Liliana Romana Yaxley
Nazwisko matki: Rosier
Miejsce zamieszkania: Fenland
Czystość krwi: czysta szlachetna
Status majątkowy: bogata
Zawód: stażystka w św. Mungu
Wzrost: 164 cm
Waga: 54 kg
Kolor włosów: jasny blond
Kolor oczu: błękitny
Znaki szczególne: piegi?
magnolia, łuska salamandry, dość giętka, 11 cali
Ravenclaw
brak
widok gasnącego w oczach życia
lilia wodna, eliksir pieprzowy, zakurzony pergamin
taki bardzo banalny: szczęśliwa rodzina
medycyna, moda, sport, zielarstwo, magiczne stworzenia, baśnie i historia magii
brak
szermierka, jeździectwo
rock’n’roll
Annemarie Kuus
Były. Rozpiętość ich wyimaginowanych skrzydeł spokojnie wystarczyłaby na baldachim amarantowego łoża, w którym zwykłam spać. Bez względu na to, czy niebo spowite było czernią nocy czy bielą dnia, uwielbiałam leżeć zakopana w aksamitnej pościeli, obserwować ledwie widoczne drganie grubych, ciemnych zasłon i słuchać najpiękniejszych opowieści. Jedna z moich guwernantek czytała mi baśnie do utraty tchu, ponieważ rzadko pozwalałam jej wychodzić ze swojego pokoju. Instynktownie wiedziałam, że kiedy zamkną się za nią ciężkie, drewniane drzwi, wróci również rzeczywistość, czyli to, czym nigdy nie chciałam być. Podczas gdy byłam małą księżniczką mego drogiego ojca, ja nigdy nie chciałam być księżniczką w ogóle. Nie cierpiałam obszernych, pastelowych sukien, muślinów, kokardek i koronek, w które mozolnie mnie przywdziewano. W swych najskrytszych marzeniach nie byłam ani królewną, ani smokiem o groźnym spojrzeniu: byłam dzielnym rycerzem w porządnej, lśniącej i metalowej zbroi, z ogromnym mieczem gotowym do mordowania wrogów królestwa Fenlandu. W istocie nakazałam sobie wystrugać jego drewnianą replikę, tylko po to, by móc biegać po rodzinnej rezydencji i krzyczeć ściąć im wszystkim głowy! Uciekałam od kolejnych przymiarek delikatnych sukienek, czym przyczyniłam się do poprawy kondycji naszych guwernantek. Jedynie surowe, acz jednocześnie niewyobrażalnie smutne spojrzenie mojego papy pozwalało na ujarzmienie mojego wybuchowego temperamentu. Na zawołanie w moim otoczeniu tłukły się naczynia oznajmiając, że będę niegdyś najprawdziwszą czarownicą, na zawołanie miałam to, czego chciałam. Oprócz zainteresowania ze strony siostry oraz bezwarunkowej aprobaty ojca, który, chociaż nas niesamowicie rozpieszczał, to nie znosił żadnych sprzeciwów. Z początku pozwalałam sobie na wiele, uwalniając geny prawdziwej wili: niemożebnie kaprysiłam, nierzadko tupiąc nóżką w nadziei, że coś faktycznie ugram. Niestety, jako mała dziewczynka byłam z góry na przegranej pozycji w starciu z wolą ojca, dlatego też mój chochliczy charakterek powoli ulegał naprostowaniu i ułagodzeniu.
Skłamałabym, gdybym powiedziała, że posłuszeństwo weszło mi w krew. Silniejszym od potencjalnej kary była moja ciekawość i brawura, która zaprowadziła mnie wprost pośród trolli. Widocznie nie tylko Rosalie do nich ciągnęło, ja także byłam ich bardzo ciekawa. Wtedy, jako małej dziewczynce, jawiły mi się one jako smoki, które należy zgładzić. Byłam wszakże osobistym obrońcą tych terenów, dlatego zasadziłam się na nich z moim drewnianym mieczem. Te nieszczególnie inteligentne stworzenia zauważyły mnie i zaczęły iść w moim kierunku – to jest to, co pamiętam. Później kojarzę tylko krzyki guwernantki i jej ciepłe ręce obejmujące mnie w talii. Zabrała mnie stamtąd czym prędzej, nie wiedząc nawet, czy trolle rzeczywiście przymierzały się do ataku. Pomny na krzywdę starszej córki tato był wtedy na mnie okropnie zły. Pamiętam, że wcale nie krzyczał, ale rozczarowanie wymalowane na jego surowej twarzy było karą najdotkliwszą. Od tamtej pory naprawdę starałam się być rozważnym dzieckiem, godnym nazwiska Yaxley.
Wiele mówi się o tym, że dzieciom, zwłaszcza dziewczętom, niezbędny jest w życiu żeński wzorzec. Jeżeli miałabym być szczera, to nigdy znacząco nie odczułam braku obecności matki w mojej dotychczasowej wędrówce życiowej. Rzecz jasna nie przyznałam się do tego nigdy przenigdy, ale wydaje mi się, że jestem tym typem człowieka, który stara się sobie sam radzić w każdej sytuacji. Tym bardziej nie potrafiłam pojąć nieokiełznanego smutku ojca, ani chłodnego dystansu Rosalie. Ich odczucia były (i są wciąż) jedynie abstrakcją pośród oceanu uczuć i marzeń. Każdego razu, kiedy na nich patrzę i kiedy widzę ich dotkniętych swoistą tragedią, wydaje mi się, że jestem złym człowiekiem pozbawionym empatii. Kiedy tylko to sobie uświadomiłam, narodził się we mnie pomysł (i chęć?) niesienia innym pomocy. Rany fizyczne wydawały mi się czymś, z czym potencjalnie potrafiłabym sobie poradzić. Z kolei jątrzące się krzywdy zadane duszy sprawiały, że czułam podskórnie nieokreśloną panikę, której nie zdołam zatamować. Brzydzę się bezradnością, dlatego nie bawię się w psychologiczne rozmyślania. Działam. Działam, samej będąc dysfunkcyjną. Czy to się kiedykolwiek mogło udać?
Hogwart. Hogwart przyprawiał mnie o ścisk serca i przeświadczenie, że w jego posępnych murach się uduszę, a skrzydła ambicji nigdy się nie rozwiną. Tyle, na ile czytałam o Durmstrangu, to z czystym sumieniem mogłabym powiedzieć, że był on szkołą moich marzeń. Potrzebowałam nad sobą bata, który trenowałby moją tężyznę fizyczną i hart ducha tak, aby nikt nigdy nie ośmielił się go złamać, skoro byłam dzielnym wojownikiem. Plan osiągnięcia swoich celów był banalny: stanę przed ojcem, uśmiechnę się słodko, później wykrzywię usteczka w podkówkę, zrobię maślane oczęta i zatrzepoczę kaskadą długich rzęs i dzięki temu tatko ulegnie moim gorącym prośbom. Niestety, był zawodnikiem twardszym niż mogłabym przypuszczać – nie ugiął się pod naporem zmasowanego ataku mojego wdzięku i uznał nawet, że placówka w surowym klimacie Norwegii nie nadaje się dla dziewczynki, a co dopiero dla tak delikatnego dziewczęcia jakim jestem ja. Wyobrażacie to sobie? Przez te wszystkie lata wciąż, niezmiennie, pozostawałam jego małą księżniczką kruchą jak trzcina, którą w każdej chwili można złamać w pół. Gardziłam tym wizerunkiem tak mocno do mnie niepasującym. Kaprysy nie zdały się na nic, ponieważ pierwszego września zostałam zapakowana do Hogwarts Express i nikt nie patrzył na niszczejące nadzieje oraz marzenia młodej Yaxley’ówny. Wraz z oddalaniem się od peronu oddalała się szansa na szczęście, do którego tak zaciekle pędziłam. Nienawidzę smaku porażki i to właśnie wtedy się o tym przekonałam. Odrzucając długie, jasne pasy włosów za plecy usiadłam w wolnym przedziale oddając się złorzeczeniu w myślach na wszystko i wszystkich. Na mojej twarzy pojawił się grymas niezadowolenia. Długie, szczupłe palce bębniły o brudną szybę, za którą skrywał się przyspieszony krajobraz, którego nie miałam na uwadze oglądać. Skupiona na modlitwach o rychłe zakończenie tego koszmarnego dnia, nie zauważyłam poruszenia na korytarzu. Śmiechy dzieci dobiegające zza drzwi stanowiły inną przestrzeń kosmiczną, gdzie nie było ani mojego lewitującego ciała, ani jasnego, przytomnego umysłu. W momencie, gdy drzwi zostały rozsunięte, a dźwięki przedostały się do świadomości z większą intensywnością, dostrzegłam grupkę chłopców wlewającą się do przedziału. Byli tak mili i tak pomocni (zaproponowali załadunek bagaży na powóz), że nie do końca wiedziałam jak się zachować i co powiedzieć (dacie wiarę?). Dziewczęta do tej pory im towarzyszące były za to wyraźnie zniesmaczone obrotem spraw i kiedy odchodziły posłały mi pogardliwe spojrzenia. Każda, poza jedną. Nazywała się Violetta Parkinson, miała przepiękne, grube i jasne włosy sięgające pasa oraz przyjemny uśmiech. Uścisk jej drobnej dłoni był tak mocny i pewny siebie, że z miejsca ją polubiłam. Minęło może kilka sekund od powitania do rozmowy dwóch przyjaciółek, które nie widziały się raptem przez wakacje. Powoli, mozolnie, doceniałam i rozumiałam urok wili przeze mnie posiadany, a także znaczenie przyjaźni i tego, jak ważne jest otaczanie się odpowiednimi osobami. Zaczęłam skrupulatnie dobierać ludzi znajdujących się w moim otoczeniu, nie pozwalając sobie na przypadkowe znajomości mogące być solą w moim oku. Równie starannie wybierałam sobie zainteresowania: Eliksiry, Zielarstwo oraz ONMS znajdowały się w czołówce ulubionych przedmiotów. Chodziłam na nie z zauważalną chęcią, ha, nawet dokształcałam się z ich zakresu po powrocie do dormitorium Ravenclawu (tak mocno dziękowałam Tiarze, że nie wybrała dla mnie koszmaru dzielenia pokoju wspólnego z Rosalie!). Również Historia Magii i Transmutacja nadzwyczaj mnie interesowały, a cała reszta… po prostu była. Dążyłam do tego, aby nie przynieść wstydu rodzinie miernymi wynikami w nauce, choćbym uważała dane dziedziny za najnudniejsze z możliwych.
Dopiero tutaj, w szkole, doceniłam potęgę wyglądu. Violetta zaraziła mnie modowym bakcylem, a ja, dążąc do oryginalności za wszelką cenę, sama zaczęłam projektować sobie ubrania. Wysyłałam sową swoje rysunki do mojej guwernantki, a ta odsyłała mi już gotowe twory. Przyjaciółce na tyle spodobała się moja kreatywność, że namówiła mnie do sporadycznego przesyłania własnych pomysłów ciuchowych do domu mody jej rodziców. Część moich zwariowanych pomysłów doczekała się realizacji – to, co niegdyś widniało na pożółkłym pergaminie w formie grafitowego kształtu, z czasem nabierało bardzo cielesnej, materiałowej formy. Niestety, większość szkiców nie nadawała się na konserwatywny rynek magiczny, ale mnie i tak rozpierała duma z powodu wkładu własnego w rozwój czarodziejskiej mody. Zdaję sobie sprawę z tego, że to być może brzmi nieco próżnie, ale czy to ma tak naprawdę znaczenie?
Nie przedłużając więcej, ukończyłam Hogwart z dobrymi ocenami. Nie odnotowałam przez miniony czas znaczących sukcesów takich jak gra dla domowej drużyny Quidditcha czy zdobycie plakietki prefekta. Nie było mi to do niczego potrzebne: dbałam o wyniki w nauce oraz rozwijanie kontaktów towarzyskich, pozostały splendor pozostawiając do zgarnięcia innym uczniom. W myśl zasady samowystarczalności krótko po tym, jak osiągnęłam pełnoletność i wybyłam z murów placówki szkolnej, opuściłam również rodzinną rezydencję - chcąc rzecz jasna w pełni żyć na własny rachunek. Nie do końca własny, ponieważ zakupiony przez ojca dwór w Fenland znajdował się blisko domu, a ja nie zapłaciłam za niego ani knuta. Kwestia położenia nowego miejsca zamieszkania wbrew pozorom nie stanowiła problemu spędzającego sen z powiek. W miarę upływu czasu doceniłam tę bliskość i możliwość skrycia się w silnych ramionach ojca, gdyby cokolwiek w moim ledwie rozpoczętym, dorosłym życiu poszło nie tak. Mój znakomity talent do ładowania się w tarapaty był powszechnie znany, nawet w Świętym Mungu, gdzie do dnia dzisiejszego odbywam pierwszą część (chylącą się ku końcowi) stażu. Skrupulatnie realizuję postanowienia spisane na kartach umysłu, uważając jednocześnie konsekwencję za klucz do sukcesu. Jestem bardzo pilną i pojętną stażystką, a mimo to oczywiście mi musiało się przytrafić coś dramatycznego. Wracając do domu późną porą po drodze natknęłam się na ciało mężczyzny. Był nieprzytomny, w dodatku sądząc po przedmiotach, które miał przy sobie, był mugolem albo mugolakiem w najlepszym razie. Odruchowo wyczarowałam magiczne nosze i przetransportowałam go do środka, gdzie udzieliłam medycznej pomocy. Siedząc tak na dębowym krześle obok łóżka, w którym leżał, ogarniał mnie pewien rodzaj niepokoju. Tyle słyszałam o wojnach, o osobach niemagicznych jako podrzędnym gatunku człowieka, że nie potrafiłam zdobyć się na współodczuwanie. Zrozumienie bezbronnego pacjenta pozostającego nieprzytomnym do dnia następnego. Pamiętam ból szyi towarzyszący niewygodnej pozie snu, pamiętam jego zdziwione spojrzenie, a także kilka słów podziękowań. Nie wydawał mi się zły, gorszy i to było w tym wszystkim najtragiczniejsze. Chciałam się go bać, chciałam wierzyć w jego podłą naturę i to, że jest gorszy od nas. Tych cech wcale nie było widać ani na pierwszy, ani na dziesiąty rzut oka, co doprowadzało mnie na skraj niepewności. Wątpliwości wpełzających do serca jak wąż do gniazda swej ofiary. To nie powinno mieć miejsca w przypadku osoby pragnącej leczyć innych ludzi. Powinnam być bezstronna i po pierwsze nie szkodzić; zamiast tego miotam się pomiędzy tym, co było, a co być powinno.
Tak, definitywnie jestem bardzo złym człowiekiem.
- Czy istnieje przeznaczenie? Czy każdy z nas ma określoną rolę, z której nie może wypaść? Czy nikt z nas nie może wziąć losu w swoje ręce i kreować siebie samego podług jego własnej woli? Czy musimy się szufladkować i pozostawać w tej szufladzie już na zawsze, niezmienni cokolwiek by się nie działo? Czy mędrzec nie może dogadać się z głupcem? Czy głupiec zawsze będzie głupcem, dla każdego? Kto wymyśla kryteria, waży poszczególnych ludzi i nadaje im określone wartości? Czy istnieje jakiś schemat? Norma, która także jest niezmienialna? Mędrzec ukończył szkołę z Wybitnymi, a głupiec ledwo przebrnął z roku na rok? Czy kobieta zawsze jest gorsza od mężczyzny? Czy aktualny model świata jest jedynym słusznym, skoro nie próbowaliśmy innego?
- Jest już późno, Liliano, zamknij oczy i zaśnij. Porozmawiamy jutro.
- Dlaczego jutro nigdy nie nadchodzi?
0 | |
1 | |
0 | |
3 | |
25 | |
0 | |
0 |
różdżka
Chciałam prawdy, jasnej wizji chciałam,
Innej od gładkiego, słodkiego obrazu,
Który w nim dotąd widywałam...
Ujrzałam kobietę dziką, jak wiatr,
Niekobiecymi miotaną żądzami.
Witamy wśród Morsów
Ocalałeś, bo byłeś
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.