Marcelyn Carrow
Nazwisko matki: Sᴓrensen
Miejsce zamieszkania: Londyn, Pokątna
Czystość krwi: szlachetna
Status majątkowy: bogata
Zawód: uzdrowicielka magicznych stworzeń
Wzrost: 167 cm
Waga: 57 kg
Kolor włosów: miedziane, usilnie nazywane przez nią kasztanowymi (kłamstwo powtarzane tysiąc razy staje się prawdą)
Kolor oczu: stalowo niebieskie, można się w nich doszukać złotawych plamek
Znaki szczególne: wiecznie skrzywiona twarz, masa piegów, podkrążone oczy
10 cali, dość giętka, wykonana z głogu z rdzeniem z włosa wampira
Ravenclaw
renifer
całun pogrzebowy babci
cynamon, las po deszczu, melisa i piżmo i mokra sierść
ona sama, ściskająca w dłoni stworzony przez siebie eliksir, mająca obok wszystkie uratowane przez siebie stworzenia
eliksiry, zielarstwo
nie interesuje jej Quidditch
jazda konna, oprócz tego jest bywalczynią wszystkich miejsc w których można potańczyć
swing, rock&roll, blues, klasyka
Laura Schuller
„…zrobił bowiem lustro, które posiadało tę właściwość, że wszystko dobre i ładne, co się w nim odbijało, rozpływało się na nic, a to, co nie miało żadnej wartości występowało wyraźnie”*
Patrzę w lustro. Zupełnie nie podoba mi się to, co w nim widzę. Mimo to, często staję przed nim i obserwuję każdy szczegół. W swój obraz wpatruję się tak usilnie, by stać się bliską przekonania samej siebie, że mogę tak zmienić cokolwiek. Że zacznę być choćby odrobinę bardziej podobna do któregokolwiek członka rodziny. Bo to wcale nie jest tak, że jeśli jeszcze nie jesteś dojrzałą dziewczyną ze świadomością własnego ciała to nie czujesz się inna. Nie. To nie jest też tak, że nie rozumiesz, że coś tu nie gra jeśli jesteś jedyną nakrapianą i rudowłosą w rodzie. Masz świadomość, zawsze ją masz, bo człowiek to nie roślina-doskonale wyczuwa zmiany w spojrzeniach i nastrojach, widzi kpiące uśmieszki i słyszy plotki. Nawet jeśli jest tylko nic nieznaczącą siedmioletnią dziewczynką. Dobrze wiem, że dalsza rodzina, a może nawet ta pozornie najbliższa, liczyła na to, że nie wykażę żadnych zdolności magicznych, że okażę się być pomyłką/błędem genetycznym/jakąś klątwą ujawniającą się co któreś dziecko, cokolwiek. Byle nie bękart. Ale bękartem nie jestem. Nie jestem też żadnym błędem genetyki, nie. Wbrew cichym nadziejom pierwszy kontakt z magią miałam w wieku trzech lat, kiedy znalazłam rannego kota. Biegając po ogrodzie zrywałam wszystko, co uznałam za potencjalnie lecznicze i znosiłam kładąc na niego tak, że niemal zakryłam go liśćmi, kwiatami i łodygami. Nieco zniecierpliwiona jego brakiem zrozumienia zawołałam „Zdrowiej kotku szybciej!”. I o dziwo wyzdrowiał. Nieduża rana na łapie zasklepiła się, a on wystraszony moją skłonnością do zbieractwa uciekł. Ale zdrowy. Wtedy pierwszy raz poczułam, że jednak mogę coś znaczyć.
„I w końcu nie było ani jednego człowieka, który nie zostałby w lustrze opacznie odbity”
Mając dziesięć lat patrzyłam w lustro codziennie i codziennie popłakiwałam. Ale tak, żeby nikt nie widział, bo to wstyd. Z czasem płakać przestałam i zaczęłam się krzywić. „Skoro ja im nie podpowiadam, to oni nie będą odpowiadali mi”. I choć wtedy jeszcze nie byłam pewna kim mogą być „oni”, już wiedziałam, że mają wyraźnie odczuć mój brak sympatii. Systematycznie ćwiczyłam przed lustrem gamy zniechęcenia i odrazy o różnych tonach i barwach. Moim ulubionym było skrzywienie „jak przy wejściu czystą skarpetką w kałużę na podłodze”-to rzucałam słysząc lekko zawoalowany komentarz, żart lub przytyk dotyczący w jakikolwiek sposób mnie lub rodziny. Było jeszcze „chłodne spojrzenie z podbródkiem w górze”, kiedy komentarze przestały być skrywane. Zaczęłam bawić się w poznawanie świata emocji i niezwykle tę zabawę polubiłam. Nawet, jeśli wszystko to siedziało tylko w mojej głowie, czerpałam satysfakcję z okazywania innym braku zainteresowania, sympatii i szacunku. I choć byłam tylko nic nie wiedzącą smarkulą w świecie dorosłych czarodziejów czułam, że cholernie lubię to poczucie dumy.
Rok później po raz pierwszy dostałam zaadresowany do siebie list. I wtedy wiedziałam, że mam szansę wyrwać się z tak znienawidzonego światka czarodziejskiej arystokracji wśród której czułam się tak obca. A że zostałam nauczona, że należy mi się wszystko czego zapragnę (a jako dziedziczka takiego nazwiska mam jednocześnie prawo pragnąć wszystkiego) wyszłam z założenia, że siedem lat nauki w Hogwarcie muszę przejść na najwyższym poziomie.
Polubiłam eliksiry, zielarstwo i opiekę nad magicznymi stworzeniami i to właśnie na nich postanowiłam się skupić. Przez czytanie grubych tomów opisujących magiczne rośliny wodne zapominałam o transmutacji co skutkowało najwyższymi wynikami w jednej dziedzinie i niemal najniższymi w drugiej. Taka jestem, realizuję założony sobie cel od początku do końca. Nie ma półśrodków. Ale są wyrzeczenia. Podobnie jest z moim ojcem. Jednakże on nie potrafił odróżnić tego, w co warto inwestować od tego, co należy omijać.
Kiedy miałam czternaście lat zaczęły się z nim problemy. Można powiedzieć, że zadarł nie z tym z kim powinien i narobił sobie poważnych długów u nazwisk znaczących równie wiele co nasze, jednakże słynących z brutalnych czynów i złych zamiarów. Szybko udało im się przeciągnąć podatnego na manipulacje ojca na swoją stronę. Ojciec jest alchemikiem, jednakże marzyć mu się zaczęła wielka sława i chwała, a wychowany w świadomości wartości pieniądza wiedział, że właśnie złota potrzebuje by to osiągnąć. Zaczął robić interesy na czarno, kontakt po kontakcie doszedł do zgromadzenia nazywającego się Rycerzami Walpurgii. W zamian za niewiadomego pochodzenia składniki (lub galeony potrzebne do ich zdobycia) on dostarczał im gotowych produktów. Równie szybko wpadł w sieć wyznawanej przez nich ideologii którą zaczął przelewać na rodzinę. Pragnienie przedłużenia czystokrwistej, szlachetnej linii zawładnęło nim równie mocno jak nienawiść do krwi brudnej, skażonej.
Mam dwóch braci. Ze znalezieniem dla nich odpowiednio usytuowanych małżonek problemu nie było. I choć młodszy z nich miał zaledwie dwanaście lat, już wówczas został zaręczony. A ja czekałam. Mówi się, że córka jest słońcem w życiu ojca. Sam z resztą tak o mnie mówił. Na zawołanie z nadąsanej panienki potrafiłam stać się czystą radością, co z resztą zostało mi do dziś, choć tak wiele się zmieniło. Rodzice załamani brakiem wiary przedstawicieli tutejszych rodów w moją przynależność do Carrowów postanowili szukać kandydata na dalekiej północy z której wywodziła się moja matka, Ingrid.
„…lustro rozbiło się na tysiące milionów, bilionów okruchów. Gdy wpadły komuś do oka tkwiły w nimi wtedy człowiek widział wszystko na odwrót albo spostrzegał tylko to, co złe…”
W moją szesnastą wiosnę odwiedziliśmy w wakacje Namsfjord. Tam wśród lasów, gór i fjordów przez paręnaście lat mieszkała Ingrid, gdy w końcu do rodzinnej hodowli hipogryfów, również w interesach, przybyli mój dziadek i ojciec. Wrócili zaś z sześcioma hipogryfami obu płci i piękną Ingrid Sᴓrensen.
Teraz jednak przez ogromną drewnianą i misternie zdobioną bramę przechodziłam w towarzystwie ich obojga. Głowę trzymałam prosto i możliwie wysoko, ale w oczach miałam zwątpienie i strach. Hej, przecież nikt mnie nawet nie zapytał, czy ja w ogóle chcę za mąż wychodzić! A prawda była taka, że ponad wszystko inne cenię sobie własną wolność którą na zawsze odbierało małżeństwo. Nie czułam się gotowa. Powoli zmierzałam do końca nauki w Hogwarcie i wiedziałam, że chcę jeszcze poznać kawał świata zanim zostanę zamknięta. Bez przenośni. Dosłownie zamknięta z kimś, kogo nawet nie zdążę poznać i polubić, bo przecież o miłości nie można tu nawet mówić. Zastanawiam się, czy są aranżowane małżeństwa w których jest miłość. Bo ja takich nie znam. Wszystkie te ciotki, kuzynki, przyjaciółki rodziny, a nawet moja własna matka, ona wszystkie są nieszczęśliwe. Nie widziałam w małżeństwie niczego dobrego. Szybko zaczęłam zauważać, że można naginać rzeczywistość, jeśli się wie jak. A ja się dowiadywałam, bo lubiłam obserwować. Jeśli na spotkania rodziców z równie wysoko postawionymi głowami wchodziłam pewnym krokiem, zadowolona i z poczuciem własnej siły, oni to dostrzegali i patrzyli na mnie, jakbym już na tym etapie mogła pokierować ich wyborami. Jeśli jednak nie miałam „ochoty na ludzi” i emanowałam negatywną energią-oni wcale mnie nie doceniali. Wychwalali własne dzieci podsycając zalety których u mnie nie dostrzegali. A ja śmiałam się w duchu, jaki ten świat jest prosty!
Kiedy ją zobaczyłam, zaparło mi dech w piersiach, wtedy po raz pierwszy w życiu. Przez zdobione nordyckimi plecionkami łuki przechodziła z taką lekkością, jakby płynęła w powietrzu. Patrzyłam na własną babcię i widziałam najpiękniejszą z baśniowych postaci. Prawdziwą Królową Śniegu. Szła, a właściwie płynęła z rozrzuconymi na plecy i ramiona białymi, niemal srebrzystymi włosami ubrana tak, jakby współczesnej mody nawet nie dotknęła. Okryta wilczym futrem w długiej sukni z jasnej wełny bogato zdobionej haftami i srebrnymi jedwabiami. Ilość srebra którą na sobie miała mogłaby zdawać się przytłaczać jej smukłą, acz wątłą z racji wieku postać, jednak nawet kruszec blakł przy jej urodzie. Uśmiechała się do nas, choć oczy miała smutne i jasne. Siv. Najpiękniejsza kobieta jaką dane mi było zobaczyć. Moja babcia. Kobieta, której nigdy nie dorównam.
Podniosła wzrok na twarze moich rodziców i zaskakująco mocnym głosem powiedziała:
-Odjedźcie jutro. Zostawcie mi wnuczkę a ja zwrócę ją Anglii kiedy uznam, że już się nią nacieszyłam. Podejdź dziecko. Masz w sobie czystą krew Rosketila!
Tak jak prosiła, rodzice i bracia odpłynęli ze skalistych wybrzeży Namsfjord a ja zostałam w miejscu, w którym po raz pierwszy od szesnastu lat poczułam się jak w domu. Razem spędzałyśmy dnie i noce, a Siv opowiadała mi o norweskich przodkach tak, że gotowa byłam uwierzyć, iż osobiście ich poznałam. Opowiadała mi o ziołach, grzybach, kwiatach i pędach mających moc uzdrawiania. O tym, jak należy postępować z magicznymi stworzeniami by poczuć się z nimi jednością. Jak ważyć substancje o których istnieniu nawet nie miałam pojęcia. Opowiadała mi o tym wszystkim tak, jak gdyby już wtedy przeczuwała jak potoczy się mój los. Jednak przede wszystkim opowiedziała mi o dziadku, o Rosketilu. Oba ich rody niemal wyrzekły się postępu mieszkając tak daleko od świata nowych wynalazków. Nawet nie cofając się w czasie można by stwierdzić, ze mój dziad był wikingiem. Ponoć był wielki i silny o dłoniach budujących łodzie a jednocześnie dotykających żony z taką czułością, jak gdyby była najdelikatniejszym płatkiem śniegu na tych twardych dłoniach. I wyglądał jak ja. A właściwie ja odziedziczyłam całą urodę po nim. Podobno tak jak moją, całą jego twarz, plecy, ramiona i piersi pokrywały piegi w kolorze złota. Włosy sięgały mu połowy szerokich pleców i zwijały się w takich puklach, jakie sama widziałam codziennie w lustrze. Nawet gęsta, ruda broda nie przykrywała jego zadziornego, podobnego mojemu uśmiechu, a jego równie jasne oczy miały ten sam butny wyraz.
I wtedy dowiedziałam się, że to nie jest tak, że jestem tu przypadkiem. Że znalazłam się na jakimś świecie w jakimś wymiarze ale że tak naprawdę nie powinno mnie tu być. Właśnie wtedy, przy babci zrozumiałam, że czasami sami musimy wyznaczyć sobie drogę, którą chcemy przejść nawet, jeśli dotarcie do niej będzie wymagało trudnej wyprawy przez lasy własnej świadomości.
Ah i wtedy też poznałam smak innej rzeczywistości.
Wiecie, że sekretem tej niezwykłej siły którą epatowała moja babcia były grzybki?
-Jedz. Zamknij oczy i zapomnij, ze cos może mieć smak. Zamknij oczy a kiedy je otworzysz, przeniesiesz się w inny świat, lepszy świat.
Posłuchałam. Otwieram oczy i widzę to wszystko, co życie zdawało się zamykać przede mną przez szesnaście lat w tej najwyższej szafce zamykanej na mosiężny klucz. Słyszę ptaki, owady, krzewy i drzewa. Mówią do mnie tak, jakbyśmy nie widzieli się od lat. Mówią a ja odpowiadam im i śmieję się chyba pierwszy raz w życiu pełną piersią. Woła mnie woda i woła mnie ziemia. Czuję się wolna, czuje się szczęśliwa i lekka. Czuję że lecę. Babcia łapie mnie za rękę i lecimy razem tak, jakby nie różniło nas parędziesiąt lat. Tak, jakbyśmy były jedną i tą samą duszą zamkniętą w dwóch czasach. Wyczuwa mój lęk. Nie chcę wracać. Nie chcę tracić pierwszy raz skosztowanej wolności. Nie chcę się rozstawać z samą Siv. Wiedziałam że za parę dni będę musiała wrócić do domu, jedynym pocieszeniem była wizja każdych przyszłych wakacji spędzanych tutaj.
-O nic się nie bój…bój…bój. Ja wszystko ci pokażę…każę…każę… Nauczę cię zatrzymywać czas…las…las…
I faktycznie jest już tylko las.
„…byli jednak ludzie, którym taki odłamek wpadł do serca i wtedy działo się coś okropnego; serce stawało się jak kawał lodu.”
Najmilsza babuniu!
Minęło pięć lat odkąd poznałam nowy, piękny, piękny świat. Minęło pięć lat a ja dalej każde wzięcie i wejście w inną rzeczywistość traktuję jak zachłyśnięcie się czymś nowym. Kocham to robić, zatracać się w tym całkowicie. Wiem że nad tym panuję, tak mi się przynajmniej wydaje… Wiem, że nie powinnam ale czy to właśnie nie dlatego to jest takie fascynujące? Dziękuje Ci za każdą jedna roślinę którą mi pokazałaś, to dało mi solidne podstawy do tego, nad czym teraz pracuję. Myślę, że eliksiry stanowią przyszłość odurzania.
Póki co moje zniechęcanie każdego absztyfikanta działa, wszyscy wyjeżdżają bez słowa. Czuję że moja wolność jest tylko i wyłącznie w moich rękach, a ojcu powoli kończą się kandydaci na dobrze urodzonego męża. Nauczyłam się ostatnio tylu pięknych kłamstw! Bardzo spodobała mi się ta zabawa w kreowanie innym rzeczywistości, to jakbym czytała im bajki o sobie. W ogóle polubiłam ostatnio tę zabawę w świat.
Boję się trochę że ojciec cos podejrzewa wiesz, on też świetnie radzi sobie z alchemią, nie jest głupi. A matka… ostatnio jest coraz słabsza a jego ciągły brak wcale w tym nie pomaga. Wydaje mi się że mama nie jest szczęśliwą kobietą i to chyba właśnie przez niego. Wiesz babuniu, on teraz przystaje z Rycerzami Walpurgii. Myśli że niczego nie widzę, bo sam chce żeby tak było. Ale ja poznałam sztukę ukrywania się nieco lepiej. Właściwie ci Rycerze nie wydają się być tacy jak ich malują. Porozmawiam o tym z ojcem, może dowiem się czegoś, co mi się spodoba. A jeśli nie, to zawsze zostaje las!
P.S. Ah, zapomniałam Ci powiedzieć, że kiedy kończyłam finalnie kurs uzdrowicielski zaczęło się dla mnie nowe, w miarę stabline życie, a moja lecznica zaczęła prosperować (teraz już nie tylko pufki pigmejskie!) i przez ostatnie cztery miesiące przegrałam życia tylko trzech kugucharów.
Kochająca M.
Babuniu…
Ja się chyba staczam, nie daję już rady. Mam pieprzone dwadzieścia dwa lata a czuję się, jakbym nie miała już nic przed sobą. Zdaje mi się, że powinnam wrócić do grzybków i jagód, ale eliksiry i proszki uzależniają o wiele bardziej… czuję że potrzebuję ich tak bardzo, że nie mogę spać. Boję się. Babciu, ja dalej nie umiem płakać ale chyba muszę. Nie wiem co mam zrobić… Tak strasznie się boję. Chyba naprawdę jestem już uzależniona choć odpycham od siebie tę myśl jakby była niechcianym młodym z miotu...
Kocham Cię ale nie wiem czy powinnam była wtedy próbować innego świata. Chyba nie jestem na to odporna. To wszystko stało się za szybko. Śmierć matki i długi ojca sprawiły, że czuję ciężar rodzinnych obowiązków na własnych barkach. Nie wiem czy mam się kierować rozsądkiem (o ile kiedykolwiek jeszcze zechce do mnie wrócić po tym, jak kazałam mu się odpieprzyć…) czy sercem które jest już tak zniszczone jakby zamarzło. Rycerze Walpurgii pytali ojca o mnie. Może to jest wyjście? Może mając jakiś cel i idee odnajdę siebie?
Słabnąca ale dalej kochająca M.
*Hans Christian Andersen „Królowa Śniegu”
2 | |
0 | |
1 | |
4 | |
6 | |
2 | |
0 |
różdżka, sowa, kot, teleportacja,
Witamy wśród Morsów
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot