Cornelia Mulciber
Nazwisko matki: Ingisson
Nazwisko ojca: Ollivander
Nazwisko panieńskie: Catwright
Miejsce zamieszkania: Londyn
Czystość krwi: półkrwi
Status majątkowy: uboga
Zawód: aktorka, artystka
Wzrost: 169 cm
Waga: 57 kg
Kolor włosów: ciemny blond
Kolor oczu: brązowe
Znaki szczególne: blizna po poparzeniu na wnętrzu lewej dłoni (gorąca woda) oraz na ramieniu (smok), podkrążone oczy, zakręcanie końcówek rozczochranych włosów na palce
12 i pół cala, dość sztywna, sekwoja, łuska smoka
Ravenclaw
wiewiórka
ciała martwych rodziców
orzechami włoskimi, miętą, czekoladą deserową, żywicą, świeżymi bułkami grahamkami i mlekiem
siebie z rodzicami
OPCM, teatrem, tańcem, muzyką, mugolami, psychologią, różdżkami, zielarstwem, grą na fortepianie
nie kibicuję
pływam, biegam, czytam, rozwiązuję krzyżówki
muzyki klasycznej
Sylvia Hoeks
Podobno byłam wyjątkowo spokojnym dzieckiem.
Nie aniołkiem - jak każdemu zdarzyły mi się mniej chwalebne chwile - moi rodzice zdawali sobie jednak sprawę z tego, że dziecko to nie świecznik i w miejscu stać nie będzie. Uznawałam za całkowicie naturalne łażenie po drzewach, taplanie w błocie jak mały hipopotam (uwielbiałam oglądać książki ze zwierzętami), obdzieranie kolan i wyciąganie drzazg z palców. Nie miałam guwernantki czy opiekunki - moja mama spędzała cały czas w domu, a ja cieszyłam się z tego, nie do końca świadoma jeszcze czym to jest spowodowane. Ojciec wracając po pracy pachniał egzotycznymi przyprawami i starymi książkami, opowiadał mi o wielkich wyprawach i przygodach, a ja zrozumiałam, że umiał świetnie zmyślać dopiero kilka lat później. Nie miałam rodzeństwa i wcale mi to nie przeszkadzało. Czułam się doskonale zagarniając całą uwagę rodziców i władzę nad lasem wokół naszego domu tylko dla siebie, mogąc uciekać w świat fantazji na całe godziny bez przejmowania się marudzącym rodzeństwem.
Niewiele miałam kontaktu z innymi ludźmi niż moi rodzice aż do czasu, kiedy poszłam do szkoły. Matka była bardzo zestresowana, odprowadzając mnie na rozpoczęcie roku, a ojciec uspokajał ją, nim jeszcze wyszedł do pracy. Powtarzał, że tak będzie lepiej, a ja w sumie nie wiedziałam, faktycznie jest mi lepiej. Z jednej strony zyskałam koleżanki i kolegów, mogłam się uczyć, poznawać świat, a z drugiej utraciłam wolność. Plac zabaw koło szkoły nie był tak ekscytujący jak przydomowy las. Nudziłam się, siedząc sztywno w ławce i zaczynałam psocić. Zawsze lepiej dogadywałam się z chłopakami. Dziewczynki zaplatały sobie warkocze, zdradzały sekrety, a ja żadnego nie miałam. Ani warkocza, ani sekretu. Matka denerwowała się moimi rozczochranymi włosami i pilnowała, żeby były krótkie. I naprawdę sądziłam, że nie ma żadnej tajemnicy, którą mogłabym skrywać.
Rodzice ukrywali przede mną istnienie magii aż do momentu, kiedy podczas wycieczki na farmę przy zagrodzie ze świniami dostałam straszliwego uczulenia. Drapałam się, kichałam, kaszlałam, oczy mi łzawiły, a moja matka cieszyła się jak małe dziecko. Kiedy szarpnęłam ją za rękaw, chcąc żeby mnie stamtąd zabrała, a ona straciła głos, cieszyła się jeszcze bardziej. Miałam niecałe dziesięć lat, kiedy poznałam prawdę. O matce, która nie istniała dla swojej rodziny, od kiedy okazało się, że jest charłakiem. O ojcu, który zakochał się w niej mając pięć lat, zanim jeszcze zamknęli ją w pokoju, który długimi latami w tajemnicy wysyłał jej sowy, a gdy wreszcie dorósł i wybrano mu narzeczoną, odrzucił rodowe powinności. Został wykreślony z drzewa genealogicznego, biorąc za żonę charłaczkę, zrezygnował z pracy w Ministerstwie, by żyć w spokoju. Zabawne, wcześniej nie zastanawiałam się nad tym, czemu mam inne nazwisko. Byłam straszną ignorantką. Nie umieli dawkować napięcia - historia moich rodziców, istnienie magii, to było zbyt dużo. Usiłowałam to pojąć przez najbliższe dwa tygodnie. Spędziłam w mugolskiej szkole jeszcze dwa miesiące, zanim otrzymałam list z Hogwartu. Moja matka cieszyła się o wiele bardziej niż ja. Ona cieszyła się z tych wszystkich pierdół, których sama nie przeżyła, siedząc całymi latami w domu i pochłaniając kolejne książki, grając na fortepianie, bo cóż innego miała robić? Teraz przeżywała po raz kolejny swoje dzieciństwo, takie jakie powinno być - z przejawami magii, z listem, z zakupami na Pokątnej. To ojciec naciskał, bym spędziła pierwsze lata w kulturze mugolskiej w razie, gdybym odziedziczyła po matce nie tylko oczy, ale i charłactwo. Bym nie czuła się rozczarowana. Faktycznie, bardziej czułam się oszukana. Dobrze czułam się wśród mugoli, lubiłam rozwiązywać zadania z matematyki, a nagle miałam uczyć się eliksirów? Ojciec z zafascynowaniem opowiadał mi o swojej największej pasji, o różdżkach. Nie znał wszystkich rodzinnych tajemnic, ale miał niesamowitą wiedzę i ten dziwaczny instynkt. Poszedł ze mną kupić moją pierwszą różdżkę, a jakże, do sklepu Ollivandera. Wzbudził tym niemałą sensację - ostatecznie wyszedł do nas młody, zatrudniony sprzedawca, choć oboje wiedzieliśmy, że na zapleczu kryje się mój stryj. Biegał po całym sklepie, wprawiając mężczyznę w oszołomienie, przeglądał pudła i mamrotała pod nosem nazwy drzew i rdzeni. Potrafił ocenić czarodzieja tylko po jego różdżce, jego charakter i zdolności, a któż znał mnie lepiej niż on? Wybrał mi trzy i właśnie trzecia była tą, która zareagowała snopem iskier, kiedy pierwszy raz przecięłam nią ze świstem powietrze.
Myślałam, że może jednak nie będzie tak źle, ale peron 9 i 3/4 brutalnie zderzył mnie z rzeczywistością. Nie mogłam znaleźć wspólnego języka z tymi dzieciakami, wychowanymi w uwielbieniu magii i pogardzie dla mugoli. Przynajmniej w większości. Patrzyłam na ich różdżki i dostrzegałam kolejne cechy, które mi się nie podobały. Nie szukałam na siłę towarzystwa i nawet kiedy Tiara wykrzyknęła Ravenclaw, usiadłam gdzieś na uboczu, dobitnie pokazując, że nie jest mi potrzebna uwaga innych Krukonów. Chciałam przebrnąć przez szkołę jak najszybciej, najmniej zauważona. Dość szybko wyszło na jaw, że moja rodzina znacząco odbiega od czarodziejskich standardów. Ludzie zaczęli dzielić się na tych, którzy gardzili zdrajcami krwi bardziej niż mugolami oraz tych, którzy mieli to zwyczajnie gdzieś. Przyzwyczaiłam się do docinków, poświęcając swoją uwagę nauce. Skoro już musiałam spędzać w Hogwarcie tyle czasu, chciałam przynajmniej coś z tego mieć. Coraz częściej właśnie tak mówiłam: że chcę coś z tego mieć. Obserwacja szkolnej hierarchii, panowania rodów szlachetnych skłoniła mnie do poważnego zastanowienia się, co tak naprawdę rządzi światem. Moje nazwisko nie mogło zdać się na wiele. Pieniędzy nie miałam, ale zdobycie ich było o wiele bardziej realne niż zdobycie szlachectwa, którego zresztą nigdy mieć nie chciałam. Moje przemyślenia o materializmie spotkały się z nieoczekiwaną odpowiedzią od losu, kiedy zaczęłam zadawać się z Grahamem Mulciberem. Już po kilku tygodniach znajomości zaczęliśmy żyć w swoistej symbiozie. Jedno robiło eliksir, drugie pisało referat na historię magii. Przysługa za przysługę. Nasze poglądy nie były zawsze zgodne, ale rozwijające się pragnienie władzy i bogactwa spajało nas w duet, który zapełniał dwa z trzech pierwszych miejsc przy wynikach z egzaminów.
Pod koniec szkoły priorytetem stało się dla mnie uwolnienie od przeszłości. Nie musiałam nazywać się Ollivander, by podczas przedstawiania spotykać się z chłodnymi spojrzeniami, a nawet docinkami. Zawsze byłam tą dziewczyną z matką charłaczką i ojcem zdrajcą. Odwiedzając Grahama podczas wakacji czułam słodki smak wolności, kiedy braliśmy udział w nielegalnych pojedynkach. Miałam dość swojego idealnego domu, który stanowił niepokojący wyjątek w mojej filozofii władzy, wypełniony irracjonalną miłością. Męczyło mnie uczucie rodziców i troska, jaką mnie otaczali. Dusiłam się. Chciałam być niezależna, wyzbyta skrupułów i dążąca po trupach do celu. Po ostatnim dniu w Hogwarcie spakowałam się i zamiast do domu, pojechałam do Mulcibera. Rodzice doskonale wiedzieli, że kiedy coś sobie ubzduram, będę trwać przy tym z oślim uporem, więc nawet nie przyjechali namawiać mnie do opamiętania się. Dostałam tylko jeden list. A potem drugi, z okazji ślubu. Nie pamiętam, kto wpadł na tak genialny pomysł, ja, Graham czy może oboje naraz w przypływie jakiejś pijackiej jednomyślności. To ułatwiało wiele spraw. Nasze ciemne interesy, wspólne mieszkanie i wyprawy. Moją dodatkową korzyścią było nowe nazwisko. Nie chodziło bynajmniej o uczucia, to był rodzaj umowy, a przynajmniej tak do tego podchodziliśmy. Wypowiadając parę banalnych słów, nadając im teatralnego patosu zrywałam ze starym życiem. Byliśmy zbyt młodzi, by rozumieć powagę sytuacji, ale na tyle dorośli, by się nie pozabijać. Nie byliśmy małżeństwem, lecz wspólnikami, choć Graham gadał jakieś pierdoły o małżeńskich obowiązkach. Usiłowaliśmy się dorobić, zazwyczaj na sposoby bardziej nielegalne niż legalne. Czasami towarzyszyłam Mulciberowi w jego dziwacznych eskapadach, przez jakiś czas oboje pracowaliśmy w rezerwacie smoków. Jeśli nie miałam ochoty marznąć na jakiejś Syberii, zostawałam w naszym małym, obdrapanym mieszkaniu i z nudów szukałam zajęcia. Przypadkiem dowiedziałam się, że jeden z naszych wspólnych znajomych jest oklumentą. Ja miałam dużo czasu i chłonny umysł, on niespełnione nauczycielskie ambicje. Nie wiedziałam, czy chcę ukryć przed światem prawdę o naszych działaniach czy moje destrukcyjne myśli, ale uważałam, że to przydatna umiejętność. O wiele bardziej niż Mulciberowe wizje, po których budził się niespokojny, a ja nie mogłam się wyspać, kiedy wiercił się w łóżku, więc musiałam nauczyć się znajdować w sobie jakieś nędzne resztki ciepła, by przywrócić go do porządku.
Nie miałam konkretnego planu. Pięliśmy się mozolnie po szczebelkach drabiny hierarchii społecznej z uporem, zdobywając wiedzę, znajomości i pieniądze. Pewnie osiągnęlibyśmy nasz sukces prędzej lub później, ale w nasz hermetyczny świat spisków i interesów wdarło się echo przeszłości. Nie przywiązywałam wielkiej uwagi do sentymentalnych, pijackich historii Mulcibera o jego rodzinie, on nie przywiązywał do moich, bo mało to nas interesowało, ale tym razem nie moglibyśmy udawać, że to nic takiego. Zamiast dorocznej kartki na święta, którą wysyłali mi rodzice, a ja łaskawie odsyłałam im życzenia, dostałam list informujący o ich śmierci. Śmierci! Jak można nazwać po prostu śmiercią spalenie żywcem we własnym domu? Stojąc bez ruchu na zgliszczach budynku w którym się wychowałam nie miałam najmniejszych wątpliwości, że to nie był przypadek, wypadek czy coś równie idiotycznego. Nie docierało do mnie, że ich straciłam, tak samo jak to, że nie rozmawialiśmy ze sobą od siedmiu lat, kiedy lekkomyślnie uciekłam z domu. Depcząc po nędznych resztkach szczęśliwego życia przyznałam się przed sobą do błędu, co nie zdarzało się zbyt często, ale nie umiałam zapłakać. Nie wiedziałam i miałam nigdy się nie dowiedzieć, czy powodem ich zamordowania były rodowe porachunki, promugolskie działania ojca, charłactwo matki, moje i Grahama ciemne interesy czy może wszystko naraz, ale co do jednego miałam irracjonalną, instynktowną pewność - zrobili to czarodzieje lubujący się w czarnej magii. Zarodek buntu z dzieciństwa, niechęci do czarodziejstwa zaczął rosnąć, kiedy błądziłam po spalonym lesie z gołymi pniami znaczonymi spalenizną. Nie mogłam już ignorować tarninowej różdżki Mulcibera. Wróciłam do tego, co kiedyś zwaliśmy wspólnym domem nie tyle po swoje rzeczy, co żeby w poczuciu jakiejś dziwnie pojmowanej uczciwości oznajmić mu, że odchodzę.
Nie umiałam znaleźć sobie miejsca w świecie, którego czułam coraz większą odrazę. Decyzja zamieszkania między mugolami nie była prosta, ale w pewnym sensie nieuchronna. Trudno było znaleźć sobie zajęcie i opłacić z niego czynsz. O wiele łatwiej było podważyć drewnianą klepkę w podłodze i schować pod nią różdżkę. Przez dwa miesiące gotowałam wciąż dla dwóch osób, przez pół roku łapałam się na nasłuchiwaniu kroków Grahama. Dopiero po roku czy dwóch przestałam podświadomie liczyć na to, że mąż zjawi się kiedyś w na moim progu albo przynajmniej wyśle sowę z listem. Zajmowałam się chyba wszystkim, czym mogłam, zachowując choć odrobinę swojej godności, bo nic więcej mi nie pozostało. Zapomniałam o magii, czasem jedynie sięgając po stary notes ojca z analizą parametrów różdżek i charakterów ich właścicieli, który szczęśliwie tylko częściowo spalony znalazłam na zgliszczach domu. Sprzedawałam w piekarni i na targu, opiekowałam się dzieckiem i staruszką, rzeźbiłam figurki zwierząt, kelnerowałam, przepisywałam księgi rachunkowe, mieszałam olejki zapachowe, sprzątałam w hotelu, a wreszcie zostałam krawcową. Marną, gdyby ktoś mnie pytał o zdanie, ale na szczęście moja opinia nie była ważna i zatrudnili mnie w jakimś podrzędnym teatrze. Szyłam kostiumy i kochałam, jak ja kochałam to miejsce. Pod pretekstem oceny swoich tworów wkradałam się na słabo zapełnioną widownię i siedząc pomiędzy pijakiem, a prostytutką zachwycałam się grą aktorską. Jednego dnia zabrakło im akompaniatora, który był tak spity, że nie był w stanie trafić w te trzy akordy na rozklekotanym pianinie. Muzyka potrzebna im była tak bardzo, że ktoś przypomniał sobie, że ja gram. I tak zostałam krawcową - pianistką. A potem zaczęli nam płacić jeszcze mniej i część aktorów odeszło, przez co repertuar się jeszcze uszczuplił. Więc ja się zgłosiłam. Krawcową - pianistką - aktorką byłam przez zaledwie miesiąc zanim ostatecznie teatr zamknięto, ale to był jeden z najpiękniejszych miesiąców w moim życiu. Nie potrafiłam znów sprzedawać ryb, a trudno było znaleźć odpowiedni teatr. Nic mnie już tam nie trzymało, szczególnie, że pierwszy związek od paru lat, który miał szansę zaistnieć nagle zakończył się dramatyczną amnezją. Przypadki chodzą po ludziach... W pragnieniu realizowania pasji zgubiłam swoją nienawiść do magicznego świata, pierwszy raz od dawna poszukując rozwiązania w magicznym świecie, na Nokturnie. Trafiłam w punkt, spotykając Silvera. Możliwość stania się częścią teatralnej trupy była zbyt kusząca, by się jej nie oprzeć. Rogogon przyjął mnie z otwartymi ramionami, nareszcie nadając mojemu życiu namiastkę sensu. Ryzyko spotkania z Mulciberem było wysokie, ale mnogość plotek o tym, jak powiodło mu się w życiu (baba z wozu, Grahamowi lżej?) uzmysłowiła mi, że nie będzie często odwiedzał tych miejsc co ja. Zresztą, czy cokolwiek już nas łączyło? Grahama Mulcibera, który brylował wśród czarodziejskiej śmietanki towarzyskiej, i mnie, biedną aktorkę skrywającą się pod jakże wyszukanym pseudonimem Psyche.
Do wyczarowania patronusa Cornelia wykorzystuje jedno ze swoich dziecięcych wspomnień, gdy jeszcze całkowicie nieświadoma i szczęśliwa karmiła w lesie wiewiórki, a po powrocie do domu opowiadała o tym z podekscytowaniem rodzicom.
Statystyki i biegłości | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 8 | +3 (pierścień Zakonu) |
Zaklęcia i uroki: | 7 | Brak |
Czarna Magia: | 0 | Brak |
Magia lecznicza: | 0 | Brak |
Transmutacja: | 1 | Brak |
Eliksiry: | 0 | Brak |
Sprawność: | 2 | Brak |
Biegłość | Wartość | Wydane punkty |
Język ojczysty: angielski | II | 0 |
Język obcy: islandzki | I | 2 |
Instrument: fortepian | III | 7 |
Instynkt przetrwania | III | 7 |
Kłamstwo | IV | 13 |
Koncentracja | I | 1 |
Kradzież | I | 1 |
Krawiectwo | II | 3 |
Magia umysłu | I | 1 |
Malarstwo | I | 1 |
Mugoloznastwo | III | 3 |
Opieka nad magicznymi stworzeniami | IV | 13 |
Pływanie | II | 3 |
Retoryka | II | 3 |
Rzeźba | II | 3 |
Spostrzegawczość | II | 3 |
Śpiew | II | 3 |
Taniec | I | 1 |
Ukrywanie się | II | 3 |
Reszta: 0 |
różdżka, teleportacja, oklumencja
Ostatnio zmieniony przez Cornelia Mulciber dnia 25.12.15 22:31, w całości zmieniany 7 razy
wake up where the clouds are far behind me
Where troubles melts like lemon drops, high above the chimney top
That's where you'll find me
Witamy wśród Morsów
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot