Dorian Benedict Fawley
Nazwisko matki: Meadowes (czysta ze skazą)
Miejsce zamieszkania: Londyn
Czystość krwi: Czysta szlachetna
Zawód: Auror
Wzrost: 196 cm
Waga: 91 kg
Kolor włosów: brązowy
Kolor oczu: brązowy
Znaki szczególne: długie, podłużne znamię przechodzące przez plecy | wiecznie potargane włosy (niestety nie w ten uroczy sposób, ale jak piorun w rabarbar) | dominacja wzrostu.
16,5 cala | giętka | jarzębina | róg garboroga
Ravenclaw.
Orzesznica leszczynowa.
Rozwścieczona Banshee.
stary pergamin | magnolia | świeżo skoszona trawa w ciepły, wiosenny poranek | czyste pranie
Lea u jego boku i ich dziecko w Jej ramionach.
Pisarstwo (zdarza mu się popełniać zbrodnię pisania wierszy) | gotowanie (nieodpowiednie dla silnego faceta pieczenie ciasteczek) | Quidditch (nieco pokraczny) | praca (nader wszystko)
Sroki z Montrose
Quidditch, jazda konna, szachy.
Wszystkie gatunki w zależności od nastroju.
Jon Kortajarena
Nie tak dawno temu pewna z pozoru niedobrana para zapałała do siebie uczuciem znanym bardziej z książek niż z prawdziwego życia. Oboje przysięgali, że zaiskrzyło między nimi od chwili, w której się zobaczyli. Nie musieli nawet ze sobą rozmawiać. Od samego początku wiedzieli, że to było To, a przynajmniej tak mówili swoim późniejszym dzieciom. W takich okolicznościach wielu osobom może nasuwać się pytanie, dlaczego byli „z pozoru niedobrani”? Odpowiedź jest stosunkowo prosta.
On był aurorem z Anglii, który wyjechał do Hiszpanii na zasłużony urlop, który szef wcisnął mu prawie siłą. Nie był zadowolony z powodu przymusowego wolnego, ale postanowił wykorzystać je na odwiedzenie swojej młodszej siostry, którą wywiało w cieplejsze kraje. Ona była niezbyt ważną pracownicą hiszpańskiego Ministerstwa. Na dodatek szczerze nienawidzącą Anglików ze względu na swojego ojca, który uznał ją jako dziecko, ale na tym skończył. Spłodził dziecko, wziął żałośnie cichy ślub z jej matką (a babkę Doriana) i zostawił je w dalekim kraju, obiecując rychły powrót. Jak można się domyślić, nie wrócił. Słuch o nim zaginął.
Pomimo tego rodzice Doriana stworzyli na tyle stabilny związek, na ile mogli. Co ciekawe, ojciec mężczyzny nie zabrał młodej małżonki do domu (jego rodzina miała z nią tylko częściowy kontakt, ale zaaprobowała decyzję ze względu na szlacheckie pochodzenie), ale wolał pozostać w jej kraju, zaskarbiając sobie przychylność teściowej. Trzeba przyznać, że Benedict Fawley bywał lekko ekscentryczny i nie do końca dopasowany do zajmowanej pozycji, ale poza tym nie grzeszył za bardzo. Również przeniesienie z pracy udało mu się załatwić, mimo że nie bezproblemowo. Po około roku para doczekała się pierworodnego syna (Doriana Benedicta) i jego bliźniaczej siostry (Josephine Lei). Pomimo dalszych starań, rodzina nie powiększyła się więcej, ale nie było to przeszkodą do tego, żeby była szczęśliwa. Matka zrezygnowała z mało angażującej pracy w Ministerstwie i zajęła się domem z pomocą (już) babci. Ojciec dalej pracował jako auror. Wszystko było wyjątkowo dobrze. Jak to zwykle bywa… do czasu.
Angaż w zadanie, które go przerastało, okazał się czymś naprawdę przerastającym Benedicta. Nie tylko pod względami, o których myślał. Było ciężkie, absorbujące, momentami prawie nie do wykonania, ale auror upierał się przy kontynuowaniu go. Kilkanaście miesięcy później czarnoksiężnik został złapany i skutecznie udaremniono jego działania. Dorian i Josephine mieli wtedy po pięć lat. Ponownie nastał spokój, ponieważ ich tata przestał chodzić nieustannie zdenerwowany i zaczął poświęcać rodzinie więcej uwagi.
Był piękny lipcowy poranek, kiedy babcia wyrwała dzieci z łóżek. Typowe poranne czynności nie nastąpiły. Zamiast tego były krzyki, pośpieszanie, nerwowa atmosfera. Świstoklik zabrał starszą panią i sześcioletnie dzieci w okolice jeziora niedaleko rodowej posiadłości Fawleyów, gdzie czekała na nich para ludzi, których dzieci nie kojarzyły. Babcia podchodziła do nich z wyraźną oschłością i wrogością, ale nie wzbraniała się przed cichą rozmową, której treść nie dotarła do wnuków. Oni dostali tylko wiadomość o „pozostaniu u wujostwa na jakiś czas”. Były płacze, protesty, pytania… nie było odpowiedzi. Zostali sami w całkiem obcym miejscu. Zimnym i surowym (przynajmniej w ich oczach), któremu daleko było do domu. Nawet przyjazne podejście ciotki, jej próby obdarzenia ich ciepłem i troską, zaskarbienia zaufania… to nic nie dało. Głównie przez wuja, który był przeciwieństwem żony. Oziębłym i surowym, nawet jeśli mniej niż dla swoich dzieci. Co prawda Dorianowi wydawało się, że patrzył na nich trochę przychylniej niż na swoje potomstwo, ale bardzo szybko przestawał tak myśleć.
„Jakiś czas” zmienił się w miesiąc, rok, dwa lata, później trzy. Pytania ucichły, ponieważ spotykały się albo z milczeniem, albo z gniewem ze strony pana Fawleya, na który z natury spokojny Dorian nie chciał się narażać. Inaczej było z jego siostrą. Josephine miała charakter buntowniczki. Lubiła drążyć temat. Była energiczna i odważna. Bardziej wyszczekana niż ktokolwiek chciałby, żeby była. Zupełnie nie pasowała do roli szlachcianki, a na dodatek przynosiła rodzinie wiele wstydu, mimo że nie była jeszcze dorosła. Dorian próbował wpływać na siostrę. Był jedyną osobą, przy której nie próbowała popisywać się swoim charakterkiem. Uspokajał ją, a ona była „jego lepszą połową”. Lepszą, bo mogącą zrobić wszystko, a później z szerokim uśmiechem niewiniątka przyjmować wszystkie możliwe kary, które na nią spadały i jakby nie robiły na niej wrażenia. Tylko Dorian wiedział, że było inaczej, bo wypłakiwała się w jego rękaw. Przez to wiele razy brał na siebie winę za jej uczynki, mimo że mało kto był w stanie uwierzyć w jego przewinienie.
Aczkolwiek nie był niewiniątkiem. Jeśli już coś robił, to na wielką skalę. Tak jak pewnego razu, gdy podczas lekcji jazdy konnej, na którą udał się w towarzystwie siostry, uległ namowom i postanowił zademonstrować swoje umiejętności jeździeckie na jednym z najdzikszych koni w okolicy. Nieujeżdżonym i narowistym do tego stopnia, że rozważana była sprzedaż zwierzęcia (oczywiście najbardziej nielubianemu rodowi) albo zabicie go. Na początku chłopcu nie szło źle. Udało mu się przejść przez płot i wdrapać na konia, którego uwaga nie była pełna. Potem było tylko gorzej. Kiedy zwierzę zorientowało się w jego zamiarach, zaczęło wierzgać i próbować zrzucić z siebie dzieciaka, a następnie ruszyło przed siebie. Połamało drewniany płot, zniszczyło ogród w posiadłości, w której organizowane były lekcje, i wpadło do jeziora, gdzie ugrzęzło w błocie. Całe szczęście (lub nieszczęście) wcześniej zrzucając Doriana, który uderzył plecami o resztki pali, z których zrobiony był płot, mocno raniąc się w plecy. Wściekłość dorosłych nie znała granic, a chłopcu pozostała po tym „bitewna blizna” przez praktycznie całą powierzchnię skóry z tyłu. Prawdę mówiąc, do tej pory nie wspomina tego w bardzo zły sposób. Owszem. Dostał kosmiczną karę za to, co zrobił, i stracił w oczach wuja, ale uważa to za ciekawsze wspomnienie z dzieciństwa.
Niestety nie zawsze opatrzność mogła czuwać nad nieodpowiedzialnymi dziećmi. Wystarczyło parę chwil i historia Josephine straciła szczęśliwe zakończenie. Przyczyna tej straty nigdy nie została poznana. Powiadają, że bliźnięta dzielą ze sobą coś więcej niż tylko zbliżony wygląd. W momencie, gdy to się stało, Dorian sam czuł, jakby wyrywano mu kawałek duszy. Czuł, że się dusi, mimo że leżał w łóżku zmożony chorobą niemającą nic wspólnego z dusznościami. Kiedy woda napełniała płuca dziesięcioletniej Phine, on sam miał wrażenie, że się topi. Był środek lata, gdy jego siostra nie powróciła z wyprawy nad jezioro. Nie zamierzała pływać. Ponoć mówiła komuś, że chce poszukać żab, żeby wpuścić je małej kuzynce do łóżka i patrzeć jak krzyczy, podskakując. Josephine nie była zła, ale lubiła się wygłupiać. Tym razem swój wygłup przypłaciła życiem. Jej brata nie było przy niej, żeby odwieść ją od tego pomysłu. Za to bardzo ciężko to przeżył. Jego choroba wzmogła się, trwając przez dłuższy czas.
Silne emocje miały także związek z czymś innym, o czym dotąd chłopiec nie miał pojęcia. Nie pamiętał swojego wczesnego dzieciństwa, jego rodziców nie było przy nim, babci również nie. Nie zdawał sobie sprawy z genetycznie przekazanej umiejętności, która już wcześniej pojawiała się w jego rodzinie. Przez jakiś czas wcześniej doświadczał niekontrolowanych zmian wyglądu, jednakże uspokoiło się to na tyle daleko w czasie, że nie pamiętał tamtego okresu. Śmierć siostry zachwiała jego emocjonalną częścią, przez co brak kontroli ponownie został obudzony. Nie zmieniał się jednak nieokreślenie. Nie szalał bez ładu i składu. To, co się stało, sprawiło, że Dorian zaczął upodabniać się do Josephine. Jej lekko jaśniejszy odcień skóry. Jasnopiwne oczy i złotawe piegi przy nosie. Nie wyglądał jak dziewczyna, ale podobieństwo stawało się wyraźniejsze niż wcześniej. Zaczął miewać momenty przechodzenia między podobieństwami. Raz był bardziej sobą, raz był bardziej nią, a raz był gdzieś pomiędzy. Nie rozumiał tego. To powodowało u niego mocniejsze bicie serca i większy lęk. Z początku uważał, że była to kara od Phine za to, że jej nie pomógł. Czuł się winny, a to potęgowało tę winę. Był wrażliwym dzieckiem, wesołkiem, który nagle przygasł i przestał sobie z tym radzić.
Na początku nie mógł uwierzyć, gdy zaczęto mu wyjaśniać, o co chodzi. Nadal był dużo bardziej skłonny uważać, że to z powodu Josephine i tego, co zrobił (a właściwie, czego nie zrobił), ale odzyskał część spokoju na krótki czas przed wejściem do pociągu do Hogwartu. Zaczął pojmować to, o co chodziło. Głównie dzięki pomocy ze strony kogoś, kto doświadczył już tego samego, a kto potrafił dojść do jego upartej głowy. Dorian Fawley zaakceptował metamorfomagię, mimo że dalej miewał obawy przed spojrzeniem na powierzchnię odbijającą jego oblicze, ponieważ bał się ujrzeć w nim rysy twarzy siostry. Nadal nie potrafił wybaczyć sobie, że nie było go przy niej, żeby jej pomóc.
Jego karierę w Hogwarcie można opisać kilkoma określeniami. „Wesołek”, „pogodna dusza” i „całkiem przyzwoity pałkarz”. Trafił do Ravenclawu, gdzie wcześniej był jego ojciec. Nie był wyjątkowo pilnym uczniem, ale utrzymywał się na dosyć dobrym poziomie, powoli odkrywając to, co chciałby robić w życiu. Miał też szczęście trafić na listę osób powszechnie lubianych za dawanie odpisywania prac oraz podejście do życia, które poprawiało się z roku na rok. Zaczął otwierać się na ludzi i ponownie stał się tą osobą, która z natury lubiła większość ludzi. Wiele potrzebował, żeby ktoś stał się jego nieprzyjacielem, chociaż i tacy znaleźli się podczas jego szkolnych czasów. Miało to nie tylko związek z prywatnymi zatargami, ale również z grą w Quidditcha, w której zaczął udzielać się po informacji, że jego ojciec grał w drużynie. Chciał być blisko taty, mimo że nie wiedział, co się z nim stało. Niestety nie osiągnął tego, co Benedict. Uniemożliwiły mu to geny (wyraźnie odziedziczone po stronie matki, w której przeważali ludzie pokaźnego wzrostu) powodujące wydłużanie się kości. Nagły skok wzrostu, mimo że już wcześniej nie był niski, udaremnił jego próby zostania szukającym. Nie był ani drobny, ani odpowiednio dostosowany do tego, by szybko latać. Prawdę mówiąc, w pewnym momencie obawiał się o swoje dalsze miejsce pałkarza, ponieważ dosłownie wyrwał w górę. Mimo to do końca szkoły grał na pozycji, o którą się starał, i na sam koniec został nawet określony wspomnianym „całkiem przyzwoitym” mianem. Być może mógłby zostać nawet kimś „bardziej niż całkiem przyzwoitym”, jednakże jeszcze za czasów szkoły objawiła się u niego kolejna genetyczna niespodzianka, która zapewniła mu dosyć dobre poznanie Świętego Munga i Skrzydła Szpitalnego, gdy choroba wyszła na jaw. Transmutacyjne zaniki organowe… ciekawa nazwa dla bardzo nieciekawej przypadłości, mimo że nie była ona najgorsza, póki jakoś dało się ją opanować. Problem stanowiły nużące wizyty kontrolne i te momenty, kiedy o nich zapominał, przez co traciły na regularności, a on dobrowolnie wpędzał się w nieprzyjemne skutki.
Na samym początku nie przykładał dużej wagi do nauki. Był zdolny, ale leniwy. Otrzeźwiły go dopiero pierwsze poważniejsze egzaminy, ponieważ zrozumiał, że nie może spocząć na laurach, jeśli chce podążać ścieżką swojego ojca. Prawdę mówiąc, od pewnego momentu całe życie Doriana zaczęło opierać się nieosiągalnemu tacie, który stał się wyidealizowaną figurą. Gdy inni mieli sławnych idoli, dla Doriana to właśnie Benedict był największym bohaterem. Nie tylko. On chciał być nim. Z tą różnicą, że zapewniał się, iż nie zniknąłby z dnia na dzień. Chciał być swoim ojcem, ale w pewnej chwili pojął, że chciałby być jego lepszą wersją. Idealizowanie wpakowało go w naprawdę niezłe bagno, ale za późno uświadomił to sobie. Jeszcze w czasach szkoły był tego nieświadomy. Dążył tylko do tego, by Nim być. Transmutacja, Zielarstwo, Zaklęcia, ukochana OPCM i znienawidzone (jak przez wielu kolegów i koleżanki) Eliksiry. Wszystko na odpowiednio wysokim poziomie, aby móc starać się o pracę jako auror.
Gdzie miał w tym czas na coś innego? Wbrew pozorom miał. Miał też bardzo dobrego kolegę, który przyczynił się nie tylko do przyjemnie spędzanego wspólnego czasu w wakacje, ale także do rozkwitnięcia pierwszej miłości Doriana.
Lecz by to pojąć, należy cofnąć się do czasu, gdy Dorian miał jedenaście lat i dopiero stawiał ostrożne kroki po swoim traumatycznym odkryciu. Już w pociągu zakolegował się z innym młodym dzieciakiem. Chłopiec pochodził z rodziny Averych i trafił do tego samego domu. Bardzo szybko zostali dobrymi kolegami. Do tego stopnia, że Dorian część przerwy świątecznej spędził w posiadłości swojego przyjaciela, która jakoś przetrwała ten pobyt. Wtedy po raz pierwszy zetknął się z Leandrą. Śliczną małą dziewczynką, dalszą kuzynką jego kumpla, która nie miała wtedy jeszcze pół roku. Oczywiście chłopców nie zainteresowało siedzenie i gapienie się na niemowlaka, ale drobniutkiej dziewczynce poświęcono kilka uśmiechów i próbę obdarowania ją czymś na kształt nieporadnego magicznego origami.
Lata szkoły mijały bardzo szybko, a Dorian stał się częstym gościem Averych. Integralną częścią jego pobytu była zabawa z kuzynką kolegi z ławy, ponieważ w pewnym momencie dziewczynka stała się na tyle duża, że dało się nawiązać z nią kontakt. A może to chłopiec dojrzał do tego, by przestać być „tak dorosłym” i zacząć bawić się z dużo młodszą koleżanką? Za każdym razem pojawiało się także nieszczęsne origami, które również ewoluowało wraz z upływem czasu. Stworki ze specjalnego papieru zaczęły przypominać motylki poruszające skrzydłami, a kulki wreszcie stały się kwiatkami rozchylającymi i zwijającymi płatki. Było… magicznie. Polubił Leandrę, jego nowy ogon, mimo że miał momenty zawahania, ponieważ uważał się za pechowca. Obawiał się też, że ponownie zawiedzie w opiece i że dziewczynka skończy jak jego bliźniaczka. To sprawiało, że przyjaciel (nie znając wielu nieprzyjemnych szczegółów związanych ze śmiercią Josephine) momentami nazywał go „kwoką”. Niewiele mógł na to poradzić, ale nie powstrzymywał się od odgryzania się, jak to dzieciak z obrażoną „męskim” honorem. Mimo wszystko zżył się z dużo młodszą dziewczynką. Nosił ją na rękach, na barana, chowając resztki dumy w kieszeń i udając konika, na którym mogła jeździć po pokoju, gdy nikt nie patrzył i nie mógł ich za to zganić. Wygłupiał się, robił miny, dzięki niej przełamał się nawet do tego, aby spróbować wykorzystać metamorfomagię. Wszystko po to, by jego mała przyjaciółka była radosna. Taką ją lubił, ale nie przeszkadzało mu także to, gdy szukała u niego pocieszenia i pomocy. Traktował ją jak własną młodszą siostrzyczkę. Był dobrym starszym bratem, który zabrał ją na pierwszy bal i tańczył z jej stopami na swoich stopach.
Gdy ukończył Hogwart, miał znacznie mniej czasu dla Leandry i innych z jego towarzystwa, ale starał się nie rezygnować ze znajomości sprawiających mu radość. Zamierzał godzić jakoś kurs aurorski, mówiąc sobie, że da radę. Przecież miał coś, co mogło mu w tym mocno pomóc. Szybko zauważył, że nie poszedł na staż tylko ze względu na ojca, ale że taka praca naprawdę go pociągała. Lubił wysiłek wkładany w to, żeby się tam utrzymać. Było ciężko. Momentami nawet bardzo. Miewał takie chwile, kiedy ledwo wiedział, jak się nazywa. Jeden z największych problemów stanowiło dla niego nauczenie się tego, jak być bezszelestnym. Niestety tutaj (jak w przypadku Quidditcha w szkole) geny matki nie miały na niego dobrego wpływu. Z początku był jak słoń w składzie porcelany. Wyłącznie potwierdzał powiedzenie „wysoki jak brzoza, głupi jak koza”, gdyż przez własną nieuwagę zwracał na siebie uwagę. Wielokrotnie był przez to na skraju zwykłego wylecenia z kursu. Nie „niewytrzymania presji”, o czym na początku mu mówiono, ale usłyszenia „może powinieneś pracować stacjonarnie w archiwach albo gdzieś, gdzie nie narobisz szkód” i skreślenia go z listy potencjalnych aurorów. Jednakże zaczął robić postępy, gdy ponownie się przełamał. Praktyka zaczęła mu coraz lepiej wychodzić. Nie był mistrzem, ale zmierzał ku lepszemu i lepszemu, i lepszemu, i lepszemu. W tamtym czasie miał zatrważająco mało czasu dla ważnych dla niego ludzi, ale gdy wreszcie tego dokonał… czuł dumę. Wiedział, że ma ku temu powody.
Nawet po otrzymaniu pracy nie od razu wszystko zaczęło przychodzić mu łatwo. Nie było tak pięknie i pierwsze kilka lat musiał poświęcić na umacnianiu swoich umiejętności i przy tym posady. To był okres wzmożonej pracy, ale nie bez czasu dla tych, którzy byli warci poświęcania go. Przy zaciskaniu pasa i pomocy ze strony rodziny, Dorian wyprowadził się również z posiadłości i znalazł swój kąt w Londynie, gdzie więcej się działo i mógł być bliżej centrum świata magicznego Anglii. Nie zamieszkał w pałacach, ale nie przeszkadzało mu to, w jakich warunkach się osiedlił. Owszem. Mógł zapewnić sobie inne, jednakże nie o nich myślał. W jego głowie zaczęła pojawiać się inna myśl i to właśnie przez nią postanowił robić wszystko, aby bardziej się wzbogacić. Podjął również decyzję o dociekaniu, co stało się z jego rodzicami i ich wspólnym majątkiem. Dokładnie w tej kolejności, bo rodzina liczyła się dla niego bardziej.
Gdy miał dwadzieścia sześć lat, wreszcie dowiedział się tego, co podświadomie wiedział już od dawna. Wraz z (niepełną i ubogą) wiadomością o tragicznej śmierci rodziców, otrzymał również zaległy spadek po nich i po babce. Nie było to nic wielkiego. Nie został ustawiony na całe życie, nie stał się bogaczem, nic z tych rzeczy. Jednakże stał się bardziej pewny siebie w pomyśle, jaki teraz na stałe ugrzązł w jego głowie.
Od dawien dawna wszystkie znaki na niebie i ziemi mówiły, że się z Nią ożeni. Miał status, poparcie rodzin, mógł utrzymać swoją własną. Co najważniejsze, wiedział, że Jej tym nie unieszczęśliwi i że go zechce. To było tak pewne jak to, że śnieg jest mokry, zimny i topi się na ciepłej skórze. Ostateczne potwierdzenie otrzymał tamtego pamiętnego dnia, gdy po raz kolejny przyjechał na święta do przyjaciela (a przynajmniej oficjalnie do przyjaciela, mimo że tak naprawdę otoczenie doskonale zdawało sobie sprawę z tego, że były to konkury). To właśnie wtedy, podczas spaceru na świeżym powietrzu wśród sypiących z nieba śnieżnych płatków, skradł Jej pierwszy pocałunek. To było pewne. Nie chciał nikogo innego, ponieważ to właśnie Leandra na stałe skradła jego serce. Szeptem, robiąc z tego ich własną tajemnicę, obiecał jej ślub. Przysiągł, że się z nią ożeni i był gotów na wszystko, by to zrobić. Zamierzał dotrzymać słowa.
Jednakże to nie od niego zależało to, że złożona obietnica była równie ulotna, co ten drobniutki śnieżek. Nieme porozumienie między rodzinami upadło dosłownie w przeciągu chwili, gdy oznajmiono mu, że Leandra wychodzi za kogoś innego. Z początku pojawił się szok, niedowierzanie, poczucie tego, że stary Avery ma okropny humor. Po nim było wyparcie, brak akceptacji, wrażenie towarzyszące złym snom, z których nie mógł się wyrwać, ale zastąpiła je wściekłość. Tak olbrzymia wściekłość, jakiej nigdy w życiu nie zaznał. Był spokojnym człowiekiem, który zmienił się w chodzący wulkan gotowy wybuchnąć. Owszem. Przyniosło to zaskakująco pozytywne skutki w pracy, ale dla Doriana było niszczące. Zamierzał o nią walczyć, próbował to zrobić, zmienić decyzję jej ojca, wpłynąć jakoś na ten okrutny żart. Nie rozszarpał tego człowieka gołymi rękami, lecz było to najprawdziwszym cudem. A może przekleństwem, ponieważ miało to przyczynę w chorobie Doriana? Ten z nerwów zapomniał nie o jednej, lecz o dwóch czy trzech wizytach kontrolnych, co skończyło się dla niego skutecznym odseparowaniem od ojca Leandry i okropnie nieprzyjemną wizytą u uzdrowiciela. Jednakże on sam stwierdził wtedy, że wolałby to przechodzić przez cały czas niż zmagać się z tym, co oddziaływało na jego psychikę.
Potem Ją stracił. Posadzony w pierwszym rzędzie na Jej ślubie i wpatrzony z nienawiścią w dwie najgorsze kanalie, jakie widział świat. Jedna Avada wystarczyłaby, żeby pozbyć się głównego problemu, ale nie był mordercą. Wiedział, że to zniszczyłoby nie tylko jego, ale i Ją, więc siedział.
A potem Ją pocieszał. Uspokajał, gdy się dusiła. Odpędzał złe sny na jawie i nadal Ją chronił. Przed całym światem.
A na końcu Ją opuścił. Gdy najgorsze zło przeszło i gdy nie mógł Jej dalej chronić z tak bliska, zadbał o to, by go zapamiętano. Tak ostrych słów Avery zapewne nie słyszał nigdy wcześniej w swoim życiu, Malfoy również… i jego goście. Tyrada nie była długa, ale wystarczyła, aby stał się dla tych mężczyzn wrogiem publicznym. Nie dbał o to, co będzie później. Czy zostanie wydziedziczony, czy straci pracę, czy ktoś zechce się na nim zemścić za zniszczenie „tak pięknego ślubu”. To było nieważne.
A potem znalazł nową ukochaną. Ją… pracę.
11 | |
3 | |
13 | |
0 | |
0 | |
0 | |
7 |
różdżka, teleportacja
Witamy wśród Morsów
prządką