Silvester Faust Wood
Nazwisko matki: Selwyn – fakt utrzymywany w tajemnicy
Miejsce zamieszkania: Londyn
Czystość krwi: Półkrwi
Zawód: Ministerstwo Magii – Komitet Łagodzenia Mugoli
Wzrost: 180 cm
Waga: 84 kg
Kolor włosów: ciemny blond - ponoć
Kolor oczu: niebieski
Znaki szczególne: między łopatkami ma wytatuowane dwa okręgi, jeden w drugim, ten wewnętrzny ma na godzinie dwunastej małą przerwę – pamiątka z… niezakodowanej imprezy.
jarzębina, igła szpiczaka, 8 cali, sztywna
Ravenclaw
Jak
uwięzionego mnie – bezradnego i bezsilnego
powietrzem po deszczu, pyłkami drzew, benzyną
jakiś odległy zakątek świata
podróżami, techniką
nikomu
podróżuję, czytam, popijam miętę i jeżdżę samochodem
wszystkiego, ale nie wszystkich
Garrett Hedlund
Wszystko ma swój początek. Mój zainicjowany został przez przypadkowe spotkanie dwóch osób, z dwóch różnych światów. Ona z szlacheckiej rodziny i zgodnie z tradycją od bardzo młodych lat zaręczona. Właściwie to zaręczana, po wielokroć – wszak sojusze rodzinne raz po raz były zrywane to znowu odnawiane. I oczywiście zgodnie z tradycją Ona nie miała zbyt wielkiego wpływu na te matrymonialne targi, czasem nawet nie wiedziała, że jakoweś przeprowadzono. Sfrustrowana uciekła i na mugolskim pokazie sztucznych ogni spotkała Jego. On, niemagiczny urzędnik z zamiłowaniem do majsterkowania, porzucony przez długoletnią narzeczoną dla bogatszego. Ona i On – oboje młodzi, z pokiereszowanymi sercami i pijani... Potem było zdziwienie tym do czego doszło i zastanowienie co dalej i próba bycia ze sobą. Nie było to zbyt udane podejście – po wielu latach określali ten okres jako dziwny. Siłą rzeczy nastąpiło rozstanie, poprzedzone wcześniej kłotnią o sposób zachowania, niedopowiedzenia i jawne kłamstwa. Ona wróciła do rodzinnego domu, przyjęcie było oględnie mówiąc – chłodne. Kilka kartek kalendarza później niepokój i niedowierzanie – ja już byłem. Druga ucieczka z rodzinnego domu, zostawiła tylko list dla matki w którym wszystko wyjaśniła i przeprosiła. Nie szukano jej. Została oficjalnie wydziedziczona.
Nie potrafię sobie wyobrazić miny ojca gdy teleportowała się do jego mieszkania. Wiem tylko, że nie dostał ataku serca i że nie zwątpił w swój stan psychiczny. Doszło wtedy do ich pierwszej trzeźwej rozmowy i do kilku uzgodnień, które miały niewątpliwy wpływ na moje życie. Pierwszym stwierdzeniem było, że czują iż są dla siebie stworzeni ale mało o sobie wiedzą i te braki wiedzy o sobie i swoich światach muszą nadrobić. Hehh..... jeszcze nie tak dawno temu byłem świadkiem jak mama uczyła się prowadzić. Raczej jeździć samochodem nie będzie ale za to miała dużo zabawy z ujarzmianiem konstruktu. W sumie ja i tata też mieliśmy z tego dobry ubaw. Koniec dygresji – chodziło mi tylko o to, że Oni są sobą nadal zafascynowani i cieszą się z odkrywania nowych rzeczy. Z tym punktem jest także związany drugi – w pełni dozwolone używanie magii w ich domu. Niby oczywistość ale wcześniej przez niedopowiedzenia się rozstali. I kiedy w swoich planach i marzeniach na przyszłość doszli do mnie to postanowili najprostszą i najpraktyczniejszą rzecz pod Słońcem. Dopóki nie ujawni się we mnie ewentualny talent magiczny to mam pobierać edukację ludzi niemagicznych. Dzięki temu miałem nie mieć żadnych braków w wykształceniu gdybym nie był czarodziejem. Myśląc o tym teraz mam wrażenie, że to wywarło na mnie największy wpływ. Ale zanim przystąpię do kolejnej części to jeszcze ich ostatnia pozycja z listy – długo niezrealizowana – nawiązanie kontaktu z Selvynami.
Czas Ojca. Okres trwający odkąd jestem tylko w stanie sięgnąć pamięcią do odkrycia aż posiadam zdolności magiczne. Wspominam ten etap swego jestestwa jako błogie dzieciństwo, pełne zabaw czy to z rówieśnikami czy rodzicami.
Relacje. Moim głównym nauczycielem życia był wtedy tata. To on mi pokazywał jak radzić sobie w niemagicznym świecie. To on czytał mi nieznane czarodziejom bajki i to on zawsze chętnie brał mnie do pomocy w swoim malutkim warsztaciku. A ja jak to dziecko – zawsze byłem ciekawski i chętny do pomocy. W większości przypadków dobrze sobie radziłem w obsłudze prostych narzędzi ale czasami wracałem do domu z rozwalonym palcem (nietrafienie młotkiem) czy innym stanem po urazie. Dla mnie był to powód do dumy, że nie płakałem i byłem dzielny (a ojciec widać było, że pękał z dumy) i takie obrażenia uznawałem za medale. Mamę te uszkodzenia zawsze doprowadzały do szału i nerwowego przeglądania książki z podstawowymi czarami leczącymi. Właśnie – moja rodzicielka! – pytanie się nasuwa, gdzie ona była przez moje dzieciństwo. Otóż po prostu była, zawsze. Kiedy należało mnie połatać, pocieszyć, nakarmić czy czasem zabawić pokazami fajerwerków to zawsze spisywała się na medal. A ten okres nazywam ojcowskim gdyż to mój Staruszek był moim sternikiem. Będąc w szkole poznałem wielu wspaniałych znajomych – takich, jakich można spotkać w brytyjskiej szkole z tradycjami. To znaczy, że bójki i przepychanki były na porządku dziennym zaraz obok wspólnego grania w piłkę. Proste relacje gdzie krótka wymiana ostrych przezwisk czy wymiana paru ciosów sprowadzała nas z powrotem do roli przyjaciół. Przy czym to byli głównie chłopcy, co potem gdy trafiłem do Hogwartu sprawiło, że początkowo nie umiałem rozmawiać z dziewczynami. Ale będąc dziecięciem nie myślałem o tym – byłem tylko zdania „dziewczyny są głupie”.
Szkoła. Jak wyżej wspomniałem, posłano mnie do pewnej londyńskiej prywatnej szkoły dla chłopców. Za tą decyzją stał oczywiście mój tatko. Wybrał ją z prostej przyczyny – skoro on się tam uczył i dobrze na tym wyszedł to i ja mogę to powtórzyć. Edukacja wówczas nie sprawiała mi większych problemów, a gdy takowe się pojawiały to ojciec poświęcał mi dużo czasu na przezwyciężenie impasu. Słowem, byłem bystry acz do miana geniusza mi daleko, znacznie. A czy jakiś przedmiot mugolski sprawiał mi szczególnie dużo przyjemności? Nie – byłem zainteresowany każdym z nich i starałem się pochłonąć wiedzy jak najwięcej i najprędzej. Myślę, że sami nauczyciele z tego powodu raczej mnie lubili choć czasem irytowałem ich swoją dociekliwością.
Kiedy spoglądam wstecz to widzę ile ta dekada mi dała. Zobaczyłem jak w mym domu zderzają się, łączą i wzajemnie uzupełniają światy z obu stron lustra. Sam ten fakt dostarczył mi sporej liczby drobnych i dużych radości. Jak np. wtedy gdy mama uczyła się jak poskromić konstrukt spalinowy (jej nazwa).
Czas Zmian. Okres pośredni – można, nie trzeba go wyróżniać. Zaczął się około 9 roku życia, a skończył – sądzę, że gdzieś tak po 1 roku w Hogwarcie. Sam pobyt w tej szkole opiszę dalej w całości, a tu się skupię na dwóch rzeczach.
Relacje. Rodzice postanowili aby w końcu wprowadzić w fazę realizacji normalizację stosunków ze stroną Matki. Konkretniej chodziło o to abym poznał swych dziadków i być może wuja. Wtedy też poznałem dokładniej historię poznania się rodziców i jej finał. I choć mama wielokrotnie tłumaczyła mi, że po prostu musiała być wydziedziczona bo tak nakazywała tradycja. Do dziś ten argument sprawia, że we mnie wrze i mam ochotę powiedzieć dziadkom co o takich zwyczajach myślę. Nigdy tego nie powiem – matka wymogła na mnie taką obietnicę. Plus taką, że nie zdradzę nikomu jej rodowodu. Nie zamierzam tego zobowiązania łamać, dałem wszak swoje słowo i jak dotąd nie zdarzyło się abym kiedykolwiek o tym napomknął. Wracając do tematu. Nastąpiła wymiana listów, nie znałem ich treści, znałem tylko reakcje na nie. Bywały różne – od mnącego kopertę w bezsilnej złości ojca i zapłakaną matkę – do nawet uśmiechu na twarzy tej dwójki. Po pewnym czasie doszło do spotkania. Było krótkie i nerwowe, zaaranżowane w ustronnym miejscu aby uniknąć gapiów. Wszyscy się obawiali zarówno plotkujących wrogich rodów jak i rozwścieczenia nestora rodziny. Wszak od wydziedziczonych należy się całkowicie odciąć. Z samego spotkania pamiętam już tylko kobiety przełykające łzy i mężczyzn patrzących na siebie zimnym wzrokiem. Czułem się tam nieswojo, czasami ktoś po kądzieli spoglądał na mnie jak na niechcianego psa. Wrócono na miesiąc, dwa, do listów. Zorganizowano kolejne spotkanie i kolejne i tak powoli, powoli bariery pękały – na ten moment można je nazwać poprawnymi z tendencją na dobre. Osobiście jednak nigdy nie uwierzę aby nadszedł czas gdy ojciec i dziadek będą ze sobą pić.
Mając dziesięć lat po raz pierwszy w życiu objawiła się u mnie moc. Odwiedził nas wujaszek od Selvynów. Niby to tak dla odbudowania więzi z siostrą, a za każdym razem jak tak wpadał to wypytywał się czy władam magią czy nie. Do dziś zastanawiam się jaka odpowiedź by go zadowoliła. Wracając. Dzień był ponury, nijaki, nudziłem się w domu strasznie. Do tego dorośli prowadzili równie nieporywający dialog o którymś tam z moich kuzynów. Czas się dłużył niemiłosiernie. Drażniło mnie to, z każdą chwilą coraz bardziej. Po pewnym czasie wstałem szybko i nic nie mówiąc wyszedłem do ogrodu. Mama jakby odgadując mój stan (w końcu mnie wychowała, nie?) otwarła okno, zawołała w moją stronę i wypuściła w niebo magiczne sztuczne ognie. Od zawsze je lubiłem i do tej pory tak mam. Mimo zaskoczenia, zdążyłem się położyć na trawie aby móc wygodnie obserwować pokaz. Nade mną wręcz rozkwitły różnokolorowe wstęgi, spektakularne wybuchy i nawet wyładowania elektryczne. Całość potem rozpływała się w magiczne iskry, złocisty pył, który delikatnie opadał ku dołowi. Z zaniepokojeniem zrozumiałem, że za chwilę ta chwila się skończy. Nie chciałem tego. Widać musiałem niezwykle głęboko tego pragnąć gdyż opisany opad zachował się inaczej. Normalnie spalał się na bezpiecznej wysokości, teraz zmierzał ciągle w dół, miałem wrażenie, że spadają w moją stronę gwiazdy. Następnie proszek ten całkowicie wyhamował i w efekcie… byłem w miejscu upstrzonym mnóstwem jasnych punkcików, mogłem się pomiędzy nimi przechadzać. Zupełnie jakby to były zawieszone w miejscu niezliczone stada świetlików. Oniemiały spojrzałem w stronę okna domu. Wyglądali przez nie wszyscy, i tak samo jak ja byli w osłupieniu. Pierwszy odezwał się wuj ze swoim cierpkim „gratuluję” i natychmiast się deportował. Zdziwiłem się ale nie roztrząsałem tego, jeszcze do mnie nie dotarło, że to spowolnienie opadania było moim dziełem. Zrozumiałem to dopiero po upływie kwadransa, gdy już wszystkie jasne punkciki zgasły.
Czas zmian. Nad Europą już od dawna kłębiły się czarne chmury, świat miała wkrótce ogarnąć pożoga wojenna. Dla mnie 1939 był rokiem przestąpienia progu Hogwartu i początkiem równie burzliwego etapu życia.
Czas Matki. Czyli moja magiczna edukacja i kilka miesięcy przejściowych tuż po jej skończeniu.
Relacje. Oficjalnie opuściłem mury starej szkoły z powodu przeprowadzki – to był ostatni dzień w którym widziałem twarze swoich znajomych. Teraz już nie byłbym w stanie ich rozpoznać w tłumie. Będąc już w zamku nie bardzo potrafiłem się odnaleźć. Skończyły się dawne czasy kiedy byłem miłym, lubianym kolegą. Spotkałem się pierwszy raz z otwartą niechęcią co do mojego pochodzenia. Na korytarzach funkcjonowało kilka grupek które zaczepiały to młodszych, to bardziej mugolskich. Nie miałem wtedy rozeznania kto dokładnie w nich był, wszyscy trafiali w moim umyśle do jednego wora – oni. Czułem się wyobcowany, bowiem mało kto podzielał moje zainteresowania. Dla przykładu – gdy dostałem z domu prezencik „Zrób to sam! Zegarek kieszonkowy” to wszyscy patrzyli na mnie jak na przybysza z kosmosu. Przecież żyłem do niedawna w gronie osób które uznały by to zadanie za prawdziwe opus magnum. Doskwierała mi samotność, nie miałem z kim porozmawiać. Były dni kiedy tylko wypowiadałem słowa: cześć, dzień dobry/do widzenia pani profesor, obecny. Niektórzy nauczyciele także byli nieprzychylni osobom mniej czystokrwistym. I do pełnego obrazu dorzućcie wojenną zawieruchę, która oczywiście nie docierała do szkoły ale docierała. Pod postacią szeptów i zaniepokojonych spojrzeń, niewiele osób rozumiało co się właściwie dzieje. Ja także zbyt wiele nie wiedziałem – byłem wtedy jeszcze dzieckiem. W większości przypadków rozumiano to, że głupi i żądni krwi mugole postanowili się pozabijać w imię czegoś tam. Niektórzy dodawali, że niemagiczni mają ograniczony intelekt i nie potrafią dłużej usiedzieć bez siania zniszczenia. Przez takie i podobne poglądy dodatkowo dostawałem rykoszetem. Na szczęście wraz z upływem czasu takie osoby jak ja zwykle się odnajdują. Stworzyliśmy małą grupkę. Jacy byliśmy? Różni – każdego interesowało co innego, każdy miał inne upodobania i inne poglądy. Jednak mając tylko siebie, szybko nauczyliśmy się tolerować, a na końcowych latach to właśnie owe odmienności nadawały naszym spotkaniom smaczku. Każda osoba starała się pomóc drugiej, bez względu na przynależność domową. Zawsze wobec siebie lojalni. Ciosem dla nas było otwarcie Komnaty Tajemnic, bowiem kilkoro z nas zostało zabranych przez przestraszonych rodziców do innych szkół. Myślę, że to zdarzenie jeszcze bardziej scementowało nasz skład. Dodatkowym wsparciem w tym okresie jak zwykle wykazali się rodzice – ich listy były zawsze pełne pocieszenia, zwłaszcza te od matki. Tłumaczyła mi w nich różnorakie kwestie z tego nowego dla mnie świata. Była moim przewodnikiem – tak jak wcześniej tata. Przejęła także jego rolę pomocnika w nauce. I choć nie rozpisuję się tu o tym więcej to właśnie ona jest patronką tego czasu.
Nauka. Początkowe lata były niesamowicie ciężkie. Takie przedmioty jak zaklęcia, obrona przed czarną magią były dla mnie czarną magią. Z reszty byłem wybitnie przeciętny. Na twarzach nauczycieli widziałem zniechęcenie na widok moich nieudolności. Nie pomagał mi fakt, że od Krukonów zazwyczaj wymagano zawsze odrobinę więcej. Nie wspomniałem o przydziale do Ravenclawu – zdarza się. Zdarzało mi się słyszeć, że gdyby nie oceny z transmutacji to poważnie wątpiliby w moją czarodziejskość. Tak, te zajęcia były dla mnie odetchnieniem – nie miałem na nich większych trudności. Trudno je mieć skoro się z ojcem rozkręciło i złożyło wszystko co było do znalezienia w domu. No dobra – czasami złożyć musiała mama swoim Reparo. Wiedząc lub domyślając się budowy wielu przedmiotów mogłem znacznie łatwiej - niż statystyczny uczeń - dokonywać przemian. Minęło kilka lat – dzięki własnej, mozolnej pracy i wspierany przez porady mamy oraz tych nielicznych znajomych udało mi się uzyskiwać już lepsze oceny. Jednak jak mówię, okupiłem to znacznym wysiłkiem, nieprzespanymi nocami i zwątpieniem w swe umiejętności. Na dalszych latach doszedł jeszcze jeden przedmiot – mugoloznastwo. Byłem początkowo zawiedziony tak wyrywkową i na dodatek nieprecyzyjną wiedzą. Sytuacja w której byłem zmuszony poprawiać podręcznik była dla mnie niecodzienna. Inaczej jednak nie dało się go czytać. Na swoje szczęście dogadałem się z profesorem, że będę zaliczać materiał na innych zasadach. Mianowicie miałem co jakiś okres oddawać mu swoje opracowania jakiś zagadnień. Przyjmowały one przeważnie formę małych prac naukowych i jeśli akurat zyskały jego uznanie to starał się je gdzieś opublikować. Wspaniały człowiek. Szczególnie ważną dla mnie pracą było porównanie miotaczy ognia z czarami tego żywiołu. Dlatego, że dała mi ona chwilowy skok popularności, to chyba był szósty rok. O dziwo prace te także pomogły mi w nauce innych przedmiotów – mugoloznastwo uczy magii? Śmiała teza. Egzaminy końcowe poszły mi tak jak przewidywałem – czyli średnio. I choć wyniki te nie powalały to ja byłem dumny z tych owoców na które tak ciężko harowałem. No i była wiśnia na tym torcie – W z transmutacji.
Wyrywki. 1) Wyrzucony z klubu szachowego za granie niemagicznym zestawem. Okazało się to problemem dopiero gdy zacząłem wygrywać i samodzielnie miażdżyć wraże figury. To było lepsze niż dziecięce zwalczanie mrówek. 2) Na szóstym roku dostałem raz zaproszenie do Klubu Ślimaka –wieczorek zapoznawczy aka przesłuchanie. Chyba nie zrobiłem dobrego wrażenia, zwłaszcza, że niechętnie wypowiadałem się o swojej rodzinie. Byłem zadowolony, że łowca utalentowanych, Slughorn, mnie zauważył. I byłem też zadowolony, że więcej mnie nie zapraszał – obecność Toma Riddle’a była dla mnie dość nieprzyjemna. 3) Nie nauczyłem się latania na miotle. Po prostu nie potrafię. Za to jeżdżę na rowerze. Szach-mat. 4) W każde wakacje ojciec uczył mnie jazdy samochodem i dokształcał z zakresu nauk ścisłych. 5) Mam krótką różdżkę – to zazwyczaj był kolejny powód by móc mi dokuczać. Przejmowałem się tym dopóki nie uwierzyłem w swoje możliwości i dopóki nie odkryłem, że takie maleństwo znacznie ułatwia ataki z ukrycia.
Po siedmiu latach opuściłem Hogwart. Z dyplomem w ręku i jednym pomysłem na najbliższą przyszłość wróciłem do domu.
Mój czas. Od ukończenia szkoły w 1946 do teraz. Mój plan na to co będę robić był prosty. Wyjeżdżam – najpierw aby się po prostu poduczyć i lepiej poznać świat. A potem osiąść w miejscu gdzie mieszka mniej uprzedzeń. I mieć święty spokój – choć przez chwilę.
Rodzice. Ponoć już w okolicach szóstego roku planowali jak odciąć mi pępowinę. I także doszli do wniosku, że większą samodzielność nabędę poza domem. Kiedy więc oznajmiłem, że zamierzam wyjechać spotkałem się ze zrozumieniem. Ta dwójka ludzi jest chyba jednym ze najwspanialszych darów jaki podarowała mi Fortuna. Wyruszyłem po około miesiącu przygotowań i wyrobieniu sobie prawa jazdy. W czasie wojaży i osiedlenia się w USA utrzymywałem z nimi w miarę stały kontakt. Wiedziałem, że jeśli tylko poproszę to udzielą mi każdej możliwej pomocy i czerpię z tego radość. Oni radują się natomiast z faktu, że skoro o wsparcie nie zabiegam to daję sobie radę.
Znajomi. Ze starymi starałem się podtrzymywać relacje korespondencyjnie ale lata uciekały, dzieliły nas wielkie odległości. Powoli, powoli, listy ode mnie i od nich stawały się coraz rzadsze. Ale nigdy nie ustały, zawsze ten minimalny kontakt był. I choć każdego z nas inaczej i gdzie indziej poniosły kroki po wyjściu za próg to jednak pozostajemy lojalni. Podczas swych wędrówek zawarłem nowe znajomości, niektóre dla mnie samego zaskakujące. Jeśli zaś chodzi o adwersarzy to żyłem na tyle długo by się nimi nie zajmować dłużej. Ale o tych nowościach napiszę więcej przy opisie samych wypraw.
Selvynowie. Właściwie to tylko dziadkowie bo z resztą kontaktu nigdy nie było. To są dziwne relacje. Bo nie pałam do nich żadnym większym uczuciem to jednak. Jednak to jest rodzina i na pewno pomógłbym im bardziej i szybciej niż obcej osobie. Także wieloletnie podtrzymywanie tajemnicy – swoją drogą nie potrafię sobie wyobrazić jakim cudem ta maskarada jeszcze trwa – wytworzyło we mnie pewne poczucie lojalności względem nich. W pewnym okresie dostrzegli to i postanowili mi pomóc, wtedy kiedy będę tego chciał i potrzebował. Doceniam ten gest i nie tak dawno poprosiłem ich o tą przysługę. Kosztowało mnie to trochę własnej dumy ale wstawili się za mną gdy niedawno szukałem pracy w Londynie. Podsumowując – wrogami nie jesteśmy, raczej przejawiamy skłonność do wzajemnej pomocy.
Wyprawa. Początek w 1946 aż do końca ’47. Złożyła się na nią przede wszystkim włóczęga po środkowej i północnej Azji. Ogromny obszar, przemierzanie wielkich połaci w krótkim czasie, by zaraz potem siedzieć w jednym miejscu kilka dni. Początkowo zakładałem, że uda mi się ten rejon przejechać autem bowiem wcześniej do wniosku, że nic lepiej nie ukarze mi tego kraju wielkich przestrzeni jak monotonia drogi. Naiwne założenie zostało brutalnie i szybko zweryfikowane. Albo przeskakiwałem miejsca na miejsce teleportując się albo przedzierałem się przez to nieujarzmione środowisko. Trudno było i o schronienie i o jedzenie, jak też o jakieś przyjazne twarze. Pamiętajmy też, że znajdowałem się na terenie ZSRR w okresie stalinizmu. Unikanie żołnierskich patroli, obserwacja transportów więźniów do jeszcze dalszych rejonów, a także inne efekty działania czerwonej machiny – to były rzeczy często przeze mnie obserwowane. Te czasy nie są odległą historią, wąsaty Gruzin jest zimny od stosunkowo niedawna. W takich realiach musiałem właściwie od razu umieć o siebie zadbać. By po prostu przeżyć, nie wpaść w ręce milicji, nie być posądzonym o szpiegostwo. Nie było miejsca na próbę dorośnięcia. Chyba gdybym to wiedział wcześniej to nie dokonałbym skoku na tak głęboką wodę. Całość wynagrodziły mi widoki tych surowych krain, pociągów przecinających pustkę. Wiosek i miasteczek postawionych w jakimś miejscu, nikt nie wiedział czemu, na przekór naturze – takie zgrupowania środkowych palców w stronę Gai. Pomijam już obserwacje zórz polarnych bo to klasa sama dla siebie. Pisałem, że trudno było o życzliwych ludzi, właściwie trudno było znaleźć tych którzy się nie bali pomóc obcemu. Po bliższym poznaniu okazywali się niezwykli. Nie byli wybitnie inteligentni, wielki świat ich nie wykształcił ale posiadali tą szczególną, życiową mądrość i spokój ducha. Imponowali mi także swoją siłą, umiejętnościami przetrwania wielu trudów. Nie tylko ja miałem takie wrażenie, także moi towarzysze podróży. Z tymi kompanami to też był szereg ciekawych wydarzeń. Wyruszyłem bowiem sam ale zawsze gdzieś po drodze okoliczności splątywały moje drogi z kimś innym. Praktycznie przez większość podróży miałem współtowarzysza, towarzyszkę. I znowu okazało się, że najlepiej poznaje się ludzi w niesprzyjających okolicznościach. Nawet jeśli na początku byliśmy wobec siebie wrodzy, nieufni to potem mogliśmy na sobie polegać. I może nie zawsze rozdzielaliśmy się jako serdeczni przyjaciele to zawsze w zgodzie, z uściskiem dłoni.
Druga część wyprawy to był półroczny pobyt w Tybecie. Uznałem to miejsce za bliskie mojemu sercu. W pewnym stopniu tak jak w domu, mieszała się tutaj magia w codziennym życiu. Przynajmniej w tej wiosce. Żyłem tam prosto, nie miałem wielkich potrzeb. Zrozumiałem tam czym mniej więcej chciałbym się zajmować w życiu i jaki następny krok wykonać. Równolegle do tego, dzięki pomocy jednego z mnichów, odkryłem jedno ze swych ważniejszych wspomnień. Po raz pierwszy byłem w stanie wyczarować kompletnego Patronusa. W ukrytej dolince ćwiczyłem ten czar. A skoro już byłem przy uprawianiu magii to uznałem, że równie dobrze mogę sobie powtórzyć część materiału ze szkoły. Tak w ramach odrdzewiania pewnych umiejętności przed podjęciem pracy.
Żelazo setkami subtelnych uderzeń w dzieciństwie, precyzyjnym i cierpliwym zostało rozgrzane do czerwoności w okresie szkolnym, aby w chłodzie tamtego świata zostać zahartowanym, następnym krokiem miało być wyostrzenie go. Gdy byłem gotowy wyruszyłem do Ameryki, gdzie podjąłem pracę w Urzędzie Nieprawidłowego Użycia Produktów Mugoli. Jak wszędzie na świecie, zawsze się tam znajdzie wolny wakat.
Czas w Stanach. Płynął dla mnie niezwykle leniwie – jest to tylko moje subiektywne wrażenie. W tak zwanym międzyczasie wydarzyło się całkiem sporo. Uprzedzam, będę starał się to skrócić do minimum. Jeszcze dodam, że mój pobyt w kraju Elvisa upłynął stosunkowo niedawno bo w sierpniu bieżącego roku.
Dostałem pracę – nie do końca dobrze płatną ale wystarczającą dla takiego kawalera jak ja i na dodatek ciekawą. Wypełniałem mnóstwo dokumentów, wiele razy byłem na tzw. interwencjach i kilkakrotnie występowałem w sądzie w roli rzeczoznawcy. Biurowi koledzy mnie lubili, szefostwo doceniało za sumienną pracę. Ja sam zaś powróciłem do zgłębiania wiedzy technicznej. Brzmi odrobinę jak psychiczny powrót do podstawówki. Tak właśnie było. No może nie do końca. Nadal podróżowałem, tutaj mogłem zrealizować plan turystyki samochodowej. I czasami było tak, że wychodziłem z pracy i teleportowałem się w miejsce gdzie ostatnio zostawiłem samochód. Dzięki temu przemierzyłem Stany i jednocześnie pracowałem w jednym miejscu. Jednak dobrze być czarodziejem choćby dla tego faktu. Poznałem podczas nich kolejnych znajomych ale w tych przypadkach raczej były to powierzchowne relacje (oczywiście były i wyjątki – muszą być). Z moich osobistych osiągnięć mógłbym wymienić wtedy kilka zwięzłych instrukcji jak używać bardziej zaawansowanych mugolskich urządzeń, prace porównawcze różnych zaklęć z ich techniczno-naukowymi odpowiednikami. Popełniłem także ze znajomkami z biura małe pisemko o niewłaściwym użyciu produktów magicznych. Zawarte w nim przepełnione czarnym humorem historie cieszyły się jako takim powodzeniem. Samo pisemko było nawet solidnym wsparciem finansowym dla niedoinwestowanego biura. Praca w tamtym urzędzie dała mi także możność poznania ekipę z Magic Motors Company. To prawdziwi geniusze! Byłem przez chwilę kontrolerem w ich zakładzie gdzie sprawiali, że auta latają (i kilka innych ukrytych możliwości). To było spotkanie takich kilku samych siebie jednocześnie, kilka wspólnych piw i już byliśmy przyjaciółmi. Co do głębszych relacji z płcią przeciwną – nie wypada o tym pisać. Było kilka przelotnych miłostek w których zostałem wystrychnięty na dudka. I raz się zdarzyło, że to ja zachowałem się jak świnia. Nie jestem z tego dumny.
Wiele lat dojrzewała we mnie myśl aby wrócić do ojczyzny. Ciekawe jest to, że po drugiej stronie oceanu moi rodzice dochodzili do wniosku aby opuścić Wyspy. Przyznali mi się do tego w jednym z listów i poprosili o poszukanie przytulnego domu. W osobnym liście ojciec wyjaśniał, że tracą w Anglii poczucie bezpieczeństwa i z niepokojem obserwują to co się dzieje. Szybko znalazłem im odpowiednie lokum, zawiadomiłem ich i praktycznie niedługo potem sprowadzili się tam. Choć w taki sposób mogę im się odwdzięczyć za ich dobroć. Tata ze swojej strony polecił mi pewne mieszkanie w Londynie, do remontu ale wyzwań się nie boję. To był impuls – w USA na dobrą sprawę nadal będę Brytolem, nawet akcentu się nie pozbyłem. I mimo wszystko tęskno mi było do tej mglisto-deszczowo-smętnej atmosfery i całkowicie odmiennego stanu ducha ludzi tam żyjących. Zwolniłem się z dotychczasowej pracy, spędziłem kilka dni z rodzicielami i…
Ostatnią rzeczą jaką widziałem w Ameryce była próba jądrowa w okolicy Las Vegas. Nie wiem co o tym myśleć. Ta broń zabiła i odparowała tysiące ludzi. Jest potężna i w tym pełnym majestacie niepowstrzymanej mocy piękna. Tak jak większość mi współczesnych powiem - widziałem drugie Słońce.
Wróciłem – jest wrzesień roku ’55 – długi okres od opuszczenia szkoły. Zabrzmię pewnie jak przedstawiciel starszego pokolenia ale niektórych miejsc nie rozpoznaję. Jedynie wejście do Nokturnu straszy tak samo jak przed laty. Coś stałego w życiu człowieka być musi. Złożyłem niedawno podanie o pracę w Komitecie Łagodzenia Mugoli – na poparcie swej kandydatury załączył pozytywną opinię z Amerykańskiego MM, kilka streszczeń moich prac, odbitkę prawa jazdy (dowód, że znam też praktyczne zastosowanie swojej wiedzy) i dyskretnie poprosiłem o wstawiennictwo dziadków. I pierwszy raz tak się do nich zwróciłem. I mam tą robotę. Jest odrobinę inna niż poprzednia ale dzięki temu będę mógł się bardziej rozwijać. Ciekawe jak może mnie rozwinąć zawodowe okłamywanie mugoli. Ale z drugiej strony... utrzymywanie Tajności... chyba mam wprawę w utrzymywaniu dyskrecji.Przede mną jeszcze poinformowanie pewnych osób, że przybyłem i robienie porządku w nowym mieszkaniu.
Wszystko ma swój koniec. Ten krótki i zapewne niekompletny o wiele faktów opis także. Czas wziąć się do działania.
10 | |
6 | |
9 | |
0 | |
0 | |
0 | |
5 |
różdżka, sowa, teleportacja, prawo jazdy, 10 pkt statystyk
Witamy wśród Morsów
Ocalałeś, bo byłeś
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.