Orion Black
Nazwisko matki: Macmillan
Miejsce zamieszkania: Grimmauld Place 12, położony w pięknej, choć otoczonej mugolakami londyńskiej okolicy. Chroniony zaklęciami, by pozostawał niewidoczny dla nieproszonych.
Czystość krwi: krew szlachetna
Zawód:
Wzrost: 178 cm
Waga: 80 kg
Kolor włosów: brązowe, jaśniejące w słońcu
Kolor oczu: niebieskie, przenikliwe
Znaki szczególne: ironiczny uśmiech wiecznie przyklejony do pokrytej zarostem twarzy, podłużna szrama na przedramieniu, pamiątka po psich zębach.
11 i pół cala, dość giętka, jakaranda, szpon hipogryfa
Slytherin, rocznik 1940- 1947
mgła kształtem przypominająca psidwaka
Arcturus Black I, ojciec Oriona
świeżo ścięta trawa, jaśmin, który niejednokrotnie przypominał mu zapach perfum matki, sok dyniowy
Orion otoczony szczęśliwą gromadką własnego potomstwa, u boku pięknej żony
polowaniem na dzikie zwierzęta, Quidditchem, rozszyfrowywaniem starożytnych run
Drużyna Quidditcha, której postać kibicuje
Wykonywane aktywności
Jakiej muzyki słucha?
Ian Bohen
Czasami zastanawiałem się jak wyglądałoby moje życie gdybym nie urodził się Orionem. Tym właśnie Orionem, którego mama wychwalała ponad niebiosa, dumna z każdego kroku, który zrobiłem, dumna z każdego drogocennego wazonu, który kiedykolwiek zbiłem. Moja kochająca mama, najlepsza i najpiękniejsza kobieta z jaką kiedykolwiek miałem do czynienia. Co gdybym nie wychowywał się na Grimmauld Place 12, gdyby Lukrecja nie była moją ukochaną siostrą? Czy moje życie wyglądałoby inaczej? Czy chciałem, by moje życie wyglądało inaczej? Pomyślmy... mógłbym poślubić wspaniałą kobietę. Taką, którą faktycznie chciałbym poślubić, a nie taką jaką mój ojciec chciał bym poślubił. Mógłbym wychować gromadkę wspaniałych dzieci, dumnych jak ojciec i pięknych jak matka. Szczęśliwych dzieci, które nie musiałyby podążać wydeptaną już ścieżką, którą każde z nas musiało w życiu obrać, by mieć godne siebie życie, pozornie szczęśliwe, choć pozbawione pewnego blasku. Może nie siedziałbym teraz przy kominku i nie upijałbym się rozmyślając o życiu jakie mógłbym mieć gdybym nie był Orionem. Mógłbym wówczas siedzieć przy kominku i upijać się, z tą różnicą, że zamiast wrzasków i wiecznych narzekań Walburgi otaczałby mnie błogi spokój. Jedyne czego potrzebowałem.
Moje życie nigdy nie było usłane różami. Może i nie miałem żadnych powodów do narzekań, bo miałem wszystko to czego tylko zapragnąłem, ale z biegiem czasu uświadamiałem sobie, że owe wszystko tak na prawdę nie zapewniało mi niczego z czego mogłem się cieszyć. Mama robiła wszystko co mogła bym nie odczuł niechęci ojca, kiedy wspominałem o rudowłosych koleżankach z pobliskiego parku, do którego ja i moja siostra nigdy nie mogliśmy się zapuszczać. Byłem ciekawskim gówniarzem, który próbował uchodzić za nie lękającego się niczego chojraka. Wymykałem się spod czujnego oka mamy, kiedy tylko mogłem, bo nie rozumiałem jeszcze wielu rzeczy. Nie wiedziałem czym groziło przebywanie w parku, bo przecież nie robiłem nic złego prawda? Mamy rudowłosych dziewczynek były przecież takie uśmiechnięte, miłe. I jeśli mamy rudowłosych dziewczynek były szczęśliwe to chyba żadne zło nie czyhało zewsząd na moje życie? Dlaczego moja mama nie mogła być równie szczęśliwa co one? Pamiętam to jak dziś. Wróciłem jak zwykle z parku, uśmiechnięty, pozbawiony wszelkich trosk. Nim upadłem, zdążyłem uchwycić jedynie spojrzenie pełne współczucia i matczynej miłości, które posyłała mi stojąca na szczycie schodów Melania. Klątwa ugodziła w moją małą pierś, rozrywając jej wnętrze w bólu, który do dziś przyprawia mnie o nieprzyjemne dreszcze. Myślałem wówczas, że ojciec oszalał i wtedy jeszcze nie rozumiałem dlaczego mama zdobyła się jedynie na bezczynne przyglądanie się mojemu cierpieniu. Dlaczego go nie powstrzymała? Dlaczego pozwoliła na to, by mnie katował? Skąd mogłem wiedzieć, że ojcu zebrało się na spełnianie ojcowskich obowiązków, które jemu również były narzucone tak jak i cała reszta jego życia miała być narzucona mnie? Chciał wreszcie wziąć sprawy w swoje ręcę, by jednocześnie przyczynić się do mojego upadku i sprawić, by z nieposłusznego gówniarza wyrósł widzący jedynie czubek własnego nosa arogant. Miałem być nim, miałem przypominać go w gestach, czynach, we wszystkim co robiłem. Toujours Pur. To właśnie mój ojciec sprawił, że stałem się Orionem jakim jestem. Nie zawsze byłem zły.
Życie zmieniło się diametralnie. Właściwie nic już nie było takie samo. Ojciec był moim katem. On mówił, a ja łykałem każde słowo z fascynacją. W pewnym sensie rozumiałem jego postępowanie, rozumiałem, że chciał jedynie mojego dobra, bym nie zaprzepaścił swej szansy na życie godne Oriona Blacka. Gdzieś w głębi serca czułem wahanie, które za każdym razem prowadziło mnie do parku pełnego rudowłosych dziewczynek, jednak z biegiem czasu, im starszy byłem, tym więcej rozumiałem. Można powiedzieć, że w pewnym sensie nawet podziwiałem ojca, który krzywdził własnego syna w imię idei, które i jemu w młodości wpajano, jednak nienawiść do niego zdążyła zakorzenić się we mnie na tyle, że nie potrafiłem traktować go tak jak syn powinien traktować własnego ojca. Nienawidziłem go, choć nie potrafiłem tego przyznać. Byłem posłusznym, wyszkolonym pieskiem. Ojciec zaś nienawidził mnie, a przynajmniej takie odnosiłem wrażenie. Kiedy widziałem zawód w jego oczach czułem, że muszę zrobić wszystko, by był ze mnie dumny. Chciałem znów być tym niewinnym, beztroskim chłopcem, który ciągnął dziewczynki za warkocze i śmiał się z każdej, nawet najgłupszej rzeczy. Najbardziej cierpiała mama i mimo że starała się tego nie okazywać to i tak byłem świadom tego, że bolało ją to podwójnie. Tym bardziej, że nie mogła zrobić nic by skrócić moje męki. Chciałem być posłuszny właśnie dla niej. By nie musiała więcej oglądać własnego syna zwijającego się przy kominku w męczarniach tylko dlatego, że znów był nieposłuszny. Moja matka była dobrym człowiekiem. Czasem żałuje, że nie mogłem być taki jak ona. Może właśnie wtedy moje życie wyglądałoby inaczej?
Czułem, że Hogwart jest moim drugim domem, kiedy tylko przekroczyłem jego próg. Może i nie potrafiłem cieszyć się z tego pierwszego kroku do całkiem innego życia, tak jak i wszyscy moi rówieśnicy, jednak w głębi duszy czułem, że w murach tej szkoły pozostawię cząstkę siebie. Tiara nie miała żadnych wątpliwości co do tego gdzie powinienem trafić, a ja mogłem niemal wyczuć dumę ojca, kiedy zasiadłem przy stole Ślizgonów, choć po raz pierwszy byłem poza zasięgiem jego jak zwykle wypełnionych niechęcią oczu. Ciągle był niezadowolony. Pamiętam, że właśnie wtedy zacząłem się znów uśmiechać, choć nie były to raczej uśmiechy radości, a pogardy kierowanej do każdego kto nie był godzien Oriona Blacka. Tak jak ojciec usiłował mi wpajać. Niewinnemu pięciolatkowi, który nie był jeszcze niczego świadomy. Szlamy. Czy zasługiwały w ogóle na to, by przebywać wśród nas? Tych lepszych? Czy zasługiwały na całe to wyjątkowe traktowanie? Obwiniałem je o to, że nie miałem dzieciństwa takiego jakie mieli wszyscy. Moje dzieciństwo przepełnione było torturami, wpajanymi z uporem maniaka regułkami i czarnomagicznymi klątwami. Nigdy tak na prawdę nie było w nim miłości. Nienawidziłem każdej tej parszywej gnidy z całego serca ale właśnie o to chodziło mojemu ojcu. Przelewałem nienawiść jaką zakorzenił we mnie ojciec na każdego, tępiąc tych, którzy byli gorsi ode mnie. Z wesołego chłopca, który darzył wszystkich wyjątkowym uczuciem wyrósł specyficzny młodzieniec z którym tylko wybrani potrafili dojść do porozumienia. Miałem niewytłumaczalne w żaden sposób rozdwojenia osobowości. Potrafiłem być bezwzględnym socjopatą, wyzbytym sumienia i odpowiedzialności wobec wszystkiego i wszystkich, ale też zwykłym, niewyróżniającym się niczym zagubionym młodzieńcem, któremu przyszło kroczyć ścieżkami wybranymi przez jego równie bezwzględnego ojca. Zawsze mówiłem to co myślę, nie zważając na sytuację czy konsekwencję jakie mogłem ponieść za swoje zuchwałe zachowanie. Nigdy nie robiłem niczego bezinteresownie. Zawsze i we wszystkim musiałem mieć swój własny zysk, wykorzystując innych, często niewinnych do swoich chorych zagrywek. Nigdy też do nikogo się nie przywiązywałem, wszystkich traktując z góry. Byłem oschły i zawsze ignorowałem najmniejsze przejawy dobroci, które nawet we mnie się budziły. Własne problemy trzymałem w sobie, nigdy nie okazując nikomu słabości. Miałem zdecydowanie zbyt wysokie mniemanie o sobie, wiecznie chodząc z zadartym nosem i gotując piekło na ziemi tym, których uważałem za gorszych. Gnębienie mugolaków zawsze sprawiało mi przyjemność, choć ci unikali mnie jak ognia. Ale mówią, że nie taki diabeł straszny jak go malują. Nawet ja miałem grono przyjaciół, których traktowałem jak równych sobie. Mogłem być przy nich Orionem, którym nie byłem przy nikim innych. Pozornie szczęśliwym, ciągle roześmianym i sypiącym żartami jak z rękawa. Jakoś znosili mnie i moje ciągłe humorki gorsze niż u ciężarnej czarownicy. Radziłem sobie, choć ojciec niejednokrotnie musiał nadstawiać karku za moje nieposłuszeństwo, kiedy wymykałem się nocami do Zakazanego Lasu, czy nawet wtedy, kiedy wchodziłem z profesorami w niepotrzebne dyskusje. Nigdy nie znosiłem sprzeciwu. Zawsze musiałem mieć rację, nawet wtedy, kiedy jej nie miałem. W całym Hogwarcie nie było profesora, który darzyłby mnie choć odrobiną sympatii. Swoją agresję wyładowywałem nie tylko na mugolakach, ale i na boisku. Swego czasu otarłem się nawet o kapitański stołek, jednak nawet w tym mój ojciec i jego geny musiały mi przeszkodzić, zsyłając na mnie klątwę Ondyny i jej jakże przykre objawy, które zepchnęły mnie z miotły.
8 | |
0 | |
0 | |
2 | |
0 | |
10 | |
4 |
wypisz po przecinku rzeczy (zwierzęta, inne) zakupione w sklepiku MG