Pokład
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Pokład
Inaczej główny pokład statku. Na nim znajduje się mostek kapitański, leżaki, kajuta kapitana, bocianie gniazdo i zejście pod pokład. Deski delikatnie trzeszczą pod naporem ludzkiego ciała, za to lśnią czystością. Wszędzie plątają się grube liny, dlatego należy na nie szczególnie uważać. Gdzieniegdzie porozstawiane są również beczki o różnej zawartości; w kilku miejscach znaleźć można także lampy rozświetlające pokład późną porą. Luki prowadzące do schowków stanowią często miejsce do siedzenia albo służą za stoliki, na których można coś postawić. Fantazją kapitana jest również wysuwana deska, która w teorii służy do przegnania wrogów za burtę, w rzeczywistości nigdy nikt jej nie użył.
Lyra pragnęła ufać Glaucusowi, szczególnie w tych niepokojących czasach, które wydawały się zbliżać. Potrzebowała w swoim życiu kogoś bliskiego, kogoś, kogo mogła darzyć tym zaufaniem, ale żeby mogli oboje sobie ufać, musiała zacząć wprowadzać go w swoje życie, dzielić się swoimi problemami i obawami. Musieli ze sobą rozmawiać, choć ostatnio robili to głównie wieczorami, kiedy oboje byli już po swoich zajęciach. Lyra lubiła wtedy siadać obok męża i tym sposobem stopniowo zaczynali się poznawać od innej strony, niż znali się przed ślubem.
Gdy znaleźli się na statku, mogła zauważyć, że Glaucus od razu zaczął się rozluźniać. Nie był już spięty, a jego twarz wydawała się wyglądać pogodniej niż w ostatnich dniach. Zupełnie, jakby wykonywanie czegoś, co było dla niego ważne, pomogło mu. Lyra to rozumiała, bo sama czuła się bardzo podobnie, malując. Biorąc do ręki pędzel i zaczynając nakładać farby na płótno, pozbywała się negatywnych emocji i odrywała od zewnętrznego świata, przenosząc do krainy sztuki.
- Rozumiem – przytaknęła, słysząc jego wyjaśnienia. Sama nie miała żadnego pojęcia o żeglarstwie, więc wierzyła mu na słowo. – I tak cieszę się, że mnie tutaj zabrałeś. – Taka wycieczka wymagała większego nakładu czasu i energii niż zwykły spacer na plażę w pobliżu posiadłości, więc tym bardziej musiała to docenić.
- Byłoby cudownie! – ożywiła się. Kiedyś, w bliżej nieokreślonej przyszłości... Taka perspektywa brzmiała bardzo zachęcająco. – Tylko że... boję się głębokiej wody, Glaucusie. A właściwie, boję się, że mogłabym znowu tonąć. To straszne uczucie. – Wzdrygnęła się, przywołując w pamięci ten moment, kiedy Alexander, myśląc, że robi jej zabawny żart, wepchnął ją do wody na przystani, budząc w dziewczynie atak paniki oraz bliżej nieokreślonej traumy, której sama nie rozumiała. Choć szybko ją wyciągnął, do tej pory pamiętała tamten moment. – Myślisz, że to jest normalne? – zapytała jeszcze. – Chociaż, pewnie przyjemnie byłoby się nie bać i móc zobaczyć, co kryje się pod wodą...
Znowu zerknęła za burtę na kołyszące się lekko wody. Wydawała się ciemna, więc nie było widać, co się pod nią kryje. Znowu musiała wierzyć Glaucusowi na słowo, że znajduje się tam naprawdę fantastyczny świat.
- Tak... Uznałam, że to dobry pomysł, zwłaszcza po tym co się wydarzyło. Tyle że... Dużo na siebie wzięłam – westchnęła, choć tak naprawdę bardziej zmartwiła ją ta sytuacja z bratem niż sam fakt, że to wszystko było dla niej męczące, zwłaszcza przy jej wątłym zdrowiu. – Ale z oklumencją jest... lepiej, niż było. Legilimenta mówi, że coraz lepiej idzie mi odpieranie jego ataków. To kwestia czasu, aż uda mi się go zablokować, tak stwierdził i mam nadzieję, że ma rację – pochwaliła się, a w jej głosie zabrzmiała duma. W końcu oklumencja była trudną sztuką, wymagającą męczących ćwiczeń, które nie tylko męczyły wrażliwy organizm, ale niekiedy sprawiały ból, i w dodatku nieprzyjemna była już sama świadomość, że ktoś obcy grzebie w jej głowie, przegląda wspomnienia i myśli. Był to jednak skutek uboczny tego, że musiała się nauczyć, jak bronić się przed atakami na umysł i przed koszmarnymi snami. Podczas nauki było trudno, ale może kiedyś uda jej się opanować to na tyle, że przestanie ją to tak męczyć?
- Pokażesz mi, co tutaj masz jeszcze ciekawego, Glaucusie? – zapytała po chwili, przesuwając się wzdłuż burty i rozglądając z ciekawością, starając się nie myśleć o tym, jak głęboka woda znajduje się pod statkiem.
Gdy znaleźli się na statku, mogła zauważyć, że Glaucus od razu zaczął się rozluźniać. Nie był już spięty, a jego twarz wydawała się wyglądać pogodniej niż w ostatnich dniach. Zupełnie, jakby wykonywanie czegoś, co było dla niego ważne, pomogło mu. Lyra to rozumiała, bo sama czuła się bardzo podobnie, malując. Biorąc do ręki pędzel i zaczynając nakładać farby na płótno, pozbywała się negatywnych emocji i odrywała od zewnętrznego świata, przenosząc do krainy sztuki.
- Rozumiem – przytaknęła, słysząc jego wyjaśnienia. Sama nie miała żadnego pojęcia o żeglarstwie, więc wierzyła mu na słowo. – I tak cieszę się, że mnie tutaj zabrałeś. – Taka wycieczka wymagała większego nakładu czasu i energii niż zwykły spacer na plażę w pobliżu posiadłości, więc tym bardziej musiała to docenić.
- Byłoby cudownie! – ożywiła się. Kiedyś, w bliżej nieokreślonej przyszłości... Taka perspektywa brzmiała bardzo zachęcająco. – Tylko że... boję się głębokiej wody, Glaucusie. A właściwie, boję się, że mogłabym znowu tonąć. To straszne uczucie. – Wzdrygnęła się, przywołując w pamięci ten moment, kiedy Alexander, myśląc, że robi jej zabawny żart, wepchnął ją do wody na przystani, budząc w dziewczynie atak paniki oraz bliżej nieokreślonej traumy, której sama nie rozumiała. Choć szybko ją wyciągnął, do tej pory pamiętała tamten moment. – Myślisz, że to jest normalne? – zapytała jeszcze. – Chociaż, pewnie przyjemnie byłoby się nie bać i móc zobaczyć, co kryje się pod wodą...
Znowu zerknęła za burtę na kołyszące się lekko wody. Wydawała się ciemna, więc nie było widać, co się pod nią kryje. Znowu musiała wierzyć Glaucusowi na słowo, że znajduje się tam naprawdę fantastyczny świat.
- Tak... Uznałam, że to dobry pomysł, zwłaszcza po tym co się wydarzyło. Tyle że... Dużo na siebie wzięłam – westchnęła, choć tak naprawdę bardziej zmartwiła ją ta sytuacja z bratem niż sam fakt, że to wszystko było dla niej męczące, zwłaszcza przy jej wątłym zdrowiu. – Ale z oklumencją jest... lepiej, niż było. Legilimenta mówi, że coraz lepiej idzie mi odpieranie jego ataków. To kwestia czasu, aż uda mi się go zablokować, tak stwierdził i mam nadzieję, że ma rację – pochwaliła się, a w jej głosie zabrzmiała duma. W końcu oklumencja była trudną sztuką, wymagającą męczących ćwiczeń, które nie tylko męczyły wrażliwy organizm, ale niekiedy sprawiały ból, i w dodatku nieprzyjemna była już sama świadomość, że ktoś obcy grzebie w jej głowie, przegląda wspomnienia i myśli. Był to jednak skutek uboczny tego, że musiała się nauczyć, jak bronić się przed atakami na umysł i przed koszmarnymi snami. Podczas nauki było trudno, ale może kiedyś uda jej się opanować to na tyle, że przestanie ją to tak męczyć?
- Pokażesz mi, co tutaj masz jeszcze ciekawego, Glaucusie? – zapytała po chwili, przesuwając się wzdłuż burty i rozglądając z ciekawością, starając się nie myśleć o tym, jak głęboka woda znajduje się pod statkiem.
come on look into the expanse and breath all these around come on don’t be afraid to look don’t be afraid
to look at distance
Smutek powoli odsuwał się na dalszy plan, tak wolno jak poruszał się na wodzie statek. Żałowałem, że wody nie są delikatnie bardziej wzburzone, by móc słyszeć szum fal. Musi wystarczyć skrzeczenie ptaków co jakiś czas lecących nad nami. Zapach bryzy, słońce lekko odbijające się od tafli. Cisza i spokój. Nikt nas nie niepokoił, nie atakował, nie mówił, co mamy robić. Zmrużyłem lekko powieki na chwilę nic nie mówiąc i nic nie robiąc. Oddałem się chwilowemu, słodkiemu lenistwu. Nie zamierzałem jednak być taki przez cały czas, w końcu nie płynąłem sam. Dlatego na powrót uśmiechnąłem się do Lyry mając nadzieję, że i jej się ten spokój spodoba. I będzie chciała częściej gdzieś płynąć. Wątpiłem, abym kiedyś wkręcił się w malarstwo na tyle, żeby samemu coś tworzyć, a pływanie nie kolidowało z malowaniem. Jeśli by chciała, mogłaby się tutaj rozłożyć ze swoimi farbami i innymi niezbędnikami. Ja zazwyczaj jestem zajęty jak już gdzieś wyruszamy. Łajba się sama sobą nie zajmie.
- Nie mów hop. Może napotkamy na drodze syreny i zrobi się niewesoło – powiedziałem. W formie żartu. – Nie, bez obaw, tu ich nie ma – dodałem zaraz, nie chcąc jej przecież zestresować w razie niezrozumienia mojego dziwnego humoru. Mieliśmy się całkowicie rozluźnić, bez względu na wszystko, a nie dokładać sobie zmartwień. Mi póki co się udawało, bo nie mogłem przestać się uśmiechać. Było mi wesoło z samego faktu, że znajdowaliśmy na wodzie.
Później zrobiło się trochę mniej wesoło. Nie wiedziałem, że Lyra boi się wody. Gdybym wiedział, nie zabrałbym jej tutaj. Podrapałem się w zamyśleniu po czole, bo nie rozumiałem tych tajemnic. Dlaczego nie powiedziała o tym wcześniej?
- Dlaczego mi nie powiedziałaś? Nie zabierałbym cię na statek. Jak mówiłaś o podróżach, to też się na ten temat nie zająknęłaś – stwierdziłem marszcząc brwi. Czułem się trochę jak błądzący we mgle, mający nikłe pojęcie o czymkolwiek. Jakbym specjalnie kazał jej płynąć chcąc wywołać w niej strach. – I co to znaczy znowu? – dopytywałem coraz bardziej tym wszystkim zaskoczony, zirytowany. – To nie jest nienormalne. Każdy się czegoś boi – dodałem, próbując się uspokoić. Co wcale nie było proste. Zaciskałem mocniej palce na drewnie.
- W takim razie jestem dumny – mruknąłem, nadal przybity poprzednim tematem. Obejrzałem się za siebie na Jolly Jelly zastanawiając się co mógłbym jeszcze pokazać. – Większość widziałaś na imprezie w poprzednim roku. Kajuta kapitana, inne kajuty, kuchnia, pod pokładem miejsce na armaty. U góry bocianie gniazdo. Ale jak chcesz się gdzieś przejść to nie ma sprawy – dopowiedziałem, machając rękoma i pokazując wejścia do omawianych pomieszczeń. Pozostawiłem jej wolną rękę.
- Nie mów hop. Może napotkamy na drodze syreny i zrobi się niewesoło – powiedziałem. W formie żartu. – Nie, bez obaw, tu ich nie ma – dodałem zaraz, nie chcąc jej przecież zestresować w razie niezrozumienia mojego dziwnego humoru. Mieliśmy się całkowicie rozluźnić, bez względu na wszystko, a nie dokładać sobie zmartwień. Mi póki co się udawało, bo nie mogłem przestać się uśmiechać. Było mi wesoło z samego faktu, że znajdowaliśmy na wodzie.
Później zrobiło się trochę mniej wesoło. Nie wiedziałem, że Lyra boi się wody. Gdybym wiedział, nie zabrałbym jej tutaj. Podrapałem się w zamyśleniu po czole, bo nie rozumiałem tych tajemnic. Dlaczego nie powiedziała o tym wcześniej?
- Dlaczego mi nie powiedziałaś? Nie zabierałbym cię na statek. Jak mówiłaś o podróżach, to też się na ten temat nie zająknęłaś – stwierdziłem marszcząc brwi. Czułem się trochę jak błądzący we mgle, mający nikłe pojęcie o czymkolwiek. Jakbym specjalnie kazał jej płynąć chcąc wywołać w niej strach. – I co to znaczy znowu? – dopytywałem coraz bardziej tym wszystkim zaskoczony, zirytowany. – To nie jest nienormalne. Każdy się czegoś boi – dodałem, próbując się uspokoić. Co wcale nie było proste. Zaciskałem mocniej palce na drewnie.
- W takim razie jestem dumny – mruknąłem, nadal przybity poprzednim tematem. Obejrzałem się za siebie na Jolly Jelly zastanawiając się co mógłbym jeszcze pokazać. – Większość widziałaś na imprezie w poprzednim roku. Kajuta kapitana, inne kajuty, kuchnia, pod pokładem miejsce na armaty. U góry bocianie gniazdo. Ale jak chcesz się gdzieś przejść to nie ma sprawy – dopowiedziałem, machając rękoma i pokazując wejścia do omawianych pomieszczeń. Pozostawiłem jej wolną rękę.
i'm a storm with skin
Glaucus Travers
Zawód : żeglarz
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Kiedy rum zaszumi w głowie cały świat nabiera treści, wtedy chętniej słucha człowiek morskich opowieści!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Rzeczywiście, pływanie gdzieś z Glaucusem nie kolidowałoby jej z malowaniem. Przy spokojnej pogodzie mogłaby rozłożyć się z przyborami gdzieś na pokładzie, w innym przypadku mogłaby wybrać jedno z pomieszczeń, gdzie nie przeszkadzałaby mężowi w jego obowiązkach, których na pewno mu nie brakowało, a w których ona, nie mając pojęcia o żeglarstwie, tylko by zawadzała. Najważniejsze jednak, że każde z nich miało własny sposób na zwalczanie stresu i smutku.
- Mam nadzieję, że nie napotkamy niczego niepokojącego – rzekła, rozglądając się. Nic jednak się nie zmieniło, otoczenie nadal było tak samo spokojne. Speszyła się jednak, gdy Glaucus poruszył temat jej lęku. Zarumieniła się pod piegami. – Dopóki nie każesz mi wkładać głowy pod wodę, to wszystko jest w porządku – wyjaśniła szybko. – Alex kiedyś, na Festiwalu Lata w sierpniu, wrzucił mnie do wody i zaczęłam się topić. Bardzo się wystraszyłam. – Zerknęła na niego, po czym pospiesznie dodała, by rozwiać wątpliwości: - Ale nie zrobił tego, bo chciał mnie skrzywdzić. Po prostu wydało mu się to zabawne, a ja wcześniej nie wiedziałam, że tak się boję, póki nie znalazłam się pod wodą i nie straciłam możliwości oddychania.
Była beznadziejnym kłamcą, więc wolała wyjaśnić mu wszystko, by nie rozdrażnić go kolejnymi niedopowiedzeniami. Nie chciała nadwątlić rodzącego się pomiędzy nimi zaufania, a tymczasem wciąż w rozmowach często wychodziły różne fakty, które z jakiegoś powodu zataiła lub uznała za zbyt mało istotne, by o nich wspominać, a tymczasem okazywały się ważne dla jej męża. Nie robiła tego celowo ani z braku zaufania do niego, po prostu nie lubiła być powodem jego zmartwień, a o lękach rozmawiało jej się niezręcznie. Była w końcu Gryfonką, powinna być odważniejsza, a tymczasem łatwo było wzbudzić w niej strach. To wystarczający powód, żeby odczuwać wstyd i próbować (nieporadnie) udawać odważniejszą.
Zagryzła wargę, wciąż czując się zakłopotana. Koniecznie powinna nauczyć się lepiej ukrywać swoje nieporadne kłamstewka.
- Właściwie to nie przeraża mnie samo bycie na statku, choć wolałabym nie znaleźć się w wodzie. Nawet nie umiem pływać. – Był to poważny brak, biorąc pod uwagę zajęcie i pasję jej męża, oraz własną chęć podróżowania z nim. – Musisz mnie kiedyś nauczyć, Glaucusie, kiedy już będzie ciepło. Może ty pomożesz mi pokonać ten dziwny, absurdalny strach? – Ścisnęła jego dłoń. Kto jeśli nie Glaucus mógłby pomóc jej się uspokoić i przekonać, że nie powinna tak się bać?
- Chętnie zobaczę je później jeszcze raz – powiedziała. Może kiedy już wrócą z powrotem i zatrzymają statek w porcie, będą mogli go razem pozwiedzać? Robienie tego samotnie na pewno nie było tak ciekawe, jak z mężem, zresztą nie chciała niechcący czegoś popsuć.
- Mam nadzieję, że nie napotkamy niczego niepokojącego – rzekła, rozglądając się. Nic jednak się nie zmieniło, otoczenie nadal było tak samo spokojne. Speszyła się jednak, gdy Glaucus poruszył temat jej lęku. Zarumieniła się pod piegami. – Dopóki nie każesz mi wkładać głowy pod wodę, to wszystko jest w porządku – wyjaśniła szybko. – Alex kiedyś, na Festiwalu Lata w sierpniu, wrzucił mnie do wody i zaczęłam się topić. Bardzo się wystraszyłam. – Zerknęła na niego, po czym pospiesznie dodała, by rozwiać wątpliwości: - Ale nie zrobił tego, bo chciał mnie skrzywdzić. Po prostu wydało mu się to zabawne, a ja wcześniej nie wiedziałam, że tak się boję, póki nie znalazłam się pod wodą i nie straciłam możliwości oddychania.
Była beznadziejnym kłamcą, więc wolała wyjaśnić mu wszystko, by nie rozdrażnić go kolejnymi niedopowiedzeniami. Nie chciała nadwątlić rodzącego się pomiędzy nimi zaufania, a tymczasem wciąż w rozmowach często wychodziły różne fakty, które z jakiegoś powodu zataiła lub uznała za zbyt mało istotne, by o nich wspominać, a tymczasem okazywały się ważne dla jej męża. Nie robiła tego celowo ani z braku zaufania do niego, po prostu nie lubiła być powodem jego zmartwień, a o lękach rozmawiało jej się niezręcznie. Była w końcu Gryfonką, powinna być odważniejsza, a tymczasem łatwo było wzbudzić w niej strach. To wystarczający powód, żeby odczuwać wstyd i próbować (nieporadnie) udawać odważniejszą.
Zagryzła wargę, wciąż czując się zakłopotana. Koniecznie powinna nauczyć się lepiej ukrywać swoje nieporadne kłamstewka.
- Właściwie to nie przeraża mnie samo bycie na statku, choć wolałabym nie znaleźć się w wodzie. Nawet nie umiem pływać. – Był to poważny brak, biorąc pod uwagę zajęcie i pasję jej męża, oraz własną chęć podróżowania z nim. – Musisz mnie kiedyś nauczyć, Glaucusie, kiedy już będzie ciepło. Może ty pomożesz mi pokonać ten dziwny, absurdalny strach? – Ścisnęła jego dłoń. Kto jeśli nie Glaucus mógłby pomóc jej się uspokoić i przekonać, że nie powinna tak się bać?
- Chętnie zobaczę je później jeszcze raz – powiedziała. Może kiedy już wrócą z powrotem i zatrzymają statek w porcie, będą mogli go razem pozwiedzać? Robienie tego samotnie na pewno nie było tak ciekawe, jak z mężem, zresztą nie chciała niechcący czegoś popsuć.
come on look into the expanse and breath all these around come on don’t be afraid to look don’t be afraid
to look at distance
Było spokojnie. Ja też byłem spokojny. Tylko w pewnym momencie wszystko się zepsuło. Na moim czole pojawiły się zmarszczki smaganej lekkim wiatrem tafli wody. Nie wiedziałem, że muszę to tak wszystko tłumaczyć. Nie wiedziałem, że to będzie takie trudne. Nie wiedziałem już co mówić.
- Rozejrzyj się – poprosiłem. – Tu dookoła jest woda. Na dobrą sprawę w każdej chwili możesz do niej wpaść. Podmuch wiatru sterujący masztem, niespodziewana dziura, przez którą będzie tłoczyć się woda. Wiem, że ten spokój jest mylący, ale nie zawsze tak jest. Nie muszę ci wkładać głowy pod wodę, żebyś mogła się w niej znaleźć – wyjaśniam cierpliwie. Starając się nie denerwować. Nikomu nie wyjdzie to na zdrowie. Lyra… miała tyle problemów, ciekawiło mnie o ilu jeszcze nie wiedziałem. Czego jeszcze mi nie powiedziała. Czy to wszystko było prawdziwe? Czy ona była prawdziwa? Zaczęło szumieć mi głowie. – Nie chcę cię straszyć, chcę, żebyś zdawała sobie sprawę z zagrożenia. Trochę już pływam i wiem co mówię. To nie jest milutki żywioł. Dlatego wolałbym, żebyś mnie informowała o takich rzeczach zawczasu. Czuję się teraz niesamowicie głupio z powodu tej wycieczki – kontynuowałem swój wywód. Trochę się zawiodłem. Złość przeplatała się rozczarowaniem. Nie spodziewałem się kolejnych rewelacji od czasu Sabatu. Dziwnie się czułem z takim natłokiem informacji.
- Nie widzę w tym nic zabawnego – wtrąciłem. Być może po prostu kierowała mną frustracja. Skąd mógł wiedzieć, że Lyra ma takie problemy? Może rzeczywiście chciał dobrze, jak ja, a wyszło jak zwykle. Nie podobało mi się to jednak. Najpierw miał jej grzebać w umyśle, teraz się dowiaduję, że wrzucił ją do wody. Chyba za mocno się martwiłem i to dlatego tak zareagowałem. W dodatku zacząłem się zastanawiać czy nie powinienem rzucić na nią zaklęcia bąblogłowy, tak na wszelki wypadek. Na razie nie widziałem żadnego zagrożenia, ale czy kiedy już do niego dojdzie, to czy nie będzie przypadkiem za późno? Źle się czułem postawiony w takiej sytuacji praktycznie bez uprzedzenia.
- Nie umiesz pływać? – spytałem z niedowierzaniem. Że tak mało o niej wiem, że naraziłem ją na niebezpieczeństwo. Nie zawsze będę mógł przyjść jej z pomocą. Co jeśli stracę przytomność? W mojej głowie pojawiały się najczarniejsze scenariusze. – Nie możesz znajdować się na statku nie umiejąc pływać. Dlatego albo odpuścimy sobie podróże, albo musisz przełamać lęk i nauczyć się choćby unosić na wodzie. Innych rozwiązań nie ma. Skoro jednak wierzysz we mnie… mogę spróbować ci pomóc – powiedziałem stanowczo, obracając ku niej głowę i zaciskając mocniej ręce na drewnianej barierce dzielącej nas od morza. Nie byłem pewien czy nadaję się na nauczyciela, zwłaszcza kogoś, kto się boi wody, ale należało spróbować. Spojrzałem na jej dłoń ściskającą moją. Tą wolną zabrałem z burty i poklepałem powoli jej drobną rękę, starając się przybrać znów wesołego wyrazu twarzy. – Jakoś sobie poradzimy. Tylko błagam, mów mi o wszystkim. I jeśli tylko chcesz, pójdziemy pozwiedzać na nowo – dodałem, wzdychając ciężko. Małżeństwo to jednak ciężka praca.
- Rozejrzyj się – poprosiłem. – Tu dookoła jest woda. Na dobrą sprawę w każdej chwili możesz do niej wpaść. Podmuch wiatru sterujący masztem, niespodziewana dziura, przez którą będzie tłoczyć się woda. Wiem, że ten spokój jest mylący, ale nie zawsze tak jest. Nie muszę ci wkładać głowy pod wodę, żebyś mogła się w niej znaleźć – wyjaśniam cierpliwie. Starając się nie denerwować. Nikomu nie wyjdzie to na zdrowie. Lyra… miała tyle problemów, ciekawiło mnie o ilu jeszcze nie wiedziałem. Czego jeszcze mi nie powiedziała. Czy to wszystko było prawdziwe? Czy ona była prawdziwa? Zaczęło szumieć mi głowie. – Nie chcę cię straszyć, chcę, żebyś zdawała sobie sprawę z zagrożenia. Trochę już pływam i wiem co mówię. To nie jest milutki żywioł. Dlatego wolałbym, żebyś mnie informowała o takich rzeczach zawczasu. Czuję się teraz niesamowicie głupio z powodu tej wycieczki – kontynuowałem swój wywód. Trochę się zawiodłem. Złość przeplatała się rozczarowaniem. Nie spodziewałem się kolejnych rewelacji od czasu Sabatu. Dziwnie się czułem z takim natłokiem informacji.
- Nie widzę w tym nic zabawnego – wtrąciłem. Być może po prostu kierowała mną frustracja. Skąd mógł wiedzieć, że Lyra ma takie problemy? Może rzeczywiście chciał dobrze, jak ja, a wyszło jak zwykle. Nie podobało mi się to jednak. Najpierw miał jej grzebać w umyśle, teraz się dowiaduję, że wrzucił ją do wody. Chyba za mocno się martwiłem i to dlatego tak zareagowałem. W dodatku zacząłem się zastanawiać czy nie powinienem rzucić na nią zaklęcia bąblogłowy, tak na wszelki wypadek. Na razie nie widziałem żadnego zagrożenia, ale czy kiedy już do niego dojdzie, to czy nie będzie przypadkiem za późno? Źle się czułem postawiony w takiej sytuacji praktycznie bez uprzedzenia.
- Nie umiesz pływać? – spytałem z niedowierzaniem. Że tak mało o niej wiem, że naraziłem ją na niebezpieczeństwo. Nie zawsze będę mógł przyjść jej z pomocą. Co jeśli stracę przytomność? W mojej głowie pojawiały się najczarniejsze scenariusze. – Nie możesz znajdować się na statku nie umiejąc pływać. Dlatego albo odpuścimy sobie podróże, albo musisz przełamać lęk i nauczyć się choćby unosić na wodzie. Innych rozwiązań nie ma. Skoro jednak wierzysz we mnie… mogę spróbować ci pomóc – powiedziałem stanowczo, obracając ku niej głowę i zaciskając mocniej ręce na drewnianej barierce dzielącej nas od morza. Nie byłem pewien czy nadaję się na nauczyciela, zwłaszcza kogoś, kto się boi wody, ale należało spróbować. Spojrzałem na jej dłoń ściskającą moją. Tą wolną zabrałem z burty i poklepałem powoli jej drobną rękę, starając się przybrać znów wesołego wyrazu twarzy. – Jakoś sobie poradzimy. Tylko błagam, mów mi o wszystkim. I jeśli tylko chcesz, pójdziemy pozwiedzać na nowo – dodałem, wzdychając ciężko. Małżeństwo to jednak ciężka praca.
i'm a storm with skin
Glaucus Travers
Zawód : żeglarz
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Kiedy rum zaszumi w głowie cały świat nabiera treści, wtedy chętniej słucha człowiek morskich opowieści!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Lyra nie przewidziała aż takiej reakcji ze strony męża, dlatego czuła się niezręcznie, widząc jego podenerwowanie. Spuściła wzrok, pokornie przyjmując reprymendę, bo wiedziała, że Glaucus miał dużo racji. To on z nich dwojga był tym doświadczonym, który wiele przeżył. Lyra była tylko wrażliwą i niekiedy dosyć lekkomyślną i naiwną młódką, która dopiero poznawała smak życia i wiele rzeczy zwyczajnie bagatelizowała, nie wiedząc, jakie mogły mieć znaczenie.
- Właśnie dlatego nie powiedziałam ci wcześniej o tym, że się boję! Wiedziałam, że nie chciałbyś mnie nigdzie zabierać, kazałbyś mi zostawać w domu, podczas gdy ty wybierałbyś się wszędzie sam – powiedziała, czując, że tak by było. Już i tak czuła się niepełnowartościowa w momencie, gdy kilka miesięcy temu, na początku listopada wyznała mu prawdę o swoim wypadku. A swoje lęki uważała za słabość, coś, czego trzeba się wstydzić i zachowywać dla siebie, i nie chciała traktować ich jako coś, co zupełnie wyklucza ją z różnych czynności. Może też trochę zbyt dużą ufność i nadzieję pokładała w Glaucusie, wierząc, że w sytuacji zagrożenia mogła czuć się przy nim bezpiecznie. Tak czy inaczej, przed wyprawą nie zająknęła się na temat swojego dziwnego strachu, przyznając się do niego dopiero po fakcie, kiedy już nie musiała się obawiać, że mąż zostawi ją w domu, i sam wybierze się na swoją małą wyprawę.
- Nie czuj się głupio. Wiem, że chciałeś jak najlepiej. Ja też chciałam uczestniczyć w tym wspólnie z tobą, nie chcę, żeby mój strach nas dzielił i uniemożliwiał nam spędzanie czasu razem – powiedziała, przysuwając się do niego. Nie zniosłaby myśli, że z tak głupiego powodu, jak jej irracjonalny lęk, mogłaby stracić szansę na wspólne podróżowanie z Glaucusem, o którym tak marzyła. – Chciałabym go pokonać – dodała zdecydowanym tonem, lekko unosząc podbródek i wpatrując się w Traversa upartym spojrzeniem, choć jej nakrapiane policzki wciąż były lekko zaczerwienione. – Ale będziesz musiał mi w tym pomóc. W dotychczasowym życiu... Nigdy nie miałam okazji się tego nauczyć. – To budziło też wątpliwości Lyry, skąd w takim razie miała swoją traumę przed utratą oddechu, skoro jako dziecko mogła co najwyżej brodzić w niewielkim bajorku kawałek drogi od rodzinnego domu, gdzie wody było nie więcej niż do pasa. Gdy Alex zrobił jej ten niemiły kawał, czuła się przecież, jakby przeżywała to ponownie. Nie podzieliła się jednak tymi rozważaniami, skupiając się raczej na tym, by zapewnić męża o swojej gotowości do walki ze strachem.
- Na razie o tym nie myślmy – szepnęła, wspinając się na palce i muskając ustami jego policzek, chciała udobruchać go po niemiłych wieściach, jakie (niechcący) znowu na niego zrzuciła. Chciała się cieszyć, że byli tutaj razem, że pierwszy raz ją gdzieś zabrał, a swój strach oraz reakcję Glaucusa na wieść o jego istnieniu wolała zepchnąć gdzieś na skraj świadomości. Chciała po prostu być szczęśliwa i rozluźniona, z daleka od wszystkich problemów, które spadły na nich w ostatnim czasie. Chciała też, żeby on również mógł się rozluźnić i nie zamartwiać.
- Wolę myśleć o tym, jak przyjemnie jest oddychać świeżym, morskim powietrzem – ciągnęła dalej, przymykając na moment oczy. – Wolę czuć dotyk słońca na mojej twarzy i nie pamiętać o tym, co znajduje się kilka metrów pod naszymi stopami.
To właśnie była Lyra i jej tendencja do uciekania od problemów, niechęć do poświęcania zbyt wielu myśli na trudne lub nieprzyjemne sprawy.
- Właśnie dlatego nie powiedziałam ci wcześniej o tym, że się boję! Wiedziałam, że nie chciałbyś mnie nigdzie zabierać, kazałbyś mi zostawać w domu, podczas gdy ty wybierałbyś się wszędzie sam – powiedziała, czując, że tak by było. Już i tak czuła się niepełnowartościowa w momencie, gdy kilka miesięcy temu, na początku listopada wyznała mu prawdę o swoim wypadku. A swoje lęki uważała za słabość, coś, czego trzeba się wstydzić i zachowywać dla siebie, i nie chciała traktować ich jako coś, co zupełnie wyklucza ją z różnych czynności. Może też trochę zbyt dużą ufność i nadzieję pokładała w Glaucusie, wierząc, że w sytuacji zagrożenia mogła czuć się przy nim bezpiecznie. Tak czy inaczej, przed wyprawą nie zająknęła się na temat swojego dziwnego strachu, przyznając się do niego dopiero po fakcie, kiedy już nie musiała się obawiać, że mąż zostawi ją w domu, i sam wybierze się na swoją małą wyprawę.
- Nie czuj się głupio. Wiem, że chciałeś jak najlepiej. Ja też chciałam uczestniczyć w tym wspólnie z tobą, nie chcę, żeby mój strach nas dzielił i uniemożliwiał nam spędzanie czasu razem – powiedziała, przysuwając się do niego. Nie zniosłaby myśli, że z tak głupiego powodu, jak jej irracjonalny lęk, mogłaby stracić szansę na wspólne podróżowanie z Glaucusem, o którym tak marzyła. – Chciałabym go pokonać – dodała zdecydowanym tonem, lekko unosząc podbródek i wpatrując się w Traversa upartym spojrzeniem, choć jej nakrapiane policzki wciąż były lekko zaczerwienione. – Ale będziesz musiał mi w tym pomóc. W dotychczasowym życiu... Nigdy nie miałam okazji się tego nauczyć. – To budziło też wątpliwości Lyry, skąd w takim razie miała swoją traumę przed utratą oddechu, skoro jako dziecko mogła co najwyżej brodzić w niewielkim bajorku kawałek drogi od rodzinnego domu, gdzie wody było nie więcej niż do pasa. Gdy Alex zrobił jej ten niemiły kawał, czuła się przecież, jakby przeżywała to ponownie. Nie podzieliła się jednak tymi rozważaniami, skupiając się raczej na tym, by zapewnić męża o swojej gotowości do walki ze strachem.
- Na razie o tym nie myślmy – szepnęła, wspinając się na palce i muskając ustami jego policzek, chciała udobruchać go po niemiłych wieściach, jakie (niechcący) znowu na niego zrzuciła. Chciała się cieszyć, że byli tutaj razem, że pierwszy raz ją gdzieś zabrał, a swój strach oraz reakcję Glaucusa na wieść o jego istnieniu wolała zepchnąć gdzieś na skraj świadomości. Chciała po prostu być szczęśliwa i rozluźniona, z daleka od wszystkich problemów, które spadły na nich w ostatnim czasie. Chciała też, żeby on również mógł się rozluźnić i nie zamartwiać.
- Wolę myśleć o tym, jak przyjemnie jest oddychać świeżym, morskim powietrzem – ciągnęła dalej, przymykając na moment oczy. – Wolę czuć dotyk słońca na mojej twarzy i nie pamiętać o tym, co znajduje się kilka metrów pod naszymi stopami.
To właśnie była Lyra i jej tendencja do uciekania od problemów, niechęć do poświęcania zbyt wielu myśli na trudne lub nieprzyjemne sprawy.
come on look into the expanse and breath all these around come on don’t be afraid to look don’t be afraid
to look at distance
Lyra miała rację. Wiedząc o tym wcześniej na pewno zabroniłbym pływania ze mną. Dzisiaj teoretycznie prawdopodobieństwo wystąpienia zagrożenia było nikłe, ale zazwyczaj pływanie niesie za sobą wiele niebezpieczeństw. Nie polegało tylko na spokojnym dryfowaniu po wodzie. Pogoda była kapryśna, w każdej chwili na środku oceanu mógł pojawić się sztorm. Przeżyłem jeden naprawdę poważny, chyba tylko cud uratował mnie od śmierci, a moi towarzysze nie mieli wtedy tyle szczęścia co ja. To wydarzenie nie sprawiło, że zacząłem bać się wody, raczej mieć przed nią większy respekt. Dziwiła mnie więc lekkomyślność żony, skoro bała się i przeżyła ostatnio ten strach zostając wrzucona do wody. Że nic mi nie powiedziała i teraz beztrosko płynęła ze mną statkiem. Po prostu trudno mi było to przełknąć.
- To zwyczajnie niebezpieczne. A co, jeśli zerwałby się huragan i wpadłabyś do wody, a co jeśli ja bym stracił przytomność i nie mógł do ciebie podpłynąć? Tu już nie chodzi nawet o dzień dzisiejszy, a o wszystkie dni, podczas których mogliśmy wybrać się na rejs. Równie dobrze mógłbym założyć, że umiesz pływać, dlatego nic się nie stanie i byłbym w błędzie. Wiesz, że przeżyłem jeden naprawdę drastyczny sztorm i tylko dzięki fuksowi dalej żyję. To nie są przelewki, musisz mi mówić takie rzeczy! – dalej byłem stanowczy. Chciałem, żeby to zrozumiała, jakie to dla mnie ważne. Odpowiadałem teraz za nią. Nawet, jeśli nie bylibyśmy małżeństwem, a ona znajdowałaby się ze mną na jakiejkolwiek łajbie. Gdyby stało się coś złego ani rodzina, ani ja sam sobie nie wybaczyłbym tego sobie. – Wiem, że teraz jest cicho, miło i spokojnie, ale nie zawsze tak jest – dodałem chwilę później. Oddychałem ciężko, starając się uspokoić. Nie robiłem tego ze złośliwości, tylko z troski.
- Możemy spędzać wspólnie czas w inny sposób, niekoniecznie zagrażający życiu – skwitowałem, patrząc się na nią uważnie. Ale i uspokajając się w pewnym sensie. Miałem nadzieję, że to do niej dotarło i że nie muszę się już denerwować, ani więcej przestrzegać jej przez niebezpieczeństwami czyhającymi ze strony tak potężnego żywiołu jakim była woda. Nie bez powodu ustępuje jej nawet ogień. – Pomogę ci, postaram się. O ile obiecasz mi, że będziesz mówić mi wszystko wcześniej, nie po fakcie. Jestem za ciebie odpowiedzialny Lyro, rozumiesz? – odparłem, chwytając ją mocniej za rękę. Żeby wiedziała, że tym razem jestem wyjątkowo poważny. Wiedziała jednak, jak mnie udobruchać. Po cmoknięciu w policzek zupełnie nie miałem siły na dalsze dyskusje, dlatego westchnąłem ciężko, ponownie, ale niech sobie nie myśli, że jej odpuszczę. – To dobry pomysł. Mieliśmy odpocząć od trosk choć na chwilę – przytaknąłem, kierując twarz w stronę niewielkiej słonecznej poświaty na horyzoncie. Robiło się coraz zimniej. – Ciepło ci? – spytałem jednak, znów spoglądając na rudzielca. W kajucie na pewno mam dodatkowe okrycia.
- To zwyczajnie niebezpieczne. A co, jeśli zerwałby się huragan i wpadłabyś do wody, a co jeśli ja bym stracił przytomność i nie mógł do ciebie podpłynąć? Tu już nie chodzi nawet o dzień dzisiejszy, a o wszystkie dni, podczas których mogliśmy wybrać się na rejs. Równie dobrze mógłbym założyć, że umiesz pływać, dlatego nic się nie stanie i byłbym w błędzie. Wiesz, że przeżyłem jeden naprawdę drastyczny sztorm i tylko dzięki fuksowi dalej żyję. To nie są przelewki, musisz mi mówić takie rzeczy! – dalej byłem stanowczy. Chciałem, żeby to zrozumiała, jakie to dla mnie ważne. Odpowiadałem teraz za nią. Nawet, jeśli nie bylibyśmy małżeństwem, a ona znajdowałaby się ze mną na jakiejkolwiek łajbie. Gdyby stało się coś złego ani rodzina, ani ja sam sobie nie wybaczyłbym tego sobie. – Wiem, że teraz jest cicho, miło i spokojnie, ale nie zawsze tak jest – dodałem chwilę później. Oddychałem ciężko, starając się uspokoić. Nie robiłem tego ze złośliwości, tylko z troski.
- Możemy spędzać wspólnie czas w inny sposób, niekoniecznie zagrażający życiu – skwitowałem, patrząc się na nią uważnie. Ale i uspokajając się w pewnym sensie. Miałem nadzieję, że to do niej dotarło i że nie muszę się już denerwować, ani więcej przestrzegać jej przez niebezpieczeństwami czyhającymi ze strony tak potężnego żywiołu jakim była woda. Nie bez powodu ustępuje jej nawet ogień. – Pomogę ci, postaram się. O ile obiecasz mi, że będziesz mówić mi wszystko wcześniej, nie po fakcie. Jestem za ciebie odpowiedzialny Lyro, rozumiesz? – odparłem, chwytając ją mocniej za rękę. Żeby wiedziała, że tym razem jestem wyjątkowo poważny. Wiedziała jednak, jak mnie udobruchać. Po cmoknięciu w policzek zupełnie nie miałem siły na dalsze dyskusje, dlatego westchnąłem ciężko, ponownie, ale niech sobie nie myśli, że jej odpuszczę. – To dobry pomysł. Mieliśmy odpocząć od trosk choć na chwilę – przytaknąłem, kierując twarz w stronę niewielkiej słonecznej poświaty na horyzoncie. Robiło się coraz zimniej. – Ciepło ci? – spytałem jednak, znów spoglądając na rudzielca. W kajucie na pewno mam dodatkowe okrycia.
i'm a storm with skin
Glaucus Travers
Zawód : żeglarz
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Kiedy rum zaszumi w głowie cały świat nabiera treści, wtedy chętniej słucha człowiek morskich opowieści!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Niedoświadczona Lyra, która spędziła calutkie swoje życie na lądzie, nie była świadoma nawet ułamka potencjalnych zagrożeń, o których wiedział Glaucus i może dlatego tak łatwo bagatelizowała swój strach oraz brak umiejętności i chciała zjawić się tu wraz z mężem. Chciała być dla niego odpowiednim towarzystwem i nie przeszkadzać mu w niczym, ale najwyraźniej dobre chęci nie wystarczały, musieli oboje naprawdę popracować na tym, aby za kilka miesięcy Lyra mogła z czystym sumieniem podróżować z Traversem, nie będąc całkowicie zdana wyłącznie na jego umiejętności.
- Przepraszam – powiedziała cicho, próbując go udobruchać. – Wiem, że to było z mojej strony bardzo głupie, że zbagatelizowałam to i nie uprzedziłam cię. Ale naprawdę nie chcę spędzić całego życia w murach posiadłości, podczas gdy ty będziesz znikał.
Westchnęła, przygryzając niespokojnie wargę. Chciałaby być dla niego dobrą żoną, taką, która nie rozczarowywałaby go swoim postępowaniem, a jednak znowu to zrobiła, choć oczywiście nie celowo. Wystarczyły jednak pewne niedopowiedzenia, żeby przyjemna rozmowa zamieniła się w przytłaczające swym ciężarem wyrzuty.
- Nie chcę, żebyś przeze mnie musiał rezygnować z robienia tego, co kochasz – powiedziała po chwili. Oczywiście, mogliby spędzać czas w bezpieczny sposób, na przykład spacerując po posiadłości lub wokół niej, lub wybierając miejsce do zwiedzania gdzieś na lądzie. Chociaż w głębi duszy pewnie wolałaby, żeby był bezpieczny i nie narażał się na żadne zagrożenia, to odciąganie Glaucusa od jego pasji to byłoby tak, jakby Lyra musiała rezygnować z malarstwa. Zdecydowanie nieprzyjemna perspektywa, dlatego dla dobra relacji z Glaucusem, opartej na przyjaźni i porozumieniu, musiała nauczyć się, jak pokonać swoje lęki, tym bardziej, że naprawdę chciała móc bez przeszkód z nim podróżować i zobaczyć coś więcej niż tylko to, co mogła w dotychczasowym, nader skromnym życiu.
No i zresztą, w tych czasach, które wydawały się nadchodzić, chyba nawet normalne spędzanie czasu na lądzie, tak jak większość szlachetnie urodzonych czarodziejów, nie gwarantowały pełnego bezpieczeństwa, o czym przekonali się na sabacie.
Jednak do Lyry już dotarły jego słowa, przyjęła je do wiadomości i zrozumiała swój błąd.
- Wiem, Glaucusie. Wiem – szepnęła, czując, jak ścisnął mocniej jej rękę. – Tak, na razie jest dobrze. Nie jest mi bardzo zimno – dodała, gdy spytał, czy jest jej ciepło. Płaszcz dobrze spełniał swoją funkcję i Lyra nie odczuwała dotkliwego chłodu, a pod spodem miała jeszcze sweter, długą spódnicę i grube rajstopy.
Minęło jeszcze trochę czasu. Nadal było spokojnie, więc Lyra, po początkowym podenerwowaniu spowodowanym ich rozmową i myślach o swoim strachu, znowu zaczęła się rozluźniać, a nawet zaczęła spacerować po pokładzie, próbując przyzwyczaić ciało do lekkiego kołysania. Nie oddalała się jednak daleko od Glaucusa, chcąc mieć męża w zasięgu wzroku, bo wtedy czuła się dużo bezpieczniej.
- Przepraszam – powiedziała cicho, próbując go udobruchać. – Wiem, że to było z mojej strony bardzo głupie, że zbagatelizowałam to i nie uprzedziłam cię. Ale naprawdę nie chcę spędzić całego życia w murach posiadłości, podczas gdy ty będziesz znikał.
Westchnęła, przygryzając niespokojnie wargę. Chciałaby być dla niego dobrą żoną, taką, która nie rozczarowywałaby go swoim postępowaniem, a jednak znowu to zrobiła, choć oczywiście nie celowo. Wystarczyły jednak pewne niedopowiedzenia, żeby przyjemna rozmowa zamieniła się w przytłaczające swym ciężarem wyrzuty.
- Nie chcę, żebyś przeze mnie musiał rezygnować z robienia tego, co kochasz – powiedziała po chwili. Oczywiście, mogliby spędzać czas w bezpieczny sposób, na przykład spacerując po posiadłości lub wokół niej, lub wybierając miejsce do zwiedzania gdzieś na lądzie. Chociaż w głębi duszy pewnie wolałaby, żeby był bezpieczny i nie narażał się na żadne zagrożenia, to odciąganie Glaucusa od jego pasji to byłoby tak, jakby Lyra musiała rezygnować z malarstwa. Zdecydowanie nieprzyjemna perspektywa, dlatego dla dobra relacji z Glaucusem, opartej na przyjaźni i porozumieniu, musiała nauczyć się, jak pokonać swoje lęki, tym bardziej, że naprawdę chciała móc bez przeszkód z nim podróżować i zobaczyć coś więcej niż tylko to, co mogła w dotychczasowym, nader skromnym życiu.
No i zresztą, w tych czasach, które wydawały się nadchodzić, chyba nawet normalne spędzanie czasu na lądzie, tak jak większość szlachetnie urodzonych czarodziejów, nie gwarantowały pełnego bezpieczeństwa, o czym przekonali się na sabacie.
Jednak do Lyry już dotarły jego słowa, przyjęła je do wiadomości i zrozumiała swój błąd.
- Wiem, Glaucusie. Wiem – szepnęła, czując, jak ścisnął mocniej jej rękę. – Tak, na razie jest dobrze. Nie jest mi bardzo zimno – dodała, gdy spytał, czy jest jej ciepło. Płaszcz dobrze spełniał swoją funkcję i Lyra nie odczuwała dotkliwego chłodu, a pod spodem miała jeszcze sweter, długą spódnicę i grube rajstopy.
Minęło jeszcze trochę czasu. Nadal było spokojnie, więc Lyra, po początkowym podenerwowaniu spowodowanym ich rozmową i myślach o swoim strachu, znowu zaczęła się rozluźniać, a nawet zaczęła spacerować po pokładzie, próbując przyzwyczaić ciało do lekkiego kołysania. Nie oddalała się jednak daleko od Glaucusa, chcąc mieć męża w zasięgu wzroku, bo wtedy czuła się dużo bezpieczniej.
come on look into the expanse and breath all these around come on don’t be afraid to look don’t be afraid
to look at distance
Nie zamierzałem się już złościć. Skoro Lyra wiedziała już, że powinna mi takie rzeczy mówić, to w porządku. Odetchnąłem spokojnie, łapiąc sporą ilość powietrza w płuca. Było mroźne, ale jednocześnie orzeźwiające. Nie pozwalające popaść w senność. Zresztą, widok rozciągający się dookoła był fantastyczny, nie sposób było się nim znudzić. Nie docierało do mnie, że to tylko moja opinia i większość ludzi nie będzie tego samego zdania. Taka tam woda, niebo i lekkie słońce przebijające się przez chmury, nic ciekawego.
- Ty, w murach posiadłości? – nie mogłem się powstrzymać i zaśmiałem się. – Ja się dziwię, że potrafisz usiedzieć w miejscu malując, wiecznie cię gdzieś ciągnie. A to oklumencja, a to pojedynki, a to spacery po okolicy. Dziwię się, że w ogóle cię widuję – dodałem rozbawiony, cały czas spoglądając na Lyrę. Nie wiem co musiałoby się stać, żeby zamknęła się szczelnie w domu. – Znikać niestety muszę, mam swoje obowiązki – wyjaśniłem już bez wesołości, za to uśmiechając się lekko i obierając kierunek wzroku na niebo przede mną. Obowiązki, które wypełniałem z przyjemnością. Bez względu na to, czy tyczyło się to pomocy w porcie czy podróży służbowej przez wody. To było moje miejsce, to właściwe, w którym czułem się najlepiej.
- Dlatego też nie mogę z tego zrezygnować, nawet, jeśli bym chciał, a nie chcę – ciągnę dalej temat, na nowo patrząc na rudzielca. Chyba za bardzo się tym wszystkim przejąłem, ale to dla jej dobra. Żeby rozumiała istniejące zagrożenie. Które wydawało mi się i tak mniejsze od tego na lądzie, gdzie mordują się wzajemnie nie patrząc na nic.
- To dobrze – podsumowałem to, że nie jest jej zimno. – A jak z kołysaniem? Nie przeszkadza ci, nie masz mdłości? – spytałem, obracając się plecami do wody, a przodem do wnętrza statku. Oparłem dłonie za sobą, na burcie. Tylko na chwilę, zaraz znów musiała pójść w ruch różdżka, za pomocą której zmieniłem lekko kurs.
- Ostatnia impreza tutaj nie była zbyt udana. Chyba przewidziałem za mało atrakcji – odezwałem się, obserwując krążącą po pokładzie Lyrę. – A teraz i tak nie wypada się bawić. Szkoda, przydałaby się nam jakaś rozrywka – dodałem. W porę gryząc się w język. Na który cisnęło mi się, że póki jeszcze żyjemy, może warto byłoby ten czas wykorzystać, ale to nie byłoby najlepszym pomysłem.
- Ty, w murach posiadłości? – nie mogłem się powstrzymać i zaśmiałem się. – Ja się dziwię, że potrafisz usiedzieć w miejscu malując, wiecznie cię gdzieś ciągnie. A to oklumencja, a to pojedynki, a to spacery po okolicy. Dziwię się, że w ogóle cię widuję – dodałem rozbawiony, cały czas spoglądając na Lyrę. Nie wiem co musiałoby się stać, żeby zamknęła się szczelnie w domu. – Znikać niestety muszę, mam swoje obowiązki – wyjaśniłem już bez wesołości, za to uśmiechając się lekko i obierając kierunek wzroku na niebo przede mną. Obowiązki, które wypełniałem z przyjemnością. Bez względu na to, czy tyczyło się to pomocy w porcie czy podróży służbowej przez wody. To było moje miejsce, to właściwe, w którym czułem się najlepiej.
- Dlatego też nie mogę z tego zrezygnować, nawet, jeśli bym chciał, a nie chcę – ciągnę dalej temat, na nowo patrząc na rudzielca. Chyba za bardzo się tym wszystkim przejąłem, ale to dla jej dobra. Żeby rozumiała istniejące zagrożenie. Które wydawało mi się i tak mniejsze od tego na lądzie, gdzie mordują się wzajemnie nie patrząc na nic.
- To dobrze – podsumowałem to, że nie jest jej zimno. – A jak z kołysaniem? Nie przeszkadza ci, nie masz mdłości? – spytałem, obracając się plecami do wody, a przodem do wnętrza statku. Oparłem dłonie za sobą, na burcie. Tylko na chwilę, zaraz znów musiała pójść w ruch różdżka, za pomocą której zmieniłem lekko kurs.
- Ostatnia impreza tutaj nie była zbyt udana. Chyba przewidziałem za mało atrakcji – odezwałem się, obserwując krążącą po pokładzie Lyrę. – A teraz i tak nie wypada się bawić. Szkoda, przydałaby się nam jakaś rozrywka – dodałem. W porę gryząc się w język. Na który cisnęło mi się, że póki jeszcze żyjemy, może warto byłoby ten czas wykorzystać, ale to nie byłoby najlepszym pomysłem.
i'm a storm with skin
Glaucus Travers
Zawód : żeglarz
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Kiedy rum zaszumi w głowie cały świat nabiera treści, wtedy chętniej słucha człowiek morskich opowieści!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Chociaż Lyra wysoce ceniła sobie spokój i stabilizację, nie dałaby rady wytrzymać całego życia w czterech ścianach posiadłości. W dzieciństwie była przyzwyczajona do włóczenia się po okolicy. Gdy była małą dziewczynką, bracia większość roku spędzali w Hogwarcie (później Garrett po skończeniu szkoły i tak wyprowadził się z domu), a mama była zajęta, żeby samotnie zarobić na utrzymanie ich gromadki, więc Lyra zawsze musiała potrafić samodzielnie zorganizować sobie czas, żeby nie przeszkadzać ani się nie nudzić. Wałęsała się po przyległych łąkach i niewielkim lasku, czasem wykradała z szopki starą miotłę, żeby polatać, korzystając z tego, że ich domek był na uboczu i nie mogli jej tam zobaczyć mugole. W Hogwarcie również chodziła swoimi drogami. Dorosłość nie zmieniła wiele w tym względzie, Lyra może nie była szczególnie towarzyska, ale łatwiej jej było oderwać myśli od trosk, kiedy robiła coś konkretnego, nawet jeśli było to tylko malowanie lub spacerowanie po okolicy dworku. Malowanie wymagało dużej koncentracji, więc wszystko inne schodziło na dalszy plan.
- Wiem, Glaucusie. Ale nie chcę spędzić życia samotnie, tylko na ciebie czekając – powiedziała. To była smutna perspektywa, niekiedy tygodniami czekać na powrót męża, dlatego chciała mieć możliwość być bliżej niego, może nie zawsze (bo ona również miała swoje obowiązki przy malowaniu obrazów, zresztą z pewnością mocno tęskniłaby za spokojnym życiem na lądzie, a i oboje potrzebowali własnej przestrzeni), ale przynajmniej raz na jakiś czas. Wiedziała jednak, że jeśli kiedyś pojawią się na świecie ich dzieci, będzie musiała pozostać z nimi w domu, drżąc w strachu, czy nie podzielą jej losu i nie zostaną skazane na dzieciństwo bez ojca, gdyby tak zrealizowały się kiedyś któreś z czarnych scenariuszy, które roztaczał przed nią Glaucus zaledwie kilka chwil temu.
- Na razie nie, mam nadzieję, że tak zostanie, bo nie lubię się źle czuć – przytaknęła. W końcu nie płynęli długo, a kołysanie nie było mocne. Póki co nie odczuła jeszcze żadnych negatywnych skutków, ale mogły być tylko kwestią czasu.
Także wróciła myślami do przyjęcia na statku, które miało miejsce parę miesięcy przed ich ślubem.
- Może latem spróbujemy znowu? – zaproponowała z pewnym wahaniem. Teraz nie wypadało myśleć o rozrywkach, gdy tak źle się działo. Z perspektywy sabatu to dobrze stało się również pod tym względem, że przyspieszyli ślub. Dzięki temu mogli bawić się na nim w spokoju, bez poczucia wyrzutów sumienia, że świętują swoje małżeństwo, podczas gdy nestor Traversów oraz kilka innych osób nie żyją. – Mam tylko nadzieję... Że do tego czasu nie wydarzy się nic złego. Że to już koniec i teraz wszystko powoli wróci do normy.
Ale chyba niezbyt wierzyła w to, że tajemniczy ktoś, kto dokonał takiej masakry na sabacie, już się nie ujawni. Cisza i spokój, jakie obecnie panowały w magicznym świecie po tamtych wydarzeniach, wydawały się dziwnie zwodnicze, ale Lyra tak bardzo chciałaby, żeby wszystko wróciło do normalności! Chciałaby, żeby ich najpoważniejszym zmartwieniem były wspólne wyprawy, szlacheckie wyjścia, czy, w bliżej nieokreślonej przyszłości, założenie rodziny. Tak właśnie powinno wyglądać normalne, spokojne życie w małżeństwie.
Znowu ruszyła w jego stronę, ale w tym momencie łajbą lekko zakołysało, jednak wystarczająco, by Lyra poleciała do przodu, niemal wpadając na męża (czego przy ich różnicy wzrostu i masy zapewne nawet nie poczuł) i znowu się przy tym rumieniąc, jednak gdy podniosła głowę i ich oczy się spotkały, wydawała się całkiem zadowolona z takiego obrotu sprawy... I zarazem uświadomiła sobie po raz kolejny, jak przyjemnie się czuła, gdy był blisko niej.
- Wiem, Glaucusie. Ale nie chcę spędzić życia samotnie, tylko na ciebie czekając – powiedziała. To była smutna perspektywa, niekiedy tygodniami czekać na powrót męża, dlatego chciała mieć możliwość być bliżej niego, może nie zawsze (bo ona również miała swoje obowiązki przy malowaniu obrazów, zresztą z pewnością mocno tęskniłaby za spokojnym życiem na lądzie, a i oboje potrzebowali własnej przestrzeni), ale przynajmniej raz na jakiś czas. Wiedziała jednak, że jeśli kiedyś pojawią się na świecie ich dzieci, będzie musiała pozostać z nimi w domu, drżąc w strachu, czy nie podzielą jej losu i nie zostaną skazane na dzieciństwo bez ojca, gdyby tak zrealizowały się kiedyś któreś z czarnych scenariuszy, które roztaczał przed nią Glaucus zaledwie kilka chwil temu.
- Na razie nie, mam nadzieję, że tak zostanie, bo nie lubię się źle czuć – przytaknęła. W końcu nie płynęli długo, a kołysanie nie było mocne. Póki co nie odczuła jeszcze żadnych negatywnych skutków, ale mogły być tylko kwestią czasu.
Także wróciła myślami do przyjęcia na statku, które miało miejsce parę miesięcy przed ich ślubem.
- Może latem spróbujemy znowu? – zaproponowała z pewnym wahaniem. Teraz nie wypadało myśleć o rozrywkach, gdy tak źle się działo. Z perspektywy sabatu to dobrze stało się również pod tym względem, że przyspieszyli ślub. Dzięki temu mogli bawić się na nim w spokoju, bez poczucia wyrzutów sumienia, że świętują swoje małżeństwo, podczas gdy nestor Traversów oraz kilka innych osób nie żyją. – Mam tylko nadzieję... Że do tego czasu nie wydarzy się nic złego. Że to już koniec i teraz wszystko powoli wróci do normy.
Ale chyba niezbyt wierzyła w to, że tajemniczy ktoś, kto dokonał takiej masakry na sabacie, już się nie ujawni. Cisza i spokój, jakie obecnie panowały w magicznym świecie po tamtych wydarzeniach, wydawały się dziwnie zwodnicze, ale Lyra tak bardzo chciałaby, żeby wszystko wróciło do normalności! Chciałaby, żeby ich najpoważniejszym zmartwieniem były wspólne wyprawy, szlacheckie wyjścia, czy, w bliżej nieokreślonej przyszłości, założenie rodziny. Tak właśnie powinno wyglądać normalne, spokojne życie w małżeństwie.
Znowu ruszyła w jego stronę, ale w tym momencie łajbą lekko zakołysało, jednak wystarczająco, by Lyra poleciała do przodu, niemal wpadając na męża (czego przy ich różnicy wzrostu i masy zapewne nawet nie poczuł) i znowu się przy tym rumieniąc, jednak gdy podniosła głowę i ich oczy się spotkały, wydawała się całkiem zadowolona z takiego obrotu sprawy... I zarazem uświadomiła sobie po raz kolejny, jak przyjemnie się czuła, gdy był blisko niej.
come on look into the expanse and breath all these around come on don’t be afraid to look don’t be afraid
to look at distance
To było dziwne. Jej słowa. Do tego sprowadzało się szlacheckie życie kobiet, do oczekiwania na powrót męża. Lub, zupełnie się nim nie interesując, do przebywania w domu. Nie miałem nic przeciwko innym praktykom, ale to była raczej nowość. Chodzenie tam, gdzie się chce, bez względu na to, czy wypada czy nie, robienie rzeczy niekoniecznie będące domeną kobiet. Moja matka zawsze czekała na ojca, nie miała innego wyjścia, to się zresztą wiązało z poślubieniem Traversa. Nie każdego, nie każdy decydował się żeglugę, a mój starszy brat był tego dowodem, ale w przypadku większości członków rodu się to sprawdzało. Lyra oczywiście nie musiała tego robić, mogła żyć swoim życiem, tak jak się umawialiśmy, ale na pewno musiała pogodzić się z tym, że będę opuszczał ląd w różnych okolicznościach, takie miałem powinności. I to było jednocześnie moim szczęściem.
- Dlatego nie musisz tylko na mnie czekać, możesz robić wiele innych rzeczy – powiedziałem łagodnie. Nie wiedziałem, co mam jej poradzić. Nie dało się zupełnie wyeliminować pewnych niedogodności, one nierozerwalnie wiązały się z małżeństwem. Dopóki nie przełamie swoich lęków i nie nauczy się pływać to i tak nie ma o czym mówić. Nie zabiorę jej na statek pod żadnym pozorem, prośbą czy groźbą, więc temat się w tym momencie urywa.
- To dobrze, ale na efekty zazwyczaj się czeka, także na te nieprzyjemne. Kto wie, może jednak jesteś wilkiem morskim i kołysanie ci nie straszne – odparłem żartobliwie. Trochę na przekór wcześniejszej konwersacji, ale na powrót miałem już dobry humor, dlatego mogłem sobie pozwolić na tego typu słowa. Uśmiechałem się teraz cały czas obserwując ruchy Lyry wsparty o burtę. Chwilowo widok horyzontu roztaczającego się dookoła nas nie absorbował mnie za bardzo.
Nie byłem przekonany, czy kolejna impreza powiodłaby się. Nie chciałem nic o tym mówić, ale przez skoligacenie rodu z Weasleyami jestem traktowany inaczej niż wcześniej. Zepchnięty na margines? Coś w tym stylu. Poza tym, dużo ślubów się szykuje i raczej nikt nie zaprzątałby sobie głowy pijackimi zabawami. Przeszło mi przez myśl zaproszenie członków Zakonu, ale to chyba byłoby trudne do wykonania logistycznie, zwłaszcza, że nikt mnie tam prawie nie zna. Plus, nie wiadomo co będzie latem, patrząc na wydarzenia noworoczne nie zanosiło się na tak spokojne czasy, by organizować przyjęcia.
- To się chyba nie uda – rzuciłem jedynie, bez większych wyjaśnień. Wzruszyłem ramionami stwierdzając, że jak wyruszę w kurs z załogą, to znajdziemy sobie odpowiednie rozrywki. – Ale też mam taką nadzieję – dodałem. Spokojnie nawet obserwując jak Lyra traci równowagę i na mnie wpada. Uśmiech się poszerzył, a ja objąłem ją ramionami. Żeby nic więcej jej się nie stało, wiadomo! – Lecisz na mnie – stwierdziłem, z trudem powstrzymując cisnący się na ustach śmiech. Było… miło. Naprawdę. Jakbym był w innej rzeczywistości, nie tak mrocznej, jak jeszcze jakiś czas temu.
- Dlatego nie musisz tylko na mnie czekać, możesz robić wiele innych rzeczy – powiedziałem łagodnie. Nie wiedziałem, co mam jej poradzić. Nie dało się zupełnie wyeliminować pewnych niedogodności, one nierozerwalnie wiązały się z małżeństwem. Dopóki nie przełamie swoich lęków i nie nauczy się pływać to i tak nie ma o czym mówić. Nie zabiorę jej na statek pod żadnym pozorem, prośbą czy groźbą, więc temat się w tym momencie urywa.
- To dobrze, ale na efekty zazwyczaj się czeka, także na te nieprzyjemne. Kto wie, może jednak jesteś wilkiem morskim i kołysanie ci nie straszne – odparłem żartobliwie. Trochę na przekór wcześniejszej konwersacji, ale na powrót miałem już dobry humor, dlatego mogłem sobie pozwolić na tego typu słowa. Uśmiechałem się teraz cały czas obserwując ruchy Lyry wsparty o burtę. Chwilowo widok horyzontu roztaczającego się dookoła nas nie absorbował mnie za bardzo.
Nie byłem przekonany, czy kolejna impreza powiodłaby się. Nie chciałem nic o tym mówić, ale przez skoligacenie rodu z Weasleyami jestem traktowany inaczej niż wcześniej. Zepchnięty na margines? Coś w tym stylu. Poza tym, dużo ślubów się szykuje i raczej nikt nie zaprzątałby sobie głowy pijackimi zabawami. Przeszło mi przez myśl zaproszenie członków Zakonu, ale to chyba byłoby trudne do wykonania logistycznie, zwłaszcza, że nikt mnie tam prawie nie zna. Plus, nie wiadomo co będzie latem, patrząc na wydarzenia noworoczne nie zanosiło się na tak spokojne czasy, by organizować przyjęcia.
- To się chyba nie uda – rzuciłem jedynie, bez większych wyjaśnień. Wzruszyłem ramionami stwierdzając, że jak wyruszę w kurs z załogą, to znajdziemy sobie odpowiednie rozrywki. – Ale też mam taką nadzieję – dodałem. Spokojnie nawet obserwując jak Lyra traci równowagę i na mnie wpada. Uśmiech się poszerzył, a ja objąłem ją ramionami. Żeby nic więcej jej się nie stało, wiadomo! – Lecisz na mnie – stwierdziłem, z trudem powstrzymując cisnący się na ustach śmiech. Było… miło. Naprawdę. Jakbym był w innej rzeczywistości, nie tak mrocznej, jak jeszcze jakiś czas temu.
i'm a storm with skin
Glaucus Travers
Zawód : żeglarz
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Kiedy rum zaszumi w głowie cały świat nabiera treści, wtedy chętniej słucha człowiek morskich opowieści!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Lyra, może dlatego, że została wychowana przez samą matkę, a ojca pamiętała bardzo mgliście, miała dość niepełne wyobrażenia tego, jak powinno wyglądać małżeństwo, bo wszystkiego uczyła się dopiero na własnym przykładzie. Nie wyobrażała sobie jednak zamknięcia w domu. Musiała malować, musiała od czasu do czasu opuszczać posiadłość w różnych celach. Skoro Glaucus mógł to robić, ona też chciała.
- Wiem – powiedziała cicho, myśląc o samotnym błąkaniu się po pustych, rozległych murach. – Ale i tak będę za tobą tęsknić.
Był przecież jej przyjazną duszą. Największym oparciem w obecnym czasie, gdy nie mogła już polegać na bracie. Nie potrafiąc samotnie uporać się ze swoimi problemami i będąc przyzwyczajoną do tego, że w dotychczasowym życiu zawsze miała kogoś, komu mogła zaufać, zwróciła się w stronę męża. Jak wytrzyma tę samotność, gdy on będzie tak daleko i nie będzie wiedziała, czy aby na pewno wszystko jest w porządku? Teraz nie mogła już pójść do brata. O którego zresztą też zawsze się martwiła, gdy chodził na aurorskie misje, więc to chyba normalne u niej, martwienie się o bliskich, którzy robili niebezpieczne rzeczy, podczas gdy jej samej groziło podczas pracy co najwyżej rozlanie na siebie farby. Oczywiście nie pamiętała tego, że nawet jej niewinne malarstwo skończyło się już kiedyś bardzo niebezpieczną sytuacją (z której zresztą wzięła się jej trauma).
- Tak... Może – przytaknęła. – Ale teraz pozostaje nam czekać jak będzie ciepło. Nauczę się pływać i zobaczysz, będę mogła podróżować z tobą.
Oby tylko zrobienie tego było tak łatwe, jak mówienie o tym! Lyra jednak naprawdę chciała móc bardziej uczestniczyć w życiu męża, nawet jeśli to oznaczało, że musi najpierw zmierzyć się z jednym ze swoich największych lęków. Chyba, że nawet wtedy Glaucus znajdzie inną wymówkę, byle tylko jej nie zabierać. Ciekawe, czy chodziło mu tylko o jej bezpieczeństwo, czy kryło się za tym coś więcej. Może nie była mu tak bliska, jak on jej? Może wcale nie chciał jej towarzystwa i pragnął szukać większej wolności? Szybko odepchnęła jednak te nieprzyjemne myśli.
Wygięła usta w podkówkę.
- Może kiedyś? – westchnęła. Tak naprawdę nie była nawet świadoma, że Glaucus również został zepchnięty na margines po ślubie z nią, bo nie uczestniczyli w żadnej okazji towarzyskiej od czasu sabatu, który został tragicznie przerwany ledwie udało im się na nim odnaleźć. Nie rozumiała tego jednak. Czyż nie udowodniła już, że jest dobrą szlachcianką, spełniającą swoje obowiązki takie jak zaaranżowane zamążpójście? Wybierając tę drogę, poświęciła nawet dobre relacje z własną rodziną, czego nigdy nie chciała, ale niestety tak wyszło.
Gdy potknęła się i wpadła prosto na Glaucusa, zarumieniła się ze zmieszaniem, czując, jak mąż obejmuje jej kruche ciałko. Zadarła głowę do góry, by spojrzeć mu w oczy i zauważyła, że znowu się uśmiechał. A uśmiech Glaucusa był czymś, co bardzo lubiła oglądać.
- Chyba tak, Glaucusie – wyszeptała z rozbawieniem, opierając lekko dłonie na jego ramionach. Bezpieczna i szczęśliwa, bo on tutaj był i nie czuła się samotna i opuszczona. Przy nim nawet woda za burtami statku nie wydawała się tak straszna. Jak poradzi sobie, kiedy ten wypłynie na kilka tygodni, pozostawiając ją zupełnie samą?
Teraz jednak nie chciała o tym myśleć. Wspięła się więc na palce i musnęła ustami policzek męża, co jak na nią było dosyć odważnym i bezpośrednim gestem, więc jej buzia znowu zaczęła płonąć rumieńcem. Zapewne nie powinna w kwestiach tego typu wychodzić z inicjatywą (choć na szczęście byli tu sami, więc nikt nie uzna jej za źle wychowaną), ale cóż poradzić, że podejście w jej domu było inne, nie tak sztywne i bezuczuciowe, jak w innych rodach?
- Wiem – powiedziała cicho, myśląc o samotnym błąkaniu się po pustych, rozległych murach. – Ale i tak będę za tobą tęsknić.
Był przecież jej przyjazną duszą. Największym oparciem w obecnym czasie, gdy nie mogła już polegać na bracie. Nie potrafiąc samotnie uporać się ze swoimi problemami i będąc przyzwyczajoną do tego, że w dotychczasowym życiu zawsze miała kogoś, komu mogła zaufać, zwróciła się w stronę męża. Jak wytrzyma tę samotność, gdy on będzie tak daleko i nie będzie wiedziała, czy aby na pewno wszystko jest w porządku? Teraz nie mogła już pójść do brata. O którego zresztą też zawsze się martwiła, gdy chodził na aurorskie misje, więc to chyba normalne u niej, martwienie się o bliskich, którzy robili niebezpieczne rzeczy, podczas gdy jej samej groziło podczas pracy co najwyżej rozlanie na siebie farby. Oczywiście nie pamiętała tego, że nawet jej niewinne malarstwo skończyło się już kiedyś bardzo niebezpieczną sytuacją (z której zresztą wzięła się jej trauma).
- Tak... Może – przytaknęła. – Ale teraz pozostaje nam czekać jak będzie ciepło. Nauczę się pływać i zobaczysz, będę mogła podróżować z tobą.
Oby tylko zrobienie tego było tak łatwe, jak mówienie o tym! Lyra jednak naprawdę chciała móc bardziej uczestniczyć w życiu męża, nawet jeśli to oznaczało, że musi najpierw zmierzyć się z jednym ze swoich największych lęków. Chyba, że nawet wtedy Glaucus znajdzie inną wymówkę, byle tylko jej nie zabierać. Ciekawe, czy chodziło mu tylko o jej bezpieczeństwo, czy kryło się za tym coś więcej. Może nie była mu tak bliska, jak on jej? Może wcale nie chciał jej towarzystwa i pragnął szukać większej wolności? Szybko odepchnęła jednak te nieprzyjemne myśli.
Wygięła usta w podkówkę.
- Może kiedyś? – westchnęła. Tak naprawdę nie była nawet świadoma, że Glaucus również został zepchnięty na margines po ślubie z nią, bo nie uczestniczyli w żadnej okazji towarzyskiej od czasu sabatu, który został tragicznie przerwany ledwie udało im się na nim odnaleźć. Nie rozumiała tego jednak. Czyż nie udowodniła już, że jest dobrą szlachcianką, spełniającą swoje obowiązki takie jak zaaranżowane zamążpójście? Wybierając tę drogę, poświęciła nawet dobre relacje z własną rodziną, czego nigdy nie chciała, ale niestety tak wyszło.
Gdy potknęła się i wpadła prosto na Glaucusa, zarumieniła się ze zmieszaniem, czując, jak mąż obejmuje jej kruche ciałko. Zadarła głowę do góry, by spojrzeć mu w oczy i zauważyła, że znowu się uśmiechał. A uśmiech Glaucusa był czymś, co bardzo lubiła oglądać.
- Chyba tak, Glaucusie – wyszeptała z rozbawieniem, opierając lekko dłonie na jego ramionach. Bezpieczna i szczęśliwa, bo on tutaj był i nie czuła się samotna i opuszczona. Przy nim nawet woda za burtami statku nie wydawała się tak straszna. Jak poradzi sobie, kiedy ten wypłynie na kilka tygodni, pozostawiając ją zupełnie samą?
Teraz jednak nie chciała o tym myśleć. Wspięła się więc na palce i musnęła ustami policzek męża, co jak na nią było dosyć odważnym i bezpośrednim gestem, więc jej buzia znowu zaczęła płonąć rumieńcem. Zapewne nie powinna w kwestiach tego typu wychodzić z inicjatywą (choć na szczęście byli tu sami, więc nikt nie uzna jej za źle wychowaną), ale cóż poradzić, że podejście w jej domu było inne, nie tak sztywne i bezuczuciowe, jak w innych rodach?
come on look into the expanse and breath all these around come on don’t be afraid to look don’t be afraid
to look at distance
Niezaprzeczalnie coś się zaczynało. Między nami. Między mną a Lyrą? Odczuwałem radość w jej towarzystwie, i chociaż często mnie złościła swoimi tajemnicami, nie pozostawała mi obojętna. Nie potrafiłem też się o nią nie martwić. Była bliską mi osobą, teraz nawet i żoną, więc moim obowiązkiem była obrona przed złym losem. Nie wiem kiedy, ale w pewnym momencie nawet chciałem to robić. Absolutnie w niczym mi nie przeszkadzała, naprawdę uważałem wspólne pływanie za ciekawe doświadczenie. Niestety jej nieumiejętność pływania przekreśliła wszystkie moje plany. Nie mogłem jej narażać na niebezpieczeństwo. Zresztą, co to za przyjemność przebywać wokół źródła swojego lęku? Musiałem podjąć drastyczną decyzję o tym, że bez tego nie uda nam się zrealizować wspólnych postanowień. Nawet jeżeli nie umie pływać, to musi przynajmniej nie bać się wody na tyle, by w przypadku wpadnięcia w morską toń zachować zimną krew i położyć się bezwładnie na tafli. Wtedy fale w końcu wyrzuciłyby ją na brzeg, ale skoro tak panicznie się boi wody, to nie może być mowy o czymś takim. Miałem już nawet plan jak to wszystko zorganizować, tylko właśnie ona musi tego chcieć. Będę cierpliwy, ale też nie zamierzam jej do niczego zmuszać. Naruszyłbym wtedy kolejną obietnicę złożoną podczas naszych zaręczyn.
Nie spodziewałem się jednak, że i rudzielec darzy mnie pewnego rodzaju uczuciem. Nasze relacje określiłbym jako dobrych znajomych, a wyrażenie będę za tobą tęsknić kojarzyło mi się już bardziej z przyjaźnią nawet. Zdziwiło mnie to wyznanie, na które zresztą przez długą chwilę nie wiedziałem co powiedzieć. W końcu uśmiechnąłem się, znów, tak po prostu.
- Nie martw się, będę pisać listy. – Chciałem ją zwyczajnie uspokoić. W jakikolwiek sposób. Wiadomo, że to nie to samo co rozmowa twarzą w twarz, ale równie dobrze mógłbym się nie odzywać wcale. Często zresztą zapominałem o kontakcie z rodziną podczas pływania statkiem; na nim zawsze dużo się działo i miałem pełne ręce roboty. Teraz musiałem starać się bardziej, skoro zakładam swoją własną rodzinę. A tę warto budować na trwałych fundamentach. Same się nie zbudują, oboje musimy dołożyć wielu starań, by to wszystko się powiodło.
- Na to liczę. W przeciwnym razie nie będę mógł dotrzymać jednej z obietnic, a bardzo tego nie lubię – skomentowałem jej słowa. – Pamiętaj, że jednak nic na siłę. Wolę twój komfort psychiczny – dodałem szybko. Chciałem jej to wszystko wyjaśnić. By wiedziała, że może na mnie liczyć, ale też nie oczekuję od niej morderczej pracy.
- Może – zakończyłem poprzedni temat, starając się nie wracać do niego choćby myślami. Opierałem się o burtę obserwując zmagania Lyry z łajbą. Wiatr delikatnie dął w żagle, horyzont był przyjemnie szaro-słoneczny, woda wydawała się być orzeźwiająco chłodna i rozległa. To wszystko sklejało się w piękny obraz odganiający na bok wszelkie troski.
Miło było ją tak trzymać w ramionach, patrzeć z góry na jej piegowate policzki. Poczułem nieokreślone ciepło wypełniające mnie od środka, które tylko spotęgowało się czując ciepłe usta na zimnym od mrozu policzku. Nie pozostałem jej dłużny składając delikatny pocałunek na jej licu, a potem na czole. Nie przeszkadzała mi jej bezpośredniość, to prędzej ja się bałem, że naruszam jej przestrzeń osobistą. Może i byliśmy małżeństwem, ale wciąż obowiązywało mnie niezmuszanie jej do czegokolwiek.
Nie spodziewałem się jednak, że i rudzielec darzy mnie pewnego rodzaju uczuciem. Nasze relacje określiłbym jako dobrych znajomych, a wyrażenie będę za tobą tęsknić kojarzyło mi się już bardziej z przyjaźnią nawet. Zdziwiło mnie to wyznanie, na które zresztą przez długą chwilę nie wiedziałem co powiedzieć. W końcu uśmiechnąłem się, znów, tak po prostu.
- Nie martw się, będę pisać listy. – Chciałem ją zwyczajnie uspokoić. W jakikolwiek sposób. Wiadomo, że to nie to samo co rozmowa twarzą w twarz, ale równie dobrze mógłbym się nie odzywać wcale. Często zresztą zapominałem o kontakcie z rodziną podczas pływania statkiem; na nim zawsze dużo się działo i miałem pełne ręce roboty. Teraz musiałem starać się bardziej, skoro zakładam swoją własną rodzinę. A tę warto budować na trwałych fundamentach. Same się nie zbudują, oboje musimy dołożyć wielu starań, by to wszystko się powiodło.
- Na to liczę. W przeciwnym razie nie będę mógł dotrzymać jednej z obietnic, a bardzo tego nie lubię – skomentowałem jej słowa. – Pamiętaj, że jednak nic na siłę. Wolę twój komfort psychiczny – dodałem szybko. Chciałem jej to wszystko wyjaśnić. By wiedziała, że może na mnie liczyć, ale też nie oczekuję od niej morderczej pracy.
- Może – zakończyłem poprzedni temat, starając się nie wracać do niego choćby myślami. Opierałem się o burtę obserwując zmagania Lyry z łajbą. Wiatr delikatnie dął w żagle, horyzont był przyjemnie szaro-słoneczny, woda wydawała się być orzeźwiająco chłodna i rozległa. To wszystko sklejało się w piękny obraz odganiający na bok wszelkie troski.
Miło było ją tak trzymać w ramionach, patrzeć z góry na jej piegowate policzki. Poczułem nieokreślone ciepło wypełniające mnie od środka, które tylko spotęgowało się czując ciepłe usta na zimnym od mrozu policzku. Nie pozostałem jej dłużny składając delikatny pocałunek na jej licu, a potem na czole. Nie przeszkadzała mi jej bezpośredniość, to prędzej ja się bałem, że naruszam jej przestrzeń osobistą. Może i byliśmy małżeństwem, ale wciąż obowiązywało mnie niezmuszanie jej do czegokolwiek.
i'm a storm with skin
Glaucus Travers
Zawód : żeglarz
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Kiedy rum zaszumi w głowie cały świat nabiera treści, wtedy chętniej słucha człowiek morskich opowieści!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Lyra bardzo nie chciała przekreślać ani nawet oddalać na bliżej nieokreśloną przyszłość ich planów. Chciała możliwie szybko spełnić swoje marzenie o podróżach i poznawaniu świata z mężem, ale póki co na jej drodze stał niewyjaśniony strach przed głęboką wodą. Strach z którym musiała się z pomocą Glaucusa uporać, bo nie chciała tkwić samotnie w domu, gdy on będzie wyjeżdżał i zdawać się tylko na kontakt listowny. Wiedziała, że by za nim tęskniła. Nie minął nawet miesiąc od ślubu, a już odczuwała jego brak, kiedy znikał gdzieś na dłużej, było jej smutno będąc samej w tej wielkiej (dla niej) posiadłości. Zresztą, co z jej marzeniami, pragnieniem przeżycia czegoś więcej, niż mogła przeżywać, będąc biedną Weasleyówną?
- To nie to samo – wygięła usta w podkówkę. Ale przecież wiedziała, że tak musiało być, że nawet kiedy już pokona strach, to i tak mąż często będzie wyprawiał się sam, pozostawiając ją w pustej posiadłości. Taka była kolej rzeczy, z którą musiała się liczyć, wychodząc za Traversa.
- Nie martw się, dotrzymasz jej. Już się o to postaram – zapewniła go. Oczywiście, że perspektywa walki z lękiem napawała ją niepokojem, bała się tego, ale prędzej czy później musiała to zrobić, a teraz miała dodatkową motywację. – A ja wolę nie być wyłączana ze wszystkiego, co ciekawe – uniosła podbródek, za zadziornym spojrzeniem próbując ukryć swój niepokój i strach. Przecież tak naprawdę nawet teraz towarzyszył jej nikły cień świadomości, że wokół nich jest woda. Starała się o tym nie myśleć, ale jednak gdzieś w jej głowie kołatała się myśl, jak niewiele brakuje, by mogła wypaść za burtę i znowu doświadczyć tego przerażającego uczucia, że nie ma czym oddychać, ale gdy tak stała w objęciach męża, te lęki nagle traciły na znaczeniu, tak, że przez tę chwilę nie myślała o nich właściwie w ogóle, znajdując ukojenie w ciepłych, silnych ramionach, które wydawały się chronić ją przed całym złem świata, a przynajmniej w to pragnęła wierzyć, szczególnie odkąd straciła dobre relacje z braćmi.
Reszta krótkiego rejsu minęła im spokojnie i przyjemnie. Lyra nie chciała już myśleć o wcześniejszej niezręcznej rozmowie i mimowolnym wydaniu się jej kolejnej małej tajemnicy. Ani się obejrzała, jak Glaucus zdecydował się powrócić do przystani. Nie wydarzyło się jednak nic złego, czego tak obawiał się Travers, mogli spokojnie rozmawiać i patrzeć na morskie wody w ten rześki, zimowy dzień, a później, już po pozostawieniu wszystkiego tak, jak należy, oboje powrócili do domu.
| zt. x 2
- To nie to samo – wygięła usta w podkówkę. Ale przecież wiedziała, że tak musiało być, że nawet kiedy już pokona strach, to i tak mąż często będzie wyprawiał się sam, pozostawiając ją w pustej posiadłości. Taka była kolej rzeczy, z którą musiała się liczyć, wychodząc za Traversa.
- Nie martw się, dotrzymasz jej. Już się o to postaram – zapewniła go. Oczywiście, że perspektywa walki z lękiem napawała ją niepokojem, bała się tego, ale prędzej czy później musiała to zrobić, a teraz miała dodatkową motywację. – A ja wolę nie być wyłączana ze wszystkiego, co ciekawe – uniosła podbródek, za zadziornym spojrzeniem próbując ukryć swój niepokój i strach. Przecież tak naprawdę nawet teraz towarzyszył jej nikły cień świadomości, że wokół nich jest woda. Starała się o tym nie myśleć, ale jednak gdzieś w jej głowie kołatała się myśl, jak niewiele brakuje, by mogła wypaść za burtę i znowu doświadczyć tego przerażającego uczucia, że nie ma czym oddychać, ale gdy tak stała w objęciach męża, te lęki nagle traciły na znaczeniu, tak, że przez tę chwilę nie myślała o nich właściwie w ogóle, znajdując ukojenie w ciepłych, silnych ramionach, które wydawały się chronić ją przed całym złem świata, a przynajmniej w to pragnęła wierzyć, szczególnie odkąd straciła dobre relacje z braćmi.
Reszta krótkiego rejsu minęła im spokojnie i przyjemnie. Lyra nie chciała już myśleć o wcześniejszej niezręcznej rozmowie i mimowolnym wydaniu się jej kolejnej małej tajemnicy. Ani się obejrzała, jak Glaucus zdecydował się powrócić do przystani. Nie wydarzyło się jednak nic złego, czego tak obawiał się Travers, mogli spokojnie rozmawiać i patrzeć na morskie wody w ten rześki, zimowy dzień, a później, już po pozostawieniu wszystkiego tak, jak należy, oboje powrócili do domu.
| zt. x 2
come on look into the expanse and breath all these around come on don’t be afraid to look don’t be afraid
to look at distance
/kilka dni końca marca
Sprzed posiadłości w Norfolk teleportowałem się na Jolly Jelly II. Jednym machnięciem różdżki drobny bagaż rzuciłem wprost w otwarte drzwi kajuty kapitana, po czym zamknąłem je z hukiem. Wtedy dopiero rozejrzałem się w poszukiwaniu załogi. Na szczęście każdy z nich był, uwijali się na pokładzie i jak zakładałem, pod nim. Uśmiechnąłem się na też żywy widok, z tymi najbliżej mnie wymieniłem uścisk dłoni. Zerknąłem na horyzont. Słońce powoli unosiło się w górę, na niebo. Gęste, szare chmury utrudniały śledzenie jego toru przez cały dzień. I tak nie zamierzaliśmy tego robić. Najbardziej niepokojący był wiatr: tak lekki, że ledwie wyczuwalny. Ściągnąłem brwi, zmarszczyłem czoło i przejechałem dłonią po gęstych włosach zastanawiając się co sprawiło, że powietrze wydawało się być jakby spetryfikowane. Niestety nawet po spacerze wśród odgłosów delikatnego skrzypienia desek, przez cały statek, nie udało mi się wybadać przyczyny tej sytuacji. W końcu nakazałem usunięcie kładki łączącej port z łajbą; zamknęła się ona z hukiem. Potem przeszliśmy do odcumowania oraz wciągnięcia kotwicy. Maszt już stał, wystarczyło rozwinąć żagle. Kilkoma zaklęciami sprawiliśmy, że to wielkie, drewniane bydle mogło wypłynąć na każde wody.
W teorii. W praktyce nie działo się prawie nic. Niemal staliśmy w miejscu, przesuwani przez drobny nurt Tamizy, który był niewystarczający dla takich gabarytów. Bandera nie łopotała w ogóle, maszty choć postawione, obleczone żaglami, zachowywały się jakby ich nie było. Nie było nawet sensu sprawdzać kąta martwego, skoro wiatru jak na lekarstwo. Musieliśmy zatem wszyscy wyciągnąć różdżki, za pomocą której tworzyliśmy sztuczne podmuchy, pod osłoną niewidoczności dla potencjalnych widzów-mugoli. To znaczy, załoga musiała. Ja stałem za rufą przy sterze, operując sprawnie kierunkami poruszania się dość wąskim pasem między korytami rzeki. Za to w ekspresowym tempie znaleźliśmy się na Morzu Północnym.
Kiedy tylko wypłynęliśmy w tak szerokie wody, zaskoczył nas szkwał, który porwał Jolly Jelly w zupełnie inną stronę niż cel naszej podróży. Mieliśmy skierować się na La Manche, a tymczasem okręciliśmy się w górę kraju. Znów musieliśmy się wspomóc magią, by zmienić kurs na właściwy.
- Na bakburtę! – krzyknąłem skręcając gwałtownie sterem. Ta informacja była niezbędna do tego, by reszta załogi mogła odpowiednio skierować strumień sztucznego wiatru. W trakcie manewru statek przechylił się niebezpiecznie niemal kładąc się lewą stroną na jednej z wyższych fal; ale sprzyjało nam szczęście w nieszczęściu, więc udało się postawić łajbę do pionu. I od tamtej pory mogliśmy już płynąć zgodnie z planem. Wprost do Oceanu Atlantyckiego. To, co działo się tutaj, było niczym w porównaniu do tak nieprzewidywalnego, ogromnego żywiołu jakim jest ocean.
Nocne wachty w dużej mierze mnie nie dotyczyły, ale chciałem uczestniczyć w nich przynajmniej szczątkowo. Zresztą, nie miałem wyboru. Pogoda powoli się psuła, na niebie pojawiały się coraz ciemniejsze, coraz gęstsze chmury, które nie zwiastowały niczego dobrego. Zimny, przeszywający skórę na wskroś wiatr sugerował, że nie ułatwi nam podróży do Grecji. Zakląłem niezadowolony, ale mimo tego poszedłem spać, przynajmniej na kilka godzin.
Po dwóch obudziło mnie intensywne bujanie, które sprawiło, że przemieściłem się z jednego końca łóżka na drugi, wprost na ziemię. Opadłem z hukiem na podłogę złorzecząc w duchu za taką pobudkę. Jednocześnie dostrzegłem wodę uderzającą o bulaj. Przetarłem szybko oczy, zerwałem się na równe nogi i ubrałem ciepło, w ubrania chroniące przed przemoknięciem. Wypadłem na burtę.
Bosman zastępujący mnie w tym czasie wyglądał na zdeterminowanego do opuszczenia sztormu w jednym kawałku. Bardzo podobała mi się ta koncepcja.
Dotarcie do niego, kiedy stał przy sterach, było, użyję eufemizmu, trudne. Dziadek skutecznie zalewał pokład czyniąc do niesamowicie śliskim, a dziób bezlitośnie uderzał w piętrzące się fale, tuż przed nami. Niestety, kiedy woda szaleje, jedynym możliwym wyjściem z tej patowej sytuacji jest kierunek prostopadły do pionowych ścian uniemożliwiających spokojne dopłynięcie na miejsce docelowe. Bosman przywiązany był linami i bardzo starał się, by nie wypaść za burtę, co też pochwalałem. Załoga też była praktycznie obwiązana sznurami jak tylko się dało. Jolly Jelly słaniał się raz na jedną, raz na drugą stronę, ale walczył dzielnie o przedzieranie się przez kolejne fale. Na domiar złego zacinał rzęsisty deszcz utrudniający widoczność.
Jednak nie takie warunki się przeżyło. Dlatego machnąłem różdżką, jednocześnie trzymając ją prawie z całej siły w dłoni (kiedy wyleci mi z ręki, nie będzie już dla mnie ratunku), krzycząc formułę zaklęcia, które i mnie mogłoby przymocować do masztu. W ten sposób mogłem próbować przejść po mokrych deskach do swojego zastępcy. W pewnym momencie podczas przechyłu łajby ześlizgnęła mi się noga, przez co miałem bolesne spotkanie z podłogą. Tyle, ile się dzisiaj nakląłem to nie wie nikt. Zignorowałem jednak pulsujący ból w kostce i kiedy statkowi udało się odzyskać prosty kierunek, podjąłem kolejną próbę przedostania się na rufę. Mozolnie, bardzo powoli stawiałem kolejne, ostrożne kroki, aż faktycznie znalazłem się przy sterze. Który uchwyciłem w ostatniej chwili zanim następne pokonanie pionowej ściany wywróciłoby mnie z powrotem do pozycji horyzontalnej. A tego bardzo bym nie chciał.
- Od kiedy to trwa? – spytałem bosmana, krzycząc, choć stał tuż obok. Łokciem odgarnąłem wodę napływającą do oczu, a rękoma starałem utrzymać stały kurs. Odpowiedział mi, że od pół godziny. Pół godziny udało mi się przespać bez drastycznej pobudki, to i tak duży wyczyn.
- Nie ma wyjścia, musimy przeczekać. I brnąć do przodu za wszelką cenę – krzyknąłem jeszcze, a on pokiwał głową przytrzymując kaptur na głowie.
Dziadek nie okazywał litości, regularnie zalewając nie tylko pokład, ale i nas. Bez magii już dawno byśmy byli przemoczeni do suchej nitki. Na szczęście zaklęcia niepozwalające na wchłanianie wilgoci działały. Niestety nie zmieniało to faktu, że chłód dostawał się do naszych ciał pomimo obleczenia ich w wiele warstw ubrań. Czułem, jak po którejś z kolei godzinie skostniały mi ręce. Niestety pogoda nie poprawiała się, ale do świtu pozostało już niewiele czasu. Wtedy teoretycznie ocean powinien się uspokoić. Wszyscy wyczekiwaliśmy tego momentu z utęsknieniem. Przeżywaliśmy już podobne rzeczy wiele razy, praktycznie podczas każdego kursu przynajmniej raz trafialiśmy na sztorm. To nieuniknione w tej pracy. Zwykle udawało nam się to po prostu przeczekać kiedy obwiązani linami kierowaliśmy się w paszcze zdradzieckich fal. Chyba tylko raz straciliśmy jednego z ludzi; młodego gołowąsa, który nie zastosował się do zaleceń. Próbowaliśmy go uchwycić, ale siła wiatru była tak silna, że wszystko działo się zdecydowanie za szybko. Wypadł za burtę wprost w szalejącą wodę. Nic nie mogliśmy zrobić. Od tamtej pory tym bardziej doświadczonym (jeśli mnie nie było) kazałem od razu tych nowych przywiązywać, bez sprzeciwu czy obiekcji. Nie godziłem się z utratą życia przez kogokolwiek.
Starałem się nie myśleć o tym, co wydarzyło się ponad rok temu, ale obrazy bez mojej wiedzy przewijały mi się przed oczami. Nigdy nie zapomnę tych wszystkich krzyków, odgłosów trzaskającego drewna oznajmującego, że to koniec. Kiedy dojdzie do uszkodzenia statku, jest już po wszystkim. Rzucanie zaklęć reperujących w tym stanie graniczy z cudem. Oznacza albo rzucenie zaklęcia, albo śmierć. Ta ostatnia ma największe powodzenie na sukces. Wyrwy w łajbie są ogromne i przez chęć wyrównania ciśnień szybko zalewa je woda. By to powstrzymać potrzebnych jest kilkunastu ludzi, którzy mogliby w tym samym czasie, tuż po zniszczeniu, zadziałać magią. Niewykonalne.
Ale Jolly Jelly II trzymał się dzielnie. Ani razu nie dał nam zwątpienia w możliwość przeżycia. Oczywiście nasłuchiwałem nerwowo czy na pewno nie słyszę w tle skrzypienia, trzasków lub niepokojących huków, ale nic oprócz dudnienia uderzającej o burtę wody nie docierało do moich uszu.
Wreszcie pojawiło się nikłe słońce tuż za linią horyzontu. Fale traciły na sile, chmury, choć nadal obecne, przerzedzały się. Minęły jeszcze dwie godziny nim ocean nabrał względnego spokoju. Nadal był wzburzony, ale na tyle delikatnie, że można było wrócić do swoich regularnych zajęć. Odwiązaliśmy się z lin, a potem ogrzaliśmy. To był priorytet.
- Mam nadzieję, Hopkins, że masz dla nas pyszne jedzenie! – zawołałem do wynurzającego się spod pokładu kucharza. Spojrzał na mnie z przestrachem.
- Co? Cała zupa wyleciała mi z gara! Kierujesz tą łajbą jakbyś był pijany… – odpowiedział z oburzeniem, ale patrząc się na mnie z obawą. Chciało mi się śmiać, ale nie miałem siły.
- Nie łapałeś jej? Do stu tysięcy beczek rumu, coś ty tam robił tyle czasu? Właśnie, rum przynajmniej wyjmij – odparłem niby zirytowany. Ale kiedy już znaleźliśmy się w kambuzie, kiedy alkohol zaszumiał w głowie, od razu zrobiło się i cieplej i weselej.
z/t
Sprzed posiadłości w Norfolk teleportowałem się na Jolly Jelly II. Jednym machnięciem różdżki drobny bagaż rzuciłem wprost w otwarte drzwi kajuty kapitana, po czym zamknąłem je z hukiem. Wtedy dopiero rozejrzałem się w poszukiwaniu załogi. Na szczęście każdy z nich był, uwijali się na pokładzie i jak zakładałem, pod nim. Uśmiechnąłem się na też żywy widok, z tymi najbliżej mnie wymieniłem uścisk dłoni. Zerknąłem na horyzont. Słońce powoli unosiło się w górę, na niebo. Gęste, szare chmury utrudniały śledzenie jego toru przez cały dzień. I tak nie zamierzaliśmy tego robić. Najbardziej niepokojący był wiatr: tak lekki, że ledwie wyczuwalny. Ściągnąłem brwi, zmarszczyłem czoło i przejechałem dłonią po gęstych włosach zastanawiając się co sprawiło, że powietrze wydawało się być jakby spetryfikowane. Niestety nawet po spacerze wśród odgłosów delikatnego skrzypienia desek, przez cały statek, nie udało mi się wybadać przyczyny tej sytuacji. W końcu nakazałem usunięcie kładki łączącej port z łajbą; zamknęła się ona z hukiem. Potem przeszliśmy do odcumowania oraz wciągnięcia kotwicy. Maszt już stał, wystarczyło rozwinąć żagle. Kilkoma zaklęciami sprawiliśmy, że to wielkie, drewniane bydle mogło wypłynąć na każde wody.
W teorii. W praktyce nie działo się prawie nic. Niemal staliśmy w miejscu, przesuwani przez drobny nurt Tamizy, który był niewystarczający dla takich gabarytów. Bandera nie łopotała w ogóle, maszty choć postawione, obleczone żaglami, zachowywały się jakby ich nie było. Nie było nawet sensu sprawdzać kąta martwego, skoro wiatru jak na lekarstwo. Musieliśmy zatem wszyscy wyciągnąć różdżki, za pomocą której tworzyliśmy sztuczne podmuchy, pod osłoną niewidoczności dla potencjalnych widzów-mugoli. To znaczy, załoga musiała. Ja stałem za rufą przy sterze, operując sprawnie kierunkami poruszania się dość wąskim pasem między korytami rzeki. Za to w ekspresowym tempie znaleźliśmy się na Morzu Północnym.
Kiedy tylko wypłynęliśmy w tak szerokie wody, zaskoczył nas szkwał, który porwał Jolly Jelly w zupełnie inną stronę niż cel naszej podróży. Mieliśmy skierować się na La Manche, a tymczasem okręciliśmy się w górę kraju. Znów musieliśmy się wspomóc magią, by zmienić kurs na właściwy.
- Na bakburtę! – krzyknąłem skręcając gwałtownie sterem. Ta informacja była niezbędna do tego, by reszta załogi mogła odpowiednio skierować strumień sztucznego wiatru. W trakcie manewru statek przechylił się niebezpiecznie niemal kładąc się lewą stroną na jednej z wyższych fal; ale sprzyjało nam szczęście w nieszczęściu, więc udało się postawić łajbę do pionu. I od tamtej pory mogliśmy już płynąć zgodnie z planem. Wprost do Oceanu Atlantyckiego. To, co działo się tutaj, było niczym w porównaniu do tak nieprzewidywalnego, ogromnego żywiołu jakim jest ocean.
Nocne wachty w dużej mierze mnie nie dotyczyły, ale chciałem uczestniczyć w nich przynajmniej szczątkowo. Zresztą, nie miałem wyboru. Pogoda powoli się psuła, na niebie pojawiały się coraz ciemniejsze, coraz gęstsze chmury, które nie zwiastowały niczego dobrego. Zimny, przeszywający skórę na wskroś wiatr sugerował, że nie ułatwi nam podróży do Grecji. Zakląłem niezadowolony, ale mimo tego poszedłem spać, przynajmniej na kilka godzin.
Po dwóch obudziło mnie intensywne bujanie, które sprawiło, że przemieściłem się z jednego końca łóżka na drugi, wprost na ziemię. Opadłem z hukiem na podłogę złorzecząc w duchu za taką pobudkę. Jednocześnie dostrzegłem wodę uderzającą o bulaj. Przetarłem szybko oczy, zerwałem się na równe nogi i ubrałem ciepło, w ubrania chroniące przed przemoknięciem. Wypadłem na burtę.
Bosman zastępujący mnie w tym czasie wyglądał na zdeterminowanego do opuszczenia sztormu w jednym kawałku. Bardzo podobała mi się ta koncepcja.
Dotarcie do niego, kiedy stał przy sterach, było, użyję eufemizmu, trudne. Dziadek skutecznie zalewał pokład czyniąc do niesamowicie śliskim, a dziób bezlitośnie uderzał w piętrzące się fale, tuż przed nami. Niestety, kiedy woda szaleje, jedynym możliwym wyjściem z tej patowej sytuacji jest kierunek prostopadły do pionowych ścian uniemożliwiających spokojne dopłynięcie na miejsce docelowe. Bosman przywiązany był linami i bardzo starał się, by nie wypaść za burtę, co też pochwalałem. Załoga też była praktycznie obwiązana sznurami jak tylko się dało. Jolly Jelly słaniał się raz na jedną, raz na drugą stronę, ale walczył dzielnie o przedzieranie się przez kolejne fale. Na domiar złego zacinał rzęsisty deszcz utrudniający widoczność.
Jednak nie takie warunki się przeżyło. Dlatego machnąłem różdżką, jednocześnie trzymając ją prawie z całej siły w dłoni (kiedy wyleci mi z ręki, nie będzie już dla mnie ratunku), krzycząc formułę zaklęcia, które i mnie mogłoby przymocować do masztu. W ten sposób mogłem próbować przejść po mokrych deskach do swojego zastępcy. W pewnym momencie podczas przechyłu łajby ześlizgnęła mi się noga, przez co miałem bolesne spotkanie z podłogą. Tyle, ile się dzisiaj nakląłem to nie wie nikt. Zignorowałem jednak pulsujący ból w kostce i kiedy statkowi udało się odzyskać prosty kierunek, podjąłem kolejną próbę przedostania się na rufę. Mozolnie, bardzo powoli stawiałem kolejne, ostrożne kroki, aż faktycznie znalazłem się przy sterze. Który uchwyciłem w ostatniej chwili zanim następne pokonanie pionowej ściany wywróciłoby mnie z powrotem do pozycji horyzontalnej. A tego bardzo bym nie chciał.
- Od kiedy to trwa? – spytałem bosmana, krzycząc, choć stał tuż obok. Łokciem odgarnąłem wodę napływającą do oczu, a rękoma starałem utrzymać stały kurs. Odpowiedział mi, że od pół godziny. Pół godziny udało mi się przespać bez drastycznej pobudki, to i tak duży wyczyn.
- Nie ma wyjścia, musimy przeczekać. I brnąć do przodu za wszelką cenę – krzyknąłem jeszcze, a on pokiwał głową przytrzymując kaptur na głowie.
Dziadek nie okazywał litości, regularnie zalewając nie tylko pokład, ale i nas. Bez magii już dawno byśmy byli przemoczeni do suchej nitki. Na szczęście zaklęcia niepozwalające na wchłanianie wilgoci działały. Niestety nie zmieniało to faktu, że chłód dostawał się do naszych ciał pomimo obleczenia ich w wiele warstw ubrań. Czułem, jak po którejś z kolei godzinie skostniały mi ręce. Niestety pogoda nie poprawiała się, ale do świtu pozostało już niewiele czasu. Wtedy teoretycznie ocean powinien się uspokoić. Wszyscy wyczekiwaliśmy tego momentu z utęsknieniem. Przeżywaliśmy już podobne rzeczy wiele razy, praktycznie podczas każdego kursu przynajmniej raz trafialiśmy na sztorm. To nieuniknione w tej pracy. Zwykle udawało nam się to po prostu przeczekać kiedy obwiązani linami kierowaliśmy się w paszcze zdradzieckich fal. Chyba tylko raz straciliśmy jednego z ludzi; młodego gołowąsa, który nie zastosował się do zaleceń. Próbowaliśmy go uchwycić, ale siła wiatru była tak silna, że wszystko działo się zdecydowanie za szybko. Wypadł za burtę wprost w szalejącą wodę. Nic nie mogliśmy zrobić. Od tamtej pory tym bardziej doświadczonym (jeśli mnie nie było) kazałem od razu tych nowych przywiązywać, bez sprzeciwu czy obiekcji. Nie godziłem się z utratą życia przez kogokolwiek.
Starałem się nie myśleć o tym, co wydarzyło się ponad rok temu, ale obrazy bez mojej wiedzy przewijały mi się przed oczami. Nigdy nie zapomnę tych wszystkich krzyków, odgłosów trzaskającego drewna oznajmującego, że to koniec. Kiedy dojdzie do uszkodzenia statku, jest już po wszystkim. Rzucanie zaklęć reperujących w tym stanie graniczy z cudem. Oznacza albo rzucenie zaklęcia, albo śmierć. Ta ostatnia ma największe powodzenie na sukces. Wyrwy w łajbie są ogromne i przez chęć wyrównania ciśnień szybko zalewa je woda. By to powstrzymać potrzebnych jest kilkunastu ludzi, którzy mogliby w tym samym czasie, tuż po zniszczeniu, zadziałać magią. Niewykonalne.
Ale Jolly Jelly II trzymał się dzielnie. Ani razu nie dał nam zwątpienia w możliwość przeżycia. Oczywiście nasłuchiwałem nerwowo czy na pewno nie słyszę w tle skrzypienia, trzasków lub niepokojących huków, ale nic oprócz dudnienia uderzającej o burtę wody nie docierało do moich uszu.
Wreszcie pojawiło się nikłe słońce tuż za linią horyzontu. Fale traciły na sile, chmury, choć nadal obecne, przerzedzały się. Minęły jeszcze dwie godziny nim ocean nabrał względnego spokoju. Nadal był wzburzony, ale na tyle delikatnie, że można było wrócić do swoich regularnych zajęć. Odwiązaliśmy się z lin, a potem ogrzaliśmy. To był priorytet.
- Mam nadzieję, Hopkins, że masz dla nas pyszne jedzenie! – zawołałem do wynurzającego się spod pokładu kucharza. Spojrzał na mnie z przestrachem.
- Co? Cała zupa wyleciała mi z gara! Kierujesz tą łajbą jakbyś był pijany… – odpowiedział z oburzeniem, ale patrząc się na mnie z obawą. Chciało mi się śmiać, ale nie miałem siły.
- Nie łapałeś jej? Do stu tysięcy beczek rumu, coś ty tam robił tyle czasu? Właśnie, rum przynajmniej wyjmij – odparłem niby zirytowany. Ale kiedy już znaleźliśmy się w kambuzie, kiedy alkohol zaszumiał w głowie, od razu zrobiło się i cieplej i weselej.
z/t
i'm a storm with skin
Glaucus Travers
Zawód : żeglarz
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Kiedy rum zaszumi w głowie cały świat nabiera treści, wtedy chętniej słucha człowiek morskich opowieści!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
/początek kwietnia
Po pokonaniu sztormu dotarliśmy do portu w Atenach. Był absolutnie przepiękny, szczególnie podczas wieczornych por, kiedy oświetlenie z gracją odcinało się od mroków nocy tworząc coś na wzór zachwycającego pejzażu. Zacumowaliśmy w magicznej części ogromnego portu, kryjąc się nieco na wschód od głównej mariny. Wieczór był lekko chłodny, choć nieporównywalnie cieplejszy niż ten typowy, kwietniowy w Anglii. Kilkanaście par ciężkich butów dudniło na wypielęgnowanych deskach pomostu, a my mogliśmy się udać najpierw na spoczynek; który należał nam się po morskich atrakcjach zafundowanych przez żywioł. Jak zwykle skończyło się w karczmie, a dopiero nad ranem mieliśmy się spotkać z klientem. Bardzo ważnym, jak wspominał ojciec; dzięki Lucindzie dowiedziałem się, że w skrzyniach przewoziliśmy stare, mugolskie przedmioty. Nie wiedziałem po co one mężczyźnie, greckiemu czarodziejowi, ale ten był tak bogaty, by wynająć sobie załogę Traversów, a więc nikt nie mógł mu zabronić spełniania własnych zachcianek. Nawet tak ekscentrycznych i tak kosztownych. Prawo międzynarodowe zmieniało się za sprawą wyników referendum, może chciał załatwić sprawę zanim cały handel znalazłby się pod lupą Ministerstwa Magii? Nie zastanawiałem się nad tym długo, bo wiedziałem, że wszystko wyjdzie na wierzch podczas spotkania. I nie myliłem się.
W porcie przywitał nas dość przysadzisty, ale wysoki mężczyzna o ciemnej karnacji oraz zaczesanych do tyłu ciemnych włosach. Na jego twarzy pojawił się uśmiech kiedy zbliżyłem się do niego pewnymi krokami. Uścisnęliśmy sobie dłoń, a on zaczął mówić łamanym angielskim. Jego przemowa bardziej przypominała mi wiece motywacyjne, tak bardzo krzyczał i tak mocno gestykulował. Polubiłem go od razu; był bezpośredni oraz zdawałoby się przyjacielski. Zanim przeszliśmy do interesów to oprowadził mnie po całym magicznym porcie wychwalając Naupliusa pod niebiosa za jego przyjaźń oraz profesjonalizm. Teraz sobie przypomniałem, że faktycznie mieliśmy kilka rejsów do Grecji, ale nigdy sam bezpośrednio w nich nie uczestniczyłem. Chyba raz popłynął mój brat, a kilka razy ojciec. Można byłoby uznać, że ten dzisiejszy jest moim pierwszym. Uśmiechałem się do mężczyzny, nawet udało mi się wtrącić kilka opowieści z przebytej trasy. Niestety, ale Grek mnie nie pocieszył; widocznie znał się na pogodzie lepiej ode mnie, bo powiedział, że teraz na wschodnim wybrzeżu Anglii znajdę całe mnóstwo sztormów. Trochę się zmartwiłem tym, że wrócimy do domu z opóźnieniem, ale serdeczność klienta szybko zmieniła moje tory myślenia.
Tak naprawdę to już wiem, czemu tak długo stacjonuje się w Grecji. Nie mogliśmy przecież od razu przejść do sedna sprawy, to chyba nawet nie wypadało. Zanim choćby zdążyliśmy przypomnieć sobie o celu wizyty, nadeszło już południe. A więc kolejny, zasłużony odpoczynek, bez względu na porę roku. Od wygodnictwa przecież trudno się odzwyczaić. Zwiedziliśmy wspólnie kilka tawern, rozmawialiśmy jak starzy znajomi. Szybko dołączyła do nas reszta załogi, która popiła trochę za dużo; kiedy nadeszło późne popołudnie, mężczyzna oznajmił, że do pracy weźmiemy się nazajutrz, bo dziś już mija się to z celem. Kolejny wieczór spędziliśmy na podziwianiu tutejszego wybrzeża oraz tego, co nam oferowało, a pracę faktyczną rozpoczęliśmy dopiero dnia jeszcze kolejnego.
Grek wreszcie zechciał porozmawiać o naszej pracy. Okazało się, że mamy nie tylko wyładować wszystko w porcie, ale też przetransportować te skrzynie do jego willi, mieszczącej się trochę dalej od samej mariny. W głąb lądu. Trochę mnie to przeraziło, bo oznaczało to więcej pracy niż początkowo zakładałem, ale nie mieliśmy innego wyjścia; klient wymagał, w dodatku był przyjacielem ojca, dlatego nie ośmieliłem się mu przeciwstawić. Zresztą, nawet chyba bym nie próbował.
W każdym razie oznaczało to przenoszenie ładunku na brzeg. Na szczęście za pomocą magii, ale to i tak wymagało od nas wytrzymałości. Szczególnie, że robiło się coraz cieplej i nawet jeśli nie był to środek lata czy nawet wiosny, to nadal klimat panował zupełnie inny niż w Anglii. Zmęczenie potęgowało się, ale nie chciałem przerywać pracy. Oczywiście robiliśmy kilka przerw podczas całej dniówki, ale były one krótkie. Dążyłem do nadgonienia terminów, wolałem też sobie dać margines czasu na sztormy, które miały nas zastać przy powrocie do domu. Skrzynki zalewały wybrzeże, a następnie… powozy, które ciągnięte były przez gryfy. Widziałem coś takiego pierwszy raz w życiu i byłem niesamowicie zaskoczony, że te zwierzęta dały się ujarzmić oraz zaprzęgnąć do pracy czarodzieja. Później okazało się, że grecki czarodziej jest tak obrzydliwie bogaty, że zatrudnienie dla niego Greków do ujarzmienia tych stworzeń nie stanowiło dla niego żadnego problemu. Byłem tym zaskoczony, ale nie kwestionowałem jego decyzji. Takie powozy pozwalały na udźwignięcie większej liczby skrzynek niż w typowych, angielskich bryczkach, ale nadal miały słabą ładowność. Trzeba było je często zawracać, przez co robota i tak rozciągnęła się na jakieś dwa dni, aż wreszcie dostarczyliśmy wszystkie pakunki klientowi. Co gorsza, trzeba było bardzo uważać na ich zawartość, więc ostrożniejsze ruchy też zabierały dużo czasu. Dość dużą chwilę musiałem też poświęcić na załatwianie spraw papierkowych: zezwoleń, potwierdzeń, regulaminów oraz innych papierzysk, które od wyjścia z Międzynarodowej Konfederacji Czarodziejów przez nasz kraj stawały się nieznośnym utrudnieniem. I przede wszystkim było ich znacznie więcej niż dotychczas. Dobrze, że udało się załatwić wszystkie podpisy oraz pieczątki przed zmierzchem!
Nasze poświęcenie zostało jednak docenione. Pod wieczór mogliśmy skorzystać z przejażdżki na hipokampusach, łowić ryby w specjalnym stawie właściciela i w ogóle korzystać z jego dobrodziejstw; ja sam nawet dostałem popiół feniksa w podzięce za sprawne przeprowadzenie transakcji. Część załogi była rozczarowana, pewnie woleli dostać parę galeonów jako pewnego rodzaju napiwek i trochę ich rozumiałem; nie wróciliby przecież do swoich bogactw, których nie mieli, w przeciwieństwie do mojej rodziny. To, że ja wolałem zapłatę w tej formie, nie znaczyło, że każdy to doceni. Ostatecznie wyjąłem im z własnej sakiewki kilka monet, tym samym zduszając niezadowolenie w zarodku. Humor im się nawet polepszył przez pozornie niefortunny wypadek podczas złowienia świstoklika oraz przeniesienia Chytrego Louiego w nieznane nam leśne tereny, znaleźli tam też trochę cennych łupów, co tylko podniosło ich morale.
Niestety każda podróż musi się kiedyś skończyć. Opuściliśmy Grecję z drobnym, jednodniowym opóźnieniem, ale po cichu liczyłem na wyrozumiałość natury. W to, że nie rzuci nas ponownie w wir kapryśnego żywiołu, skrywając Jolly Jelly II pod kaskadą oceanicznych fal. Pogoda zanosiła się na dobrą, ale na pełnych wodach wszystko zmieniało się dość szybko, w najmniej oczekiwanych momentach. Odcumowaliśmy statek, z niechęcią żegnając gościnną Grecję, ale postanowiłem, że pewnego dnia znów tutaj zawitam. Może ponownie w interesach, a może wręcz przeciwnie. Czas pokaże.
Teraz musiałem całkowicie skupić się na byciu kapitanem. Początkowo podróż mijała nam bez szwanku, żadnych zagrożeń czy niedogodności, ale szybko przekonałem się, że sztorm to w tej chwili byłby najmniejszy problem. Dużo większym były syreny siedzące na skałach, które szczęśliwie dostrzegliśmy zawczasu. Rzuciliśmy na siebie zaklęcia wygłuszające, więc wydawało nam się, że ominiemy je bez trudu. Niestety podpływając bliżej ich śpiew musiał usłyszeć kucharz, który szybko wyleciał spod pokładu, próbując wyskoczyć za burtę i do nich płynąć; prawdopodobnie zapomnieliśmy go ostrzec, lub sam zapomniał podczas przygotowania obiadu. Ledwie go złapaliśmy za nogi, kiedy tak wisiał na bakburcie. Trzymaliśmy go we dwóch a i tak było ciężko go utrzymać. Dobrze, że ktoś wreszcie wcelował w niego zaklęciem wyciszającym, dzięki czemu ten się opamiętał i pomógł nam go wciągnąć z powrotem na statek. Zdyszany pokręciłem głową nie dowierzając temu, co przed chwilą miało miejsce. Nieszczęśnik jednak trawiony wyrzutami sumienia przyrządził nam wspaniałe ramory do jedzenia, więc można rzec, że nawet się opłacało chwilę go potrzymać za te nogi.
Reszta podróży minęła już całkiem sprawnie; przy wybrzeżach Norfolk sztormy znacznie straciły na sile, oprócz lekko zmoczonego statku nic się nie wydarzyło. Kolejny transport okazał się więc udany, ojciec był zadowolony i ja też byłem, mogąc wrócić do domu.
z/t
Po pokonaniu sztormu dotarliśmy do portu w Atenach. Był absolutnie przepiękny, szczególnie podczas wieczornych por, kiedy oświetlenie z gracją odcinało się od mroków nocy tworząc coś na wzór zachwycającego pejzażu. Zacumowaliśmy w magicznej części ogromnego portu, kryjąc się nieco na wschód od głównej mariny. Wieczór był lekko chłodny, choć nieporównywalnie cieplejszy niż ten typowy, kwietniowy w Anglii. Kilkanaście par ciężkich butów dudniło na wypielęgnowanych deskach pomostu, a my mogliśmy się udać najpierw na spoczynek; który należał nam się po morskich atrakcjach zafundowanych przez żywioł. Jak zwykle skończyło się w karczmie, a dopiero nad ranem mieliśmy się spotkać z klientem. Bardzo ważnym, jak wspominał ojciec; dzięki Lucindzie dowiedziałem się, że w skrzyniach przewoziliśmy stare, mugolskie przedmioty. Nie wiedziałem po co one mężczyźnie, greckiemu czarodziejowi, ale ten był tak bogaty, by wynająć sobie załogę Traversów, a więc nikt nie mógł mu zabronić spełniania własnych zachcianek. Nawet tak ekscentrycznych i tak kosztownych. Prawo międzynarodowe zmieniało się za sprawą wyników referendum, może chciał załatwić sprawę zanim cały handel znalazłby się pod lupą Ministerstwa Magii? Nie zastanawiałem się nad tym długo, bo wiedziałem, że wszystko wyjdzie na wierzch podczas spotkania. I nie myliłem się.
W porcie przywitał nas dość przysadzisty, ale wysoki mężczyzna o ciemnej karnacji oraz zaczesanych do tyłu ciemnych włosach. Na jego twarzy pojawił się uśmiech kiedy zbliżyłem się do niego pewnymi krokami. Uścisnęliśmy sobie dłoń, a on zaczął mówić łamanym angielskim. Jego przemowa bardziej przypominała mi wiece motywacyjne, tak bardzo krzyczał i tak mocno gestykulował. Polubiłem go od razu; był bezpośredni oraz zdawałoby się przyjacielski. Zanim przeszliśmy do interesów to oprowadził mnie po całym magicznym porcie wychwalając Naupliusa pod niebiosa za jego przyjaźń oraz profesjonalizm. Teraz sobie przypomniałem, że faktycznie mieliśmy kilka rejsów do Grecji, ale nigdy sam bezpośrednio w nich nie uczestniczyłem. Chyba raz popłynął mój brat, a kilka razy ojciec. Można byłoby uznać, że ten dzisiejszy jest moim pierwszym. Uśmiechałem się do mężczyzny, nawet udało mi się wtrącić kilka opowieści z przebytej trasy. Niestety, ale Grek mnie nie pocieszył; widocznie znał się na pogodzie lepiej ode mnie, bo powiedział, że teraz na wschodnim wybrzeżu Anglii znajdę całe mnóstwo sztormów. Trochę się zmartwiłem tym, że wrócimy do domu z opóźnieniem, ale serdeczność klienta szybko zmieniła moje tory myślenia.
Tak naprawdę to już wiem, czemu tak długo stacjonuje się w Grecji. Nie mogliśmy przecież od razu przejść do sedna sprawy, to chyba nawet nie wypadało. Zanim choćby zdążyliśmy przypomnieć sobie o celu wizyty, nadeszło już południe. A więc kolejny, zasłużony odpoczynek, bez względu na porę roku. Od wygodnictwa przecież trudno się odzwyczaić. Zwiedziliśmy wspólnie kilka tawern, rozmawialiśmy jak starzy znajomi. Szybko dołączyła do nas reszta załogi, która popiła trochę za dużo; kiedy nadeszło późne popołudnie, mężczyzna oznajmił, że do pracy weźmiemy się nazajutrz, bo dziś już mija się to z celem. Kolejny wieczór spędziliśmy na podziwianiu tutejszego wybrzeża oraz tego, co nam oferowało, a pracę faktyczną rozpoczęliśmy dopiero dnia jeszcze kolejnego.
Grek wreszcie zechciał porozmawiać o naszej pracy. Okazało się, że mamy nie tylko wyładować wszystko w porcie, ale też przetransportować te skrzynie do jego willi, mieszczącej się trochę dalej od samej mariny. W głąb lądu. Trochę mnie to przeraziło, bo oznaczało to więcej pracy niż początkowo zakładałem, ale nie mieliśmy innego wyjścia; klient wymagał, w dodatku był przyjacielem ojca, dlatego nie ośmieliłem się mu przeciwstawić. Zresztą, nawet chyba bym nie próbował.
W każdym razie oznaczało to przenoszenie ładunku na brzeg. Na szczęście za pomocą magii, ale to i tak wymagało od nas wytrzymałości. Szczególnie, że robiło się coraz cieplej i nawet jeśli nie był to środek lata czy nawet wiosny, to nadal klimat panował zupełnie inny niż w Anglii. Zmęczenie potęgowało się, ale nie chciałem przerywać pracy. Oczywiście robiliśmy kilka przerw podczas całej dniówki, ale były one krótkie. Dążyłem do nadgonienia terminów, wolałem też sobie dać margines czasu na sztormy, które miały nas zastać przy powrocie do domu. Skrzynki zalewały wybrzeże, a następnie… powozy, które ciągnięte były przez gryfy. Widziałem coś takiego pierwszy raz w życiu i byłem niesamowicie zaskoczony, że te zwierzęta dały się ujarzmić oraz zaprzęgnąć do pracy czarodzieja. Później okazało się, że grecki czarodziej jest tak obrzydliwie bogaty, że zatrudnienie dla niego Greków do ujarzmienia tych stworzeń nie stanowiło dla niego żadnego problemu. Byłem tym zaskoczony, ale nie kwestionowałem jego decyzji. Takie powozy pozwalały na udźwignięcie większej liczby skrzynek niż w typowych, angielskich bryczkach, ale nadal miały słabą ładowność. Trzeba było je często zawracać, przez co robota i tak rozciągnęła się na jakieś dwa dni, aż wreszcie dostarczyliśmy wszystkie pakunki klientowi. Co gorsza, trzeba było bardzo uważać na ich zawartość, więc ostrożniejsze ruchy też zabierały dużo czasu. Dość dużą chwilę musiałem też poświęcić na załatwianie spraw papierkowych: zezwoleń, potwierdzeń, regulaminów oraz innych papierzysk, które od wyjścia z Międzynarodowej Konfederacji Czarodziejów przez nasz kraj stawały się nieznośnym utrudnieniem. I przede wszystkim było ich znacznie więcej niż dotychczas. Dobrze, że udało się załatwić wszystkie podpisy oraz pieczątki przed zmierzchem!
Nasze poświęcenie zostało jednak docenione. Pod wieczór mogliśmy skorzystać z przejażdżki na hipokampusach, łowić ryby w specjalnym stawie właściciela i w ogóle korzystać z jego dobrodziejstw; ja sam nawet dostałem popiół feniksa w podzięce za sprawne przeprowadzenie transakcji. Część załogi była rozczarowana, pewnie woleli dostać parę galeonów jako pewnego rodzaju napiwek i trochę ich rozumiałem; nie wróciliby przecież do swoich bogactw, których nie mieli, w przeciwieństwie do mojej rodziny. To, że ja wolałem zapłatę w tej formie, nie znaczyło, że każdy to doceni. Ostatecznie wyjąłem im z własnej sakiewki kilka monet, tym samym zduszając niezadowolenie w zarodku. Humor im się nawet polepszył przez pozornie niefortunny wypadek podczas złowienia świstoklika oraz przeniesienia Chytrego Louiego w nieznane nam leśne tereny, znaleźli tam też trochę cennych łupów, co tylko podniosło ich morale.
Niestety każda podróż musi się kiedyś skończyć. Opuściliśmy Grecję z drobnym, jednodniowym opóźnieniem, ale po cichu liczyłem na wyrozumiałość natury. W to, że nie rzuci nas ponownie w wir kapryśnego żywiołu, skrywając Jolly Jelly II pod kaskadą oceanicznych fal. Pogoda zanosiła się na dobrą, ale na pełnych wodach wszystko zmieniało się dość szybko, w najmniej oczekiwanych momentach. Odcumowaliśmy statek, z niechęcią żegnając gościnną Grecję, ale postanowiłem, że pewnego dnia znów tutaj zawitam. Może ponownie w interesach, a może wręcz przeciwnie. Czas pokaże.
Teraz musiałem całkowicie skupić się na byciu kapitanem. Początkowo podróż mijała nam bez szwanku, żadnych zagrożeń czy niedogodności, ale szybko przekonałem się, że sztorm to w tej chwili byłby najmniejszy problem. Dużo większym były syreny siedzące na skałach, które szczęśliwie dostrzegliśmy zawczasu. Rzuciliśmy na siebie zaklęcia wygłuszające, więc wydawało nam się, że ominiemy je bez trudu. Niestety podpływając bliżej ich śpiew musiał usłyszeć kucharz, który szybko wyleciał spod pokładu, próbując wyskoczyć za burtę i do nich płynąć; prawdopodobnie zapomnieliśmy go ostrzec, lub sam zapomniał podczas przygotowania obiadu. Ledwie go złapaliśmy za nogi, kiedy tak wisiał na bakburcie. Trzymaliśmy go we dwóch a i tak było ciężko go utrzymać. Dobrze, że ktoś wreszcie wcelował w niego zaklęciem wyciszającym, dzięki czemu ten się opamiętał i pomógł nam go wciągnąć z powrotem na statek. Zdyszany pokręciłem głową nie dowierzając temu, co przed chwilą miało miejsce. Nieszczęśnik jednak trawiony wyrzutami sumienia przyrządził nam wspaniałe ramory do jedzenia, więc można rzec, że nawet się opłacało chwilę go potrzymać za te nogi.
Reszta podróży minęła już całkiem sprawnie; przy wybrzeżach Norfolk sztormy znacznie straciły na sile, oprócz lekko zmoczonego statku nic się nie wydarzyło. Kolejny transport okazał się więc udany, ojciec był zadowolony i ja też byłem, mogąc wrócić do domu.
z/t
i'm a storm with skin
Glaucus Travers
Zawód : żeglarz
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Kiedy rum zaszumi w głowie cały świat nabiera treści, wtedy chętniej słucha człowiek morskich opowieści!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
Pokład
Szybka odpowiedź