąg do tego mężczyzny? To by oznaczało, że jego podarki wywołują uśmiech na jej twarzy, a każdorazowe ich dotknięcie przywołuje to nieokreślone, ciepłe, otulające odczucie. To by tłumaczyło pasję, z jaką próbowała odnaleźć pary oczu, które zawsze wpatrywały się w nią z taką intensywnością. To by mówiło, że blondynka nie powinna się absolutnie pojawiać na progu jego gabinetu. I definitywnie obrączka, którą nosił na palcu, wypaliłaby w jej sercu dziurę. O ile takie posiadała.
Coś innego jednak sprawiało, że czuła dziwną, zaciskającą się obręcz na tym konkretnym organie. Jakby powstrzymywała się przed czymś, czego nie potrafiła określić, bo jego definicja była tak ulotna, że za każdym razem, jak prawie myślała, że już wie co to jest, wysmykało jej się spomiędzy palców. Nieświadoma była jego wewnętrznej walki i rozterek co do ich znajomości. Sama posiadała własne, więc nie skupiała się na ogromie wyrzeczeń, które musiał dla niej ponieść. Nie była przykładem osoby, która potrafiła to docenić. Zamiast tego skupiała się raczej na tym, by Parkinson nigdy, przenigdy nie odniósł wrażenia, że w jakimkolwiek sposób jest jego własnością, a on wykupuje sobie do niej prawo prezentami. Może stąd się brało to stale przeplatające się ze sobą gorąco ze chłodem w ich relacji? Potrafiła mieć o nim tak niskie, tak marne mniemanie, mimo że praktycznie nie wyobrażała sobie meczu, podczas którego nie czułaby tego podekscytowania wymieszanego z tym miękkim, nieco wstydliwym poczuciem wsparcia, które w tym momencie brzmiało tak żałośnie. Był nieodłącznym elementem jej rzeczywistości, choć w jednej chwili potrafiła go sprowadzić do rangi nic nie znaczącego jegomościa. Czy więc kokietowała, kiedy tak bezpośrednio patrzyła w jego tęczówki, nieostrożnie dobierając słowa, igrając z nim w nieco dokuczliwy sposób, gdy próbowała wyjść na swoje? Nie, to były raczej momenty, w których odwracała wzrok lub milknęła na moment, zdając sobie sprawę z tego, że nie przyszła tutaj z czysto egoistycznych pobudek. Była szorstkim materiałem na kochankę. Albo za taki się uważała, kompletnie nie rejestrując gestów, które popełniała nieświadomie, sugerując kompletnie odwrotną rzecz jej towarzyszowi.
-Duet?-powtórzyła, nieco zdziwiona, utrzymując jednak rozbawienie, które mogło podważyć jego mocne stanowisko w tym momencie i dać jej chwilę na przemyślenie ewentualnej riposty.-Powinniśmy więc mieć chyba jakiś wspólny cel, który by nas łączył, prawda?-zagadnęła, mrużąc nieco oczy, gdy postawiła na inną kartę. Zawsze wykorzystywała okazję, w której mogła usłyszeć coś na swój temat. A to była jedna z nich, prawda? Czy nie wspomni jej znaczenia dla niego? Nie podkreśli wagi jej postaci? Zanim zdążyła sobie uświadomić, że podobne słowa z jego ust mogły ją tylko sparaliżować, za późno było na wycofanie się.
-Nie ma możliwości, bym pozwoliła jakiemukolwiek nad sobą górować.-oświadczyła zaraz, zdecydowanie, ale bez ostrości, którą powinno charakteryzować podobne stwierdzenie. Uniosła nieco brew do góry, jakby tylko czekała na jego reakcję. Może nawet przez moment przebiegł jej cień uśmiechu przez twarz. Nie miała w sobie nic z subtelności.-Nie spieszysz się.-zauważyła, by chwilę potem się roześmiać. Może nieco kpiła z pustości jego słów, choć wcale nie spieszyła się do tego, by przechodzić do akcji. To była sytuacja, w której dorzucała do ognia, by potem zbiec przed jego płomieniami. Nie chciała się oparzyć, nawet, jeśli jego ciepło wydawało się być kuszące.
W duecie nie ma ani wygranego ani przegranego.
Takie proste zdanie, które na moment ją zmroziło. Nie powiedziała nic, maskując milczenie lekceważącym wzruszeniem ramion, jakby ją to wcale nie obeszło, a twarz ukryła za lampką, upijając nieco brunatnej cieczy. Odłożyła szklankę na blat, może nieco zbyt gwałtownie, gdy chwycił jej dłoń. Może tylko głośny stukot powstrzymał ją przed wyrwaniem dłoni spod jego uścisku. Miała ochotę zachować się jak oparzona, mimo że przecież nie miała śladu języków gorąca na skórze. Uciekła się ponownie do alkoholu, wypowiadając jedynie pokorne: "Dobrze."
Uciszenie z jego strony tylko bardziej ją rozjuszyło. To było jak pacnięcie osy. Na moment ją dezorientowało, by chwilę potem przepuściła jeszcze dokuczliwszy atak.
-Ciii?-powtórzyła po nim, wzburzona, unosząc gwałtownie ręce do góry. Nie wzruszyło ją to, gdy zaczął się podnosić, wyraźnie zdenerwowany. Zapomniała na moment o tym, że miał prawo do braku cierpliwości, a emocje mogły go ponosić. Jej temperament nie znał wyrozumiałości. Brakowało jej empatii i zrozumienia.-Nie myśl sobie, że będę mówić wtedy, kiedy mi pozwolisz i milczeć, kiedy zapragniesz. Od pstryknięcia palcami to możesz sobie najwyżej swoje skrzaty usta...-mówiła gniewnie, nakręcając się z każdym słowem, gdy nagle zamilkła, dopiero teraz zauważając, że krąży po pokoju, patrząc na podłogę, na której się pokazał jego cień, zaskakująco blisko niej. Zamarła, gdy podniosła wzrok i zauważyła jego półnagie oblicze. Mrugnęła, zaskoczona, jakby kompletnie wytrącona z emocji, która przed chwilą nią targała. Wściekłość nagle uleciała, jakby ktoś zakręcił jej kurek. Wpatrywała się w niego z osłupieniem, mimo że powinna pisnąć, przestać patrzeć, uciec lub choćby zwyzywać go od nieprzyzwoitych. Nigdy jednak nie zwykła postępować zgodnie ze schematem. Nie zmniejszyła też dystansu między nimi, nie stając się bohaterką harlekina, która wpada w ramiona ukochanego. Zamiast tego była najbardziej nieromantyczną osobą na kuli ziemskiej.
-Co ty robisz, do cholery?-zapytała w końcu, gdy zaczął jej opowiadać o wypadku, nie potrafiąc zmusić głosu do większej siły, pozostając na granicy szeptu, który ledwo zaburzył ciszę, która powstała po epizodycznej burzy. Przez moment miała problem ze skojarzeniem dlaczego jej o tym mówił. Uleciało jej z głowy, że jeszcze przed chwilą wykrzykiwała słowa w złości, prowokując go do podobnych uniesień. Wypuściła z siebie oddech, marszcząc czoło. Uniosła dłonie, by po chwili je opuścić w podobnym, nieokreślonym geście do jego własnego.
To nie pierwsza klatka piersiowa, jaką wiedziała, a należałaby do mężczyzny. Ile razy Jones zaproponował jej wypróbowanie męskich pryszniców, występując przed nią w samym ręczniku? Kiedy ostatni raz opierała głowę na zagłębieniu w obojczyku, udając, że zasnęła i niekontrolowanie głowa opadła jej w to miejsce, podczas gdy wdychała zapach potu zmieszany z perfumami, których woń ciągle miała w pamięci? Czy miała właśnie ochotę wyciągnąć rękę i przejechać palcami wzdłuż blizny, która kreśliła jego śnieżnobiałą skórę? Obudziła się w momencie, gdy rozkazał jej nie nazywać siebie kłamcą. A kto przed chwilą tak okrutnie próbował jej wmówić, że nie rozpoznawała jego ulubionego miejsca pobytu na trybunach? Na jego późniejsze słowa wyłącznie rozchyliła usta, momentalnie wpadając w amok. Uniosła dłoń, mając zamiar wymierzyć mu siarczysty policzek. Nie potrafiłaby odpowiedzieć, co konkretnie zmusiło ją do aż takiej ekspozycji własnej frustracji, ale z pewnością wypieranie pewnych faktów, które uważała za prawdziwe było bliskie źródła tej złości.
-W tej chwili żałuję, że w ogóle zdecydowałam się je zapamiętać.-syknęła z goryczą, nie zastanawiając się nad własnymi słowami.
Odrzuciła pergamin na bok, gdy zwrócił jej uwagę na irytujący głos związany z szeleszczeniem. I całą tą więź szlag trafił.
Oblał ją kubłem zimnej wody następnymi słowami. Szczerość. Zaszczypały ją oczy, jakby sama w tym momencie została uderzona. Twarz momentalnie się jej rozluźniła, dając miejsce na ujawnienie się innych wyrazów. Słuchała go w ciszy, jakby zauroczona.
-Nie.-odpowiedziała mu w końcu w podobnym tonie, nieco drżąco i słabo. Czy w jej oczach faktycznie czaiła się ta błagalna nuta, by zapomniał o tym, co było chwilę temu? By nie przegonił jej, wykazując się podobną okrutnością co ona przed chwilą? A może duma nie pozwoliła jej na taką zdradę wobec samej siebie?
Coś innego jednak sprawiało, że czuła dziwną, zaciskającą się obręcz na tym konkretnym organie. Jakby powstrzymywała się przed czymś, czego nie potrafiła określić, bo jego definicja była tak ulotna, że za każdym razem, jak prawie myślała, że już wie co to jest, wysmykało jej się spomiędzy palców. Nieświadoma była jego wewnętrznej walki i rozterek co do ich znajomości. Sama posiadała własne, więc nie skupiała się na ogromie wyrzeczeń, które musiał dla niej ponieść. Nie była przykładem osoby, która potrafiła to docenić. Zamiast tego skupiała się raczej na tym, by Parkinson nigdy, przenigdy nie odniósł wrażenia, że w jakimkolwiek sposób jest jego własnością, a on wykupuje sobie do niej prawo prezentami. Może stąd się brało to stale przeplatające się ze sobą gorąco ze chłodem w ich relacji? Potrafiła mieć o nim tak niskie, tak marne mniemanie, mimo że praktycznie nie wyobrażała sobie meczu, podczas którego nie czułaby tego podekscytowania wymieszanego z tym miękkim, nieco wstydliwym poczuciem wsparcia, które w tym momencie brzmiało tak żałośnie. Był nieodłącznym elementem jej rzeczywistości, choć w jednej chwili potrafiła go sprowadzić do rangi nic nie znaczącego jegomościa. Czy więc kokietowała, kiedy tak bezpośrednio patrzyła w jego tęczówki, nieostrożnie dobierając słowa, igrając z nim w nieco dokuczliwy sposób, gdy próbowała wyjść na swoje? Nie, to były raczej momenty, w których odwracała wzrok lub milknęła na moment, zdając sobie sprawę z tego, że nie przyszła tutaj z czysto egoistycznych pobudek. Była szorstkim materiałem na kochankę. Albo za taki się uważała, kompletnie nie rejestrując gestów, które popełniała nieświadomie, sugerując kompletnie odwrotną rzecz jej towarzyszowi.
-Duet?-powtórzyła, nieco zdziwiona, utrzymując jednak rozbawienie, które mogło podważyć jego mocne stanowisko w tym momencie i dać jej chwilę na przemyślenie ewentualnej riposty.-Powinniśmy więc mieć chyba jakiś wspólny cel, który by nas łączył, prawda?-zagadnęła, mrużąc nieco oczy, gdy postawiła na inną kartę. Zawsze wykorzystywała okazję, w której mogła usłyszeć coś na swój temat. A to była jedna z nich, prawda? Czy nie wspomni jej znaczenia dla niego? Nie podkreśli wagi jej postaci? Zanim zdążyła sobie uświadomić, że podobne słowa z jego ust mogły ją tylko sparaliżować, za późno było na wycofanie się.
-Nie ma możliwości, bym pozwoliła jakiemukolwiek nad sobą górować.-oświadczyła zaraz, zdecydowanie, ale bez ostrości, którą powinno charakteryzować podobne stwierdzenie. Uniosła nieco brew do góry, jakby tylko czekała na jego reakcję. Może nawet przez moment przebiegł jej cień uśmiechu przez twarz. Nie miała w sobie nic z subtelności.-Nie spieszysz się.-zauważyła, by chwilę potem się roześmiać. Może nieco kpiła z pustości jego słów, choć wcale nie spieszyła się do tego, by przechodzić do akcji. To była sytuacja, w której dorzucała do ognia, by potem zbiec przed jego płomieniami. Nie chciała się oparzyć, nawet, jeśli jego ciepło wydawało się być kuszące.
W duecie nie ma ani wygranego ani przegranego.
Takie proste zdanie, które na moment ją zmroziło. Nie powiedziała nic, maskując milczenie lekceważącym wzruszeniem ramion, jakby ją to wcale nie obeszło, a twarz ukryła za lampką, upijając nieco brunatnej cieczy. Odłożyła szklankę na blat, może nieco zbyt gwałtownie, gdy chwycił jej dłoń. Może tylko głośny stukot powstrzymał ją przed wyrwaniem dłoni spod jego uścisku. Miała ochotę zachować się jak oparzona, mimo że przecież nie miała śladu języków gorąca na skórze. Uciekła się ponownie do alkoholu, wypowiadając jedynie pokorne: "Dobrze."
Uciszenie z jego strony tylko bardziej ją rozjuszyło. To było jak pacnięcie osy. Na moment ją dezorientowało, by chwilę potem przepuściła jeszcze dokuczliwszy atak.
-Ciii?-powtórzyła po nim, wzburzona, unosząc gwałtownie ręce do góry. Nie wzruszyło ją to, gdy zaczął się podnosić, wyraźnie zdenerwowany. Zapomniała na moment o tym, że miał prawo do braku cierpliwości, a emocje mogły go ponosić. Jej temperament nie znał wyrozumiałości. Brakowało jej empatii i zrozumienia.-Nie myśl sobie, że będę mówić wtedy, kiedy mi pozwolisz i milczeć, kiedy zapragniesz. Od pstryknięcia palcami to możesz sobie najwyżej swoje skrzaty usta...-mówiła gniewnie, nakręcając się z każdym słowem, gdy nagle zamilkła, dopiero teraz zauważając, że krąży po pokoju, patrząc na podłogę, na której się pokazał jego cień, zaskakująco blisko niej. Zamarła, gdy podniosła wzrok i zauważyła jego półnagie oblicze. Mrugnęła, zaskoczona, jakby kompletnie wytrącona z emocji, która przed chwilą nią targała. Wściekłość nagle uleciała, jakby ktoś zakręcił jej kurek. Wpatrywała się w niego z osłupieniem, mimo że powinna pisnąć, przestać patrzeć, uciec lub choćby zwyzywać go od nieprzyzwoitych. Nigdy jednak nie zwykła postępować zgodnie ze schematem. Nie zmniejszyła też dystansu między nimi, nie stając się bohaterką harlekina, która wpada w ramiona ukochanego. Zamiast tego była najbardziej nieromantyczną osobą na kuli ziemskiej.
-Co ty robisz, do cholery?-zapytała w końcu, gdy zaczął jej opowiadać o wypadku, nie potrafiąc zmusić głosu do większej siły, pozostając na granicy szeptu, który ledwo zaburzył ciszę, która powstała po epizodycznej burzy. Przez moment miała problem ze skojarzeniem dlaczego jej o tym mówił. Uleciało jej z głowy, że jeszcze przed chwilą wykrzykiwała słowa w złości, prowokując go do podobnych uniesień. Wypuściła z siebie oddech, marszcząc czoło. Uniosła dłonie, by po chwili je opuścić w podobnym, nieokreślonym geście do jego własnego.
To nie pierwsza klatka piersiowa, jaką wiedziała, a należałaby do mężczyzny. Ile razy Jones zaproponował jej wypróbowanie męskich pryszniców, występując przed nią w samym ręczniku? Kiedy ostatni raz opierała głowę na zagłębieniu w obojczyku, udając, że zasnęła i niekontrolowanie głowa opadła jej w to miejsce, podczas gdy wdychała zapach potu zmieszany z perfumami, których woń ciągle miała w pamięci? Czy miała właśnie ochotę wyciągnąć rękę i przejechać palcami wzdłuż blizny, która kreśliła jego śnieżnobiałą skórę? Obudziła się w momencie, gdy rozkazał jej nie nazywać siebie kłamcą. A kto przed chwilą tak okrutnie próbował jej wmówić, że nie rozpoznawała jego ulubionego miejsca pobytu na trybunach? Na jego późniejsze słowa wyłącznie rozchyliła usta, momentalnie wpadając w amok. Uniosła dłoń, mając zamiar wymierzyć mu siarczysty policzek. Nie potrafiłaby odpowiedzieć, co konkretnie zmusiło ją do aż takiej ekspozycji własnej frustracji, ale z pewnością wypieranie pewnych faktów, które uważała za prawdziwe było bliskie źródła tej złości.
-W tej chwili żałuję, że w ogóle zdecydowałam się je zapamiętać.-syknęła z goryczą, nie zastanawiając się nad własnymi słowami.
Odrzuciła pergamin na bok, gdy zwrócił jej uwagę na irytujący głos związany z szeleszczeniem. I całą tą więź szlag trafił.
Oblał ją kubłem zimnej wody następnymi słowami. Szczerość. Zaszczypały ją oczy, jakby sama w tym momencie została uderzona. Twarz momentalnie się jej rozluźniła, dając miejsce na ujawnienie się innych wyrazów. Słuchała go w ciszy, jakby zauroczona.
-Nie.-odpowiedziała mu w końcu w podobnym tonie, nieco drżąco i słabo. Czy w jej oczach faktycznie czaiła się ta błagalna nuta, by zapomniał o tym, co było chwilę temu? By nie przegonił jej, wykazując się podobną okrutnością co ona przed chwilą? A może duma nie pozwoliła jej na taką zdradę wobec samej siebie?
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Każdy mężczyzna miał swój typ kobiety, którą rozbierałby nawet wspomnieniem. Chociaż uroda, zwłaszcza w rodzinie Parkinsonów, była istotna, Alfred oczekiwał „tego czegoś”. Błysku w oku, zawadiackiego spojrzenia. Kobieta nie tylko miała go uwodzić, ale również prowokować. Miała zawsze być dla niego niedostępna. Nawet po trzydziestu latach wspólnego pożycia wciąż chciał zdobywać. Nie mógł pozwolić sobie na nudę. Ta zapewne zaczęłaby snuć plany kolejnego morderstwa i obiecywać sny o przyszłej wolności.
Selina nie była typową kobietą. Silnym i niezależnym charakterem zamykała serca mężczyzn w uścisku, nie pozwalając im nawet na obronę. Alfred „zakochał się” w Selinie bez opamiętania, ślepo chwaląc jej umiejętności przed surowym ojcem. Nie musiała mu wysyłać żadnych podziękowań. Wystarczało, że latała na miotle od niego. Wszyscy mówili o cudownym trzonku z inicjałami, a nawet nikt nie pomyślał, iż kryją w sobie tajemnice. Na pierwszy rzut oka oczywiście było widać „S.L”, lecz gdy Selina dotknęła tego miejsca, litery prędko zmieniały się w „A.P”. Nigdy nie powiedział jej historii tej miotły. Chciał, aby ją miała i obraziłby się, jeśli nie wzięła jej chociażby na trening. Parkinson nigdy nie żałował na prezenty, a zwłaszcza wtedy, gdy nie miał jeszcze żony i doceniał piękno bliskich mu kobiet. Wystarczającym podziękowaniem był również rozbiegany wzrok, szukający jego sylwetki podczas meczu. Chciał ją wtedy przytulić i wyszeptać, że nigdy nie ominie jej żadnego meczu. Chyba że będzie w Mungu. Nie oczekiwał usłyszeć nawet oziębłego „dziękuję”. Z biegiem czasu z każdym krzykiem Seliny zaczął rozpoznawać słowa, których bała się powiedzieć.
Ta dwójka naprawdę stanowiła świetny duet. Głośna skandalistka oddała swoją karierę sportową w ręce milczka. Ona robiła awanturę, gdy było jej źle, a Alfred zamykał się w sobie. I być może „oddanie” brzmi zbyt górnolotnie, ale czyż Parkinson nie był jedyną osobą, której rad słuchała? Czasami żartował, że nawet trener nie ma na nią takiego wpływu. I w takich chwilach, gdy ona krzyczała i próbowała udowodnić mu, że nie ma racji, uświadamiał sobie, że w swój parkinsonowy, absurdalny sposób, mógłby z nią spędzić życie. Gdyby nie to… Nestor być może wyraziłby zgodę na ślub z czystokrwistą, lecz nie skandalistką, która naruszyłaby dobre imię Parkinsonów. Nieujarzmiona zawsze stanowiła świetny duet z Alfredem, lecz nie mogłaby stać się lady Parkinson. I to go czasem, w najgorszych momentach samotności, bolało najmocniej. Bo co jeśli chciałby mieć, ale zwyczajnie n i e m ó g ł? I nic nie cofnie już czasu. Odnalazł swoje szczęście z Maire, nie żałował tego, dawno nie czuł takiego wsparcia i porozumienia z kobietą z szlachetnego rodu. Pokochał ją, ale myśl, czy kiedykolwiek byłby partnerem Seliny Lovegood, gdyby nie był szlachcicem, nie dawała mu spokoju. Czy można kochać coś tak nieokrzesanego, a jednocześnie gardzić, nienawidzić, chcieć zabić, pocałować, udusić i jeszcze raz sprawdzić słony smak skóry, aby tylko po chwili zamknąć w swoich ramionach i nigdy nie wypuścić? Dlaczego nie mogliby uciec od tych konwenansów, zapomnieć o pochodzeniu, oddać się…? Nie, nie mogli.
- A nie mamy? – wygrana nie była jedynym celem. Nie potrafił odpowiedzieć, jaki był cel jej wizyty. Dawno powinien ją wyrzucić za drzwi, prosząc, że chce być sam. Zatopić się w smutku, w rozpaczy, która wyżerała go od środka i nie pozwalała oddychać. Oblizał wargi z pozostałości po winie, zastanawiając się, co miała znaczyć jej wypowiedź? Chrząknął, nie wiedząc, co ma powiedzieć. Czy z kobietą, nie będącą jego żoną, powinien rozmawiać na tematy bliskości?
- Szkoda, czasami warto – i nie uderzał w jej niezależność, ale czyż to nie Alfred był samcem alfa, który dominował i królował? Może nie w tej rozmowie, lecz zwykle jego zdanie było tym ostatnim. Badał jej reakcje, dryfował na ostrej granicy dobrego smaku i bał się, że tym razem to ona będzie chciała wyjść i zostawić go samego. Nagle ta myśl go wyżerała od środka, nie dając spokoju. Selino, dlaczego mieszasz mu tak w głowie? Czy ktoś dał ci na to zezwolenie? Westchnął ciężko.
- Proszę, abyś nie krzyczała, a nie żebyś przestała mówić. Doprawdy, tyle lat Selino się znamy, a czy nawet w piwnicy skrzaty muszą cię słyszeć? – i wbrew pozorom nie chodziło mu o skrzaty. Zaczął powoli zapinać koszulę. Kusiło go, czcze marzenia kusiły go do niedobrych rzeczy. Przeszedł kilka kroków w stronę drzwi i przystanął przy nich. Walczył ze sobą długo. W jego głowie pojawiło się „powinno” przy skończyć spotkanie, „nie możesz” przy pozwalaniu na dalszy rozwój wydarzeń i „chcę” przy zapominaniu o zasadach. Zamknął drzwi, a świat zaczął wirować. Wówczas znów wolnym krokiem wrócił do poprzedniego miejsca, obezwładnionego za bliską obecnością Seliny.
- Udowodniłem – ciche słowa uderzyły w wątpliwości kobiety. Jeszcze raz mógłby się rozebrać i pokazać kolejną, i kolejną bliznę od Quidditcha. Nie wstydził się. Aż dziwne, że Alfred w całym swoim gabinecie nie zamontował luster, aby obserwować swoją sylwetkę. Parkinsonowie aż słynęli ze swojej narcystycznej natury. To jedno zdanie nagle obudziło burzę uczuć w Selinie, których nie potrafił kontrolować. Czy kiedykolwiek by ją okłamał? Oczywiście, w słusznej sprawie. Gdy ręka zawisnęła w powietrzu, Alfred prowokacyjnie spojrzał Selinie w oczy.
- Uderz, to będzie lepsze od tego, co czuję teraz – jedno zdanie rozerwało dusze Parkinsona na miliony kawałków. Przyznał się, że jest mu ciężko, że nie potrafi dalej żyć i nie zna odpowiedzi na wiele pytań. Chciał jeszcze spędzić mnóstwo czasu z mamą, poprosić o jej przepisy nawet na herbatę z rumem, którą serwowała mu w mroźne dni po pracy. Była niesamowitą kobietą, fundamentem Alfreda, który teraz kruszył się przy każdym jej wspomnieniu. Wolał, aby go obudziła z tej myślodsiewni uczuć i mocno szarpnęła za postawną sylwetkę.
- W tej chwili – zaczął przedrzeźniając ją – żałuję, że tak na mnie działasz – a gdy w końcu to wypowiedział, czuł falę wstydu zalewająca jego ciało – I widzisz, Selino, jest jeden problem – przerwał, aby opróżnić swój kieliszek – nie dam o sobie zapomnieć tak samo jak ty nie dajesz o sobie – chciał ją przytulić, chciał pocałować i sprawdzić, czy to nie jest paskudny sen, z którego wyrwie się z krzykiem i nie dość,, że będzie wiedział, że jego matka naprawdę nie żyje, to jeszcze marzenie o Selinie było aż na wyciągnięcie ręki. I wolał, aby go uderzyła, odepchnęła i wrzasnęła, obwiniając o całe zło na świecie. Potrzebował skupić się, że nie jest godny takiej matki, Seliny, Maire i wszystkich swoich przyjaciół. Po raz kolejny cierpiał tak jak wtedy w dzieciństwie, gdy słyszał kroki ojca, wiedząc już, że nie może uronić żadnej łzy podczas tortur. Dzisiejszego spotkanie było również torturą, a wewnętrzne zmagania trwały wciąż w jego głowie. Jak najprościej zapomnieć? Jak wyłączyć swoje serce, aby przestało czuć? I wtedy chwycił jej dłoń, unosząc na wysokość swojego policzka. Czekał na cios, czekał na mocne otrzeźwienie, ale była zbyt blisko, aby myślał świadomie. Obezwładniał go zapach, bliskość, a przede wszystkim sam czar Seliny Lovegood.
Selina nie była typową kobietą. Silnym i niezależnym charakterem zamykała serca mężczyzn w uścisku, nie pozwalając im nawet na obronę. Alfred „zakochał się” w Selinie bez opamiętania, ślepo chwaląc jej umiejętności przed surowym ojcem. Nie musiała mu wysyłać żadnych podziękowań. Wystarczało, że latała na miotle od niego. Wszyscy mówili o cudownym trzonku z inicjałami, a nawet nikt nie pomyślał, iż kryją w sobie tajemnice. Na pierwszy rzut oka oczywiście było widać „S.L”, lecz gdy Selina dotknęła tego miejsca, litery prędko zmieniały się w „A.P”. Nigdy nie powiedział jej historii tej miotły. Chciał, aby ją miała i obraziłby się, jeśli nie wzięła jej chociażby na trening. Parkinson nigdy nie żałował na prezenty, a zwłaszcza wtedy, gdy nie miał jeszcze żony i doceniał piękno bliskich mu kobiet. Wystarczającym podziękowaniem był również rozbiegany wzrok, szukający jego sylwetki podczas meczu. Chciał ją wtedy przytulić i wyszeptać, że nigdy nie ominie jej żadnego meczu. Chyba że będzie w Mungu. Nie oczekiwał usłyszeć nawet oziębłego „dziękuję”. Z biegiem czasu z każdym krzykiem Seliny zaczął rozpoznawać słowa, których bała się powiedzieć.
Ta dwójka naprawdę stanowiła świetny duet. Głośna skandalistka oddała swoją karierę sportową w ręce milczka. Ona robiła awanturę, gdy było jej źle, a Alfred zamykał się w sobie. I być może „oddanie” brzmi zbyt górnolotnie, ale czyż Parkinson nie był jedyną osobą, której rad słuchała? Czasami żartował, że nawet trener nie ma na nią takiego wpływu. I w takich chwilach, gdy ona krzyczała i próbowała udowodnić mu, że nie ma racji, uświadamiał sobie, że w swój parkinsonowy, absurdalny sposób, mógłby z nią spędzić życie. Gdyby nie to… Nestor być może wyraziłby zgodę na ślub z czystokrwistą, lecz nie skandalistką, która naruszyłaby dobre imię Parkinsonów. Nieujarzmiona zawsze stanowiła świetny duet z Alfredem, lecz nie mogłaby stać się lady Parkinson. I to go czasem, w najgorszych momentach samotności, bolało najmocniej. Bo co jeśli chciałby mieć, ale zwyczajnie n i e m ó g ł? I nic nie cofnie już czasu. Odnalazł swoje szczęście z Maire, nie żałował tego, dawno nie czuł takiego wsparcia i porozumienia z kobietą z szlachetnego rodu. Pokochał ją, ale myśl, czy kiedykolwiek byłby partnerem Seliny Lovegood, gdyby nie był szlachcicem, nie dawała mu spokoju. Czy można kochać coś tak nieokrzesanego, a jednocześnie gardzić, nienawidzić, chcieć zabić, pocałować, udusić i jeszcze raz sprawdzić słony smak skóry, aby tylko po chwili zamknąć w swoich ramionach i nigdy nie wypuścić? Dlaczego nie mogliby uciec od tych konwenansów, zapomnieć o pochodzeniu, oddać się…? Nie, nie mogli.
- A nie mamy? – wygrana nie była jedynym celem. Nie potrafił odpowiedzieć, jaki był cel jej wizyty. Dawno powinien ją wyrzucić za drzwi, prosząc, że chce być sam. Zatopić się w smutku, w rozpaczy, która wyżerała go od środka i nie pozwalała oddychać. Oblizał wargi z pozostałości po winie, zastanawiając się, co miała znaczyć jej wypowiedź? Chrząknął, nie wiedząc, co ma powiedzieć. Czy z kobietą, nie będącą jego żoną, powinien rozmawiać na tematy bliskości?
- Szkoda, czasami warto – i nie uderzał w jej niezależność, ale czyż to nie Alfred był samcem alfa, który dominował i królował? Może nie w tej rozmowie, lecz zwykle jego zdanie było tym ostatnim. Badał jej reakcje, dryfował na ostrej granicy dobrego smaku i bał się, że tym razem to ona będzie chciała wyjść i zostawić go samego. Nagle ta myśl go wyżerała od środka, nie dając spokoju. Selino, dlaczego mieszasz mu tak w głowie? Czy ktoś dał ci na to zezwolenie? Westchnął ciężko.
- Proszę, abyś nie krzyczała, a nie żebyś przestała mówić. Doprawdy, tyle lat Selino się znamy, a czy nawet w piwnicy skrzaty muszą cię słyszeć? – i wbrew pozorom nie chodziło mu o skrzaty. Zaczął powoli zapinać koszulę. Kusiło go, czcze marzenia kusiły go do niedobrych rzeczy. Przeszedł kilka kroków w stronę drzwi i przystanął przy nich. Walczył ze sobą długo. W jego głowie pojawiło się „powinno” przy skończyć spotkanie, „nie możesz” przy pozwalaniu na dalszy rozwój wydarzeń i „chcę” przy zapominaniu o zasadach. Zamknął drzwi, a świat zaczął wirować. Wówczas znów wolnym krokiem wrócił do poprzedniego miejsca, obezwładnionego za bliską obecnością Seliny.
- Udowodniłem – ciche słowa uderzyły w wątpliwości kobiety. Jeszcze raz mógłby się rozebrać i pokazać kolejną, i kolejną bliznę od Quidditcha. Nie wstydził się. Aż dziwne, że Alfred w całym swoim gabinecie nie zamontował luster, aby obserwować swoją sylwetkę. Parkinsonowie aż słynęli ze swojej narcystycznej natury. To jedno zdanie nagle obudziło burzę uczuć w Selinie, których nie potrafił kontrolować. Czy kiedykolwiek by ją okłamał? Oczywiście, w słusznej sprawie. Gdy ręka zawisnęła w powietrzu, Alfred prowokacyjnie spojrzał Selinie w oczy.
- Uderz, to będzie lepsze od tego, co czuję teraz – jedno zdanie rozerwało dusze Parkinsona na miliony kawałków. Przyznał się, że jest mu ciężko, że nie potrafi dalej żyć i nie zna odpowiedzi na wiele pytań. Chciał jeszcze spędzić mnóstwo czasu z mamą, poprosić o jej przepisy nawet na herbatę z rumem, którą serwowała mu w mroźne dni po pracy. Była niesamowitą kobietą, fundamentem Alfreda, który teraz kruszył się przy każdym jej wspomnieniu. Wolał, aby go obudziła z tej myślodsiewni uczuć i mocno szarpnęła za postawną sylwetkę.
- W tej chwili – zaczął przedrzeźniając ją – żałuję, że tak na mnie działasz – a gdy w końcu to wypowiedział, czuł falę wstydu zalewająca jego ciało – I widzisz, Selino, jest jeden problem – przerwał, aby opróżnić swój kieliszek – nie dam o sobie zapomnieć tak samo jak ty nie dajesz o sobie – chciał ją przytulić, chciał pocałować i sprawdzić, czy to nie jest paskudny sen, z którego wyrwie się z krzykiem i nie dość,, że będzie wiedział, że jego matka naprawdę nie żyje, to jeszcze marzenie o Selinie było aż na wyciągnięcie ręki. I wolał, aby go uderzyła, odepchnęła i wrzasnęła, obwiniając o całe zło na świecie. Potrzebował skupić się, że nie jest godny takiej matki, Seliny, Maire i wszystkich swoich przyjaciół. Po raz kolejny cierpiał tak jak wtedy w dzieciństwie, gdy słyszał kroki ojca, wiedząc już, że nie może uronić żadnej łzy podczas tortur. Dzisiejszego spotkanie było również torturą, a wewnętrzne zmagania trwały wciąż w jego głowie. Jak najprościej zapomnieć? Jak wyłączyć swoje serce, aby przestało czuć? I wtedy chwycił jej dłoń, unosząc na wysokość swojego policzka. Czekał na cios, czekał na mocne otrzeźwienie, ale była zbyt blisko, aby myślał świadomie. Obezwładniał go zapach, bliskość, a przede wszystkim sam czar Seliny Lovegood.
If I risk it all,
could You break my fall?
could You break my fall?
Nigdy nie lubiła patrzeć na siebie jak na łanię, która hasa lekkomyślnie w stadzie mężczyzn, którzy robią sobie krwawe rozgrywki tylko po to, by ją pojąć, tylko dla procesu samej zabawy napuszczenia na nią psów, udania się za nią w pogoń. Dlatego nigdy nie dała się złapać. Co w momencie, gdy do niej dobiegną? Czy znudzą się i rozejdą, niezainteresowani zdobytym? Czy też bezlitośnie porzucą po chwili zabawy lub uznają za swoją własność, która bezdyskusyjnie należy tylko i wyłącznie do ich dyspozycji? Może i ta gonitwa czasem i dla niej się wydawała atrakcyjna. Może i miała ochotę dziewczęco zachichotać, gdy unikała spętania, by zagrać komuś na nosie i po chwili powrócić do zabawy. Dawno już jednak minęły czasy szkoły, w których okazywała podobną słabość. I gdyby nie fakt, że czasem dawała niektórym dojść zbyt blisko siebie, może i by jej nigdy nikomu nie okazała. Jednak wybrani wiedzieli, co kryje się za jej słowami, mimo że i tak ciężko było im przełknąć gorycz wybrzmiałych zdań, by jeszcze dodatkowo dostrzec za nimi przekaz, który miał zmiękczyć wiadomość. Jej surowość i ostry język nie przysparzały jej przyjaciół. Nie potrafiła też wzbudzić w sobie na tyle pokory i wdzięczności, by podziękować komukolwiek za najpiękniejszy gest. Pozostawało to u niej w sferze poza zasięgiem. Czy więc akceptacja była cichym "dziękuję"? Używanie prezentu zgodnie z jego przeznaczeniem? Może i miało to w sobie coś z materializmu i skrajnej arogancji, ale... tak ciężko czasem pochylić głowę. W takich sytuacjach ma się wrażenie, że jedno, proste słowo poruszy całą barierę i zburzy tamę, za którą stała cała zatoka niewypowiedzianych na głos słów. Niebezpiecznych, nieokrzesanych, nieujarzmionych i kompletnie niepoprawnych. Takich, które odnosiły się do wielkiej pasji i namiętności, oscylowały w sferze niematerialnych uczuć, a jakiekolwiek granice nie istniały, bo rozsądek zanikał tuż przy przyziemnych, twardych zagadnieniach. To, co miałaby do powiedzenia bez filtra... cóż, sam wydźwięk tych słów zapewne ją samą zmusiłby do nagłej ucieczki, a co więc dopiero jej rozmówcę? Nie potrafiła zdobyć się na takie ryzyko i odkrycie kart.
Miotła sprezentowana przez jej najdroższego fana stanowiła dla niej sporą wartość - oprócz oczywistych względów jej walorów użytkowych, które definitywnie pozwalały jej na najwyższe loty, mimo oznakowania, które swoim symbolizmem nakreślało ją jako jego własność, to... wydawało jej się to kompletnie właściwe, że codziennie sięgała właśnie po ten trzon. Była kompletnie na swoim miejscu.
Czy nigdy nie myślała o tym, by zachować się zgodnie z tym, co sugerowało jej urodzenie? W końcu posiadała w sobie czystą krew. Miała wszelkie predyspozycje do tego, by z sukcesami przebywać wśród szlachty i próbować wkupić się w ich łaski. Jej ród, mimo że pozostawał kompletnie na uboczu i był neutralny, nie angażując się w żadne sprawy polityczne, ciągle posiadał wartość, która wcale nie obniżyłaby aż nadto rangi przyszłego małżonka czy też statusu dzieci. Była idealną propozycją na przyszłą żonę dla arystokraty, gdyby tylko potrafiła choć odrobinę powstrzymać swój język, zachowywać się zgodnie z tym, co jej przystoiło, i - na Merlina - wyjść w końcu za mąż. Bała się jednak tak prostej roli jak żony, pani domu. Nie chciała zamykać się w tak wąskiej definicji, nawet jeśli miała ona jej dać nieprzeliczone złoża satysfakcji i szczęścia. Świat wyższych sfer, natomiast, mimo że tak często przez nią odwiedzany, pozostawał tylko placem zabaw i harców, a nie polem bitwy, na którym każdy ruch się liczy, by nie stać się nagle nic niewartym pionkiem na tablicy pełnej szych. Czy właśnie dlatego przestawało mieć znaczenie to, jak dobrze się dogadywali? Przez to odrzucała od siebie jakąkolwiek myśl, która mogła jej zaburzyć tą prostą, łatwą ścieżkę bez komplikacji? Nie mogła jednak postawić się w sytuacji, w której byłaby ograniczana z każdej strony, a dodatkowe narzucenia kolejnych zasad i reguł przez nestora, męża, społeczeństwo, rodzinę czy morały tylko by ją tłamsiły, sprawiając, że dusiłaby się w niemocy. A może właśnie to w takiej roli, abstrakcyjnie, odnalazłaby spokój?
Faktycznie, za późno jednak na podobne rozważania. Czas nie był sprzyjającym czynnikiem w tych sprawach - ani w świetle postępujących wydarzeń ani w gestii jej wieku - w końcu wcale nie stawała się młodsza z każdym rokiem, a miano starej panny było już dość niepopularne. Wieść o zaręczynach Parkinsona ciągle pozostawiała w niej dziwną mieszaninę uczuć.
Wzruszyła ramionami na jego zapytanie, luźno, jakby pytała tylko po to, by poznać jego opinię, a nie postawić kropkę nad "i" w tej kwestii. Zmarszczyła jednak zaraz brwi, jakby jego stwierdzenie zaburzyło jej harmonię i wytrąciło z konsentacji, w której tkwiła. Nie próbowała nawet zgadnąć z jakiego powodu było warto, by dać mężczyźnie nad sobą górować. Nie chciała z nim podejmować tematu niezależności i ewentualnych korzyści z poddaństwa, mając wrażenie, że kontekst takiej rozmowy nie byłby dla nich wygodny. I nagle zaczęła odczuwać dyskomfort, jakby dzieląc go z Alfredem. Wzięła więc oddech, chcąc zabrać głos i zmienić poruszane przez nich pola zainteresowań, ale przerwało jej jego wtrącenie. Zacisnęła więc usta w cienką linię.
-Nie ma znaczenia kto mnie usłyszy.-syknęła.-Mnie to nie obchodzi, nie mam nic do ukrycia. A może tobie nagle przeszkadza moja obecność?-przeszła ze względnej pasywności w otwarty atak, odbijając piłeczkę, gdy zrobiło się niewygodnie. Ucichła, obserwując w ciszy jak zapina kolejne guziki, jakby były to kolejne sentencje, które sznurują jej na moment wargi, nie pozwalając nic powiedzieć.
Wstrzymała oddech, gdy rozbił setki jej słów jednym zdaniem. Był taki pewny siebie. Czy faktycznie jej burze brały się z niczego? Porywały ze sobą tyle ofiar, nie mając ku temu powodu? Rozdmuchiwały sprawy błahe lub źle zrozumiane? Na moment pojawiła się w niej wątpliwość. Kolejne jego słowa ją pogłębiły, ale jednocześnie kazały jej pokazać, że wcale nie stoi przed nim w rozsypce. Wyraz jej twarzy stał się surowszy, mimo że ręka zawisła nieruchomo w powietrzu, a oczy wpatrywały się w niego w cichym zapytaniu. Co miał na myśli? Co czuł teraz? Na moment zapomniała o sprawie z jego matką, która rozrywała mu serce. Egoistycznie przeszło jej przez głowę, że to jej gwałtowne gesty nienawiści mogły być tego powodem. Postawiła się w centrum źródeł jego smutku, mimo że coś całkiem innego tam tkwiło. Jej klatka piersiowa zaczęła się szybciej poruszać, łapiąc coraz płytsze oddechy, gdy ciało wolno poddawało się histerycznej rozpaczy. Prawie nią wstrząsnęło, gdy zadrwił z niej po chwili, jednocześnie paraliżując ją swoimi słowami. Poczuła, jak jednocześnie oblewa ją lodowata woda, ale też gorąco rozpiera od wewnątrz. Skóra parzyła, bolała przeokrutnie. Czy jej oczy faktycznie lśniły jak tafla wody w bezchmurną pełnię? Zrobiła krok w jego stronie, gdy złapał jej dłoń i przyciągnął do swojego policzka. Przymknęła powieki, przejęta momentem, na który dała się na chwilę zamrozić, by w końcu lekko drżąco wypuścić powietrze. Potem wyrwała rękę, decydując się na coś.
-Żegnaj, lordzie Parkinsonie.-wycedziła obcym głosem, by potem obrócić się na pięcie i pozostawić go w samotności, prawie uciekając przed pustym, białym pokojem, który jednocześnie przytłaczał z taką wagą. Drzwi, zamknięte przez blondyna, wprawiły ją w panikę, jednak ostatki rozsądku pozwoliły jej przekręcić klucz, by się uwolnić.
/zt x2
Miotła sprezentowana przez jej najdroższego fana stanowiła dla niej sporą wartość - oprócz oczywistych względów jej walorów użytkowych, które definitywnie pozwalały jej na najwyższe loty, mimo oznakowania, które swoim symbolizmem nakreślało ją jako jego własność, to... wydawało jej się to kompletnie właściwe, że codziennie sięgała właśnie po ten trzon. Była kompletnie na swoim miejscu.
Czy nigdy nie myślała o tym, by zachować się zgodnie z tym, co sugerowało jej urodzenie? W końcu posiadała w sobie czystą krew. Miała wszelkie predyspozycje do tego, by z sukcesami przebywać wśród szlachty i próbować wkupić się w ich łaski. Jej ród, mimo że pozostawał kompletnie na uboczu i był neutralny, nie angażując się w żadne sprawy polityczne, ciągle posiadał wartość, która wcale nie obniżyłaby aż nadto rangi przyszłego małżonka czy też statusu dzieci. Była idealną propozycją na przyszłą żonę dla arystokraty, gdyby tylko potrafiła choć odrobinę powstrzymać swój język, zachowywać się zgodnie z tym, co jej przystoiło, i - na Merlina - wyjść w końcu za mąż. Bała się jednak tak prostej roli jak żony, pani domu. Nie chciała zamykać się w tak wąskiej definicji, nawet jeśli miała ona jej dać nieprzeliczone złoża satysfakcji i szczęścia. Świat wyższych sfer, natomiast, mimo że tak często przez nią odwiedzany, pozostawał tylko placem zabaw i harców, a nie polem bitwy, na którym każdy ruch się liczy, by nie stać się nagle nic niewartym pionkiem na tablicy pełnej szych. Czy właśnie dlatego przestawało mieć znaczenie to, jak dobrze się dogadywali? Przez to odrzucała od siebie jakąkolwiek myśl, która mogła jej zaburzyć tą prostą, łatwą ścieżkę bez komplikacji? Nie mogła jednak postawić się w sytuacji, w której byłaby ograniczana z każdej strony, a dodatkowe narzucenia kolejnych zasad i reguł przez nestora, męża, społeczeństwo, rodzinę czy morały tylko by ją tłamsiły, sprawiając, że dusiłaby się w niemocy. A może właśnie to w takiej roli, abstrakcyjnie, odnalazłaby spokój?
Faktycznie, za późno jednak na podobne rozważania. Czas nie był sprzyjającym czynnikiem w tych sprawach - ani w świetle postępujących wydarzeń ani w gestii jej wieku - w końcu wcale nie stawała się młodsza z każdym rokiem, a miano starej panny było już dość niepopularne. Wieść o zaręczynach Parkinsona ciągle pozostawiała w niej dziwną mieszaninę uczuć.
Wzruszyła ramionami na jego zapytanie, luźno, jakby pytała tylko po to, by poznać jego opinię, a nie postawić kropkę nad "i" w tej kwestii. Zmarszczyła jednak zaraz brwi, jakby jego stwierdzenie zaburzyło jej harmonię i wytrąciło z konsentacji, w której tkwiła. Nie próbowała nawet zgadnąć z jakiego powodu było warto, by dać mężczyźnie nad sobą górować. Nie chciała z nim podejmować tematu niezależności i ewentualnych korzyści z poddaństwa, mając wrażenie, że kontekst takiej rozmowy nie byłby dla nich wygodny. I nagle zaczęła odczuwać dyskomfort, jakby dzieląc go z Alfredem. Wzięła więc oddech, chcąc zabrać głos i zmienić poruszane przez nich pola zainteresowań, ale przerwało jej jego wtrącenie. Zacisnęła więc usta w cienką linię.
-Nie ma znaczenia kto mnie usłyszy.-syknęła.-Mnie to nie obchodzi, nie mam nic do ukrycia. A może tobie nagle przeszkadza moja obecność?-przeszła ze względnej pasywności w otwarty atak, odbijając piłeczkę, gdy zrobiło się niewygodnie. Ucichła, obserwując w ciszy jak zapina kolejne guziki, jakby były to kolejne sentencje, które sznurują jej na moment wargi, nie pozwalając nic powiedzieć.
Wstrzymała oddech, gdy rozbił setki jej słów jednym zdaniem. Był taki pewny siebie. Czy faktycznie jej burze brały się z niczego? Porywały ze sobą tyle ofiar, nie mając ku temu powodu? Rozdmuchiwały sprawy błahe lub źle zrozumiane? Na moment pojawiła się w niej wątpliwość. Kolejne jego słowa ją pogłębiły, ale jednocześnie kazały jej pokazać, że wcale nie stoi przed nim w rozsypce. Wyraz jej twarzy stał się surowszy, mimo że ręka zawisła nieruchomo w powietrzu, a oczy wpatrywały się w niego w cichym zapytaniu. Co miał na myśli? Co czuł teraz? Na moment zapomniała o sprawie z jego matką, która rozrywała mu serce. Egoistycznie przeszło jej przez głowę, że to jej gwałtowne gesty nienawiści mogły być tego powodem. Postawiła się w centrum źródeł jego smutku, mimo że coś całkiem innego tam tkwiło. Jej klatka piersiowa zaczęła się szybciej poruszać, łapiąc coraz płytsze oddechy, gdy ciało wolno poddawało się histerycznej rozpaczy. Prawie nią wstrząsnęło, gdy zadrwił z niej po chwili, jednocześnie paraliżując ją swoimi słowami. Poczuła, jak jednocześnie oblewa ją lodowata woda, ale też gorąco rozpiera od wewnątrz. Skóra parzyła, bolała przeokrutnie. Czy jej oczy faktycznie lśniły jak tafla wody w bezchmurną pełnię? Zrobiła krok w jego stronie, gdy złapał jej dłoń i przyciągnął do swojego policzka. Przymknęła powieki, przejęta momentem, na który dała się na chwilę zamrozić, by w końcu lekko drżąco wypuścić powietrze. Potem wyrwała rękę, decydując się na coś.
-Żegnaj, lordzie Parkinsonie.-wycedziła obcym głosem, by potem obrócić się na pięcie i pozostawić go w samotności, prawie uciekając przed pustym, białym pokojem, który jednocześnie przytłaczał z taką wagą. Drzwi, zamknięte przez blondyna, wprawiły ją w panikę, jednak ostatki rozsądku pozwoliły jej przekręcić klucz, by się uwolnić.
/zt x2
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Gabinet Alfreda
Szybka odpowiedź