Klatka schodowa
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Klatka schodowa
Ciągnąca się na całą wysokość szpitala wysoka, na bazie okręgu klatka schodowa z mnóstwem drzwi do różnorakich pomieszczeń. Jej wąskie schody prowadzą zarówno na wyższe kondygnacje budynku, jak i do podziemi szpitala, gdzie umiejscowione zostały laboratoria oraz kostnica. Bardzo często spotkać tu można spieszących dokądś uzdrowicieli ściskających w dłoniach kartoteki oraz dokumenty, a także pielęgniarki niosące wielkie słoje pełne dymiących, kolorowych eliksirów - nie uświadczy się tutaj jednak pacjentów, dla których miejsce to jest niedostępne: dla nich Klinika Magicznych Chorób i Urazów Szpitala Świętego Munga udostępniła bowiem windy. Ściany pomalowane zostały dawno temu na biało, co - przy podłodze wyłożonej czarno-białą szachownicą kafelków - miało nadać pomieszczeniu czystego, sanitarnego wyrazi; kolor ten jednak wraz z upływem czasu poszarzał i stracił na swym blasku, dziś przybierając przygnębiającą, brudnawą barwę kurzu. Wśród mrowia wiszących obrazów znajduje się portret śpiącego jednorożca. Podobno, gdy tylko komuś uda się go obudzić - co jest zadaniem niełatwym - odsłania on tajemne przejście prowadzące do... No właśnie, gdzie? Tego, niestety, nie wiadomo. Na brudnawych ścianach, tuż obok wspomnianych dzieł sztuki, umiejscowiono kilkanaście dużych lamp, dających jasne, białe światło. Na parterze znajduje się zaś ogromna tablica ogłoszeń - w powietrzu co chwila lewitują zaczarowane przez uzdrowicieli karteczki z licznymi ogłoszeniami, informacjami, grafikami i wszystkim tym, na czym opiera się szpitalne życie oraz administracja.
Naprawdę nie wiedziałem co mnie do tego podkusiło. Do odwrócenia się na pięcie niczym rozkapryszone dziecko, do nastoletniego buntu gaszonego w ramionach francuskiej pracownicy, na długie milczenie kilkumiesięczne. Bez wątpienia wszystko zepsułem i żałowałem każdego dnia odkąd wróciłem z powrotem do Anglii, ale to nie wystarczyło. Żałosne próby udobruchania Aurelii spełzły na niczym, aż wreszcie mur napotkał kolejny mur. Ogrodziliśmy się od siebie tak szczelnie, że prędzej udusilibyśmy się niż przyznali do kłębiących się między nami uczuć. Moje nie zmieniły się ani o cal i potrzebowałem ucieczki, by to zrozumieć. Niestety nic nie mogło trwać wiecznie. Wizja lady Carrow czekającej na mnie niczym wierna Penelopa wtedy wydawała mi się naiwnie możliwa, rzeczywistość po raz kolejny brutalnie wydarła ze mnie wszelką głupotę. Stałem się ostrożniejszy, oschlejszy i… doroślejszy? Strata zawsze boleśnie wpływa na człowieka, ja również uczyłem się na własnych błędach. I choć kosztowały mnie niemal całe moje życie to nauczyłem się egzystować z wybrakowanym bagażem. Czekały na mnie nowe doświadczenia, nie powinienem wracać do przeszłości. Jej już nie było, prawda? Wyraźnie dała mi to do zrozumienia.
A mimo to jej widok oraz zapach doprowadziły mnie do wewnętrznej paniki. Serce obijało się w klatce piersiowej, ręce niespokojnie drgały w jego rytmie, w gardle drapało od narastającej suchości. A jednak nie traciłem kontaktu wzrokowego nawet jeśli musiało mnie to kosztować tak wiele siły. Musiałem być silny, tego chciał mój ojciec. Nie mogłem go zawieść. Dlatego nawet nie mrugnąłem okiem kiedy nakazał mi pojęcie Victorii za żonę. Zresztą, z przyjaźni rodzą się najpiękniejsze uczucia, czyż nie? Byliśmy z Aurelią tego najlepszym przykładem.
Nie mogłem i nie chciałem o tym myśleć. Zastukałem palcami o trzymaną barierkę, aż wreszcie ją puściłem splatając ze sobą dłonie. Byłem więcej niż zaniepokojony sytuacją czarownicy, ale nie powinienem był tego dać po sobie poznać. Nie wiedząc, że mój głos zdążył mnie już wcześniej zdradzić.
- Lord Carrow ma teraz operację. Mieliśmy dziś wizytację więc wiem mniej więcej kto co robi – odparłem, nie będąc pewnym swoich słów, ale to akurat skrupulatnie zatuszowałem. Coś mnie do niej ciągnęło, w głowie pojawiły się myśli, że powinienem osobiście zająć się tym zranieniem, choć można to było przyrównać do masochizmu. Najlepiej byłoby gdybym o niej zapomniał, tak jak ona zapomniała o mnie. – To tylko uzdrowicielska usługa – dodałem, podejrzewając, że po prostu nie chciała być mi niczego winna. Mógłbym to zrozumieć gdyby nie to, że trwało to już kilka lat. – Tak, a u ciebie? Poza tą ręką – rzuciłem niedbale, jakbyśmy prowadzili niezobowiązującą pogawędkę. Tak zresztą było, prawda? Obróciłem się bokiem, zachęcając Aurelię do podróży w górę schodów.
A mimo to jej widok oraz zapach doprowadziły mnie do wewnętrznej paniki. Serce obijało się w klatce piersiowej, ręce niespokojnie drgały w jego rytmie, w gardle drapało od narastającej suchości. A jednak nie traciłem kontaktu wzrokowego nawet jeśli musiało mnie to kosztować tak wiele siły. Musiałem być silny, tego chciał mój ojciec. Nie mogłem go zawieść. Dlatego nawet nie mrugnąłem okiem kiedy nakazał mi pojęcie Victorii za żonę. Zresztą, z przyjaźni rodzą się najpiękniejsze uczucia, czyż nie? Byliśmy z Aurelią tego najlepszym przykładem.
Nie mogłem i nie chciałem o tym myśleć. Zastukałem palcami o trzymaną barierkę, aż wreszcie ją puściłem splatając ze sobą dłonie. Byłem więcej niż zaniepokojony sytuacją czarownicy, ale nie powinienem był tego dać po sobie poznać. Nie wiedząc, że mój głos zdążył mnie już wcześniej zdradzić.
- Lord Carrow ma teraz operację. Mieliśmy dziś wizytację więc wiem mniej więcej kto co robi – odparłem, nie będąc pewnym swoich słów, ale to akurat skrupulatnie zatuszowałem. Coś mnie do niej ciągnęło, w głowie pojawiły się myśli, że powinienem osobiście zająć się tym zranieniem, choć można to było przyrównać do masochizmu. Najlepiej byłoby gdybym o niej zapomniał, tak jak ona zapomniała o mnie. – To tylko uzdrowicielska usługa – dodałem, podejrzewając, że po prostu nie chciała być mi niczego winna. Mógłbym to zrozumieć gdyby nie to, że trwało to już kilka lat. – Tak, a u ciebie? Poza tą ręką – rzuciłem niedbale, jakbyśmy prowadzili niezobowiązującą pogawędkę. Tak zresztą było, prawda? Obróciłem się bokiem, zachęcając Aurelię do podróży w górę schodów.
Lupus Black
Zawód : Uzdrowiciel na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Szedł podróżny w wilczurze, zaszedł mu wilk drogę.
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wieść o wizytacji wybiła arystokratce jedyny argument z dłoni, by nie przyjmować pomocy Lupusa. Nie mogła przecież pokazać, że aż tak nie chce przebywać w jego towarzystwie lub raczej, że jego towarzystwo sprawia jej ogromny dyskomfort. Nie potrafiła przejść nad ich relacją do porządku dziennego, niezależnie jak bardzo próbowała i chciała zapomnieć. Bo nie zapomniała o nim ani o tym, co ich łączyło, o długich rozmowach i spacerach, o kłótni i tamtym liście, spisanym kobiecą ręką, który do tej pory trzymała w ozdobnym pudełku wraz z resztą korespondencji, chyba jedynie w wyrazie dziwnego masochizmu. A potem o długim cierpieniu po złamanym sercu, które powoli poskładał narzeczony, rozbijając je ponownie wraz z dniem swojej śmierci. Niezależnie od tego, jak bardzo próbowała zapomnieć o ich uczuciu, bywały dni, w których zastanawiała się, czy nie prościej byłoby wyciągnąć dłoń na zgodę i zakopać wojenny topór. Ale teraz było za późno: uświadomiła to sobie z informacją o zaręczynach Lupusa. Nie potrafiła się z nim przyjaźnić, jednocześnie dalej go kochając, nie chciała znowu cierpieć, bo cierpień w swoim krótkim życiu miała już za dużo. Znacznie prościej było się oszukiwać, gdy nie było go w pobliżu.
Przesunęła wyraźnie zniechęconym spojrzeniem po trzymanych ciastkach, potem po schodach i ostatecznie znowu utkwiła wzrok w Blacku.
- Wielka szkoda, skrzatka się napracowała. - Skłamała znowu. - Poczęstujesz się? - Zaproponowała wnet, wyciągając w stronę Lupusa talerzyk, a przy okazji postanowiła - chyba dość podświadomie - sprawdzić, czy pamiętał czym zajadali się kilka lat temu, gdy nic jeszcze nie podpowiadało, że zrodzi się między nimi tak duży konflikt. Jednocześnie zadecydowała, że skorzysta z jego pomocy, bo dłoń zaczynała się dawać we znaki, nieprzyjemnie piekąc i mrowiąc; wiedziała, że czeka ją reprymenda o samodzielnym zabezpieczaniu ran, z drugiej zaś strony wolała usłyszeć ją z jego ust, niż rodziny.
Wyczuwając próbę poprowadzenia rozmowy w jak najbardziej neutralny sposób, uznała, że i ona się jej podejmie, przynajmniej na chwilę odrzucając swoje gierki.
- Właśnie upewniłam się, że anomalie potrafią dosięgnąć każdego. - Odparła wymijająco, nie wiedząc w zasadzie co mogłaby odpowiedzieć; nie było ani dobrze, ani źle, raczej gdzieś pomiędzy, bliżej monotonii, która wkroczyła w jej życie już dawno i od tamtej pory nic nie zwiastowało zmian. Jedyne co dawało Aurelii prawdziwe szczęście i chwilę zapomnienia to aetonany, choć zauważyła, że od jakiegoś czasu i one nie zajmowały jej już tak bardzo. O tym jednak nie powiedziała nikomu. - Układałam kolejny bukiet, kiedy wazon pod wpływem prostego zaklęcia po prostu eksplodował. Dobrze, że to tylko dłoń. - Dodała, wreszcie wysuwając obandażowaną rękę z ukrycia, która w świetle klatki schodowej nie prezentowała się wcale tak dobrze, jak sądziła.
Przesunęła wyraźnie zniechęconym spojrzeniem po trzymanych ciastkach, potem po schodach i ostatecznie znowu utkwiła wzrok w Blacku.
- Wielka szkoda, skrzatka się napracowała. - Skłamała znowu. - Poczęstujesz się? - Zaproponowała wnet, wyciągając w stronę Lupusa talerzyk, a przy okazji postanowiła - chyba dość podświadomie - sprawdzić, czy pamiętał czym zajadali się kilka lat temu, gdy nic jeszcze nie podpowiadało, że zrodzi się między nimi tak duży konflikt. Jednocześnie zadecydowała, że skorzysta z jego pomocy, bo dłoń zaczynała się dawać we znaki, nieprzyjemnie piekąc i mrowiąc; wiedziała, że czeka ją reprymenda o samodzielnym zabezpieczaniu ran, z drugiej zaś strony wolała usłyszeć ją z jego ust, niż rodziny.
Wyczuwając próbę poprowadzenia rozmowy w jak najbardziej neutralny sposób, uznała, że i ona się jej podejmie, przynajmniej na chwilę odrzucając swoje gierki.
- Właśnie upewniłam się, że anomalie potrafią dosięgnąć każdego. - Odparła wymijająco, nie wiedząc w zasadzie co mogłaby odpowiedzieć; nie było ani dobrze, ani źle, raczej gdzieś pomiędzy, bliżej monotonii, która wkroczyła w jej życie już dawno i od tamtej pory nic nie zwiastowało zmian. Jedyne co dawało Aurelii prawdziwe szczęście i chwilę zapomnienia to aetonany, choć zauważyła, że od jakiegoś czasu i one nie zajmowały jej już tak bardzo. O tym jednak nie powiedziała nikomu. - Układałam kolejny bukiet, kiedy wazon pod wpływem prostego zaklęcia po prostu eksplodował. Dobrze, że to tylko dłoń. - Dodała, wreszcie wysuwając obandażowaną rękę z ukrycia, która w świetle klatki schodowej nie prezentowała się wcale tak dobrze, jak sądziła.
FreedomThere is more than one kind of freedom. Freedom to and freedom from.
Don't underrate it.
Don't underrate it.
Aurelia Carrow
Zawód : opiekunka aetonanów
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
It is part of her beauty, this quality of being not quite there, dreamlike.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
To nie było proste. Przebywanie w tym samym miejscu, tak blisko siebie, doprowadzało do wewnętrznego szaleństwa, sztormu, który trudno utrzymać w ryzach. Zdarzały mi się drżenia ust przy niektórych z wypowiadanych słów. Starałem się nie patrzeć na Aurelię dłużej, niż wymagałaby tego etykieta. To było trudne, nawet bardzo; jeszcze nieświadomy byłem faktu, że mogło być jeszcze gorzej. W tamtej konkretnej chwili wydawało mi się, że walił się mój świat, dokładnie ten, który odbudowywałem po brutalnym odrzuceniu. Prawdopodobnie w mojej głowie ta cała sytuacja wyglądała zupełnie inaczej niż z perspektywy lady Carrow, ale przecież ja zawsze miałem rację. To ja widziałem się w roli poszkodowanego, szczególnie, że nie zrobiłem nic złego, a zostałem za to tak brutalnie ukarany. W mojej głowie widniał mocno wykrzywiony obraz rzeczywistości, z którym nie próbowałem nawet walczyć. W przeciwieństwie do staczanej co sekundę bitwy o moje być albo nie być w tym starciu. Uczucia kontra odrzucenie. Wydawało mi się, że zdążyłem się z tym pogodzić, ale te kilka uderzeń serca więcej dobitnie pokazywały mi, że nie nad wszystkim miałem kontrolę. Nienawidziłem tego stanu.
Wystarczyło kilka chwil, raptem ulotnych sekund bym zrozumiał, że w tym spotkaniu było zbyt wiele przypadków. Okoliczności, miejsca, osób, a teraz także… ciastek. Zerknąłem w dół na wyciągnięty do mnie talerzyk z zawartością słodkości, na które nieczęsto sobie pozwalałem. Poza pewnymi konkretnymi przypadkami.
Zawiesiłem się. Pospiesznie analizowałem zdobyte dane, przedstawione aksjomaty oraz zagadnienia z semiotyki. Co to mogło oznaczać? Jeśli poczęstuję się ciastkiem czy oznaczać to będzie zawieszenie broni, drobną uprzejmość, łakomstwo czy może żerowanie na przypadku? A jeśli nie wezmę, czy oznaczać to będzie odrzucenie gestu dobrej woli, powściągliwość, ponowne wkroczenie na wojenną ścieżkę czy celowym zabiegiem mającym sprawić kobiecie przykrość? Nie wiem ile trwałem w bezruchu, milczący, ale musiałem wreszcie podjąć jakąś decyzję.
- Poczęstuję się, jeśli pozwolisz mi opatrzyć twoją rękę – odezwałem się w końcu, decydując się na polubowne rozwiązanie tej niezręcznej sytuacji. Nawet jeśli faktycznie dojdę do punktu, w którym będę musiał podjąć działania, to zyskam dla siebie trochę więcej czasu. To mogło okazać się kluczem do sukcesu.
Wstyd się przed sobą przyznać, ale śledziłem stan cywilny Aurelii i choć wiem, że źle to o mnie świadczy, to odczułem pewnego rodzaju ulgę, kiedy z jej zaręczyn nie wynikło absolutnie nic. Szkoda, oczywiście, że szkoda, że przez to musiał zginąć człowiek o szlachetnej krwi, ale każdy miał swoje priorytety. Nie widziałem sensu w swoich myślach, przecież wraz z moimi zaręczynami została przekreślona jakakolwiek szansa na próbę odwrócenia losu oraz odbudowania naszej relacji na nowo, ale pozorne bezpieczeństwo wywoływało we mnie naiwny wręcz spokój. Mierzenie się przy tym z krwawiącą ręką było niczym.
- Tak, magia jest teraz bardzo niebezpieczna – przytaknąłem jej słowom. – Cieszę się, że nic więcej się nie stało. – To tylko uprzejma formuła czy już życzliwa aluzja? Spojrzałem na wystawioną rękę; uzdrowicielskim zwyczajem chwyciłem ją powyżej bandażu, chcąc ją dokładnie obejrzeć i ocenić straty w krwi oraz tkankach, ale wtedy przeszedł mnie dreszcz. Cofnąłem własną dłoń trochę jak oparzony, trochę też onieśmielony gwałtowną reakcją. – Chodź z tym lepiej na oddział – mruknąłem zmieszany, kiwając głową w kierunku góry schodów.
Wystarczyło kilka chwil, raptem ulotnych sekund bym zrozumiał, że w tym spotkaniu było zbyt wiele przypadków. Okoliczności, miejsca, osób, a teraz także… ciastek. Zerknąłem w dół na wyciągnięty do mnie talerzyk z zawartością słodkości, na które nieczęsto sobie pozwalałem. Poza pewnymi konkretnymi przypadkami.
Zawiesiłem się. Pospiesznie analizowałem zdobyte dane, przedstawione aksjomaty oraz zagadnienia z semiotyki. Co to mogło oznaczać? Jeśli poczęstuję się ciastkiem czy oznaczać to będzie zawieszenie broni, drobną uprzejmość, łakomstwo czy może żerowanie na przypadku? A jeśli nie wezmę, czy oznaczać to będzie odrzucenie gestu dobrej woli, powściągliwość, ponowne wkroczenie na wojenną ścieżkę czy celowym zabiegiem mającym sprawić kobiecie przykrość? Nie wiem ile trwałem w bezruchu, milczący, ale musiałem wreszcie podjąć jakąś decyzję.
- Poczęstuję się, jeśli pozwolisz mi opatrzyć twoją rękę – odezwałem się w końcu, decydując się na polubowne rozwiązanie tej niezręcznej sytuacji. Nawet jeśli faktycznie dojdę do punktu, w którym będę musiał podjąć działania, to zyskam dla siebie trochę więcej czasu. To mogło okazać się kluczem do sukcesu.
Wstyd się przed sobą przyznać, ale śledziłem stan cywilny Aurelii i choć wiem, że źle to o mnie świadczy, to odczułem pewnego rodzaju ulgę, kiedy z jej zaręczyn nie wynikło absolutnie nic. Szkoda, oczywiście, że szkoda, że przez to musiał zginąć człowiek o szlachetnej krwi, ale każdy miał swoje priorytety. Nie widziałem sensu w swoich myślach, przecież wraz z moimi zaręczynami została przekreślona jakakolwiek szansa na próbę odwrócenia losu oraz odbudowania naszej relacji na nowo, ale pozorne bezpieczeństwo wywoływało we mnie naiwny wręcz spokój. Mierzenie się przy tym z krwawiącą ręką było niczym.
- Tak, magia jest teraz bardzo niebezpieczna – przytaknąłem jej słowom. – Cieszę się, że nic więcej się nie stało. – To tylko uprzejma formuła czy już życzliwa aluzja? Spojrzałem na wystawioną rękę; uzdrowicielskim zwyczajem chwyciłem ją powyżej bandażu, chcąc ją dokładnie obejrzeć i ocenić straty w krwi oraz tkankach, ale wtedy przeszedł mnie dreszcz. Cofnąłem własną dłoń trochę jak oparzony, trochę też onieśmielony gwałtowną reakcją. – Chodź z tym lepiej na oddział – mruknąłem zmieszany, kiwając głową w kierunku góry schodów.
Lupus Black
Zawód : Uzdrowiciel na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Szedł podróżny w wilczurze, zaszedł mu wilk drogę.
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wiele razy zastanawiała się, czy będą w stanie ze sobą jeszcze normalnie porozmawiać, bez zbędnych złośliwości, które w ostatnich latach wypełniały każdą ich krótką wymianę zdań. Wiele razy tworzyła scenariusze, których część odrzuciła, po usłyszeniu jakże radosnej nowiny o zaręczynach Blacka, chociaż ona w porównaniu z nim nie starała się śledzić jego stanu cywilnego, ów wieści słysząc od bliskich. Wprawdzie robiła to przez pewien czas, lecz później uznała, że to przecież nie ma sensu, skoro potłuczone lustro, nawet sklejone, jest pełne rys a w konsekwencji: nietrwałe i podatne na uszkodzenia. Wiele razy zastanawiała się, czy potrafiłaby z nim być i przede wszystkim, czy umiałaby mu zaufać, skoro już raz zawiódł jej zaufanie a praca uzdrowiciela wiązała się z częstszym spędzaniem czasu w szpitalu, niż z nią. Nie umiała określić co czuje i czy w ogóle jeszcze tli się w niej dawne uczucie; kiedy był blisko czuła się niekomfortowo, kiedy zaś nie było go w pobliżu, była w stanie wyprzeć się tego, co ich łączyło na przekór sobie samej. Jednak to, co wiedziała na pewno, to to, że byli do siebie bardzo podobni, nieważne ile razy by się tego wyparli; pozorna kontrola nad własnymi emocjami szybko umykała, kiedy tylko byli sam na sam. Wtedy była złośliwa mniej, ukazując więcej siebie prawdziwej; tej, którą tak dobrze znał. Dlatego to spotkanie nie było jej w ogóle na rękę, lecz zamierzała trzymać się swojego postanowienia: neutralność.
Od zawsze była dobrym obserwatorem, dlatego też bez problemu wyłapała to spojrzenie, zastanawiając się o czym teraz myślał i czy znowu analizował tę zwyczajną sytuację na ten swój pokręcony sposób, czy w propozycji poczęstowania się ciastkiem starał się widzieć coś więcej, czy może uznał – podobnie jak ona – to za miły gest. A gdy się odezwał, uśmiechnęła się mimowolnie, uznając, że nie zmienił się wcale. Taki przecież był: zawsze stawiał na swoim i na próżno było szukać innego rozwiązania. Wiedziała też od początku, że kiedy tylko zobaczy tę dłoń, nie puści jej bez upilnowania, że wszystko było w porządku. Pomimo wszystkich nerwów, złości, udawania, że jest jej obojętny, dalej była wyczulona na niektóre sygnały i gesty, jak te słowa i szybkie zabranie ręki. Uniosła brwi, nie rozumiejąc z początku co się stało, lecz poczuła to na sobie zaledwie po chwili. Wprawdzie przygotowała się na kontakt fizyczny, na to z pozoru nic nie znaczące dotknięcie ręki, które jak się okazało: wcale nie było niczym dla ich obojga. Zacisnęła zęby, próbując nie zwracać uwagi na piekące od środka policzki, a jednocześnie nie rozumiała, dlaczego ten pozbawiony wszelkich podtekstów gest wywołał w niej tyle dziwnych, kłębiących się głęboko w głowie emocji, gdy po takim czasie nie powinien robić na niej większego wrażenia. Cofnęła zakrwawioną rękę, wsuwając ją z powrotem do kieszeni płaszcza.
– Wolałabym nie – powiedziała spokojnie, nie ruszając się ani o stopień w górę – skoro Adrien nie ma czasu, to istnieje cień szansy, że rodzice nie dowiedzą się o tym małym wypadku – dodała, mając nadzieję, że Lupus zrozumie drugie dno wypowiedzi; w końcu wiedział jakie podejście mieli rodzice do jej zdrowia i nieprzyjemności, które jej się działy, kiedy od samych narodzin najmłodszej i jedynej córki doszukiwali się w jej wyglądzie chorób i różnych dolegliwości. A teraz, gdy magia zawiodła, miała nieodparte wrażenie, że prędko nie użyłaby swojej różdżki bez obecności drugiej osoby w pobliżu. Chociaż to rozumiała, dusiła ją czasami ta nadopiekuńczość i przezorność rodziny, lecz w dużej mierze wcale nie miała na nią wpływu. – Nie daj się prosić. – Uśmiechnęła się znowu, dokładnie tak, jak uśmiechała się wiele razy, kiedy próbowała przekonać go do swojego pomysłu, gdy czasem ulegał jej namowom i to dawało arystokratce nadzieję, że i tym razem będzie w stanie złamać lupusową stanowczość.
Od zawsze była dobrym obserwatorem, dlatego też bez problemu wyłapała to spojrzenie, zastanawiając się o czym teraz myślał i czy znowu analizował tę zwyczajną sytuację na ten swój pokręcony sposób, czy w propozycji poczęstowania się ciastkiem starał się widzieć coś więcej, czy może uznał – podobnie jak ona – to za miły gest. A gdy się odezwał, uśmiechnęła się mimowolnie, uznając, że nie zmienił się wcale. Taki przecież był: zawsze stawiał na swoim i na próżno było szukać innego rozwiązania. Wiedziała też od początku, że kiedy tylko zobaczy tę dłoń, nie puści jej bez upilnowania, że wszystko było w porządku. Pomimo wszystkich nerwów, złości, udawania, że jest jej obojętny, dalej była wyczulona na niektóre sygnały i gesty, jak te słowa i szybkie zabranie ręki. Uniosła brwi, nie rozumiejąc z początku co się stało, lecz poczuła to na sobie zaledwie po chwili. Wprawdzie przygotowała się na kontakt fizyczny, na to z pozoru nic nie znaczące dotknięcie ręki, które jak się okazało: wcale nie było niczym dla ich obojga. Zacisnęła zęby, próbując nie zwracać uwagi na piekące od środka policzki, a jednocześnie nie rozumiała, dlaczego ten pozbawiony wszelkich podtekstów gest wywołał w niej tyle dziwnych, kłębiących się głęboko w głowie emocji, gdy po takim czasie nie powinien robić na niej większego wrażenia. Cofnęła zakrwawioną rękę, wsuwając ją z powrotem do kieszeni płaszcza.
– Wolałabym nie – powiedziała spokojnie, nie ruszając się ani o stopień w górę – skoro Adrien nie ma czasu, to istnieje cień szansy, że rodzice nie dowiedzą się o tym małym wypadku – dodała, mając nadzieję, że Lupus zrozumie drugie dno wypowiedzi; w końcu wiedział jakie podejście mieli rodzice do jej zdrowia i nieprzyjemności, które jej się działy, kiedy od samych narodzin najmłodszej i jedynej córki doszukiwali się w jej wyglądzie chorób i różnych dolegliwości. A teraz, gdy magia zawiodła, miała nieodparte wrażenie, że prędko nie użyłaby swojej różdżki bez obecności drugiej osoby w pobliżu. Chociaż to rozumiała, dusiła ją czasami ta nadopiekuńczość i przezorność rodziny, lecz w dużej mierze wcale nie miała na nią wpływu. – Nie daj się prosić. – Uśmiechnęła się znowu, dokładnie tak, jak uśmiechała się wiele razy, kiedy próbowała przekonać go do swojego pomysłu, gdy czasem ulegał jej namowom i to dawało arystokratce nadzieję, że i tym razem będzie w stanie złamać lupusową stanowczość.
FreedomThere is more than one kind of freedom. Freedom to and freedom from.
Don't underrate it.
Don't underrate it.
Aurelia Carrow
Zawód : opiekunka aetonanów
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
It is part of her beauty, this quality of being not quite there, dreamlike.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Gdybym był jasnowidzem i przewidział, co stanie się za miesiąc, chyba nie miałbym takich oporów jak miałem teraz. Mógłbym spojrzeć w swoją przyszłość naznaczoną wolnością od narzeczeństwa oraz rychłym końcem swobody Aurelii i zadziałać odpowiednio szybciej. Raz jeszcze zawalczyć o to, co wydało mi się, że było pogrzebane wraz z moim szkolnym wyjazdem do Francji. Przyciągnąłbym kobietę do siebie pewnym ruchem i złożył na znajomych ustach ten jeden, być może ostatni już pocałunek; tak jak wtedy, kiedy to ona postanowiła zaryzykować, a dla mnie, konserwatywnego dzieciaka była to co najmniej sytuacja nie do przeskoczenia. Szokująca w swojej kontrowersji, na co z biegiem lat zacząłem patrzeć łagodniej. Wręcz tęsknie, rozumiejąc jak wiele czasu straciliśmy. Mogliśmy być już dawno po ślubie i mieć dzieci, wieść przykładne życie szlacheckiego małżeństwa pozbawionego skandalu. Z towarem tak deficytowym, jakie było uczucie. I choć całą winę zrzucałem na stojącą przede mną lady Carrow, to było mi zwyczajnie żal tego, co utraciliśmy. Tych możliwości. I znów nie było od tego odwrotu. Mijaliśmy się, a los widocznie dawał nam jasno do zrozumienia, że z tego już nic nie będzie. Między nami pozostały zgliszcza utraconych szans i teraz już nic nie miało być takim jak kiedyś.
Najbardziej denerwował mnie stan, w którym nie mogłem kontrolować wzburzonych emocji. Chciałem odciąć się od toksycznej relacji, wyciszyć i przecierpieć dawne rany, ale nie mogłem. Wystarczyło, że stała obok; tak blisko i jednocześnie tak daleko. Tyle wystarczyło jednak, by poczuć znajomy zapach perfum, by widzieć pełną niepewności twarz, rozbiegane, szare oczy nie mogące skupić się na jednym obiekcie. Znałem te wszystkie gesty, w końcu zdążyliśmy się poznać dość dobrze.
Przez te wszystkie bodźce, tak bardzo przecież niepożądane i niespodziewane, poddałem się wirowi skrupulatnej analizy. Czułem, że stąpałem po cienkim lodzie i nie chciałem znów wpaść w zimną toń naszych relacji. Kubeł lodowatej wody zgotowanej mi na ostatnim roku szkoły był wystarczającym otrzeźwieniem oraz paskudnym uczuciem, bym wiedział, że nie mogę dać się ponownie złapać w tą samą pułapkę. A jednak, robiłem to sobie znowu, zapominając jak przyjemnym był niegdyś dotyk aureliowej dłoni. Zamiast zlodowacenia nastąpiło oparzenie; nie fizyczne, a psychiczne, bolące nawet dużo bardziej niż zraniona męska duma.
- Gdybyś poszła z tym do Adriena, to właśnie by się dowiedzieli – sprostowałem błąd w kobiecym rozumowaniu. Jakoś tak automatycznie. Zresztą, bardzo nie lubiłem jak sytuacja nie działa się po mojej myśli. Dlatego najpierw zmarszczyłem brwi, a potem znów przybrałem na pozór neutralną minę. – Ale jeśli nie dasz mi sobie opatrzeć ręki to obawiam się, że i tak się dowiedzą – dodałem, wplatając w słowa subtelną… groźbę. Szantaż? Może tak. Nic nie poradzę, że lubiłem stawiać na swoim. A zdrowie bliskich mi osób zawsze będzie widnieć na pierwszym miejscu. – Dobrze wiesz, że jestem nieugięty – mruknąłem, choć już z mniejszym przekonaniem. Właściwie dość nieśmiało, kiedy Aurelia znów zaczęła stosować na mnie swoje sztuczki. Czasem czułem się przy niej jak przy półwili, nie mogąc zrobić nic innego jak zgodzić się na jej słodkie prośby. Ale tym razem mocniej zacisnąłem dłoń na poręczy i oparłem się pokusie darowania lady Carrow wizyty w gabinecie, a zamiast tego pałaszowania pysznych ciastek.
Najbardziej denerwował mnie stan, w którym nie mogłem kontrolować wzburzonych emocji. Chciałem odciąć się od toksycznej relacji, wyciszyć i przecierpieć dawne rany, ale nie mogłem. Wystarczyło, że stała obok; tak blisko i jednocześnie tak daleko. Tyle wystarczyło jednak, by poczuć znajomy zapach perfum, by widzieć pełną niepewności twarz, rozbiegane, szare oczy nie mogące skupić się na jednym obiekcie. Znałem te wszystkie gesty, w końcu zdążyliśmy się poznać dość dobrze.
Przez te wszystkie bodźce, tak bardzo przecież niepożądane i niespodziewane, poddałem się wirowi skrupulatnej analizy. Czułem, że stąpałem po cienkim lodzie i nie chciałem znów wpaść w zimną toń naszych relacji. Kubeł lodowatej wody zgotowanej mi na ostatnim roku szkoły był wystarczającym otrzeźwieniem oraz paskudnym uczuciem, bym wiedział, że nie mogę dać się ponownie złapać w tą samą pułapkę. A jednak, robiłem to sobie znowu, zapominając jak przyjemnym był niegdyś dotyk aureliowej dłoni. Zamiast zlodowacenia nastąpiło oparzenie; nie fizyczne, a psychiczne, bolące nawet dużo bardziej niż zraniona męska duma.
- Gdybyś poszła z tym do Adriena, to właśnie by się dowiedzieli – sprostowałem błąd w kobiecym rozumowaniu. Jakoś tak automatycznie. Zresztą, bardzo nie lubiłem jak sytuacja nie działa się po mojej myśli. Dlatego najpierw zmarszczyłem brwi, a potem znów przybrałem na pozór neutralną minę. – Ale jeśli nie dasz mi sobie opatrzeć ręki to obawiam się, że i tak się dowiedzą – dodałem, wplatając w słowa subtelną… groźbę. Szantaż? Może tak. Nic nie poradzę, że lubiłem stawiać na swoim. A zdrowie bliskich mi osób zawsze będzie widnieć na pierwszym miejscu. – Dobrze wiesz, że jestem nieugięty – mruknąłem, choć już z mniejszym przekonaniem. Właściwie dość nieśmiało, kiedy Aurelia znów zaczęła stosować na mnie swoje sztuczki. Czasem czułem się przy niej jak przy półwili, nie mogąc zrobić nic innego jak zgodzić się na jej słodkie prośby. Ale tym razem mocniej zacisnąłem dłoń na poręczy i oparłem się pokusie darowania lady Carrow wizyty w gabinecie, a zamiast tego pałaszowania pysznych ciastek.
Lupus Black
Zawód : Uzdrowiciel na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Szedł podróżny w wilczurze, zaszedł mu wilk drogę.
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Bardzo powoli przyzwyczajała się do bliskiej obecności Lupusa i tego, że wdała się z nim w niezobowiązującą pogawędkę; z każdą kolejną chwilą odrzucała uprzedzenia, wspomnienia i chęć ucieczki, uznając, że przecież oboje są dorosłymi i dojrzałymi istotami, którym nie pasowało nurzanie się w festiwalu dziecinady – choć praktykowali to od kilku lat. Nie miała zresztą ani wymówki, gwarantującej jej puszczenie w spokoju i samotnie, ani drogi, gdy mogła ruszyć albo w górę albo w dół; ręka zresztą dalej bolała i krwawiła, nieco mniej, dlatego nie chciała nawet już więcej dyskutować i wymigiwać się od zaoferowanej pomocy. Nie wiedziała jeszcze, że ten dzień być może będzie ostatnim, w którym była w stanie podejść do ich spotkania dość neutralnie.
– Wiem o tym – dodała równie szybko – dlatego się tam nie śpieszyłam, ale teraz, gdy zaoferowałeś pomoc, nie martwię się tym. – Doskonale wiedziała, że pójście do Adriena skończy się pogawędką z rodzicami i nieutrzymaniem sekretu, więc rzeczywiście nie śpieszyła się w odwiedziny do brata. Z drugiej zaś strony chciała uniknąć rozmowy z Lupusem, stąd nagła zmiana decyzji... o czym oczywiście wiedzieć nie musiał. Jej uwadze nie umknęła również zmiana w zachowaniu lorda, wszak znała go aż za dobrze, ale zdawała sobie sprawę, że każdy kij miał dwa końce: nie wiedziała więc, czemu jeszcze pogrywał z nią w jej grę.
– Dobrze – westchnęła wreszcie, z pozorną ulgą, chociaż do uczucia prawdziwej ulgi było jej daleko; ruszyła do góry. – Jadłeś coś dzisiaj? – Rzuciła przez ramię, znajdując się kilka stopni wyżej. Wiedziała, że zapewne nie, a jedynym posiłkiem Blacka była czarna i mocna kawa: niejednokrotnie przecież zwracała mu uwagę na nieodpowiedni styl żywienia, wyniesiony chyba jeszcze ze szkoły. Za jej pytaniem kryła się zresztą mała sugestia, niewypowiedziana wprost i poniekąd liczyła na to, że ich niewerbalne porozumienie dalej istniało.
Kiedy tylko znaleźli się przy wyjściu, lady Carrow kontrolnie rozglądnęła się po korytarzu a potem skierowała do wolnej sali; znała szpital niemal jak własną kieszeń. Później bez sprzeciwów pozwoliła opatrzyć sobie rękę, na koniec proponując jeszcze wspólną herbatę i spożycie przyniesionych przezeń ciastek.
zt oboje
– Wiem o tym – dodała równie szybko – dlatego się tam nie śpieszyłam, ale teraz, gdy zaoferowałeś pomoc, nie martwię się tym. – Doskonale wiedziała, że pójście do Adriena skończy się pogawędką z rodzicami i nieutrzymaniem sekretu, więc rzeczywiście nie śpieszyła się w odwiedziny do brata. Z drugiej zaś strony chciała uniknąć rozmowy z Lupusem, stąd nagła zmiana decyzji... o czym oczywiście wiedzieć nie musiał. Jej uwadze nie umknęła również zmiana w zachowaniu lorda, wszak znała go aż za dobrze, ale zdawała sobie sprawę, że każdy kij miał dwa końce: nie wiedziała więc, czemu jeszcze pogrywał z nią w jej grę.
– Dobrze – westchnęła wreszcie, z pozorną ulgą, chociaż do uczucia prawdziwej ulgi było jej daleko; ruszyła do góry. – Jadłeś coś dzisiaj? – Rzuciła przez ramię, znajdując się kilka stopni wyżej. Wiedziała, że zapewne nie, a jedynym posiłkiem Blacka była czarna i mocna kawa: niejednokrotnie przecież zwracała mu uwagę na nieodpowiedni styl żywienia, wyniesiony chyba jeszcze ze szkoły. Za jej pytaniem kryła się zresztą mała sugestia, niewypowiedziana wprost i poniekąd liczyła na to, że ich niewerbalne porozumienie dalej istniało.
Kiedy tylko znaleźli się przy wyjściu, lady Carrow kontrolnie rozglądnęła się po korytarzu a potem skierowała do wolnej sali; znała szpital niemal jak własną kieszeń. Później bez sprzeciwów pozwoliła opatrzyć sobie rękę, na koniec proponując jeszcze wspólną herbatę i spożycie przyniesionych przezeń ciastek.
zt oboje
FreedomThere is more than one kind of freedom. Freedom to and freedom from.
Don't underrate it.
Don't underrate it.
Aurelia Carrow
Zawód : opiekunka aetonanów
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
It is part of her beauty, this quality of being not quite there, dreamlike.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Musiałem zamknąć się w sobie, odgrodzić od szalejących emocji i chwycić za równowagę, która to miała przebijać się przez moją twarz. Ta wkrótce naprawdę stała się maską neutralności, ale oczy jak zwykle zdradzały, że spotkanie nie było mi obojętne. Nie było w tym żadnego przekłamania, co niestety próbowałem wokół siebie roztoczyć. Aurelia znała mnie jednak zbyt dobrze, by wiedzieć, że nie byłem nastawiony do niej lekceważąco. Potrzebowałem zdusić w sobie potrzebę wzięcia jej w ramiona, tak samo jak w końcu przydeptać tlącą się nikle nadzieję. Nigdy nie będziemy razem i cokolwiek bym nie zrobił, nie dało się już tego odwrócić. Powinienem to wreszcie zrozumieć i zamknąć ten rozdział. Wtedy sądziłem jeszcze, że to nie będzie aż takie trudne; nawet pomijając nieskuteczność paru lat procesu zapomnienia. Burza dopiero nadciągała i to było najgorsze, choć pozostawione poza świadomością.
Nie wiem ile tak trwaliśmy stojąc na schodach i licytując się. W brzuchu burczało mi coraz bardziej, a widok dobrych ciastek tylko podsycił mój głód. Udawałem jednak, że nic takiego nie miało miejsca. Za bardzo przejęty krwawiącą ręką lady Carrow oraz własnymi emocjami ignorowałem to irytujące uczucie dyskomfortu. Musiałem postawić na swoim, choć miałem świadomość, że to może być walką z wiatrakami.
- Świetnie – potwierdziłem krótko, może nawet nieznacznie unosząc kąciki ust. – Lepiej jednak zająć się tą raną teraz, jak najszybciej, byś nie straciła za dużo krwi, a zranienie nie zaczęło się jątrzyć – dodałem tonem znawcy, którym zresztą byłem. Pośpiech nie wynikał jedynie z medycznej troski, ale między innymi właśnie również z nasilającej się potrzeby zjedzenia czegoś.
Z ulgą przyjąłem wiadomość, że to koniec potyczek na dziś. Że Aurelia zgodziła się na opatrzenie obrażenia zamiast wdawać się w kolejne, jałowe dyskusje. Przepuściłem ją przodem kiedy szła na górę, starając się przy tym dotrzymać jej kroku. Jeszcze zostałbym posądzony o nieodpowiednie zachowanie trzymając się z tyłu.
- Nie – potwierdziłem z lekkim zażenowaniem. – Zapomniałem – dodałem. Czarownica albo usłyszała nawoływania mojego żołądka, albo znała mnie lepiej niż przypuszczałem. Tak szczerze mówiąc to nie wiem, która opcja byłaby lepsza. Chyba żadna. Tak czy siak z ulgą dotarłem do swojego gabinetu, gdzie szybko zająłem się uszkodzeniem ręki, a potem czas spędzony przy herbacie oraz ciastkach upłynął milej niż sądziłem. I to bolało najbardziej.
z/t
Nie wiem ile tak trwaliśmy stojąc na schodach i licytując się. W brzuchu burczało mi coraz bardziej, a widok dobrych ciastek tylko podsycił mój głód. Udawałem jednak, że nic takiego nie miało miejsca. Za bardzo przejęty krwawiącą ręką lady Carrow oraz własnymi emocjami ignorowałem to irytujące uczucie dyskomfortu. Musiałem postawić na swoim, choć miałem świadomość, że to może być walką z wiatrakami.
- Świetnie – potwierdziłem krótko, może nawet nieznacznie unosząc kąciki ust. – Lepiej jednak zająć się tą raną teraz, jak najszybciej, byś nie straciła za dużo krwi, a zranienie nie zaczęło się jątrzyć – dodałem tonem znawcy, którym zresztą byłem. Pośpiech nie wynikał jedynie z medycznej troski, ale między innymi właśnie również z nasilającej się potrzeby zjedzenia czegoś.
Z ulgą przyjąłem wiadomość, że to koniec potyczek na dziś. Że Aurelia zgodziła się na opatrzenie obrażenia zamiast wdawać się w kolejne, jałowe dyskusje. Przepuściłem ją przodem kiedy szła na górę, starając się przy tym dotrzymać jej kroku. Jeszcze zostałbym posądzony o nieodpowiednie zachowanie trzymając się z tyłu.
- Nie – potwierdziłem z lekkim zażenowaniem. – Zapomniałem – dodałem. Czarownica albo usłyszała nawoływania mojego żołądka, albo znała mnie lepiej niż przypuszczałem. Tak szczerze mówiąc to nie wiem, która opcja byłaby lepsza. Chyba żadna. Tak czy siak z ulgą dotarłem do swojego gabinetu, gdzie szybko zająłem się uszkodzeniem ręki, a potem czas spędzony przy herbacie oraz ciastkach upłynął milej niż sądziłem. I to bolało najbardziej.
z/t
Lupus Black
Zawód : Uzdrowiciel na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Szedł podróżny w wilczurze, zaszedł mu wilk drogę.
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
2 kwietnia
Tym razem wybrał schody. Po pierwsze dlatego, że były dostępne tylko dla uzdrowicieli, a on już za chwilę miał przestać nim być. Nabrała go ochota, żeby przejść się po nich ostatni raz, ponarzekać na lewitujące kartki i brudne ściany. Poza tym nikogo tutaj nie było, a samo wejście po schodach trwało dłużej niż wjechanie windą – świadomie chciał przesunąć spotkanie z dyrektorem szpitala, chociaż dobrze wiedział, że tak czy siak do niego dojdzie. Po prostu nie spodziewał się, że jego kariera uzdrowiciela skończy się tak szybko. Jego plany na przyszłość legły w gruzach już dawno, ale praca w szpitalu pozostawała tą namiastką względnej normalności, którą tak uparcie trzymał w swoim życiu, nawet po obraniu stanowiska nestora. Nie był pewny jak sobie poradzi bez tego stałego elementu, który zabierał mu większość wolnego czasu. W zasadzie żył pracą, a teraz musiał z niej zrezygnować. Z własnej woli, chociaż nie do końca; zmusiły go do tego przykre okoliczności. Pomijał kwestię bezpieczeństwa, po prostu nie potrafiłby leczyć tylko wybranych ze świadomością, że reszta cierpi gdzieś poza granicami miasta. Nie mógł się na to zgodzić. W Stonehenge jasno określił po której stoi stronie, pracując dalej w szpitalu okazałby się strasznym hipokrytą.
Wreszcie dotarł na to piętro. Zacisnął mocniej palce na teczce z dokumentami, biorąc przy tym głęboki wdech. Dobrze wiedział, że nie mógł podjąć innej decyzji, a jednak wciąż czuł się z nią niepewnie. Mimo wszystko wyprostował się i pewnym krokiem wszedł na korytarz, zmierzając w stronę gabinetu Lowe'a. Nie zapukał. Zamaszyście otworzył drzwi i spojrzał na sylwetkę swojego byłego już zwierzchnika. Niski i gruby, nie sprawiał wrażenia groźnego pomimo swojego nieprzyjemnego spojrzenia. Fizjognomię miał niemalże dobroduszną, ale Archibald zbyt długo tutaj pracował, żeby dać się jej zwieść. - Składam wypowiedzenie - powiedział, posyłając Lowe'owi podobne spojrzenie do tego, którym raczył swoich pracowników. Rzucił mu na biurko teczkę z potrzebnymi dokumentami, wierząc, że jego zwolnienie nie przejdzie bez echa. Nie miał wielu specjalistów w tej dziedzinie, sam Shafiq wiele nie zdziała.
Miał ochotę mu nawrzucać, ale powstrzymał się przed tym ostatkiem sił. Nie chciał dawać mu tej satysfakcji. Kiwnął jedynie głową i wyszedł, trzaskając za sobą drzwiami. Spojrzał na dłonie, które trzęsły mu się ze zdenerwowania – nie mógł uwierzyć, że to zrobił. Zwolnił się z pracy. Co jeszcze bardziej go zaskoczyło, poczuł ulgę, jakby z jego barków spadł duży ciężar. Nie spodziewał się tego uczucia.
Wyszedł ze szpitala, nie oglądając się za siebie. Teraz naprawdę wszystko się zmieni.
zt
Tym razem wybrał schody. Po pierwsze dlatego, że były dostępne tylko dla uzdrowicieli, a on już za chwilę miał przestać nim być. Nabrała go ochota, żeby przejść się po nich ostatni raz, ponarzekać na lewitujące kartki i brudne ściany. Poza tym nikogo tutaj nie było, a samo wejście po schodach trwało dłużej niż wjechanie windą – świadomie chciał przesunąć spotkanie z dyrektorem szpitala, chociaż dobrze wiedział, że tak czy siak do niego dojdzie. Po prostu nie spodziewał się, że jego kariera uzdrowiciela skończy się tak szybko. Jego plany na przyszłość legły w gruzach już dawno, ale praca w szpitalu pozostawała tą namiastką względnej normalności, którą tak uparcie trzymał w swoim życiu, nawet po obraniu stanowiska nestora. Nie był pewny jak sobie poradzi bez tego stałego elementu, który zabierał mu większość wolnego czasu. W zasadzie żył pracą, a teraz musiał z niej zrezygnować. Z własnej woli, chociaż nie do końca; zmusiły go do tego przykre okoliczności. Pomijał kwestię bezpieczeństwa, po prostu nie potrafiłby leczyć tylko wybranych ze świadomością, że reszta cierpi gdzieś poza granicami miasta. Nie mógł się na to zgodzić. W Stonehenge jasno określił po której stoi stronie, pracując dalej w szpitalu okazałby się strasznym hipokrytą.
Wreszcie dotarł na to piętro. Zacisnął mocniej palce na teczce z dokumentami, biorąc przy tym głęboki wdech. Dobrze wiedział, że nie mógł podjąć innej decyzji, a jednak wciąż czuł się z nią niepewnie. Mimo wszystko wyprostował się i pewnym krokiem wszedł na korytarz, zmierzając w stronę gabinetu Lowe'a. Nie zapukał. Zamaszyście otworzył drzwi i spojrzał na sylwetkę swojego byłego już zwierzchnika. Niski i gruby, nie sprawiał wrażenia groźnego pomimo swojego nieprzyjemnego spojrzenia. Fizjognomię miał niemalże dobroduszną, ale Archibald zbyt długo tutaj pracował, żeby dać się jej zwieść. - Składam wypowiedzenie - powiedział, posyłając Lowe'owi podobne spojrzenie do tego, którym raczył swoich pracowników. Rzucił mu na biurko teczkę z potrzebnymi dokumentami, wierząc, że jego zwolnienie nie przejdzie bez echa. Nie miał wielu specjalistów w tej dziedzinie, sam Shafiq wiele nie zdziała.
Miał ochotę mu nawrzucać, ale powstrzymał się przed tym ostatkiem sił. Nie chciał dawać mu tej satysfakcji. Kiwnął jedynie głową i wyszedł, trzaskając za sobą drzwiami. Spojrzał na dłonie, które trzęsły mu się ze zdenerwowania – nie mógł uwierzyć, że to zrobił. Zwolnił się z pracy. Co jeszcze bardziej go zaskoczyło, poczuł ulgę, jakby z jego barków spadł duży ciężar. Nie spodziewał się tego uczucia.
Wyszedł ze szpitala, nie oglądając się za siebie. Teraz naprawdę wszystko się zmieni.
zt
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
Hep!
Miejsce, w którym się znalazła rozpoznała niemal od razu, głównie po paskudnym szpitalnym kolorze ścian i unoszącej się w powietrzu woni medykamentów, kurzu i śmierci, i musiała przyznać sama przed sobą, że nigdy w życiu nie cieszyła się tak na wizytę w szpitalu, jak w tym momencie. Bo jak inaczej miała zareagować na cud, który się wydarzył, zsyłając ją tą przeklętą czkawką nie do wrót piekielnych czeluści a do miejsca, w którym sztab wykwalifikowanych ludzi mógł zakończyć jej męki, upajając odpowiednią ilością eliksirów?
Tym razem nie miała czasu do stracenia, w ciało wstąpiła nowa energia, pobudzona adrenaliną, gdy w pędzie rzuciła się po schodach do najbliższych drzwi. Zwinnie przeskakiwała po stopniach, asekuracyjnie trzymając zmaltretowaną do granic możliwości suknię, by nie stracić bielutkich zębów, pchnęła drzwi i wbiegła na korytarz, nerwowo przeszukując pobliskie pokoje. Część z nich pusta, część zamknięta, część wypełniona pacjentami, nie tak jak się spodziewała personelem medycznym. A kiedy już traciła nadzieję na odnalezienie w pobliżu pielęgniarki, pchnęła ostatnie drzwi prowadzące na klatkę schodową i wtedy zjawił się on – niemal cały na biało, rycerz w szpitalnym fartuchu otoczony jasną poświatą, jakby właśnie weszła w trans i połączyła się z duchami przodków, pierwszy raz tego okropnego dnia odczuwając spokój. Chociaż nie zapomniała, że zaraz mogła zniknąć równie szybko, co się pojawiła, musiała przyznać, że jej przyszły małżonek wyglądał zaskakująco dobrze jak na te kilkanaście dni rekonwalescencji. Odruchowo zerknęła w miejsca, które pokryte bliznami wymagały jeszcze pod koniec czerwca porządnej dawki maści leczniczej, dopiero potem na jego zaskoczoną twarz – czy naprawdę jeszcze dziwiły go okoliczności w jakich się spotykali? Ze wszystkich spotkań najbardziej bliskie przyjętym normom zdawało się być przyjęcie zaręczynowe, a pozostałe, cóż, przynajmniej nie były oklepane.
– Potrzebuję pomocy – znowu, dokończyła w myślach, błagalny wzrok wbijając w tęczówki uzdrowiciela. – Mam czkawkę teleportacyjną, już dłużej tego nie wytrzymam; prawie zginęłam, a już na pewno nadszarpnęłam dobre imię rodziny – dopiero teraz doszło do niej, że w gruncie rzeczy miała ogromne szczęście: trafiała przeważnie na przedstawicieli szlachty, unikając wątpliwej przyjemności obcowania ze szlamami i promugolskimi zwolennikami. – Nie wspomnę o mojej rodzinie, pewnie umierają ze strachu... – no, na to liczyła, ale kiedy jeszcze znajdowała się w posiadłości właściwie poza siostrami i służbą nie było tam nikogo. – Zupełnie straciłam poczucie czasu – zmarszczyła czoło, usiłując policzyć jak długo przeskakiwała pomiędzy lokalizacjami. Godzinę? Dwie? Pół dnia?
goddesses don't speak in whispers;
they scream.
To miał być kolejny zwykły, do bólu nudny dyżur. Tak było od samego rana, gdy tylko przekroczył mury szpitala i zaszył się w gabinecie, przygotowując wszystko do porannego obchodu pośród łyków przestygniętej już herbaty. Później podał kolejne dawki eliksirów oczyszczających z toksyn, skrupulatnie odnotowując swoje kroki w dokumentach nim, korzystając z wyjątkowo luźnego przedpołudnia, ponownie zniknął za drzwiami gabinetu, ponownie w tym tygodniu zanurzając się w zestawieniu eliksirów i ingrediencji, które należało zamówić u oddziałowych alchemików. Ile czasu minęło, nie miał zielonego pojęcia. Do ponurych korytarzy wrócił znacznie później, będąc pod wrażeniem, jak wielką pustkę sobą reprezentowały właśnie dzisiaj. Był już na jednym z półpięter, schodząc na inny oddział, gdy gwałtowny trzask i pojawienie się sylwetki tuż przed nim wyrzuciło niewielki plik dokumentów trzymanych w dłoni, który prędko został zastąpiony przez różdżkę wyciągniętą w obronnej reakcji. Kilka długich chwil mierzył intruza wzrokiem, nie mogąc uwierzyć, niemal przecierając oczy ze zdumienia, kiedy burza włosów okazała się należeć do nikogo innego a damy mającej wkrótce zostać jego żoną.
Nie wypowiedział ani słowa, nie przerywał jej wytłumaczeń. Jasnym spojrzeniem wodził po jej twarzy, różdżką zakręcając maleńkie kółka w niewerbalnym zaklęciu podnoszącym rozrzucone papiery, nie mogąc wystarczająco skupić się na poprawnym rzuceniu czaru, będąc w oczywisty sposób rozproszony tak nagłą interwencją.
— Chodźmy do mnie — polecił, wyciągając w jej kierunku wolną dłoń. Jeśli cokolwiek mógł zaoferować w przypadku czkawki teleportacyjnej, z pewnością było to ujęcie palców Safiyi w swoje własne i poprowadzenie jej do pomieszczenia, w którym bezpiecznie mógł wyjaśnić jej skutki jedynego, skutecznego lekarstwa. Sądząc po teleportacji i toku usprawiedliwień, było to kolejne przeniesienie, którego doświadczyła. — Mamy zapewne nieco ponad godzinę nim nastąpi kolejne czknięcie, chodź — nalegał, nie zamierzając marnować ani sekundy. Jeśli tylko mógł w jakikolwiek sposób pomóc czarownicy, to musiał zrobić to jak najszybciej; lekko uchwycił palcami nadgarstek Safii i poprowadził ją z powrotem na górne piętro, z którego schodził, w zasadzie nie bacząc na zbyt wiele obyczajów w tym wypadku. Nadanie tempa musiało wyjść od niego, wszak to właśnie dzięki temu udało się dotrzeć do jednej z salek, w której mógł przyjąć ją odpowiednio.
— Więc komu złożyłaś niezapowiedzianą wizytę? — zapytał, w rękach lady zostawiając rozgoszczenie się na nieszczególnie wygodnym krześle, podczas gdy sam Zachary zajął się przeszukaniem szafki pełnej szklanych i kryształowych fiolek w poszukiwaniu odpowiednich specyfików; w tym bałaganie zajmie to całe wieki, pomyślał jeszcze, przystępując do ostrożnego przesuwania kolejnych flakoników.
Nie wypowiedział ani słowa, nie przerywał jej wytłumaczeń. Jasnym spojrzeniem wodził po jej twarzy, różdżką zakręcając maleńkie kółka w niewerbalnym zaklęciu podnoszącym rozrzucone papiery, nie mogąc wystarczająco skupić się na poprawnym rzuceniu czaru, będąc w oczywisty sposób rozproszony tak nagłą interwencją.
— Chodźmy do mnie — polecił, wyciągając w jej kierunku wolną dłoń. Jeśli cokolwiek mógł zaoferować w przypadku czkawki teleportacyjnej, z pewnością było to ujęcie palców Safiyi w swoje własne i poprowadzenie jej do pomieszczenia, w którym bezpiecznie mógł wyjaśnić jej skutki jedynego, skutecznego lekarstwa. Sądząc po teleportacji i toku usprawiedliwień, było to kolejne przeniesienie, którego doświadczyła. — Mamy zapewne nieco ponad godzinę nim nastąpi kolejne czknięcie, chodź — nalegał, nie zamierzając marnować ani sekundy. Jeśli tylko mógł w jakikolwiek sposób pomóc czarownicy, to musiał zrobić to jak najszybciej; lekko uchwycił palcami nadgarstek Safii i poprowadził ją z powrotem na górne piętro, z którego schodził, w zasadzie nie bacząc na zbyt wiele obyczajów w tym wypadku. Nadanie tempa musiało wyjść od niego, wszak to właśnie dzięki temu udało się dotrzeć do jednej z salek, w której mógł przyjąć ją odpowiednio.
— Więc komu złożyłaś niezapowiedzianą wizytę? — zapytał, w rękach lady zostawiając rozgoszczenie się na nieszczególnie wygodnym krześle, podczas gdy sam Zachary zajął się przeszukaniem szafki pełnej szklanych i kryształowych fiolek w poszukiwaniu odpowiednich specyfików; w tym bałaganie zajmie to całe wieki, pomyślał jeszcze, przystępując do ostrożnego przesuwania kolejnych flakoników.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Bez słowa złapała uzdrowiciela za dłoń, a potem przemierzyła szybkim tempem zawiłe korytarze szpitala, zauważając, że zmęczyła się zdecydowanie szybciej i bardziej, niż zwykle. Zrzuciła to jednak na karb wycieńczającego podróżowania pomiędzy różnymi miejscami, spotkaniami z ludźmi, z którymi raczej nie spotkałaby się dobrowolnie, czy bez powodu, ale miała szczerą nadzieję, że to wszystko zaraz się skończy a ona wróci wreszcie do domu, do własnej komnaty, gdzie zdobędzie chwilę świętego spokoju – w końcu mieli dużo czasu, zwłaszcza, że znajdowali się w szpitalu, pośród gotowych medykamentów, które wystarczyło zaaplikować w odpowiedniej dawce, prawda? Gdyby tylko wiedziała w jaki sposób leczyło się czkawkę i co dopiero miało ją czekać... zaraz po wejściu do gabinetu, usiadła posłusznie na wskazanym miejscu, jedynie co jakiś czas wodząc niespiesznie spojrzeniem po sylwetce lorda. Chociaż okoliczności absolutnie temu nie sprzyjały, czarownica przyłapała się nawet na myśli, że w tym wydaniu, w szpitalnym kitlu, wyglądał chyba najlepiej a przynajmniej w tym wydaniu wyglądał najlepiej w jej oczach: pozbawiony skrępowania, stanowczy w działaniu i rozmowie, z którą w dalszym ciągu mieli trudności podczas spotkań przedślubnych w towarzystwie przyzwoitek.
– Zdecydowanie za często w ostatnim czasie się tutaj pojawiam – stwierdziła na głos, nieco enigmatycznie, obserwując walkę z nieporządkiem, którego nie rozumiała. Jako alchemiczka wiedziała, że to właśnie porządek był najistotniejszą rzeczą w pracowni, bo dzięki temu nie tylko bezproblemowo mogła odnaleźć pożądane ingrediencje, ale także zareagować w nieprzewidzianych okolicznościach.
– Trafiłam na małżeństwo Rosierów, jedno po drugim – westchnęła głęboko, darując sobie uspokajanie, że mieli przecież jeszcze dużo czasu, nim przeskoczy dalej... o ile nie mylił się, gdy czkawka teleportacyjna owiana była wieloma niewiadomymi – mam szczerą nadzieję, że lord Rosier puści w niepamięć naszą wymianę zdań i to, że stanęłam oko w oko ze smokiem; na szczęście, lady Evandra wykazała się większym zrozumieniem, pomimo tego, że okropnie się przestraszyła – choć pewnie tylko dlatego, że była z zupełnie innego rodu, niźli Rosierem z krwi i kości – później przeszkodziłam lordowi Burke w posiłku, a na sam koniec trafiłam do miejsca, w którym palono przed wiekami czarownice, urocza wycieczka, nie uważasz? – streściła bez zbędnego wdawania się w szczegóły cały dzisiejszy dzień, po czym poprawiła się w fotelu, mając nieodparte wrażenie, że siedzi jak na szpilkach. – Przyznam, że dawno nie byłam tak zmęczona... a z całą pewnością nigdy nie byłam tak poobijana – upadała każdorazowo na twardą posadzkę, co nie pozostało bez wpływu na delikatne ciało.
– Zdecydowanie za często w ostatnim czasie się tutaj pojawiam – stwierdziła na głos, nieco enigmatycznie, obserwując walkę z nieporządkiem, którego nie rozumiała. Jako alchemiczka wiedziała, że to właśnie porządek był najistotniejszą rzeczą w pracowni, bo dzięki temu nie tylko bezproblemowo mogła odnaleźć pożądane ingrediencje, ale także zareagować w nieprzewidzianych okolicznościach.
– Trafiłam na małżeństwo Rosierów, jedno po drugim – westchnęła głęboko, darując sobie uspokajanie, że mieli przecież jeszcze dużo czasu, nim przeskoczy dalej... o ile nie mylił się, gdy czkawka teleportacyjna owiana była wieloma niewiadomymi – mam szczerą nadzieję, że lord Rosier puści w niepamięć naszą wymianę zdań i to, że stanęłam oko w oko ze smokiem; na szczęście, lady Evandra wykazała się większym zrozumieniem, pomimo tego, że okropnie się przestraszyła – choć pewnie tylko dlatego, że była z zupełnie innego rodu, niźli Rosierem z krwi i kości – później przeszkodziłam lordowi Burke w posiłku, a na sam koniec trafiłam do miejsca, w którym palono przed wiekami czarownice, urocza wycieczka, nie uważasz? – streściła bez zbędnego wdawania się w szczegóły cały dzisiejszy dzień, po czym poprawiła się w fotelu, mając nieodparte wrażenie, że siedzi jak na szpilkach. – Przyznam, że dawno nie byłam tak zmęczona... a z całą pewnością nigdy nie byłam tak poobijana – upadała każdorazowo na twardą posadzkę, co nie pozostało bez wpływu na delikatne ciało.
goddesses don't speak in whispers;
they scream.
Wędrując ostrożnie palcami po półce pełnej szklanych fiolek, uważał, aby żadna nie pękła ani też nie zmieniła swojego poprzedniego położenia. Mimo bałaganu, całkowitego nieporządku w tak ważnym elemencie jego oddziału, nie zamierzał przerywać ani swoich poszukiwań, ani osiągnięcia celu udzielenia jak najszybszej pomocy. Na moment przestał, zerkając w stronę Safiyi.
— Za często — odpowiedział półgębkiem, sięgając po jedną z większych buteleczek. Po chwili dołożył do niej kolejną, znacznie mniejszą, dwie identyczne oraz maleńką ampułkę pełną czegoś, co przez szkło przypominało dym. Z tak przygotowanym zestawem zaczął kręcić się wokół kozetki, kilkoma machnięciami różdżki rozdysponowując przedmioty w pomieszczeniu tak, aby żaden nie stał na drodze wszystkim zabiegom, które zamierzał przeprowadzić. Choć miał całkowitą pewność co do jedynego, skutecznego sposobu leczenia, to nigdy wcześniej nie odczuwał tego rodzaju oporu przed podaniem pacjentowi trucizny. Tylko eliksir osłabiający był w stanie odnieść natychmiastowy skutek, a przynajmniej powstrzymać kolejne czknięcia i teleportacje; tak długo, jak długo organizm go trawił. Nie zamierzał jednak wchodzić w szczegóły. Pozostawał więcej niż pewien, że Safiya znała specyfiki ustawione tuż obok, kiedy przysiadł na pustym krześle.
— Byłaś w Dover? — Zapytał wyraźnie zdziwiony. Wprawdzie Shackleboltowie sąsiadowali z Rosierami, to jednak nie przypuszczał, że teleportacja zabierze ją w taką podróż. Postanowił jednak zachować spokój, tak jak nawykł w swojej pracy, poświęcając dużo czasu na stosowanie właściwej mimiki. Utrzymywanie obojętnego wyrazu, niemal niewzruszonego stanowiło wysiłek nieodzowny w tym, jak od dziecka postrzegał fach uzdrowicielstwa. Tak też i teraz nie zamierzał z tego rezygnować. — Miejmy nadzieję, że Tristan nie będzie długo tego rozpamiętywać. Plotki jednak dotrą, nie mam złudzeń. — Odpowiedział w krótkiej przerwie i aż uniósł brew w zdziwieniu. — Trafiłaś na kolejnego nestora? — Zapytał krótko, odkorkowując pierwszą z fiolek. — Musisz wypić eliksir osłabiający. — powiedział wreszcie, milczeniem zbywając fakt, że czarownica była zmęczona tymi wszystkimi przygodami. — Teoretycznie jest to trucizna, ale w odpowiedniej dawce powstrzyma czkawkę. Naturalnie będziesz po nim jeszcze bardziej osłabiona i zmęczona. Niestety, czkawka potrafi utrzymać się do dwóch tygodni i w tym czasie powinnaś przyjmować niewielkie dawki eliksiru, by wytłumić własną magię. — Wygłosił rzeczowym tonem, nalewając niewielką porcję trucizny na łyżeczkę. — Pierwsza dawka powinna zostać przyjęta jak najszybciej — dopowiedział, wyczekując zgodnej reakcji z wypowiedzianymi słowami. Przekonanie kogokolwiek do wypicia trucizny nie było trudne, a tym większym wyzwaniem stawało się nakłonienie do tego osoby, która wkrótce miała zostać jego żoną.
— Za często — odpowiedział półgębkiem, sięgając po jedną z większych buteleczek. Po chwili dołożył do niej kolejną, znacznie mniejszą, dwie identyczne oraz maleńką ampułkę pełną czegoś, co przez szkło przypominało dym. Z tak przygotowanym zestawem zaczął kręcić się wokół kozetki, kilkoma machnięciami różdżki rozdysponowując przedmioty w pomieszczeniu tak, aby żaden nie stał na drodze wszystkim zabiegom, które zamierzał przeprowadzić. Choć miał całkowitą pewność co do jedynego, skutecznego sposobu leczenia, to nigdy wcześniej nie odczuwał tego rodzaju oporu przed podaniem pacjentowi trucizny. Tylko eliksir osłabiający był w stanie odnieść natychmiastowy skutek, a przynajmniej powstrzymać kolejne czknięcia i teleportacje; tak długo, jak długo organizm go trawił. Nie zamierzał jednak wchodzić w szczegóły. Pozostawał więcej niż pewien, że Safiya znała specyfiki ustawione tuż obok, kiedy przysiadł na pustym krześle.
— Byłaś w Dover? — Zapytał wyraźnie zdziwiony. Wprawdzie Shackleboltowie sąsiadowali z Rosierami, to jednak nie przypuszczał, że teleportacja zabierze ją w taką podróż. Postanowił jednak zachować spokój, tak jak nawykł w swojej pracy, poświęcając dużo czasu na stosowanie właściwej mimiki. Utrzymywanie obojętnego wyrazu, niemal niewzruszonego stanowiło wysiłek nieodzowny w tym, jak od dziecka postrzegał fach uzdrowicielstwa. Tak też i teraz nie zamierzał z tego rezygnować. — Miejmy nadzieję, że Tristan nie będzie długo tego rozpamiętywać. Plotki jednak dotrą, nie mam złudzeń. — Odpowiedział w krótkiej przerwie i aż uniósł brew w zdziwieniu. — Trafiłaś na kolejnego nestora? — Zapytał krótko, odkorkowując pierwszą z fiolek. — Musisz wypić eliksir osłabiający. — powiedział wreszcie, milczeniem zbywając fakt, że czarownica była zmęczona tymi wszystkimi przygodami. — Teoretycznie jest to trucizna, ale w odpowiedniej dawce powstrzyma czkawkę. Naturalnie będziesz po nim jeszcze bardziej osłabiona i zmęczona. Niestety, czkawka potrafi utrzymać się do dwóch tygodni i w tym czasie powinnaś przyjmować niewielkie dawki eliksiru, by wytłumić własną magię. — Wygłosił rzeczowym tonem, nalewając niewielką porcję trucizny na łyżeczkę. — Pierwsza dawka powinna zostać przyjęta jak najszybciej — dopowiedział, wyczekując zgodnej reakcji z wypowiedzianymi słowami. Przekonanie kogokolwiek do wypicia trucizny nie było trudne, a tym większym wyzwaniem stawało się nakłonienie do tego osoby, która wkrótce miała zostać jego żoną.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Słowa Zacharego skutecznie odebrały jej ostatnią nadzieję na to, że pozostawiony w rezerwacie niesmak szybko zostanie zapomniany, ale i na tę okoliczność zamierzała się przygotować. Lub bardziej przygotować rodzinę, do której prędzej czy później dotrze informacja o miejscach, które zwiedziła i osobach, na które wpadła tego dnia, i niespecjalnie kulturalnym zachowaniu, wcale nie wynikającym z braku wychowania, lecz bardziej ze stresu, okoliczności i małej wiary niektórych osób w jej tłumaczenie.
– Cóż, większość osób i tak uważa mój rod za dziki, więc jedna plotka wtę czy wewtę naprawdę nie zrobi nam różnicy – odparła lakonicznie uznając temat lorda Rosiera za zakończony. W dzisiejszych czasach uznawała zresztą plotki za pewien przejaw normalności, którą tocząca się wojna poniekąd im odebrała – zdecydowanie bardziej wolała słuchać o potknięciach i pokątnych romansach, niż politycznych wywodów. Z polityką wprawdzie nie była na bakier, trzymając się zakorzenionego od dziecka wrogiego stosunku do mugoli i osób sympatyzujących z nimi, o którym ani dotychczas nie rozmawiała otwarcie ani nie zaprezentowała go publicznie, nie mając ku temu okazji. A mimo to rozmowy na ten temat nie należały do jej ulubionych; kierowała się tu raczej protekcjonalnym męskim podejściem, że rozmowy o polityce nie powinny zaprzątać kobiecych głów – lecz zdobywanie wiedzy, poszerzanie tej dotychczas zdobytej i wyrabianie sobie opinii na pewne tematy było zupełnie odrębną, niezależną kwestią.
Nim zdążyła przytaknąć, już zerkała spod gęstych rzęs na fiolkę z eliksirem, ale jej twarz – ku zapewne zdziwieniu lorda – pozbawiona była zaskoczenia, czy niechęci. Była alchemiczką, mogła się więc domyślić już dawno w jaki sposób dało się osłabić czkawkę, dlatego rozumiała, że najwidoczniej był to jedyny sposób.
– Z tą trucizną też mam zbyt często do czynienia – z przekąsem nazwała rzecz wprost, po imieniu, bo tymże eliksir osłabiający był. Trucizną, która podana w odpowiedniej dawce przynosiła pożądany skutek, w dawce nieprzemyślanej mogła powalić nawet aetonana na ziemię. – Rozumiem, że nie ma innego sposobu? – spytała, ale nie łudząc się, że uzyska inną odpowiedź, delikatnie złapała dłoń lorda i ostrożnie wysupłała spomiędzy jego palców fiolkę. Bez marudzenia spożyła jej zawartość, wykrzywiając jedynie twarz w lekkim grymasie. Piołun nie był jej ulubieńcem. Na efekt nie trzeba było długo czekać; już po chwili czuła nagły spadek sił i chęci do czegokolwiek.
– Cóż, większość osób i tak uważa mój rod za dziki, więc jedna plotka wtę czy wewtę naprawdę nie zrobi nam różnicy – odparła lakonicznie uznając temat lorda Rosiera za zakończony. W dzisiejszych czasach uznawała zresztą plotki za pewien przejaw normalności, którą tocząca się wojna poniekąd im odebrała – zdecydowanie bardziej wolała słuchać o potknięciach i pokątnych romansach, niż politycznych wywodów. Z polityką wprawdzie nie była na bakier, trzymając się zakorzenionego od dziecka wrogiego stosunku do mugoli i osób sympatyzujących z nimi, o którym ani dotychczas nie rozmawiała otwarcie ani nie zaprezentowała go publicznie, nie mając ku temu okazji. A mimo to rozmowy na ten temat nie należały do jej ulubionych; kierowała się tu raczej protekcjonalnym męskim podejściem, że rozmowy o polityce nie powinny zaprzątać kobiecych głów – lecz zdobywanie wiedzy, poszerzanie tej dotychczas zdobytej i wyrabianie sobie opinii na pewne tematy było zupełnie odrębną, niezależną kwestią.
Nim zdążyła przytaknąć, już zerkała spod gęstych rzęs na fiolkę z eliksirem, ale jej twarz – ku zapewne zdziwieniu lorda – pozbawiona była zaskoczenia, czy niechęci. Była alchemiczką, mogła się więc domyślić już dawno w jaki sposób dało się osłabić czkawkę, dlatego rozumiała, że najwidoczniej był to jedyny sposób.
– Z tą trucizną też mam zbyt często do czynienia – z przekąsem nazwała rzecz wprost, po imieniu, bo tymże eliksir osłabiający był. Trucizną, która podana w odpowiedniej dawce przynosiła pożądany skutek, w dawce nieprzemyślanej mogła powalić nawet aetonana na ziemię. – Rozumiem, że nie ma innego sposobu? – spytała, ale nie łudząc się, że uzyska inną odpowiedź, delikatnie złapała dłoń lorda i ostrożnie wysupłała spomiędzy jego palców fiolkę. Bez marudzenia spożyła jej zawartość, wykrzywiając jedynie twarz w lekkim grymasie. Piołun nie był jej ulubieńcem. Na efekt nie trzeba było długo czekać; już po chwili czuła nagły spadek sił i chęci do czegokolwiek.
goddesses don't speak in whispers;
they scream.
— Większość, to nie wszyscy — zwrócił uwagę. — Arystokracja świeci przykładem i nikt nie nazwie nikogo wprost tak czy inaczej — wytłumaczył, choć nie sądził, by to krótkie stwierdzenie jakoś szczególnie dotarło do czarownicy. Był to najzwyklejszy truizm, ale i tak łudził się nieznacznie, że Safiya nie będzie długo rozpamiętywać niezapowiedzianych wizyt u Rosierów. — To, co uważają inni, nie powinno zajmować twoich myśli. Skup się na tym, kim ty jesteś i co sobą reprezentujesz. To jest znacznie ważniejsze. — Upewnił ją tym samym obojętnym tonem. Nie musiał brzmieć szczerze. Nie taka była jego rola w tym wszystkim. Chciał jedynie przekazać jej coś, co warto było wziąć pod uwagę; tonem raczej nie wartym zapamiętania, lecz słowami o przeciwnym znaczeniu.
— Cóż... jeśli rzeczywiście chcesz się pozbyć uciążliwej teleportacji do sąsiedniego hrabstwa i przemieszczać jedynie w obrębie budynku, to tak. Nie ma innego sposobu. — Wyjaśnił jeszcze, będąc pewnym, że słowa zostały przyjęte we właściwy sposób i tak też osiadły w umyśle Safii. Z satysfakcją obserwował, jak przekonana do jedynego, słusznego rozwiązania wychyliła bezpieczną zawartość fiolki, od ręki odnotowując zminimalizowane, lecz i tak skuteczne, efekty przyjętej przed momentem dawki. Oddech wstrzymywany w piersi wypuścił z cichym westchnieniem, przez dłuższą chwilę wstrzymując go tylko po to, by zyskać pewność, że trucizna zaczęła działać prawidłowo i nie wyrządziła (jeszcze) niepożądanych skutków ubocznych. O nich jednak nie zamierzał nawet wspominać – był głęboko przekonany co do własnych umiejętności i był w stanie określić, kiedy medyczna dawka trucizny zaczynała czynić szkody.
— Napij się wody — odezwał się, sięgając po szklankę, którą uzupełnił krótkim machnięciem różdżki. Jeszcze nim podał ją Safiyi, z kolejnej fiolki dolał przezroczystej nalewki na bazie ekstraktu z pnączy wiciokrzewu, tymianku i korzenia lukrecji. Nieszczególnie silny, raczej pozostający bez smaku, wytwór miał za zadanie ustabilizować równowagę płynów w jej organizmie. Nieinwazyjny środek będący w zasadzie czystą profilaktyką. — Nie zaszkodzi przyjmować, by zniwelować długofalowe efekty eliksiru osłabiającego. Oczywiście każę przepisać dla ciebie odpowiedni zapas antidotum, byś nie musiała znosić tego uczucia za długo. — Dopowiedział jeszcze, podawszy czarownicy szklankę z wodą i ekstraktem. Pozostało jedynie wypić i nie marudzić. Teleportacyjna czkawka bywała dostatecznie uciążliwa i bez tego.
— Cóż... jeśli rzeczywiście chcesz się pozbyć uciążliwej teleportacji do sąsiedniego hrabstwa i przemieszczać jedynie w obrębie budynku, to tak. Nie ma innego sposobu. — Wyjaśnił jeszcze, będąc pewnym, że słowa zostały przyjęte we właściwy sposób i tak też osiadły w umyśle Safii. Z satysfakcją obserwował, jak przekonana do jedynego, słusznego rozwiązania wychyliła bezpieczną zawartość fiolki, od ręki odnotowując zminimalizowane, lecz i tak skuteczne, efekty przyjętej przed momentem dawki. Oddech wstrzymywany w piersi wypuścił z cichym westchnieniem, przez dłuższą chwilę wstrzymując go tylko po to, by zyskać pewność, że trucizna zaczęła działać prawidłowo i nie wyrządziła (jeszcze) niepożądanych skutków ubocznych. O nich jednak nie zamierzał nawet wspominać – był głęboko przekonany co do własnych umiejętności i był w stanie określić, kiedy medyczna dawka trucizny zaczynała czynić szkody.
— Napij się wody — odezwał się, sięgając po szklankę, którą uzupełnił krótkim machnięciem różdżki. Jeszcze nim podał ją Safiyi, z kolejnej fiolki dolał przezroczystej nalewki na bazie ekstraktu z pnączy wiciokrzewu, tymianku i korzenia lukrecji. Nieszczególnie silny, raczej pozostający bez smaku, wytwór miał za zadanie ustabilizować równowagę płynów w jej organizmie. Nieinwazyjny środek będący w zasadzie czystą profilaktyką. — Nie zaszkodzi przyjmować, by zniwelować długofalowe efekty eliksiru osłabiającego. Oczywiście każę przepisać dla ciebie odpowiedni zapas antidotum, byś nie musiała znosić tego uczucia za długo. — Dopowiedział jeszcze, podawszy czarownicy szklankę z wodą i ekstraktem. Pozostało jedynie wypić i nie marudzić. Teleportacyjna czkawka bywała dostatecznie uciążliwa i bez tego.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Chociaż wprawdzie nie odpowiedziała na słowa uzdrowiciela, mógł bez problemu zauważyć po niewielkiej zmianie mimiki, że zastanowiła się nad nimi – czy godne zapamiętania, czy wręcz przeciwnie, nie podejrzewała, że kiedykolwiek usłyszy podobną uwagę z jego ust. Czy nie było tak, że w arystokratycznym świecie wręcz kazano damom baczyć na słowa innych osób, brać ich uwagi do siebie i w pewnym stopniu zapominać o tym, kim się było? Niemile widziane było nadmierne gadulstwo, czy pyskowanie, rozmawianie na tematy związane ze światem mężczyzn, wykraczające poza to, co ponoć było przypisane do damskiego światopoglądu. A w jej przypadku poniekąd wytknięcie braku odpowiednich zabezpieczeń w miejscu, które nie bez powodu nazywało się obserwatorium, odgrodzone odpowiednimi sposobami od latających nad głowami smoków.
Nie wiedziała dlaczego miałaby wybrzydzać i dlaczego podobna myśl przemknęła przez głowę Zacharego; wbrew pozorom była dobrym pacjentem, nie wybrzydzała i pomimo świadomości, iż dobrowolnie zażywała coś, co przed kilkunastoma dniami tworzyła by zaszkodzić obcej osobie, rozumiała, że mogła pomęczyć się jeszcze chwilę teraz lub ponownie za kilka minut wpaść w sidła nieznośnej czkawki. Nie miała absolutnie żadnej pewności, że ta po raz kolejny obejdzie się z nią w miarę łagodnie, czy dla równowagi w naturze tym razem wyrzuci ją na szczycie góry, bądź na środku oceanu.
– Z dwojga złego nie wiem co jest gorsze; czy zwykła czkawka, czy ta – od zwykłej czkawki bolał co najwyżej brzuch, choć potrafiła być równie uciążliwa, co teleportacyjna, jednak pod względem bezpieczeństwa przynajmniej nie zagrażała niczyjemu życiu. A przynajmniej tak sądziła – nie była specjalistą od żadnych dolegliwości, ani magicznych, ani najzwyklejszych, jak przeziębienie, czy migrena. Tym, co wiedziała na pewno, była myśl, że eliksir zaczął działać tak, jak należy, chociaż nie było to nawet minimum jego możliwości. Poczuła się słabiej, senniej, co równie dobrze mogło być wynikiem nadmiaru emocji dzisiejszych wydarzeń, ale nie przeszkodziło to czarownicy w uważnej obserwacji poczynań uzdrowiciela. Mogła mu ufać, mógł być jej narzeczonym i medykiem z wiedzą w małym palcu – a mimo to wolała wiedzieć co podstawiał jej pod nos i nie był w tym przypadku żadnym wyjątkiem; podobnie obserwowała służbę, matkę i babkę podczas niegroźnych chorób w dzieciństwie.
– Och, w najgorszym przypadku przyrządzę je sama – stwierdziła niby żartobliwie, wiedząc jednak już teraz, że te słowa nie będą miały pokrycia w rzeczywistości, gdy jedynym na co miała ochotę było położenie się w zaciemnionej komnacie, w ciszy i spokoju. – Wiele osób próbowało mi dzisiaj pomóc, ale żadna nie była pewna w jaki sposób... nikt także nie wierzył w istnienie czkawki teleportacyjnej; dlaczego w dalszym ciągu jest owiana legendą? – spytała i wreszcie po wypiciu wody oparła się całym ciężarem ciała o ścianę za sobą.
Nie wiedziała dlaczego miałaby wybrzydzać i dlaczego podobna myśl przemknęła przez głowę Zacharego; wbrew pozorom była dobrym pacjentem, nie wybrzydzała i pomimo świadomości, iż dobrowolnie zażywała coś, co przed kilkunastoma dniami tworzyła by zaszkodzić obcej osobie, rozumiała, że mogła pomęczyć się jeszcze chwilę teraz lub ponownie za kilka minut wpaść w sidła nieznośnej czkawki. Nie miała absolutnie żadnej pewności, że ta po raz kolejny obejdzie się z nią w miarę łagodnie, czy dla równowagi w naturze tym razem wyrzuci ją na szczycie góry, bądź na środku oceanu.
– Z dwojga złego nie wiem co jest gorsze; czy zwykła czkawka, czy ta – od zwykłej czkawki bolał co najwyżej brzuch, choć potrafiła być równie uciążliwa, co teleportacyjna, jednak pod względem bezpieczeństwa przynajmniej nie zagrażała niczyjemu życiu. A przynajmniej tak sądziła – nie była specjalistą od żadnych dolegliwości, ani magicznych, ani najzwyklejszych, jak przeziębienie, czy migrena. Tym, co wiedziała na pewno, była myśl, że eliksir zaczął działać tak, jak należy, chociaż nie było to nawet minimum jego możliwości. Poczuła się słabiej, senniej, co równie dobrze mogło być wynikiem nadmiaru emocji dzisiejszych wydarzeń, ale nie przeszkodziło to czarownicy w uważnej obserwacji poczynań uzdrowiciela. Mogła mu ufać, mógł być jej narzeczonym i medykiem z wiedzą w małym palcu – a mimo to wolała wiedzieć co podstawiał jej pod nos i nie był w tym przypadku żadnym wyjątkiem; podobnie obserwowała służbę, matkę i babkę podczas niegroźnych chorób w dzieciństwie.
– Och, w najgorszym przypadku przyrządzę je sama – stwierdziła niby żartobliwie, wiedząc jednak już teraz, że te słowa nie będą miały pokrycia w rzeczywistości, gdy jedynym na co miała ochotę było położenie się w zaciemnionej komnacie, w ciszy i spokoju. – Wiele osób próbowało mi dzisiaj pomóc, ale żadna nie była pewna w jaki sposób... nikt także nie wierzył w istnienie czkawki teleportacyjnej; dlaczego w dalszym ciągu jest owiana legendą? – spytała i wreszcie po wypiciu wody oparła się całym ciężarem ciała o ścianę za sobą.
goddesses don't speak in whispers;
they scream.
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Klatka schodowa
Szybka odpowiedź