Mostek kapitański
AutorWiadomość
Mostek kapitański
Najwyższe wzniesienie na głównym pokładzie. Aby się tam dostać należy pokonać kilka drewnianych schodków. Pod spodem z kolei znajduje się kabina kapitana. W centralnej części mostka mieści się ogromne, dębowe koło sterowe. Z tej właśnie pozycji zarządza się statkiem. Wstęp na podwyższenie mają jedynie wysokiego stopnia załoga; ewentualnie majtek, który ma za zadanie wyczyścić to miejsce, ale tylko pod nadzorem przełożonego. Poza sterem przytwierdzony jest również niewielki stolik, na którym można rozłożyć mapę.
Już zdążyłam zapomnieć, że życie z pierścionkiem na palcu to nieustanne pasmo przyjęć i koktaili - kalendarz towarzyski wyraźnie rozrasta się o wszelkie wydarzenia, na które, z różnych względów nie wypadało przyjść pannie na wydaniu. Tracę też wymówkę związana z pracą, obowiązki zawodowe niższe są rangą niż wyjście z narzeczonym, nawet jeśli chodzi o zabawę na łajbie. Całkiem lubię ekscentryzm Glaucusa, nie mam też nic przeciwko łodziom, ale gdyby nie Caesar zapewne siedziałabym teraz nad swoimi badaniami.
Albo spała - brak snu wyraźnie daje mi się dzisiaj we znaki. Starałam się ukryć znużenie, kiedy wisząc na boku Lestrange'a, wdawałam się we wszystkie gładkie rozmówki, ale kiedy rozdzieliśmy się pod pretekstem zacieśniania więzów z własnym towarzystwem (wszak żadnej, nawet najbardziej szaleńczo zakochanej prace nie wypada spędzić razem całego wieczora), postarałam się o miejsce ciche i ustronne. Nie miałam ochotę na żadne gadki-szmatki ni najgorętsze ploteczki. Na całe szczęście niewiele było znajomych twarzy, moja dziejsza aspołeczność ma szanse ujść mi płazem.
Co za szczęście! Nie przeżyłabym pogardliwego spojrzenia czy złośliwego podszeptywania za plecami, to by nadszarpnęło moj starannie wypracowany wizerunek Isoldy Bulstrode, przyjaciółki wszystkich.
Kiedy jestem zmęczona robię się bardzo cyniczna.
Opieram się o burtę, obserwując powoli zasypiający Londyn. Szal nie chroni przed zimnem wieczoru, rozmasowuję więc zmarznięte ramiona, chociaż doskonale wiem, że przez kilka chwil na chłodzie żadna krzywda mi się nie stanie, nawet lepiej dla moich płuc, pooddychać świeżym powietrzem. Nie przeszkadza mi lekko wyczuwalny aromat martwej ryby czy przybrzeżnego szlamu, przypomina trochę dawne czasy. Beztroskie czasy nastoletniej Isoldy, która zaraz po skończeniu szkoły wyruszyła na tajemniczą wyprawę w poszukiwaniu oddechu i indyjskich mnichów.
Nie minęło od tamtej pory więcej niż pięć lat, a doskonale zdaje sobię sprawę, że dzisiaj nie odważyłabym się na podobne szaleństwo. Czasami zastanawiam się kiedy dokładnie stałam się tak sztywna i poprawna, tak doskonale chłodna, bez żadnej widocznej skazy. Kiedy tak mocno uwiązałam swój gorsecik poprawności?
Nie wiem.
Wiem jednak, że minie bardzo dużo czasu zanim będę mieć możliwość poluzowania go chociaz o drobinę. Kiedy Caesar może pozwolić sobie na towarzyskie wpadki, ja muszę świecić przykładem za nas oboje, taka jest rola dobrej żony. Harmonia i równowaga, zbilansowany rachunek zysków i strat. Ciekawe jak szeroko będę musiała się dzisiaj uśmiechać, obawiam się, że wino, kobiety, rum i śpiew mogą stać się przewodnim motywem nocy.
Szybko nie trafię do wymarzonego łóżka - nawet jesli sen to dla mnie tylko dwie godziny leżenia w ciemności.
Albo spała - brak snu wyraźnie daje mi się dzisiaj we znaki. Starałam się ukryć znużenie, kiedy wisząc na boku Lestrange'a, wdawałam się we wszystkie gładkie rozmówki, ale kiedy rozdzieliśmy się pod pretekstem zacieśniania więzów z własnym towarzystwem (wszak żadnej, nawet najbardziej szaleńczo zakochanej prace nie wypada spędzić razem całego wieczora), postarałam się o miejsce ciche i ustronne. Nie miałam ochotę na żadne gadki-szmatki ni najgorętsze ploteczki. Na całe szczęście niewiele było znajomych twarzy, moja dziejsza aspołeczność ma szanse ujść mi płazem.
Co za szczęście! Nie przeżyłabym pogardliwego spojrzenia czy złośliwego podszeptywania za plecami, to by nadszarpnęło moj starannie wypracowany wizerunek Isoldy Bulstrode, przyjaciółki wszystkich.
Kiedy jestem zmęczona robię się bardzo cyniczna.
Opieram się o burtę, obserwując powoli zasypiający Londyn. Szal nie chroni przed zimnem wieczoru, rozmasowuję więc zmarznięte ramiona, chociaż doskonale wiem, że przez kilka chwil na chłodzie żadna krzywda mi się nie stanie, nawet lepiej dla moich płuc, pooddychać świeżym powietrzem. Nie przeszkadza mi lekko wyczuwalny aromat martwej ryby czy przybrzeżnego szlamu, przypomina trochę dawne czasy. Beztroskie czasy nastoletniej Isoldy, która zaraz po skończeniu szkoły wyruszyła na tajemniczą wyprawę w poszukiwaniu oddechu i indyjskich mnichów.
Nie minęło od tamtej pory więcej niż pięć lat, a doskonale zdaje sobię sprawę, że dzisiaj nie odważyłabym się na podobne szaleństwo. Czasami zastanawiam się kiedy dokładnie stałam się tak sztywna i poprawna, tak doskonale chłodna, bez żadnej widocznej skazy. Kiedy tak mocno uwiązałam swój gorsecik poprawności?
Nie wiem.
Wiem jednak, że minie bardzo dużo czasu zanim będę mieć możliwość poluzowania go chociaz o drobinę. Kiedy Caesar może pozwolić sobie na towarzyskie wpadki, ja muszę świecić przykładem za nas oboje, taka jest rola dobrej żony. Harmonia i równowaga, zbilansowany rachunek zysków i strat. Ciekawe jak szeroko będę musiała się dzisiaj uśmiechać, obawiam się, że wino, kobiety, rum i śpiew mogą stać się przewodnim motywem nocy.
Szybko nie trafię do wymarzonego łóżka - nawet jesli sen to dla mnie tylko dwie godziny leżenia w ciemności.
Obce są mi troski życia z pierścionkiem czy bez, chociaż jedna zależność kroiła się całkiem wyraźnie, mój żywot bez pierścionka był bardziej skomplikowany - za każdym razem, gdy jakaś szlachcianka raziła wszystkich w oczy wsadzoną na jej palec serdeczny rodową biżuterią Averych, na każdym kroku dowiadywałem się o istnieniu problemów, których nie byłem wcześniej świadomy. A to muszę się wybrać na wyścigi konne razem ze swoją wybranką, zamiast na trybuny Quidditcha, a to zobowiązany jestem do poznania koleżanki żony jej kuzyna z piątego pokolenia i udawania, że mamy tyle wspólnego i od teraz będziemy się spotykać już regularnie i podtrzymywać przy życiu nieistniejącą więź, a to okazuje się, że moja szata wyjściowa powinna być o trzy tony jaśniejsza, by idealnie się komponowała z kreacją mojej partnerki na kolejnym balu, przy czym o cztery tony jaśniejsza może będzie zbyt jasna, więc najlepiej by było zwołać prawdziwe konsorcjum w postaci jej matki, ciotki, babki, siostry, sowy i kota, by wspólnie zadecydować, bo przecież świat się skończy, jeśli wyjdzie na to, że jednak wyłamujemy się ze schematu lukrowej parki młodych pięknych, tylko czekających z niecierpliwością na zmianę stanu cywilnego. Czy teraz więc zaznam trochę spokoju, skoro pierścionek Averych wyleciał w powietrze lub obrócił się w popiół razem z moją słodką Linette i jej uroczym mieszkaniem, czy może okaże się, że nestor dysponuje całą kolekcją rodowych pierścionków zaręczynowych i wręczy mi egzemplarz numer 6317 razem z listem polecającym znalezienie kolejnej damy serca (lub przynajmniej nazwiska) w możliwie najkrótszym terminie?
Nie czuję się źle z faktem, że na statek Glaucusa wchodzę osamotniony. Chociaż nie mam w zwyczaju uciekać od ludzi, ostatnio często znajduję ukojenie w samotności. Czy tak ma wyglądać moje dorosłe życie? Szalone lata młodości zwieńczone odkryciem, że lepiej czuję się w roli pustelnika, biorącego udział w wydarzeniach towarzyskich mocno z doskoku? Podoba mi się niezobowiązujący dress code, pozwalający nieco chaotyczną fryzurę czy pomięty strój wytłumaczyć motywem wilka morskiego. Bryza uderza w moje nozdrza, gdy przechadzam się wzdłuż pokładu, wodząc opuszkami palców po skrzętnie polakierowanym, gładkim drewnie i zastanawiając się, kiedy ostatni raz żeglowałem. Nie mogę sobie przypomnieć, jest to więc chyba jedna z kolejnych rzeczy, które uciekły mi gdzieś w wirze codziennej rutyny. Gorzka to myśl, że kiedyś potrafiłem się prawdziwie cieszyć życiem, a dziś wystarcza mi poalkoholowe złudzenie ciepła krążącego w arteriach.
Krążę po statku, ja i moja butelka, bo dziś mogę bezwstydnie obnosić się właśnie z takim wyposażeniem, witam się z przeróżnymi ludźmi, z którymi średnio mam ochotę wdawać się w poważniejsze rozmowy i wtedy na mostku kapitańskim dostrzegam znajomą, filigranową sylwetkę, a moje usta same wyginają się w lekkim uśmiechu, gdy obieram kurs na schodki, prowadzące mnie do panny Bulstrode.
- Izoldo, obawiam się, że ubrałaś się zbyt optymistycznie - mówię w ramach przywitania, gdy widzę, jak rozciera drobne ramiona smagane ochładzającym się stopniowo wieczornym powietrzem, po czym ściągam z siebie płaszcz pseudo kapitański i miękkim gestem okrywam nim Izoldę, nic sobie nie robiąc z ewentualnych protestów. I dopiero wtedy zauważam okazały pierścionek na jej szczupłej dłoni i walczę sam ze sobą, by nie wykrzywić ust szpetnie, gdy mam swoistego rodzaju deja vu, bo oto bliźniacza sytuacja spotkała mnie na plaży Weymouth z Evandrą. - Powinienem składać gratulacje czy kondolencje? - nieco szorstkie pytanie zawisa pomiędzy nami, pomimo tego, jak bardzo jest nie na miejscu. Najpierw milczałem jak zaklęty całymi latami, później wymienialiśmy się kurtuazyjnymi półsłówkami, gdy odprowadzałem pannę Bulstrode do domu po spotkaniu Rycerzy, a teraz pociągając z gwinta napój wyskokowy prawie że oczekuję, że będzie się tłumaczyć ze swoich zaręczyn. Cóż, tak pewnie robią piraci.
Nie czuję się źle z faktem, że na statek Glaucusa wchodzę osamotniony. Chociaż nie mam w zwyczaju uciekać od ludzi, ostatnio często znajduję ukojenie w samotności. Czy tak ma wyglądać moje dorosłe życie? Szalone lata młodości zwieńczone odkryciem, że lepiej czuję się w roli pustelnika, biorącego udział w wydarzeniach towarzyskich mocno z doskoku? Podoba mi się niezobowiązujący dress code, pozwalający nieco chaotyczną fryzurę czy pomięty strój wytłumaczyć motywem wilka morskiego. Bryza uderza w moje nozdrza, gdy przechadzam się wzdłuż pokładu, wodząc opuszkami palców po skrzętnie polakierowanym, gładkim drewnie i zastanawiając się, kiedy ostatni raz żeglowałem. Nie mogę sobie przypomnieć, jest to więc chyba jedna z kolejnych rzeczy, które uciekły mi gdzieś w wirze codziennej rutyny. Gorzka to myśl, że kiedyś potrafiłem się prawdziwie cieszyć życiem, a dziś wystarcza mi poalkoholowe złudzenie ciepła krążącego w arteriach.
Krążę po statku, ja i moja butelka, bo dziś mogę bezwstydnie obnosić się właśnie z takim wyposażeniem, witam się z przeróżnymi ludźmi, z którymi średnio mam ochotę wdawać się w poważniejsze rozmowy i wtedy na mostku kapitańskim dostrzegam znajomą, filigranową sylwetkę, a moje usta same wyginają się w lekkim uśmiechu, gdy obieram kurs na schodki, prowadzące mnie do panny Bulstrode.
- Izoldo, obawiam się, że ubrałaś się zbyt optymistycznie - mówię w ramach przywitania, gdy widzę, jak rozciera drobne ramiona smagane ochładzającym się stopniowo wieczornym powietrzem, po czym ściągam z siebie płaszcz pseudo kapitański i miękkim gestem okrywam nim Izoldę, nic sobie nie robiąc z ewentualnych protestów. I dopiero wtedy zauważam okazały pierścionek na jej szczupłej dłoni i walczę sam ze sobą, by nie wykrzywić ust szpetnie, gdy mam swoistego rodzaju deja vu, bo oto bliźniacza sytuacja spotkała mnie na plaży Weymouth z Evandrą. - Powinienem składać gratulacje czy kondolencje? - nieco szorstkie pytanie zawisa pomiędzy nami, pomimo tego, jak bardzo jest nie na miejscu. Najpierw milczałem jak zaklęty całymi latami, później wymienialiśmy się kurtuazyjnymi półsłówkami, gdy odprowadzałem pannę Bulstrode do domu po spotkaniu Rycerzy, a teraz pociągając z gwinta napój wyskokowy prawie że oczekuję, że będzie się tłumaczyć ze swoich zaręczyn. Cóż, tak pewnie robią piraci.
stars, hide your fires:
let not light see my black and deep desires.
let not light see my black and deep desires.
Pamiętasz, była jesień, chciałoby się zaśpiewać. Była jesień kiedy na schodach po kryjomu całowałeś moje włosy. I nie pamiętałam czy więcej złotych liści było, czy twych pieszczot, miły.
A potem…
To nie była jesień, chociaż to właśnie jesienią po raz pierwszy zaprosiłeś mnie do Hogsmeade. Nie zgodziłam się za pierwszym razem. Za drugim też nie. Dopiero kiedy spadł pierwszy śnieg - a to był listopad, nieco zmiękło mi serce. Potem zawierzyłam je tobie kompletnie.
I niezbyt dobrze się to dla mnie skończyło.
Ale powspominajmy. Pamiętasz, była wiosna. Leżeliśmy wspólnie na trawie. Ja czytałam, wygodnie ułożona na twoich kolanach, ty patrzyłeś w niebo. I było nam wtedy - a przynajmniej mnie - naprawdę błogo. To był moment w którym chciałam zatrzymać czas - chociaż i przyszłość wydawała mi się kolorowa. I co najważniejsze, całkowicie pewna. Mieliśmy skończyć szkołę, poczekać przynajmniej dwa lata żeby nie wydawać się głupimi nastolatkami (nigdy nie rozumiałam ślubów przed dwudziestym rokiem życia, to zbyt 1880) i uszczęśliwić wszystkich połączeniem dwóch wielkich rodów. A najbardziej uszczęśliwić siebie nawzajem…
Ale potem okazało się, że to tylko płonne, nastoletnie marzenia. Jak każde nastoletnie marzenie, to w końcu okres mózgu skąpanego w hormonach tak bardzo, że jakiekolwiek rozsądne myślenie jest niemożliwe.
Żałuję, że nie każdy z tego wyrasta.
Nie dziw mi się, że unikałam twojego towarzystwa przez ostatnie lata - skoro ty uciekłeś przed moim. A ja jestem damą, nie żadną dziewką z sąsiedztwa, która błaga o uwagę. Podjąłeś decyzję, ja grzecznie posłuchałam, odsuwając się w cień. Doceniam, że użyczyłeś mi swojego ramienia w momencie w którym potrzebowałam go najbardziej, ale nie - nie oznacza to, że będę ci się zwierzać z każdego życiowego wyboru. A już na pewno nie tego ostatniego.
Bo przecież doskonale wiesz jak to wygląda. Nawet lepiej niż ja - ja po prostu dowiedziałam się, któregoś dnia, że czeka mnie pierścionek. Przy okazji padło nazwisko, nic wielkiego. Mężczyźni za to… zawsze się zastanawiałam. Dostajecie listy z listą panien do wyboru? Okienko pierwsze, drugie czy trzecie? Pierścionek jest chociaż trochę pochlebiający, okazałam się być najlepsza z całej trójki?
Dobrze wiem, że tak nie jest.
- Zapewne masz rację - kiwam głową. I uśmiecham się, czując na swoich ramionach ciepło płaszcza - Ale jestem kobietą, piękno ponad ciepło. Za to zawsze mogę liczyć na płaszcz miłego dżentelmena - dodaję by spojrzeć na ciebie Perseuszu. Dostrzegam przy tym butelkę, jeśli liczyłam na przyjemną konwersację to w tym momencie przestaje w nią wierzyć - Raczej ja powinnam złożyć kondolencje na twoje ręce. Przykro mi z powodu Linette - niezależnie od tego jak układały się wasze relacje. Może powinnam spytać cię o to samo? Gratulacje czy kondolencje? Nie mam jednak w sobie na tyle złośliwości.
Mój nowy pierścionek za to naprawdę mi się podoba. Zaskakująco pasuje drobnej dłoni. Pierwsze tygodnie narzeczeństwa są zaskakująco przyjemne, ale wybacz - jesteś ostatnią osobą z którą chciałabym o tym rozmawiać.
Nie żyję przeszłością, co to to nie, ale ciężko jest nie zauważyć, że nasza obecna sytuacja - kolejne pierścionki wkładane w dłoń, to głównie twoja wina. A mógł być jeden. I moglibyśmy być szczęśliwi.
Albo i nie - tylko po co nam wracać do przeszłości?
A potem…
To nie była jesień, chociaż to właśnie jesienią po raz pierwszy zaprosiłeś mnie do Hogsmeade. Nie zgodziłam się za pierwszym razem. Za drugim też nie. Dopiero kiedy spadł pierwszy śnieg - a to był listopad, nieco zmiękło mi serce. Potem zawierzyłam je tobie kompletnie.
I niezbyt dobrze się to dla mnie skończyło.
Ale powspominajmy. Pamiętasz, była wiosna. Leżeliśmy wspólnie na trawie. Ja czytałam, wygodnie ułożona na twoich kolanach, ty patrzyłeś w niebo. I było nam wtedy - a przynajmniej mnie - naprawdę błogo. To był moment w którym chciałam zatrzymać czas - chociaż i przyszłość wydawała mi się kolorowa. I co najważniejsze, całkowicie pewna. Mieliśmy skończyć szkołę, poczekać przynajmniej dwa lata żeby nie wydawać się głupimi nastolatkami (nigdy nie rozumiałam ślubów przed dwudziestym rokiem życia, to zbyt 1880) i uszczęśliwić wszystkich połączeniem dwóch wielkich rodów. A najbardziej uszczęśliwić siebie nawzajem…
Ale potem okazało się, że to tylko płonne, nastoletnie marzenia. Jak każde nastoletnie marzenie, to w końcu okres mózgu skąpanego w hormonach tak bardzo, że jakiekolwiek rozsądne myślenie jest niemożliwe.
Żałuję, że nie każdy z tego wyrasta.
Nie dziw mi się, że unikałam twojego towarzystwa przez ostatnie lata - skoro ty uciekłeś przed moim. A ja jestem damą, nie żadną dziewką z sąsiedztwa, która błaga o uwagę. Podjąłeś decyzję, ja grzecznie posłuchałam, odsuwając się w cień. Doceniam, że użyczyłeś mi swojego ramienia w momencie w którym potrzebowałam go najbardziej, ale nie - nie oznacza to, że będę ci się zwierzać z każdego życiowego wyboru. A już na pewno nie tego ostatniego.
Bo przecież doskonale wiesz jak to wygląda. Nawet lepiej niż ja - ja po prostu dowiedziałam się, któregoś dnia, że czeka mnie pierścionek. Przy okazji padło nazwisko, nic wielkiego. Mężczyźni za to… zawsze się zastanawiałam. Dostajecie listy z listą panien do wyboru? Okienko pierwsze, drugie czy trzecie? Pierścionek jest chociaż trochę pochlebiający, okazałam się być najlepsza z całej trójki?
Dobrze wiem, że tak nie jest.
- Zapewne masz rację - kiwam głową. I uśmiecham się, czując na swoich ramionach ciepło płaszcza - Ale jestem kobietą, piękno ponad ciepło. Za to zawsze mogę liczyć na płaszcz miłego dżentelmena - dodaję by spojrzeć na ciebie Perseuszu. Dostrzegam przy tym butelkę, jeśli liczyłam na przyjemną konwersację to w tym momencie przestaje w nią wierzyć - Raczej ja powinnam złożyć kondolencje na twoje ręce. Przykro mi z powodu Linette - niezależnie od tego jak układały się wasze relacje. Może powinnam spytać cię o to samo? Gratulacje czy kondolencje? Nie mam jednak w sobie na tyle złośliwości.
Mój nowy pierścionek za to naprawdę mi się podoba. Zaskakująco pasuje drobnej dłoni. Pierwsze tygodnie narzeczeństwa są zaskakująco przyjemne, ale wybacz - jesteś ostatnią osobą z którą chciałabym o tym rozmawiać.
Nie żyję przeszłością, co to to nie, ale ciężko jest nie zauważyć, że nasza obecna sytuacja - kolejne pierścionki wkładane w dłoń, to głównie twoja wina. A mógł być jeden. I moglibyśmy być szczęśliwi.
Albo i nie - tylko po co nam wracać do przeszłości?
Nie chciałem pamiętać, a jednak do niedawna jeszcze pamiętałem każdego twoje słodkie nie, które zamiast zniechęcać, przyciągało mnie do ciebie jeszcze bardziej. Potem nie liczyło się już dla mnie to, czy za oknem prószy śnieg, zielenią się pierwsze liście czy pobłyskują już złotą barwą, gotowe poderwać się do szybowania w kierunku ziemi przy mocniejszym podmuchu jesiennego wiatru - ciepły zapach lawendy i wzburzonego morza otulał mnie za każdym razem, gdy schylałem się, by pocałować cię w czubek głowy i nigdy nie dowiem się już czy we flakonie twoich perfum nie tańczyła radośnie kropla amortencji idealnie scalająca przyjemne nuty zapachowe.
Nie chcę pamiętać, a jednak wciąż pamiętam te popołudnia spędzone na błoniach, gdy nie przejmowałaś się, zupełnie jak dzisiaj, lekkim powiewem chłodu, bo przecież wiosenne promienie słońca leniwie liżące skórę były ważniejsze niż oporny na podskoczenie słupek rtęci w termometrze, pamiętam jak wypatrując na krzykliwym błękicie nieba finezyjnych, puszących się kształtów, przeczesywałem niespiesznie twoje ciemne włosy, prosząc, byś czytała i mnie, byś i mnie zabrała ze sobą do krainy marzeń, w której budowaliśmy swój świat, cegiełka po cegiełce.
I świat ten runął w kilka chwil, gdy twój uśmiech posyłany z trybun był ostatnią rzeczą kołaczącą się w mojej pamięci nim osunąłem się w ciemność i pierwszą, gdy się z niej wyrwałem. Właśnie dlatego odsunąłem się wtedy, właśnie dlatego, by twój uśmiech na zawsze pozostał radosny, nieskażony troską. Wtedy wydawało mi się, że najgorsze, co może mnie spotkać z twojej strony, to litość malująca się w twoim spojrzeniu. Dziś dopisałbym do szczytu listy jeszcze parę pozycji.
- Wy, kobiety, zawsze wspaniałomyślnie dbacie o nasze wrażenia estetyczne i męskie ego, gdy najpierw prezentujecie nam swoją urodę, by później pozwolić poczuć się niemalże rycersko i ratować was przed chłodem - mój głos przepełnia wesołość niesięgająca oczu, gdy staję obok ciebie, opierając dłonie o drewnianą barierkę przy sterze. Pamiętasz, kiedyś też ratowałem cię cieplejszym odzieniem. Wtedy jednak chłód bił tylko z zewnątrz, brakowało go w naszych relacjach.
- Dziękuję - odpowiadam głucho, niemalże automatycznie. Wciąż jeszcze nie wiem, jak bardzo powinna mnie ruszyć ta tragedia. Jakikolwiek dyskomfort psychiczny odczuwałem aktualnie, brał on swoje źródło tylko i wyłącznie w wewnętrznym rozdarciu. Powinienem umiarkowanie, jak na mężczyznę przystało, rozpaczać czy czuć skrywaną przed oczami wszystkich ulgę? Powinienem wierzyć w to, że całość była zaledwie nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności, czy że miałem w tym wypadku swój udział? - Prosiłem, żeby była ostrożna, ale Linette uwielbiała niebezpieczne eksperymenty alchemiczne. Obawiam się, że to była tylko kwestia czasu - dodaję po krótkiej pauzie, uznając ostatecznie, że jednowyrazowe zlepki sylab nie zaprowadzą naszej konwersacji zbyt daleko.
- Mam nadzieję, że twój wybranek - wybranek twojej familii - nie przybiegnie w podskokach wyzywać mnie na pojedynek - mordobicie - tylko dlatego, że porwałem się na torturowanie cię swoim towarzystwem - i wszystkimi niepoprawnymi słowami, które powinienem zachować dla siebie. Ale nie powiedziałem jeszcze, jak bardzo nie podoba mi się twój pierścionek, uznajmy więc to za sukces. Zrujnowałem swoją szansę, naszą szansę i choć wyznanie win na razie nie przejdzie mi przez gardło, mogę tylko zgrzytać zębami ze złości. Nie chcę tego robić, nie, kiedy wiem, że pomimo upływu lat znasz mnie na tyle dobrze, by w mig zinterpretować wszystko, dlatego przez chwilę wpatruję się w mieniące się za burtą fale i dopiero wtedy powracam spojrzeniem do twojej twarzy o delikatnych rysach, usilnie unikając zerkania w dół, na twoją dłoń.
Nie chcę pamiętać, a jednak wciąż pamiętam te popołudnia spędzone na błoniach, gdy nie przejmowałaś się, zupełnie jak dzisiaj, lekkim powiewem chłodu, bo przecież wiosenne promienie słońca leniwie liżące skórę były ważniejsze niż oporny na podskoczenie słupek rtęci w termometrze, pamiętam jak wypatrując na krzykliwym błękicie nieba finezyjnych, puszących się kształtów, przeczesywałem niespiesznie twoje ciemne włosy, prosząc, byś czytała i mnie, byś i mnie zabrała ze sobą do krainy marzeń, w której budowaliśmy swój świat, cegiełka po cegiełce.
I świat ten runął w kilka chwil, gdy twój uśmiech posyłany z trybun był ostatnią rzeczą kołaczącą się w mojej pamięci nim osunąłem się w ciemność i pierwszą, gdy się z niej wyrwałem. Właśnie dlatego odsunąłem się wtedy, właśnie dlatego, by twój uśmiech na zawsze pozostał radosny, nieskażony troską. Wtedy wydawało mi się, że najgorsze, co może mnie spotkać z twojej strony, to litość malująca się w twoim spojrzeniu. Dziś dopisałbym do szczytu listy jeszcze parę pozycji.
- Wy, kobiety, zawsze wspaniałomyślnie dbacie o nasze wrażenia estetyczne i męskie ego, gdy najpierw prezentujecie nam swoją urodę, by później pozwolić poczuć się niemalże rycersko i ratować was przed chłodem - mój głos przepełnia wesołość niesięgająca oczu, gdy staję obok ciebie, opierając dłonie o drewnianą barierkę przy sterze. Pamiętasz, kiedyś też ratowałem cię cieplejszym odzieniem. Wtedy jednak chłód bił tylko z zewnątrz, brakowało go w naszych relacjach.
- Dziękuję - odpowiadam głucho, niemalże automatycznie. Wciąż jeszcze nie wiem, jak bardzo powinna mnie ruszyć ta tragedia. Jakikolwiek dyskomfort psychiczny odczuwałem aktualnie, brał on swoje źródło tylko i wyłącznie w wewnętrznym rozdarciu. Powinienem umiarkowanie, jak na mężczyznę przystało, rozpaczać czy czuć skrywaną przed oczami wszystkich ulgę? Powinienem wierzyć w to, że całość była zaledwie nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności, czy że miałem w tym wypadku swój udział? - Prosiłem, żeby była ostrożna, ale Linette uwielbiała niebezpieczne eksperymenty alchemiczne. Obawiam się, że to była tylko kwestia czasu - dodaję po krótkiej pauzie, uznając ostatecznie, że jednowyrazowe zlepki sylab nie zaprowadzą naszej konwersacji zbyt daleko.
- Mam nadzieję, że twój wybranek - wybranek twojej familii - nie przybiegnie w podskokach wyzywać mnie na pojedynek - mordobicie - tylko dlatego, że porwałem się na torturowanie cię swoim towarzystwem - i wszystkimi niepoprawnymi słowami, które powinienem zachować dla siebie. Ale nie powiedziałem jeszcze, jak bardzo nie podoba mi się twój pierścionek, uznajmy więc to za sukces. Zrujnowałem swoją szansę, naszą szansę i choć wyznanie win na razie nie przejdzie mi przez gardło, mogę tylko zgrzytać zębami ze złości. Nie chcę tego robić, nie, kiedy wiem, że pomimo upływu lat znasz mnie na tyle dobrze, by w mig zinterpretować wszystko, dlatego przez chwilę wpatruję się w mieniące się za burtą fale i dopiero wtedy powracam spojrzeniem do twojej twarzy o delikatnych rysach, usilnie unikając zerkania w dół, na twoją dłoń.
stars, hide your fires:
let not light see my black and deep desires.
let not light see my black and deep desires.
Nie podejrzewałam nawet, że pamiętasz – w końcu po co zaprzątać sobie umysł nieistotnymi wspomnieniami? Bo widzisz, moja urażona duma jest święcie przekonana, że to kilka idyllicznych miesięcy, które razem spędziliśmy razem, dla ciebie nie znaczą nic. Trochę czasu zajęło mi przekonanie samej siebie, że i dla mnie znaczyły one mniej niż złamany kunt. Chociaż nie było to najprzyjemniejsze, potrafiłam w końcu wytłumaczyć sobie, że nasza historia nie mogła skończyć się inaczej. Wyobrażasz sobie inny scenariusz- taki w którym już do końca trzymalibyśmy się za ręce? Byli sobie wsparciem zawsze, nie tylko w chwilach nastoletniej zabawy, ale i poważnych prób? Dorośli razem. Skończyli wspólnie szkołę, podróżowali, zaczęli kariery. Zadziwili całe towarzystwo ślubem z powodu uczucia, nie werdyktu rodzin. Spłodzili i wychowali dzieci, wszystko w zgodzie i harmonii, bez przepychanek, wątpliwości i obcych ludzi przy ołtarzu – potrafisz to sobie wyobrazić?
Ja już nie.
Zabawne tylko, że akurat mnie ze wszystkich ludzi podejrzewałeś o litość w obliczu choroby. Przecież mnie od dziecka towarzyszy Ondyna – nie opuszcza nawet na dzień, ciągle czai się gdzieś za polem widzenia i polując na mój oddech. Czasem wygrywam ja, czasem ona. I bywały czasy, miałam wielkie poczucie niesprawiedliwości z tego powodu, kiedy zadawałam sobie pytanie dlaczego akurat ja?
Ale gdyby nie Ondyna, nie byłabym dzisiaj tym kim jestem. Nie znalazłabym odpowiedzi na „dlaczego ja?” Nie zaczęłabym zadawać kolejnych pytań, nie zaczęłabym prowadzić swoich badań. Nie byłabym sobą – a jakąś znudzoną szlachcianką, bez celu szwędającą się od przyjęcia do przyjęcia.
Jestem zapewne jedną z niewielu osób, które nie litowałyby się nad twoim losem, a szczerze zrozumiały i pomogły ruszyć dalej, bez wstydu czy żalu. Mój uśmiech dalej byłby radosny i nie skażony troską. Bo choroba to dla mnie codzienność, nie brzemię, które niszczy całą radość.
- Taka nasza rola – uśmiecham się, bo czy i nie po to jesteśmy? Mamy cieszyć oczy i pozwolić by rosło ego rycerskich dżentelmenów. Być paniami w opresji wtedy, kiedy to potrzebne, wyglądając przy tym na tyle słodko by wynagradzać wszelakim trudnością. Naszą rolą jest też śmianie się z żartów i dotrzymywanie towarzystwa, szczególnie kiedy zmarznięte ramiona osłania ciepły płaszcz tymczasowego rozmówcy. Nawet kiedy uciekamy jednocześnie wzrokiem, bo niezależnie od tego ile lat minęło, wciąż czujemy ukłucie żalu. Poczucie niesprawiedliwości.
Może dlatego, że nic nie boli tak jak pierwszy zawód. Nic nie boli tak jak odtrącenie tej wyjątkowej miłości – w którą wchodzi się bez strachu i bagażu przykrych doświadczeń, szczerze, całemu, bez żadnych obaw. Której daje się pochłonąć bez reszty, bo nie zna się nieprzyjemnych konsekwencji złamanego serca. Dlatego pierwsza miłość jest jedyna w swoim rodzaju. Niepowtarzalna.
I dlatego tak ciężko jest ją zapomnieć. Czy wybaczyć – nawet po tylu latach.
Ale tego nie musisz akurat wiedzieć.
- Czego nie robi się dla nauki – komentuję cicho. Obydwoje dobrze wiemy, że i ja przekroczyłam ostatnio niebezpieczną granicę. Przez moje decyzje w twoich butach może niedługo chodzić Caesar – zamiast na ślubnym kobiercu stanąć na zimnym cmentarzu, zamiast ciągłych gratulacji wysłuchiwać nawet namolniejszych kondolencji. Wolałabym, to chyba oczywiste, by te czarne wizje nigdy się nie spełniły. Nie chcę nikogo skazywać na poczucie winy – Dlaczego miałby? – w końcu odrywam wzrok od świateł Londynu odbijających się na powierzchni wody i patrzę na ciebie – Z tego co mi wiadomo, do pierścionka nie dołączany jest zakaz rozmów z dawnymi znajomymi– przechylam lekko głowę, by przyjrzeć ci się uważnie. Po raz pierwszy od dawna. Może nawet po raz pierwszy od sześciu lat – A przecież nie zrobisz niczego by zmusić go do obrony mojego honoru, prawda? – prawda, Perseuszu?
Ja już nie.
Zabawne tylko, że akurat mnie ze wszystkich ludzi podejrzewałeś o litość w obliczu choroby. Przecież mnie od dziecka towarzyszy Ondyna – nie opuszcza nawet na dzień, ciągle czai się gdzieś za polem widzenia i polując na mój oddech. Czasem wygrywam ja, czasem ona. I bywały czasy, miałam wielkie poczucie niesprawiedliwości z tego powodu, kiedy zadawałam sobie pytanie dlaczego akurat ja?
Ale gdyby nie Ondyna, nie byłabym dzisiaj tym kim jestem. Nie znalazłabym odpowiedzi na „dlaczego ja?” Nie zaczęłabym zadawać kolejnych pytań, nie zaczęłabym prowadzić swoich badań. Nie byłabym sobą – a jakąś znudzoną szlachcianką, bez celu szwędającą się od przyjęcia do przyjęcia.
Jestem zapewne jedną z niewielu osób, które nie litowałyby się nad twoim losem, a szczerze zrozumiały i pomogły ruszyć dalej, bez wstydu czy żalu. Mój uśmiech dalej byłby radosny i nie skażony troską. Bo choroba to dla mnie codzienność, nie brzemię, które niszczy całą radość.
- Taka nasza rola – uśmiecham się, bo czy i nie po to jesteśmy? Mamy cieszyć oczy i pozwolić by rosło ego rycerskich dżentelmenów. Być paniami w opresji wtedy, kiedy to potrzebne, wyglądając przy tym na tyle słodko by wynagradzać wszelakim trudnością. Naszą rolą jest też śmianie się z żartów i dotrzymywanie towarzystwa, szczególnie kiedy zmarznięte ramiona osłania ciepły płaszcz tymczasowego rozmówcy. Nawet kiedy uciekamy jednocześnie wzrokiem, bo niezależnie od tego ile lat minęło, wciąż czujemy ukłucie żalu. Poczucie niesprawiedliwości.
Może dlatego, że nic nie boli tak jak pierwszy zawód. Nic nie boli tak jak odtrącenie tej wyjątkowej miłości – w którą wchodzi się bez strachu i bagażu przykrych doświadczeń, szczerze, całemu, bez żadnych obaw. Której daje się pochłonąć bez reszty, bo nie zna się nieprzyjemnych konsekwencji złamanego serca. Dlatego pierwsza miłość jest jedyna w swoim rodzaju. Niepowtarzalna.
I dlatego tak ciężko jest ją zapomnieć. Czy wybaczyć – nawet po tylu latach.
Ale tego nie musisz akurat wiedzieć.
- Czego nie robi się dla nauki – komentuję cicho. Obydwoje dobrze wiemy, że i ja przekroczyłam ostatnio niebezpieczną granicę. Przez moje decyzje w twoich butach może niedługo chodzić Caesar – zamiast na ślubnym kobiercu stanąć na zimnym cmentarzu, zamiast ciągłych gratulacji wysłuchiwać nawet namolniejszych kondolencji. Wolałabym, to chyba oczywiste, by te czarne wizje nigdy się nie spełniły. Nie chcę nikogo skazywać na poczucie winy – Dlaczego miałby? – w końcu odrywam wzrok od świateł Londynu odbijających się na powierzchni wody i patrzę na ciebie – Z tego co mi wiadomo, do pierścionka nie dołączany jest zakaz rozmów z dawnymi znajomymi– przechylam lekko głowę, by przyjrzeć ci się uważnie. Po raz pierwszy od dawna. Może nawet po raz pierwszy od sześciu lat – A przecież nie zrobisz niczego by zmusić go do obrony mojego honoru, prawda? – prawda, Perseuszu?
#tybepopeja
O moim stanie zdrowia można powiedzieć wiele rzeczy, ale nie to, że męczą mnie ataki sklerozy czy demencji starczej. Może miewam czasem pamięć wybiórczą, lecz ta w niektórych kwestiach wciąż pozostawała nieujarzmiona, a podlana odpowiednim paliwem, którym mogło być chociażby takie sentymentalne spotkanie po latach, jakie sobie zafundowaliśmy, galopowała już w zupełnie niebezpieczne rewiry, wyrzucając z ciemnych zakamarków co ciekawsze wspomnienia, co większe perełki, co głupsze decyzje, co boleśniejsze zakończenia, co bardziej gorzką pigułkę do przełknięcia, a wśród nich twoja delikatna twarz, twój perlisty śmiech, twój melodyjny głos - najostrzejsze odłamki potłuczonego lustra przeszłości. Już dawno nauczyłem się względnie odcinać od emocji, które zawsze zalewały mnie gorącą falą i wymazywały trzeźwe myślenie, zastępując je impulsami, dlatego mógłbym powiedzieć, że tamte miesiące nie były dla mnie niczym więcej, jak młodzieńczym zrywem, który zakończył się tak, jak powinny się kończyć szkolne miłostki, ale gdybyś zapytała mnie wtedy, otrzymałabyś zupełnie inną odpowiedź. Niemalże idylliczną, bo tak, widziałem nas razem, będących dla siebie nie tylko dobrym towarzystwem, ale i prawdziwymi partnerami stojącymi na równi, ponad klasycznymi podziałami samca alfa i grzecznie przytakującej mu żony czy wyrachowanej hetery i ubezwłasnowolnionego pantoflarza. Widziałem nas razem, będących żywym dowodem na to, że stereotypy małżeństw arystokratycznych są przestarzałe, okrążających wspólnie świat w poszukiwaniu naszych ulubionych skrawków nieba w najdłuższej podróży poślubnej w historii i po latach zachowujących się tak, jakbyśmy wciąż przeżywali początkowe stadium pierwszej, szaleńczej miłości, a nie dali się pochłonąć rutynie i oziębieniu pożycia małżeńskiego. Widziałem nas razem, sprzeczających się nad kolorem ścian w sypialni czy pokoju dziennym, demolujących kuchnię w próbach wspólnego gotowania kolacji, deliberujących nad odpowiednimi imionami dla kolejnego potomka ślicznego jak z obrazka, żegnających się czule przed wyjściem do pracy i witającymi się tak, jakby minęło pół dekady, a nie pół dnia.
Ale w każdej z moich wizji byłem dla ciebie podporą, a nie ciężarem, rankiem w pierwszych promieniach słońca przeciągałem się w łóżku tuż obok ciebie, zamiast trzęsącymi się dłońmi wlewać poranną dawkę eliksiru do herbaty, byłem zawsze pełny energii, a nie trawiony wewnętrznym przeświadczeniem, że właśnie dziś nadszedł ten dzień, gdy moje serce się zatrzyma. Może wszystko wyglądałoby inaczej, gdyby choroba, a przynajmniej świadomość o mej przypadłości towarzyszyła mi od zawsze, może wtedy uznawałbym to za normalny stan rzeczy, nauczył się z tym żyć bez zbędnego rozmyślania i zamartwień, może wtedy w uzdrowicielach widziałbym ludzi niosących mi pomoc i nowe nadzieje na dłuższe pozostanie w dobrym stanie, a nie piekielnych posłańców z najgorszymi możliwymi wiadomościami. Wieść, której nie potrafiłem zaakceptować, spadła na mnie nagle i niespodziewanie, trzęsąc podstawami mojego świata i wszystkiego, w co wierzyłem. Nagle w moich wizjach zagościła twoja strapiona twarz, rujnująca doszczętnie każdy piękny obrazek w mojej wyobraźni, wywracająca je do góry nogami i czyniąca z nich upiorną parodię, bo oto stałem się źródłem zmartwień, a nie szczęścia. Nigdy nie byłem przygotowany do odgrywania takiej roli.
Może to absurdalne, ale w mojej głowie twoja choroba jest inna. Znam ją dobrze, wszak jest też chorobą Leandry, która teraz zdaje się być o wiele delikatniejsza od ciebie, bo dusi się niemalże w każdym moim wspomnieniu już od dziecięcych lat, a ciebie zatopioną w marach przeszłości wciąż kojarzę z beztroską. Znam Ondynę, chociaż w swoim patosie zdarzyło mi się już nie uznawać jej za chorobę, a cechę osobniczą (jakby wyduszanie z płuc resztek powietrza i brak możliwości ponownego zaczerpnięcia oddechu było świetnym hobby) zmuszającą ciebie czy Leandrę do wiecznego balansowania za wszelką cenę na granicy zachowania spokoju w świadomości, że jakiekolwiek uderzenie stresu w arterie skradnie wam na parę wypełnionych agonią chwil tlen. Mógłbym się tobą zająć, tak jak wcześniej zajmowałem się Leandrą, twój bezdech nie paraliżowałby mnie jak kompletnego laika, nigdy nie dałbym ci odczuć, że jesteś egzemplarzem w jakiś sposób wadliwym czy wybrakowanym, ale nie chciałem cię zmuszać do składania podobnych deklaracji i do robienia dobrej miny do złej gry. Odcinanie cię od obowiązku niańczenia mnie wydawało się być szlachetnym czynem, w gruncie rzeczy sprawa nie rozbijała się o moją durną męską dumę, tylko o przeświadczenie, że jeśli mi na tobie zależy, nie powinienem cię wciągać w ten młyn zrujnowanych marzeń o przyszłej karierze i niemożności przywyknięcia do dziwnej nazwy wpisanej w mojej karcie pacjenta. Nie chciałem cię ciągnąć na dno, którego niewątpliwie sięgnąłem. Pamiętasz, swojego czasu głośno było o wybrykach młodego Avery'ego, chodzącego zygzakiem z nieobecnym, poalkoholowym uśmiechem przylepionym na ustach i coraz to inną bezimienną niewiastą u boku. Wcześniej wierzyłem w to, że samotnie przeczekam tę burzę, by później ze względnie ułożonym na powrót życiem wyjaśnić ci wszystko i prosić o drugą szansę, nadzieje te jednak spierały się coraz bardziej, gdy z każdym dniem dawałem ci kolejne powody do wierzenia, że nic dla mnie nie znaczyłaś.
- Tylko jedna z wielu - kąciki moich ust wędrują ku górze w lekkim uśmiechu. Może do głośnego postulowania równouprawnienia jeszcze mi daleko, ale z szowinizmem również mi nie po drodze. Poznałem zbyt wiele wartościowych kobiet, by spłycać ich rolę w społeczeństwie w tak seksistowski sposób. - Ile w tym głodu nauki, a ile pragnienia ekscytacji? - pytam niemalże filozoficznie, nie wiedząc już sam czy na pewno odnoszę się tylko do konkretnego przypadku świętej pamięci Linette. Ile sama jesteś gotowa poświęcić, Izoldo, skoro już teraz przekraczasz granice, mogłoby się zdawać, nieprzekraczalne? - Kto wie, niektórych trawi chorobliwa zazdrość - Merlin mi świadkiem, że mnie by trawiła. - Gdzieżbym śmiał. W przeszłości zrobiłem już wystarczająco wiele, by zrujnować nasze relacje, zdaje się, że wyczerpałem limit - dodaję nieco przyciszonym głosem, porywając się na zadziwiającą szczerość. Jakby to miało zrekompensować zaszłości z czasów, gdy brakło mi odpowiednich słów.
O moim stanie zdrowia można powiedzieć wiele rzeczy, ale nie to, że męczą mnie ataki sklerozy czy demencji starczej. Może miewam czasem pamięć wybiórczą, lecz ta w niektórych kwestiach wciąż pozostawała nieujarzmiona, a podlana odpowiednim paliwem, którym mogło być chociażby takie sentymentalne spotkanie po latach, jakie sobie zafundowaliśmy, galopowała już w zupełnie niebezpieczne rewiry, wyrzucając z ciemnych zakamarków co ciekawsze wspomnienia, co większe perełki, co głupsze decyzje, co boleśniejsze zakończenia, co bardziej gorzką pigułkę do przełknięcia, a wśród nich twoja delikatna twarz, twój perlisty śmiech, twój melodyjny głos - najostrzejsze odłamki potłuczonego lustra przeszłości. Już dawno nauczyłem się względnie odcinać od emocji, które zawsze zalewały mnie gorącą falą i wymazywały trzeźwe myślenie, zastępując je impulsami, dlatego mógłbym powiedzieć, że tamte miesiące nie były dla mnie niczym więcej, jak młodzieńczym zrywem, który zakończył się tak, jak powinny się kończyć szkolne miłostki, ale gdybyś zapytała mnie wtedy, otrzymałabyś zupełnie inną odpowiedź. Niemalże idylliczną, bo tak, widziałem nas razem, będących dla siebie nie tylko dobrym towarzystwem, ale i prawdziwymi partnerami stojącymi na równi, ponad klasycznymi podziałami samca alfa i grzecznie przytakującej mu żony czy wyrachowanej hetery i ubezwłasnowolnionego pantoflarza. Widziałem nas razem, będących żywym dowodem na to, że stereotypy małżeństw arystokratycznych są przestarzałe, okrążających wspólnie świat w poszukiwaniu naszych ulubionych skrawków nieba w najdłuższej podróży poślubnej w historii i po latach zachowujących się tak, jakbyśmy wciąż przeżywali początkowe stadium pierwszej, szaleńczej miłości, a nie dali się pochłonąć rutynie i oziębieniu pożycia małżeńskiego. Widziałem nas razem, sprzeczających się nad kolorem ścian w sypialni czy pokoju dziennym, demolujących kuchnię w próbach wspólnego gotowania kolacji, deliberujących nad odpowiednimi imionami dla kolejnego potomka ślicznego jak z obrazka, żegnających się czule przed wyjściem do pracy i witającymi się tak, jakby minęło pół dekady, a nie pół dnia.
Ale w każdej z moich wizji byłem dla ciebie podporą, a nie ciężarem, rankiem w pierwszych promieniach słońca przeciągałem się w łóżku tuż obok ciebie, zamiast trzęsącymi się dłońmi wlewać poranną dawkę eliksiru do herbaty, byłem zawsze pełny energii, a nie trawiony wewnętrznym przeświadczeniem, że właśnie dziś nadszedł ten dzień, gdy moje serce się zatrzyma. Może wszystko wyglądałoby inaczej, gdyby choroba, a przynajmniej świadomość o mej przypadłości towarzyszyła mi od zawsze, może wtedy uznawałbym to za normalny stan rzeczy, nauczył się z tym żyć bez zbędnego rozmyślania i zamartwień, może wtedy w uzdrowicielach widziałbym ludzi niosących mi pomoc i nowe nadzieje na dłuższe pozostanie w dobrym stanie, a nie piekielnych posłańców z najgorszymi możliwymi wiadomościami. Wieść, której nie potrafiłem zaakceptować, spadła na mnie nagle i niespodziewanie, trzęsąc podstawami mojego świata i wszystkiego, w co wierzyłem. Nagle w moich wizjach zagościła twoja strapiona twarz, rujnująca doszczętnie każdy piękny obrazek w mojej wyobraźni, wywracająca je do góry nogami i czyniąca z nich upiorną parodię, bo oto stałem się źródłem zmartwień, a nie szczęścia. Nigdy nie byłem przygotowany do odgrywania takiej roli.
Może to absurdalne, ale w mojej głowie twoja choroba jest inna. Znam ją dobrze, wszak jest też chorobą Leandry, która teraz zdaje się być o wiele delikatniejsza od ciebie, bo dusi się niemalże w każdym moim wspomnieniu już od dziecięcych lat, a ciebie zatopioną w marach przeszłości wciąż kojarzę z beztroską. Znam Ondynę, chociaż w swoim patosie zdarzyło mi się już nie uznawać jej za chorobę, a cechę osobniczą (jakby wyduszanie z płuc resztek powietrza i brak możliwości ponownego zaczerpnięcia oddechu było świetnym hobby) zmuszającą ciebie czy Leandrę do wiecznego balansowania za wszelką cenę na granicy zachowania spokoju w świadomości, że jakiekolwiek uderzenie stresu w arterie skradnie wam na parę wypełnionych agonią chwil tlen. Mógłbym się tobą zająć, tak jak wcześniej zajmowałem się Leandrą, twój bezdech nie paraliżowałby mnie jak kompletnego laika, nigdy nie dałbym ci odczuć, że jesteś egzemplarzem w jakiś sposób wadliwym czy wybrakowanym, ale nie chciałem cię zmuszać do składania podobnych deklaracji i do robienia dobrej miny do złej gry. Odcinanie cię od obowiązku niańczenia mnie wydawało się być szlachetnym czynem, w gruncie rzeczy sprawa nie rozbijała się o moją durną męską dumę, tylko o przeświadczenie, że jeśli mi na tobie zależy, nie powinienem cię wciągać w ten młyn zrujnowanych marzeń o przyszłej karierze i niemożności przywyknięcia do dziwnej nazwy wpisanej w mojej karcie pacjenta. Nie chciałem cię ciągnąć na dno, którego niewątpliwie sięgnąłem. Pamiętasz, swojego czasu głośno było o wybrykach młodego Avery'ego, chodzącego zygzakiem z nieobecnym, poalkoholowym uśmiechem przylepionym na ustach i coraz to inną bezimienną niewiastą u boku. Wcześniej wierzyłem w to, że samotnie przeczekam tę burzę, by później ze względnie ułożonym na powrót życiem wyjaśnić ci wszystko i prosić o drugą szansę, nadzieje te jednak spierały się coraz bardziej, gdy z każdym dniem dawałem ci kolejne powody do wierzenia, że nic dla mnie nie znaczyłaś.
- Tylko jedna z wielu - kąciki moich ust wędrują ku górze w lekkim uśmiechu. Może do głośnego postulowania równouprawnienia jeszcze mi daleko, ale z szowinizmem również mi nie po drodze. Poznałem zbyt wiele wartościowych kobiet, by spłycać ich rolę w społeczeństwie w tak seksistowski sposób. - Ile w tym głodu nauki, a ile pragnienia ekscytacji? - pytam niemalże filozoficznie, nie wiedząc już sam czy na pewno odnoszę się tylko do konkretnego przypadku świętej pamięci Linette. Ile sama jesteś gotowa poświęcić, Izoldo, skoro już teraz przekraczasz granice, mogłoby się zdawać, nieprzekraczalne? - Kto wie, niektórych trawi chorobliwa zazdrość - Merlin mi świadkiem, że mnie by trawiła. - Gdzieżbym śmiał. W przeszłości zrobiłem już wystarczająco wiele, by zrujnować nasze relacje, zdaje się, że wyczerpałem limit - dodaję nieco przyciszonym głosem, porywając się na zadziwiającą szczerość. Jakby to miało zrekompensować zaszłości z czasów, gdy brakło mi odpowiednich słów.
stars, hide your fires:
let not light see my black and deep desires.
let not light see my black and deep desires.
Z perspektywy czasu cieszę się, że nie byłeś świadkiem żadnej z moich łez – wtedy, jakaś część szesnastoletniej mnie chciała byś wiedział jak wielką krzywdę mi zrobiłeś, dobrze, że wrodzona duma powstrzymała mnie przed okazywaniem własnej słabości. Schowałam się w książkach i dormitorium, już do końca Hogwartu trzymając się nieco na uboczu. Nigdy nie byłam typem arystokratki uzależnionej od pławienia się w blasku chwały i podziwu, nie było mi brak wydarzeń towarzyskich czy ploteczek. Bo debiucie towarzyskim uciekłam na jakiś czas za granicę, wciąż dochodząc do siebie.
I nie wiem, może dlatego tak ciężko było mi się w pełni otworzyć na Tristana? Nie chcę powtarzać tych samych błędów i tym razem. Minęło już zdecydowanie zbyt wiele czasu by dalej rozpamiętywać nastoletni zawód i podporządkowywać ku niemu całe swoje życie. Nie zmienia to jednak faktu, że jestem wygodnym człowiekiem. Może nawet tchórzem – chociaż znacznie lepiej czuje się z określeniem „wygodny człowiek”, mniej uderza w moje ego. Jestem więc wygodnym, pragmatycznym człowiekiem i nie chciałabym znowu przechodzić przez całe miesiące niezidentyfikowanego, dziwnego ucisku w piersi, fizycznego wręcz bólu na samą myśl o tym, że już więcej nie będę mogła dotknąć, porozmawiać czy nawet wspólnie pomilczeć, każdego upokorzenia na widok kolejną dziewuchy pałętającej się u boku, by po tym, czym z napuchniętymi oczami porównywałam się do nich, przeglądając w lustrze. Nie chcę spędzać kolejnych bezsennych nocy na myśleniu co i dlaczego zrobiłam nie tak, bo sen i tak jest niemożliwy. Ondyna żywi się emocjami, im więcej wzburzonych i niekontrolowanych przeżyć tym więcej ma siły na nocne przepychanki. A niezależnie od tego jak nieprzyjemne były poranki, wolałam jednak by starczyło mi na nie oddechu. Na samą myśl o kolejnym zawodzie wciąż jest mi niedobrze – tylko tym razem postanowiłam zapracować na to by nie doszło do tragedii, nie wycofać się z obawy przed porażką. Może to właśnie jest dorastanie?
Zabawne jest jednak to męskie ego, zabawniejsze nawet od mojego wygodnictwa. Być podporą i rycerzem w złotej zbroi, w porządku, ale okazać słabość? Nigdy? Zapewne jako psychiatra powinnam być znacznie bardziej wyrozumiała, nie jesteś jednak moim pacjentem, przy tobie ciężko zachować mi jakikolwiek obiektywizm. Niańczenie? Czyżby obcowanie z chorobą od urodzenia tak bardzo wpłynęło na moją percepcję, że jakiekolwiek niańczenie wydaje mi się abstrakcyjne? W końcu zachowanie godności jest jedną z najważniejszych rzeczy dla chorego – ja nigdy nie szukałam litości i gardziłam każdą taryfą ulgową. Nie wiem skąd przypuszczenie, że ciebie potraktowałabym w tak okrutny sposób? Wolę się nad tym nie zastanawiać, sama nie wiem czy bardziej bolesne jest przekonanie, że byłam dla ciebie jedynie przechodnią znajomością czy świadomość, że wierzyłeś we mnie na tyle mało, ufałeś mi na tyle mało by pomyśleć, że zmienię swój stosunek do twojej osoby na wieść o chorobie.
I – i jak jeszcze potrafiłabym zrozumieć, że potrzebowałeś czasu na oswojenie się ze złymi wieściami, na przetrawienie nowego stanu rzeczy, tak poczułabym niewyobrażalną złość na wieść, że zamiast po pewnym czasie wrócić do mnie, zaufać i powiedzieć o wszystkim, ty wolałeś zmarnować wszystko, z góry zakładając, że bym nie zrozumiała. Nie wybaczyła. Przecież było tyle czasu, tyle okazji by wrócić. Okazji by przyznać co kierowało twoimi wyborami. I moglibyśmy poradzić sobie z każdym problemem.
Ty jednak wolałeś rozczulać się nad samym sobą. I pewnie robisz to nadal. Biedny, skrzywdzony przez los Perseusz. Niesprawiedliwie dotknięty tym, co trapi większość z nas. Przytłoczony tym, co w żaden sposób nie przekreśla przyszłości. Wspólnej przyszłości. Wiecznie pokrzywdzony przez los, samotny w łóżkach obcych kobiet, szukający pocieszenia w trunkach i używkach.
Bez wątpienia tak jest znacznie prościej. Chociaż przerasta to jakiekolwiek wygodnictwo.
To zabawne, że podobną diagnozę mogę postawić nie tylko tobie.
- Oczywiście – kiwam głową – Jesteśmy też doskonałymi towarzyszkami życia. Pięknie prezentujemy się pod ramieniem odpowiedniego dżentelmena. A nasza najlepsza zaleta? Wydobywamy z was to co najlepsze – uśmiecham się czarująco i sztucznie tak, że aż bolą zęby – Kiedy nie macie żadnych dobrych cech potrafimy naszym czarem przysłonić wasze braki – dodaję gorzko. Bo widzisz Perseuszu. Mężczyzna wart jest tyle, ile kobieta u jego boku.
Zapewniam cię, że Caesar wart jest miliony.
- Nie znałam Linette zbyt dobrze – odpowiadam. Przyznam szczerze – twoje ramię było niespodziewanym wsparciem w ciężkim momencie i jestem ci za nie niezmiernie wdzięczna. Spacer do domu, nie ważne jak krótki, to kilka chwil milczenia i głębokich oddechów wiele mi dało, w tamtym momencie uspokoiło myśli i pomogło wziąć się w garść. Nie znaczy to jednak, że jesteś osobą z którą chcę rozmawiać o swoich wątpliwościach czy granicach, które jestem gotowa przekroczyć w imię nauki. Już nie – Myślę, że z naszej dwójki to ja mam większe predyspozycje do bycia zazdrosną zołzą – przyznaję całkiem szczerze, to mój narzeczony jest współwłaścicielem burdelu. Ja tylko rozmawiam z tobą.
Jednak twoje kolejne słowa zaskakują. Nie byłam przygotowana na jakąkolwiek szczerość. Usta otwierają się szeroko, kiedy zerkam na ciebie szybko, zapewne z dziwnym błyskiem w oku, pewnie śladem dawnych uczuć, po czym odwracam głowę w drugą stronę, bo patrzenie na ciebie w tym momencie nie jest proste. Chociaż bardzo chciałabym to nie przychodzi mi na myśl żaden sarkastycznie-obojętny komentarz w odpowiedzi.
Więc milczę.
I nie wiem, może dlatego tak ciężko było mi się w pełni otworzyć na Tristana? Nie chcę powtarzać tych samych błędów i tym razem. Minęło już zdecydowanie zbyt wiele czasu by dalej rozpamiętywać nastoletni zawód i podporządkowywać ku niemu całe swoje życie. Nie zmienia to jednak faktu, że jestem wygodnym człowiekiem. Może nawet tchórzem – chociaż znacznie lepiej czuje się z określeniem „wygodny człowiek”, mniej uderza w moje ego. Jestem więc wygodnym, pragmatycznym człowiekiem i nie chciałabym znowu przechodzić przez całe miesiące niezidentyfikowanego, dziwnego ucisku w piersi, fizycznego wręcz bólu na samą myśl o tym, że już więcej nie będę mogła dotknąć, porozmawiać czy nawet wspólnie pomilczeć, każdego upokorzenia na widok kolejną dziewuchy pałętającej się u boku, by po tym, czym z napuchniętymi oczami porównywałam się do nich, przeglądając w lustrze. Nie chcę spędzać kolejnych bezsennych nocy na myśleniu co i dlaczego zrobiłam nie tak, bo sen i tak jest niemożliwy. Ondyna żywi się emocjami, im więcej wzburzonych i niekontrolowanych przeżyć tym więcej ma siły na nocne przepychanki. A niezależnie od tego jak nieprzyjemne były poranki, wolałam jednak by starczyło mi na nie oddechu. Na samą myśl o kolejnym zawodzie wciąż jest mi niedobrze – tylko tym razem postanowiłam zapracować na to by nie doszło do tragedii, nie wycofać się z obawy przed porażką. Może to właśnie jest dorastanie?
Zabawne jest jednak to męskie ego, zabawniejsze nawet od mojego wygodnictwa. Być podporą i rycerzem w złotej zbroi, w porządku, ale okazać słabość? Nigdy? Zapewne jako psychiatra powinnam być znacznie bardziej wyrozumiała, nie jesteś jednak moim pacjentem, przy tobie ciężko zachować mi jakikolwiek obiektywizm. Niańczenie? Czyżby obcowanie z chorobą od urodzenia tak bardzo wpłynęło na moją percepcję, że jakiekolwiek niańczenie wydaje mi się abstrakcyjne? W końcu zachowanie godności jest jedną z najważniejszych rzeczy dla chorego – ja nigdy nie szukałam litości i gardziłam każdą taryfą ulgową. Nie wiem skąd przypuszczenie, że ciebie potraktowałabym w tak okrutny sposób? Wolę się nad tym nie zastanawiać, sama nie wiem czy bardziej bolesne jest przekonanie, że byłam dla ciebie jedynie przechodnią znajomością czy świadomość, że wierzyłeś we mnie na tyle mało, ufałeś mi na tyle mało by pomyśleć, że zmienię swój stosunek do twojej osoby na wieść o chorobie.
I – i jak jeszcze potrafiłabym zrozumieć, że potrzebowałeś czasu na oswojenie się ze złymi wieściami, na przetrawienie nowego stanu rzeczy, tak poczułabym niewyobrażalną złość na wieść, że zamiast po pewnym czasie wrócić do mnie, zaufać i powiedzieć o wszystkim, ty wolałeś zmarnować wszystko, z góry zakładając, że bym nie zrozumiała. Nie wybaczyła. Przecież było tyle czasu, tyle okazji by wrócić. Okazji by przyznać co kierowało twoimi wyborami. I moglibyśmy poradzić sobie z każdym problemem.
Ty jednak wolałeś rozczulać się nad samym sobą. I pewnie robisz to nadal. Biedny, skrzywdzony przez los Perseusz. Niesprawiedliwie dotknięty tym, co trapi większość z nas. Przytłoczony tym, co w żaden sposób nie przekreśla przyszłości. Wspólnej przyszłości. Wiecznie pokrzywdzony przez los, samotny w łóżkach obcych kobiet, szukający pocieszenia w trunkach i używkach.
Bez wątpienia tak jest znacznie prościej. Chociaż przerasta to jakiekolwiek wygodnictwo.
To zabawne, że podobną diagnozę mogę postawić nie tylko tobie.
- Oczywiście – kiwam głową – Jesteśmy też doskonałymi towarzyszkami życia. Pięknie prezentujemy się pod ramieniem odpowiedniego dżentelmena. A nasza najlepsza zaleta? Wydobywamy z was to co najlepsze – uśmiecham się czarująco i sztucznie tak, że aż bolą zęby – Kiedy nie macie żadnych dobrych cech potrafimy naszym czarem przysłonić wasze braki – dodaję gorzko. Bo widzisz Perseuszu. Mężczyzna wart jest tyle, ile kobieta u jego boku.
Zapewniam cię, że Caesar wart jest miliony.
- Nie znałam Linette zbyt dobrze – odpowiadam. Przyznam szczerze – twoje ramię było niespodziewanym wsparciem w ciężkim momencie i jestem ci za nie niezmiernie wdzięczna. Spacer do domu, nie ważne jak krótki, to kilka chwil milczenia i głębokich oddechów wiele mi dało, w tamtym momencie uspokoiło myśli i pomogło wziąć się w garść. Nie znaczy to jednak, że jesteś osobą z którą chcę rozmawiać o swoich wątpliwościach czy granicach, które jestem gotowa przekroczyć w imię nauki. Już nie – Myślę, że z naszej dwójki to ja mam większe predyspozycje do bycia zazdrosną zołzą – przyznaję całkiem szczerze, to mój narzeczony jest współwłaścicielem burdelu. Ja tylko rozmawiam z tobą.
Jednak twoje kolejne słowa zaskakują. Nie byłam przygotowana na jakąkolwiek szczerość. Usta otwierają się szeroko, kiedy zerkam na ciebie szybko, zapewne z dziwnym błyskiem w oku, pewnie śladem dawnych uczuć, po czym odwracam głowę w drugą stronę, bo patrzenie na ciebie w tym momencie nie jest proste. Chociaż bardzo chciałabym to nie przychodzi mi na myśl żaden sarkastycznie-obojętny komentarz w odpowiedzi.
Więc milczę.
Za młodu byłem wychowywany w myśli, że każdy Avery jest nieomylny - wyobraź więc sobie jaki szok przeżyłem, gdy okazało się, że wtedy jednak się myliłem. I że popełniłem wiele błędów, o wiele więcej, niż by wypadało. Należy przyznać, że z wrodzonym wdziękiem odgrywaliśmy swoje role, pomimo że niewygodne, role, na które nas skazałem, chociaż tę myśl wciąż wolę uparcie wypierać ze swojej świadomości. Osobom postronnym mogłoby się zdawać, że nigdy nic nas nie łączyło, w zupełnej ciszy, bez ani jednego słowa, bez ani jednego porozumiewawczego spojrzenia dokonaliśmy podziału swojego imperium na część stateczną, naukową i dostojną, przypadającą w udziale tobie i część nieprzewidywalną, towarzyską i zdemoralizowaną, przypadającą w udziale mnie i chociaż w dalszym ciągu oboje krążyliśmy po tej samej orbicie, jakimś cudem nasze trajektorie lotu nie skrzyżowały się ponownie. Dzisiaj już widzę, chociaż niechętnie, że na tym podziale wyszłaś lepiej ode mnie.
Nigdy nie poznałem już drugiej dziewczyny takiej jak ty, która przyprawiała mnie o nieznośną lekkość bytu i chęć dzielenia się wszystkim, każdą chwilą, każdą myślą, każdym wydarzeniem. Owszem, w moim życiu pojawiło się później parę niewiast, które rozjaśniały moje otoczenie swoim blaskiem niczym kometa na wieczornym niebie, lecz ich blask przyćmiewał równie szybko, co gasł ogon komety znikającej z nieboskłonu w niepowstrzymanym przez nikogo pędzie. Żadna z nich nie zawojowała mojego świata, żadna nie przebiła się z pozycji przyjemnego, acz w gruncie rzeczy niepotrzebnego dodatku do miana osi głównej mojej codzienności nabierającej coraz większej głębi zachwycających barw. Żadnej nie pozwoliłem poznać prawdziwego mnie, ze wszystkimi kaprysami i nastrojami zmieniającymi się jak w kalejdoskopie, dawkując wrażenia jak lekarstwo na receptę i decydując pragmatycznie, które wyretuszowane elementy układanki mającej stworzyć mój kompletny obraz zostaną dostarczone jako kolejne. Już nigdy więcej nie chciałem czuć zalewającej mnie goryczy, gdy spadnie na mnie brutalne otrzeźwienie, że w ważnej dla mnie sytuacji nie mam prawa już zwracać się po jedną z tych opinii, które zawsze sobie ceniłem, nie chciałem czuć tego całego spektrum nieszczęść, które sam na siebie ściągnąłem, nie słuchając głosu rozsądku mówiącego od zawsze, że bliskość wcześniej czy później pali żywym ogniem i obraca wszystko w popiół. Od tamtego czasu próbowałem wykrzesać z siebie przynajmniej iskrę, marną namiastkę dawnej pasji napędzającej mnie jak maszynę idealną, jednak bezskutecznie - moje serce pompuje już tylko lodowaty żużel, obce jest mu przyjemne ciepło drugiego serca bijącego w tym samym rytmie. Podoba mi się określenie „wygodny człowiek”, lubię też drugie: „jednostka samowystarczalna”. Niech familia mnie swata, niech dba o polityczne relacje między rodami, niech podsuwa kolejne kandydatki do tytułu przyszłej lady Avery - przy podpisywaniu odpowiedniego kontraktu wyznam w tajemnicy i z gwarancją zachowania milczenia prawdę o trapiącej mnie chorobie, jedynym moim udokumentowanym defekcie, zupełnie tak, jak zmuszony zostałem do uczynienia w przypadku zaręczyn z Evandrą, lecz w przeciwieństwie do tamtego okresu, zakończonego, dla odmiany, kolejnym rozczarowaniem, nie poświęcę już niczego więcej, nie będę ponownie próbował się zmienić ku uciesze niedoszłej małżonki, nie nagnę się ani odrobinę, jeśli będzie mi to nie na rękę. Młodość wyprała ze mnie resztki dobrej woli i wielkich nadziei, można by rzec. Widzisz już sama, że z relacji ze mną wyszłaś obronną ręką.
Mówię wzniośle o stereotypach, którym nie chcę się poddać, mówię wzniośle o partnerstwie, które chcę krzewić, a jednak wciąż pęta mnie przekonanie o tym, że okazanie słabości w moim wydaniu byłoby czymś karygodnym. Niegodnym. Najprawdopodobniej, gdybyś tylko miała wgląd w cały ten chaos myśli kłębiących się w mojej głowie, obruszyłby cię fundamentalny brak zaufania do twojej osoby. Bo przecież czy nie na tym bazował lęk przed zdjęciem z siebie ostatniej warstwy pancerza i wpuszczenia cię do środka, byś sama mogła zadecydować, jak ze mną postąpić? Czyż brak zaufania nie objawiał się przekonaniem o tym, że pokieruje tobą litość, która ugodzi mnie głębiej niż każda inna możliwa reakcja? Teraz nie wiem już sam, co zaszczepiło we mnie tak paranoidalne myśli - czy była to strapiona mina siostry, niemalże zmartwiony ton matki, ledwie maskujące rozczarowanie moją osobą spojrzenie ojca czy jeszcze jakiś odrębny, zupełnie abstrakcyjny czynnik?
Było tyle czasu, tyle okazji, by wrócić, lecz czas rozmieniałem na drobne, przetracając go na głupoty i odwlekając wszystko w nieskończoność, a okazjom pozwalałem prześlizgnąć się pomiędzy palcami, zawsze znajdując dobrą wymówkę, by poczekać jeszcze trochę. Czekałem więc do powrotu do szkoły, do przyszłego tygodnia, do następnego miesiąca, do lata, do końca wakacji, do przerwy świątecznej, do twoich urodzin, do przypadkowego natknięcia się na ciebie na korytarzu, do kolejnego lata, do balu bożonarodzeniowego, do zakończenia edukacji, do spotkania na jednej z londyńskich ulic, do chwili wolnej od szkoleń, do wizyty w Mungu, do końca świata. Nie wiem już sam, kiedy przestałem czekać.
Może jestem postacią tragiczną. Nie chcę zdzierać klapek ze swoich oczu, by ujrzeć to, co widzisz już wyraźnie, że bycie bohaterem, którym zamierzałem być, wcale mi nie wyszło, a zamiast tego topię się w rozczuleniu nad samym sobą i nad swoim marnym żywotem, pustkę w swoim życiu zalewam drogimi trunkami, brak zrywów serca zastępuję najczystszą chemią, wewnętrzny chłód próbuję zwalczyć ciepłem nagich ciał. Może lubię oszukiwać samego siebie, bo tak jest prościej.
Ale przecież i ty uwiłaś sobie wygodne gniazdko w iluzorycznej rzeczywistości, którą dokarmiasz przeświadczeniem, że pozbawiony serca Perseus Avery zrównał ci niebo z ziemią i wmówił, że to spacer w chmurach.
- Jak zwykle masz rację, rzeczywistość przepełniona testosteronem przestaje być szara dopiero w odpowiednim towarzystwie olśniewającej istoty. A gdy występuje się w takim duecie, któż by zwracał uwagę na ewentualne mankamenty jegomościa? - zgadzam się gorliwie, chętnie pławiąc się w bajorku pseudouprzejmych filozoficznych rozmówek. Naprawdę byłabyś w stanie powiedzieć mi prosto w twarz, że jestem nic niewart, skoro występuję w opcji solo?
Słodka Izoldo, czy nie wiesz jeszcze, że Caesar wart jest miliony, bo u jego boku kręci się milion dobrze opłacanych kobiet?
- Naturalnie - dlaczego miałabyś ją znać? Wszak już od dawna nie utrzymujemy kontaktów, a ty zwolniona jesteś z obowiązku bycia na bieżąco z moim życiem i osobami, z którymi się nim dzielę lub powinienem się dzielić. Z podobnego obowiązku lub może, wypadałoby raczej rzec, przywileju względem twojej osoby zwolniłem się sam równie dawno temu, nie powinno mnie więc dziwić to, że nie reagujesz na aluzję ukrytą w moim pytaniu, które do historii naszej konwersacji przechodzi jako pytanie retoryczne. Jednak wciąż, niewygodnie urwany temat pozostawia po sobie zaskakująco nieprzyjemne wrażenie. Uśmiecham się krzywo, słysząc twoje kolejne słowa. Chwilowo zdaje mi się, że nie ma absolutnie żadnego znaczenia to, kto jest twoim narzeczonym, później zapewne zmienię zdanie i zapałam do loczkowatego lorda jeszcze większą nienawiścią. Przez krótką chwilę nasze spojrzenia się spotykają i widzę w twoich ciemnych, już nie tak ciepłych jak zapamiętałem, oczach zdziwienie wymieszane z czymś jeszcze, lecz uciekasz wzrokiem w bok, nim udaje mi się zinterpretować to tajemnicze lśnienie. Nie śmiałbym go nadinterpretować. Już nie.
- Zazdrosna zołza czy nie, mam nadzieję, że będziesz szczęśliwa. Zasługujesz na to - na wszystko to, czego nie potrafiłem ci dać, chociaż tak bardzo chciałem. Może to pauza w twoich kolejnych skropionych słodyczą zgryźliwych wypowiedziach zachęca mnie do wypowiadania tych słów, a może jest to szalona próba rozliczenia się z przeszłością. Wszak słowa te powinny paść wieki temu.
Nigdy nie poznałem już drugiej dziewczyny takiej jak ty, która przyprawiała mnie o nieznośną lekkość bytu i chęć dzielenia się wszystkim, każdą chwilą, każdą myślą, każdym wydarzeniem. Owszem, w moim życiu pojawiło się później parę niewiast, które rozjaśniały moje otoczenie swoim blaskiem niczym kometa na wieczornym niebie, lecz ich blask przyćmiewał równie szybko, co gasł ogon komety znikającej z nieboskłonu w niepowstrzymanym przez nikogo pędzie. Żadna z nich nie zawojowała mojego świata, żadna nie przebiła się z pozycji przyjemnego, acz w gruncie rzeczy niepotrzebnego dodatku do miana osi głównej mojej codzienności nabierającej coraz większej głębi zachwycających barw. Żadnej nie pozwoliłem poznać prawdziwego mnie, ze wszystkimi kaprysami i nastrojami zmieniającymi się jak w kalejdoskopie, dawkując wrażenia jak lekarstwo na receptę i decydując pragmatycznie, które wyretuszowane elementy układanki mającej stworzyć mój kompletny obraz zostaną dostarczone jako kolejne. Już nigdy więcej nie chciałem czuć zalewającej mnie goryczy, gdy spadnie na mnie brutalne otrzeźwienie, że w ważnej dla mnie sytuacji nie mam prawa już zwracać się po jedną z tych opinii, które zawsze sobie ceniłem, nie chciałem czuć tego całego spektrum nieszczęść, które sam na siebie ściągnąłem, nie słuchając głosu rozsądku mówiącego od zawsze, że bliskość wcześniej czy później pali żywym ogniem i obraca wszystko w popiół. Od tamtego czasu próbowałem wykrzesać z siebie przynajmniej iskrę, marną namiastkę dawnej pasji napędzającej mnie jak maszynę idealną, jednak bezskutecznie - moje serce pompuje już tylko lodowaty żużel, obce jest mu przyjemne ciepło drugiego serca bijącego w tym samym rytmie. Podoba mi się określenie „wygodny człowiek”, lubię też drugie: „jednostka samowystarczalna”. Niech familia mnie swata, niech dba o polityczne relacje między rodami, niech podsuwa kolejne kandydatki do tytułu przyszłej lady Avery - przy podpisywaniu odpowiedniego kontraktu wyznam w tajemnicy i z gwarancją zachowania milczenia prawdę o trapiącej mnie chorobie, jedynym moim udokumentowanym defekcie, zupełnie tak, jak zmuszony zostałem do uczynienia w przypadku zaręczyn z Evandrą, lecz w przeciwieństwie do tamtego okresu, zakończonego, dla odmiany, kolejnym rozczarowaniem, nie poświęcę już niczego więcej, nie będę ponownie próbował się zmienić ku uciesze niedoszłej małżonki, nie nagnę się ani odrobinę, jeśli będzie mi to nie na rękę. Młodość wyprała ze mnie resztki dobrej woli i wielkich nadziei, można by rzec. Widzisz już sama, że z relacji ze mną wyszłaś obronną ręką.
Mówię wzniośle o stereotypach, którym nie chcę się poddać, mówię wzniośle o partnerstwie, które chcę krzewić, a jednak wciąż pęta mnie przekonanie o tym, że okazanie słabości w moim wydaniu byłoby czymś karygodnym. Niegodnym. Najprawdopodobniej, gdybyś tylko miała wgląd w cały ten chaos myśli kłębiących się w mojej głowie, obruszyłby cię fundamentalny brak zaufania do twojej osoby. Bo przecież czy nie na tym bazował lęk przed zdjęciem z siebie ostatniej warstwy pancerza i wpuszczenia cię do środka, byś sama mogła zadecydować, jak ze mną postąpić? Czyż brak zaufania nie objawiał się przekonaniem o tym, że pokieruje tobą litość, która ugodzi mnie głębiej niż każda inna możliwa reakcja? Teraz nie wiem już sam, co zaszczepiło we mnie tak paranoidalne myśli - czy była to strapiona mina siostry, niemalże zmartwiony ton matki, ledwie maskujące rozczarowanie moją osobą spojrzenie ojca czy jeszcze jakiś odrębny, zupełnie abstrakcyjny czynnik?
Było tyle czasu, tyle okazji, by wrócić, lecz czas rozmieniałem na drobne, przetracając go na głupoty i odwlekając wszystko w nieskończoność, a okazjom pozwalałem prześlizgnąć się pomiędzy palcami, zawsze znajdując dobrą wymówkę, by poczekać jeszcze trochę. Czekałem więc do powrotu do szkoły, do przyszłego tygodnia, do następnego miesiąca, do lata, do końca wakacji, do przerwy świątecznej, do twoich urodzin, do przypadkowego natknięcia się na ciebie na korytarzu, do kolejnego lata, do balu bożonarodzeniowego, do zakończenia edukacji, do spotkania na jednej z londyńskich ulic, do chwili wolnej od szkoleń, do wizyty w Mungu, do końca świata. Nie wiem już sam, kiedy przestałem czekać.
Może jestem postacią tragiczną. Nie chcę zdzierać klapek ze swoich oczu, by ujrzeć to, co widzisz już wyraźnie, że bycie bohaterem, którym zamierzałem być, wcale mi nie wyszło, a zamiast tego topię się w rozczuleniu nad samym sobą i nad swoim marnym żywotem, pustkę w swoim życiu zalewam drogimi trunkami, brak zrywów serca zastępuję najczystszą chemią, wewnętrzny chłód próbuję zwalczyć ciepłem nagich ciał. Może lubię oszukiwać samego siebie, bo tak jest prościej.
Ale przecież i ty uwiłaś sobie wygodne gniazdko w iluzorycznej rzeczywistości, którą dokarmiasz przeświadczeniem, że pozbawiony serca Perseus Avery zrównał ci niebo z ziemią i wmówił, że to spacer w chmurach.
- Jak zwykle masz rację, rzeczywistość przepełniona testosteronem przestaje być szara dopiero w odpowiednim towarzystwie olśniewającej istoty. A gdy występuje się w takim duecie, któż by zwracał uwagę na ewentualne mankamenty jegomościa? - zgadzam się gorliwie, chętnie pławiąc się w bajorku pseudouprzejmych filozoficznych rozmówek. Naprawdę byłabyś w stanie powiedzieć mi prosto w twarz, że jestem nic niewart, skoro występuję w opcji solo?
Słodka Izoldo, czy nie wiesz jeszcze, że Caesar wart jest miliony, bo u jego boku kręci się milion dobrze opłacanych kobiet?
- Naturalnie - dlaczego miałabyś ją znać? Wszak już od dawna nie utrzymujemy kontaktów, a ty zwolniona jesteś z obowiązku bycia na bieżąco z moim życiem i osobami, z którymi się nim dzielę lub powinienem się dzielić. Z podobnego obowiązku lub może, wypadałoby raczej rzec, przywileju względem twojej osoby zwolniłem się sam równie dawno temu, nie powinno mnie więc dziwić to, że nie reagujesz na aluzję ukrytą w moim pytaniu, które do historii naszej konwersacji przechodzi jako pytanie retoryczne. Jednak wciąż, niewygodnie urwany temat pozostawia po sobie zaskakująco nieprzyjemne wrażenie. Uśmiecham się krzywo, słysząc twoje kolejne słowa. Chwilowo zdaje mi się, że nie ma absolutnie żadnego znaczenia to, kto jest twoim narzeczonym, później zapewne zmienię zdanie i zapałam do loczkowatego lorda jeszcze większą nienawiścią. Przez krótką chwilę nasze spojrzenia się spotykają i widzę w twoich ciemnych, już nie tak ciepłych jak zapamiętałem, oczach zdziwienie wymieszane z czymś jeszcze, lecz uciekasz wzrokiem w bok, nim udaje mi się zinterpretować to tajemnicze lśnienie. Nie śmiałbym go nadinterpretować. Już nie.
- Zazdrosna zołza czy nie, mam nadzieję, że będziesz szczęśliwa. Zasługujesz na to - na wszystko to, czego nie potrafiłem ci dać, chociaż tak bardzo chciałem. Może to pauza w twoich kolejnych skropionych słodyczą zgryźliwych wypowiedziach zachęca mnie do wypowiadania tych słów, a może jest to szalona próba rozliczenia się z przeszłością. Wszak słowa te powinny paść wieki temu.
stars, hide your fires:
let not light see my black and deep desires.
let not light see my black and deep desires.
Czasami miłość sama w sobie nie jest wystarczy.
Być może jesteśmy, gdzieś tam w głębi, do siebie zbyt podobni. Obydwoje zbyt dumni, przekonani o tym, że najgorszą z możliwych porażek jest okazanie słabości. I kto wie? Może właśnie dlatego mnie odepchnąłeś? Uznałeś, że kiedy pokażesz mi swoją słabą stronę uznam, że nie jesteś już wart mojej uwagi. Może dałam ci kiedyś do zrozumienia, że jestem z tobą i przy tobie tylko wtedy kiedy nie brakuje ci sił? Może to moja wina?
Nawet nie wiesz ile razy się nad tym zastanawiałam. Ile razy katowałam swoją nastoletnią głowę, zastanawiając wciąż i wciąż dlaczego. Dlaczego, dlaczego, dlaczego? To pytanie przewijało się przez moje myśli w każdym momencie dnia i nocy, budząc skuteczniej niż Ondyna - i jeszcze skuteczniej trzymając z dala od jakiegokolwiek odpoczynku. Wcześniej wierzyłam, że na każde pytanie możliwe jest znalezienie odpowiedzi - w tamtym momencie zaczęłam wątpić. Teraz uważam, że niektórych pytań po prostu nie warto zadawać.
To właśnie jedno z nich.
Jesteś kwestią nad którą nie warto się zastanawiać, nad którą nie warto tracić czasu.
Już nie zastanawiam się dlaczego i nie zadaje sobie tego pytania za każdym razem kiedy znajdziemy się w tym samym pomieszczeniu - niestety, nasz świat jest zdecydowanie zbyt mały by oszczędzić mi twojego widoku. Widoku kolejnych kobiet zawieszonych przez twoje ramię. Widoku zaręczynowych pierścionków, które zakładałeś na palec innym kobietom. W tym Evandrze, to chyba bolało mnie najbardziej - i czasami boje się, że jestem na tyle złym człowiekiem, że Tristan był moją małą rekompensatą. To zabawne, bo przecież byłeś częścią mojego życia przez okres tak krótki, a oddziaływałeś na nie niewspółmiernie długo, zapewne oddziałujesz wciąż bardziej niż sama chcę to przyznać. Dopuściłam cię tak blisko jak nikogo wcześniej i nikogo później, dla ciebie zostawiłam gdzieś daleko wszelkie uprzedzenia i otworzyłam się na możliwości o których wcześniej nawet nie śniłam - przy tobie miałam wrażenie, że odzyskałam swoje życie. Chociaż odzyskanie to akurat złe określenie, sugeruje, że ono kiedykolwiek wcześniej było moje. A nie było. W momencie w którym uwierzyłam, a raczej dałeś mi uwierzyć, że możemy być razem bo tak chcemy, nie bo ktoś nam nakazał, że możemy sami zdecydować o własnej przyszłości, nie z obowiązku a… z miłości, uczucia do tej pory tak abstrakcyjnie nierealnego - to jakbyś jednocześnie oddał mi moje własne życie i powiedział, że mogę o nim zadecydować w pełni. Podjąć najważniejsze decyzje sama. Przy tobie, z tobą u boku, byłam całością. I wierzyłam, że ty też jesteś. Razem jesteśmy - jednym. W jakiś magiczny sposób udało nam się odnaleźć i spełnić wszystkie pokładane w nas oczekiwania, nie robiąc niczego wbrew sobie - czy to właśnie nie jest jedność? Czy to właśnie nie jest szczęście?
A potem mi to ot tak, po prostu, zabrałeś. Nie tylko siebie. Ale i mnie.
Znam swoje miejsce, znam swoje obowiązki. I nigdy, przenigdy im się nie sprzeciwiałam. Ale poznać wolność by potem ją stracić - nie wiem co zrobiłam, że ukarałeś mnie aż tak bardzo. Nie tylko zniszczyłeś wszystko na co pracowałam przez większość swojego życia, zostawiłeś też z dziurą, której chyba do dzisiaj nie udało mi się załatać.
To wszystko dlatego, że byłam głupia. Miałam szesnaście lat i hormony przesłoniły mi racjonalność myślenia. Dałam się omotać jak jakaś mugolka w durnym filmie, których afisze widzę każdego dnia wyglądając ze swojego gabineciku w Mungu.
Miłość nie wystarczy - bo kochałam cię bardziej niż kogokolwiek, a ty wciąż nie potrafiłeś mi zaufać. Więc teraz wiem, że potrzebuję czegoś więcej, czegoś mniej iluzjonistycznego, czegoś trwalszego, by stworzyć udany związek.
Już nie wybrany przeze mnie.
Może to i lepiej - najwyraźniej ja sama nie potrafiłam wybrać słusznie.
A było tyle czasu. Tyle okazji byś powiedział chociażby słowo. Tyle lat, lat. Bo ile to lat minęło? Raz ci się nawet udało, zerwane zaręczyny dały ci nieskończenie wiele więcej okazji być powiedział - chociaż to słowo. Wróć. Kocham. Przepraszam. Jakiekolwiek - a najlepiej wszystkie na raz. Miałeś tyle okazji, nawet wtedy gdy znowu pozwoliłam ci podejść trochę bliżej, poddałam się własnej słabości, nie dalej niż kilka tygodni temu. Zdecydowałeś się jednak milczeć. I nie pozostaje ci już nic innego, bo widzisz, na moim palcu lśni nowy pierścionek.
A ponieważ moje życie wcale nie należy do mnie, nie mogę go ściągnąć.
To zabawne. Mogłabym uznać, że moje ewentualne nieszczęście będzie całkowicie twoją winą. Ale nie dam ci tej satysfakcji, nie możesz kierować moim życiem, nie chcę żebyś kierował moim życiem, bo nie zasługujesz na to. Jesteś tylko żałosnym księciem który z bliżej nie znanych mi powodów postanowił zmienić swoje życie w komedię omyłek i tragedię samych błędów.
Może nawet lepiej, że nie jestem tego częścią. Zamiast zrujnować tylko siebie, zrujnowałbyś nas oboje.
- Moja matka zawsze powtarza, że mężczyzna wart jest tyle, ile kobieta u jego boku - ubieram myśli w słowa, czy mogę być bardziej bezpośrednia? - Ja wolę myśleć, że mężczyzna wart jest tyle, ile gotów jest poświęcić by zatrzymać kobietę - zatem ty, mój drogi, wart jesteś prawie nic.
Caesar może mieć u boku milion opłacanych przez siebie kobiet, ale jedno nie ulega wątpliwości. Jest gotowy spróbować. Zawalczyć o to, co ty odrzuciłeś bez mrugnięcia okiem. To rozwiewa wszelkie wątpliwości, prawda?
- Przestałam uzależniać swoje szczęście od mężczyzny jeszcze w Hogwarcie - mówię cicho, głosem lekko zachrypniętym, bo nie przychodzi mi to łatwo. Przyznanie się - do słabości.
Wiesz, co rozbawiłoby mnie najbardziej? Gdyby okazało się, że to właśnie przyznacie się do własnej słabości świadczy o największej sile. A w tym momencie coś, tam głęboko we wnętrzu, podpowiada mi, że właśnie tak jest. Obydwoje jesteśmy tylko słabymi dziećmi, marionetkami w rękach własnych rodów, pustymi porcelanowymi lalkami zbyt zadufanymi w sobie by spojrzeć na cokolwiek poza czubkami własnych nosów.
Być może jesteśmy, gdzieś tam w głębi, do siebie zbyt podobni. Obydwoje zbyt dumni, przekonani o tym, że najgorszą z możliwych porażek jest okazanie słabości. I kto wie? Może właśnie dlatego mnie odepchnąłeś? Uznałeś, że kiedy pokażesz mi swoją słabą stronę uznam, że nie jesteś już wart mojej uwagi. Może dałam ci kiedyś do zrozumienia, że jestem z tobą i przy tobie tylko wtedy kiedy nie brakuje ci sił? Może to moja wina?
Nawet nie wiesz ile razy się nad tym zastanawiałam. Ile razy katowałam swoją nastoletnią głowę, zastanawiając wciąż i wciąż dlaczego. Dlaczego, dlaczego, dlaczego? To pytanie przewijało się przez moje myśli w każdym momencie dnia i nocy, budząc skuteczniej niż Ondyna - i jeszcze skuteczniej trzymając z dala od jakiegokolwiek odpoczynku. Wcześniej wierzyłam, że na każde pytanie możliwe jest znalezienie odpowiedzi - w tamtym momencie zaczęłam wątpić. Teraz uważam, że niektórych pytań po prostu nie warto zadawać.
To właśnie jedno z nich.
Jesteś kwestią nad którą nie warto się zastanawiać, nad którą nie warto tracić czasu.
Już nie zastanawiam się dlaczego i nie zadaje sobie tego pytania za każdym razem kiedy znajdziemy się w tym samym pomieszczeniu - niestety, nasz świat jest zdecydowanie zbyt mały by oszczędzić mi twojego widoku. Widoku kolejnych kobiet zawieszonych przez twoje ramię. Widoku zaręczynowych pierścionków, które zakładałeś na palec innym kobietom. W tym Evandrze, to chyba bolało mnie najbardziej - i czasami boje się, że jestem na tyle złym człowiekiem, że Tristan był moją małą rekompensatą. To zabawne, bo przecież byłeś częścią mojego życia przez okres tak krótki, a oddziaływałeś na nie niewspółmiernie długo, zapewne oddziałujesz wciąż bardziej niż sama chcę to przyznać. Dopuściłam cię tak blisko jak nikogo wcześniej i nikogo później, dla ciebie zostawiłam gdzieś daleko wszelkie uprzedzenia i otworzyłam się na możliwości o których wcześniej nawet nie śniłam - przy tobie miałam wrażenie, że odzyskałam swoje życie. Chociaż odzyskanie to akurat złe określenie, sugeruje, że ono kiedykolwiek wcześniej było moje. A nie było. W momencie w którym uwierzyłam, a raczej dałeś mi uwierzyć, że możemy być razem bo tak chcemy, nie bo ktoś nam nakazał, że możemy sami zdecydować o własnej przyszłości, nie z obowiązku a… z miłości, uczucia do tej pory tak abstrakcyjnie nierealnego - to jakbyś jednocześnie oddał mi moje własne życie i powiedział, że mogę o nim zadecydować w pełni. Podjąć najważniejsze decyzje sama. Przy tobie, z tobą u boku, byłam całością. I wierzyłam, że ty też jesteś. Razem jesteśmy - jednym. W jakiś magiczny sposób udało nam się odnaleźć i spełnić wszystkie pokładane w nas oczekiwania, nie robiąc niczego wbrew sobie - czy to właśnie nie jest jedność? Czy to właśnie nie jest szczęście?
A potem mi to ot tak, po prostu, zabrałeś. Nie tylko siebie. Ale i mnie.
Znam swoje miejsce, znam swoje obowiązki. I nigdy, przenigdy im się nie sprzeciwiałam. Ale poznać wolność by potem ją stracić - nie wiem co zrobiłam, że ukarałeś mnie aż tak bardzo. Nie tylko zniszczyłeś wszystko na co pracowałam przez większość swojego życia, zostawiłeś też z dziurą, której chyba do dzisiaj nie udało mi się załatać.
To wszystko dlatego, że byłam głupia. Miałam szesnaście lat i hormony przesłoniły mi racjonalność myślenia. Dałam się omotać jak jakaś mugolka w durnym filmie, których afisze widzę każdego dnia wyglądając ze swojego gabineciku w Mungu.
Miłość nie wystarczy - bo kochałam cię bardziej niż kogokolwiek, a ty wciąż nie potrafiłeś mi zaufać. Więc teraz wiem, że potrzebuję czegoś więcej, czegoś mniej iluzjonistycznego, czegoś trwalszego, by stworzyć udany związek.
Już nie wybrany przeze mnie.
Może to i lepiej - najwyraźniej ja sama nie potrafiłam wybrać słusznie.
A było tyle czasu. Tyle okazji byś powiedział chociażby słowo. Tyle lat, lat. Bo ile to lat minęło? Raz ci się nawet udało, zerwane zaręczyny dały ci nieskończenie wiele więcej okazji być powiedział - chociaż to słowo. Wróć. Kocham. Przepraszam. Jakiekolwiek - a najlepiej wszystkie na raz. Miałeś tyle okazji, nawet wtedy gdy znowu pozwoliłam ci podejść trochę bliżej, poddałam się własnej słabości, nie dalej niż kilka tygodni temu. Zdecydowałeś się jednak milczeć. I nie pozostaje ci już nic innego, bo widzisz, na moim palcu lśni nowy pierścionek.
A ponieważ moje życie wcale nie należy do mnie, nie mogę go ściągnąć.
To zabawne. Mogłabym uznać, że moje ewentualne nieszczęście będzie całkowicie twoją winą. Ale nie dam ci tej satysfakcji, nie możesz kierować moim życiem, nie chcę żebyś kierował moim życiem, bo nie zasługujesz na to. Jesteś tylko żałosnym księciem który z bliżej nie znanych mi powodów postanowił zmienić swoje życie w komedię omyłek i tragedię samych błędów.
Może nawet lepiej, że nie jestem tego częścią. Zamiast zrujnować tylko siebie, zrujnowałbyś nas oboje.
- Moja matka zawsze powtarza, że mężczyzna wart jest tyle, ile kobieta u jego boku - ubieram myśli w słowa, czy mogę być bardziej bezpośrednia? - Ja wolę myśleć, że mężczyzna wart jest tyle, ile gotów jest poświęcić by zatrzymać kobietę - zatem ty, mój drogi, wart jesteś prawie nic.
Caesar może mieć u boku milion opłacanych przez siebie kobiet, ale jedno nie ulega wątpliwości. Jest gotowy spróbować. Zawalczyć o to, co ty odrzuciłeś bez mrugnięcia okiem. To rozwiewa wszelkie wątpliwości, prawda?
- Przestałam uzależniać swoje szczęście od mężczyzny jeszcze w Hogwarcie - mówię cicho, głosem lekko zachrypniętym, bo nie przychodzi mi to łatwo. Przyznanie się - do słabości.
Wiesz, co rozbawiłoby mnie najbardziej? Gdyby okazało się, że to właśnie przyznacie się do własnej słabości świadczy o największej sile. A w tym momencie coś, tam głęboko we wnętrzu, podpowiada mi, że właśnie tak jest. Obydwoje jesteśmy tylko słabymi dziećmi, marionetkami w rękach własnych rodów, pustymi porcelanowymi lalkami zbyt zadufanymi w sobie by spojrzeć na cokolwiek poza czubkami własnych nosów.
Mogłoby się zdawać, że w genach mam zakodowaną pogardę dla ludzi słabych - i zapewne nie mija się to wcale z prawdą, nie mam zamiaru się tego wypierać, mało co rozczarowuje mnie tak bardzo, jak niespełnianie oczekiwań na jakiejkolwiek z płaszczyzn życia. Czy jeśli więc od zawsze oznajmiałem butnie, że brak mi nawet cienia szacunku do tych, co nie potrafią dotrzymać kroku, było możliwe, abym nagle sam oświadczył, że mam zadyszkę i muszę na chwilę stanąć w miejscu? Czy było możliwe, abym bez śladu zażenowania oczekiwał, że razem ze mną cały świat na chwilę się zatrzyma, bez żadnego problemu wyłamując się z zasad, które sam dyktowałem, bezlitośnie dopisując do nich brak taryfy ulgowej i okoliczności łagodzących? Sam złapałem się w swoje sidła, sam skręciłem pętlę na swoją szyję, ale przecież nigdy nie liczyłem się ze scenariuszem, w którym role potępiającego i potępianego się odwrócą - a w moich oczach odwróciły się właśnie w tamtym momencie. Logicznym więc wydawało się być to, że zrobię wszystko, by podobna zmiana nie zaszła i w twoich oczach.
Jeśli kochałem cię tak bardzo, jak mi się wydawało, jak mogłem w ciebie wątpić aż tak okrutnie? Jeśli kochałaś mnie tak bardzo, jak wydawało się tobie, jak mogłaś pozwolić mi na ten akt bezbrzeżnej głupoty?
Jak to możliwe, że zgubiliśmy się na drodze, którą wspólnie tak wyraźnie wytyczyliśmy?
Może jednak nie kochaliśmy siebie, a swoje wyobrażenia i gdy i one sięgnęły bruku, nie pozostało nic innego jak zastąpić przecinek kropką i nie oglądać się za siebie? Wciąż jednak czerpię masochistyczną przyjemność z zerkania przez ramię na twoją drobną postać, którą kiedyś dumnie nazywałem swoją. Zerkam więc przez ramię i czuję nieprzyjemne ukłucie gdzieś w okolicy splotu słonecznego, gdy w oczy rażą mnie coraz to kolejne kamienie szlachetne, wydające się być śmiesznie masywne w porównaniu do twojej szczupłej dłoni, którą naznaczają nowym piętnem własności. Nie miej złudzeń, pierścionki te przecież nie symbolizują miłości, a przynależność opatrzoną stosownymi papierami przesyłanymi pomiędzy nestorami rodów. Może będziesz miała szczęście i gdzieś tam spomiędzy tytułów lorda i lady wykiełkuje coś, co przy pieczołowitym dbaniu będzie później można nazwać przywiązaniem czy wzajemnym szacunkiem, ale czy będzie to miłość? Czy będzie miała smak asortymentu Miodowego Królestwa, czy będzie łaskotała w brzuchu jak bąbelki kremowego piwa, czy zawróci ci w głowie jak pierwszy niewinny pocałunek w cieniu drzew rosnących na błoniach, czy będzie bezinteresowna i czysta jak precedensowe poważne wyznania gdzieś w okolicach wejścia do dormitorium Krukonów? Lubię wierzyć w to, że to, co mieliśmy, było wyjątkowe, lecz nie jestem pewien czy po prostu po raz kolejny nie tonę w naiwnościach. Zastąpiłaś mnie przecież, może nie momentalnie, ale na pewno skutecznie i każdym swoim słowem, każdym gestem dajesz mi wszelkie powody do tego, bym nie czuł się zbyt wyróżniony. Bym nie czuł się tak, jak czułem się wtedy, gdy mogliśmy jeszcze wszystko.
Wiem, że zrobiłem źle. Wiem, że powinienem wyjaśnić. Wiem, że powinienem przeprosić. Patrzę na ciebie i tracę grunt pod nogami. Jesteś tak znajoma i jednocześnie tak obca. Uśmiecham się lekko, już nie tak promieniście, jak robiłem to w czasach, w których byłaś centum mojego wszechświata i zastanawiam się czy wcześniej też byłaś aż tak harda. I jeśli tak, dlaczego złagodniałaś jak baranek i nie zająknęłaś się nawet półgębkiem, gdy barbarzyńsko i metodycznie przekreślałem nasze nadzieje na wspólne szczęście.
Choć wina jest moja, chętnie przepycham jej część na twoją stronę, bo oto bez protestów dałaś mi prawo decydowania za nas dwoje w momencie, w którym nie powinienem był decydować nawet za samego siebie.
A potem zaczęłaś dokonywać własnych wyborów. Może właśnie twoja samodzielność i zdolność do pozostania na prawidłowym kursie zbiły mnie z tropu do tego stopnia, że po latach było mi nawet ciężej przełamać się do pomysłu uderzenia się w piersi i przyznania do błędu niż w czasach szkolnych? Czas działał na naszą niekorzyść, niby wiedziałem to od początku, gdy z niewymownym żalem niewidzialnym w moich oczach dostrzegłem w końcu, że każdy kolejny wypełniony tylko milczeniem dzień powiększa dystans między nami. Potem zauważyłem, że zmiany, jakim uległaś, powiększają go nawet dramatyczniej.
To pięknie brzmi w mojej głowie: zmieniłaś się. Chyba tak naprawdę dorosłaś i razem z tobą dorosły wszystkie te cechy, które niegdyś uwielbiałem. Wtedy jednak zazwyczaj działały one na moją korzyść, a nie były wymierzone przeciwko mnie, dlatego otwarcie stwierdzę, że się zmieniłaś, a wszystkie drobne niuanse, będące dla mnie piachem w oczach, dyplomatycznie przemilczę.
A może tak naprawdę miałaś szczęście. Spójrz tylko na mnie, sam nawet nie wiem kiedy pomyliły mi się kroki, że od tego czasu chodzę krzywo. Jedna moja narzeczona wolała uwierzyć w słowo Rosiera niż swojego przyszłego męża znanego przez połowę życia, druga moja narzeczona wolała z sarnimi oczami słuchać komplementów z cudzych ust, a miłość do kociołków silniejszą niż miłość do mnie przypłaciła życiem. Nim jednak to nastało, miała jeszcze jedno hobby, pisanie listów miłosnych do pewnego podstarzałego sutenera. Czy to nie śmieszne, że losy nas wszystkich zapętlają się się w aż tak pokrętny sposób?
- Mój ojciec zawsze twierdził, że człowiek jest jednostką kompletną albo jest nikim - odpowiadam może za bardzo bez przekonania, by zostało to odebrane za stanowcze sprzeciwienie się twoim słowom. - W żadnym z twoich scenariuszy nie wypadam zbyt korzystnie, dlatego wolę wierzyć w to, że mężczyzna wart jest tyle, ile gotów jest poświęcić, by nie unieszczęśliwiać kobiety - ale o tym przecież nic nie wiesz. Czy dalej wart jestem prawie nic?
Najprawdopodobniej masz rację. Nie jestem dumny ze swoich czynów i dostrzegam błędy swojego wcześniejszego rozumowania lepiej niż ty dostrzegasz mój rzekomy brak mrugnięcia okiem - mrugałem aż za wiele nim przeciąłem ostatnie łączące nas nici. Mrugam wciąż, obracając w palcach jedyną pozostałą nitkę, nitkę wspólnych wspomnień, od których nie umiem i nie chcę się odciąć. Jeśli to jednak zauważysz teraz, powiem, że mrugam, bo coś wpadło mi do oka. Nie dodam, że byłaś to ty.
- Najprawdopodobniej najrozsądniejsza możliwa decyzja - stwierdzam i nawet w moich uszach mój własny głos brzmi dziwnie głucho. Sam nie zauważam, kiedy moje palce zaciskają się aż tak mocno na lakierowanym drewnie. Jolly Jelly kołysze się na falach, ale to nic w porównaniu ze sztormem w mojej głowie. - Nigdy nie chciałem, żeby tak wyszło. Mam nadzieję, że to wiesz - dodaję po chwili, puszczając nagle barierkę i zwracając się ku tobie, by odnaleźć twoje spojrzenie.
Czegokolwiek byś o mnie nie powiedziała, nie myśl jednak, że mój widok na świat ogranicza się tylko i wyłącznie do czubka własnego nosa.
(Twój nos wciąż widzę całkiem wyraźnie.)
Jeśli kochałem cię tak bardzo, jak mi się wydawało, jak mogłem w ciebie wątpić aż tak okrutnie? Jeśli kochałaś mnie tak bardzo, jak wydawało się tobie, jak mogłaś pozwolić mi na ten akt bezbrzeżnej głupoty?
Jak to możliwe, że zgubiliśmy się na drodze, którą wspólnie tak wyraźnie wytyczyliśmy?
Może jednak nie kochaliśmy siebie, a swoje wyobrażenia i gdy i one sięgnęły bruku, nie pozostało nic innego jak zastąpić przecinek kropką i nie oglądać się za siebie? Wciąż jednak czerpię masochistyczną przyjemność z zerkania przez ramię na twoją drobną postać, którą kiedyś dumnie nazywałem swoją. Zerkam więc przez ramię i czuję nieprzyjemne ukłucie gdzieś w okolicy splotu słonecznego, gdy w oczy rażą mnie coraz to kolejne kamienie szlachetne, wydające się być śmiesznie masywne w porównaniu do twojej szczupłej dłoni, którą naznaczają nowym piętnem własności. Nie miej złudzeń, pierścionki te przecież nie symbolizują miłości, a przynależność opatrzoną stosownymi papierami przesyłanymi pomiędzy nestorami rodów. Może będziesz miała szczęście i gdzieś tam spomiędzy tytułów lorda i lady wykiełkuje coś, co przy pieczołowitym dbaniu będzie później można nazwać przywiązaniem czy wzajemnym szacunkiem, ale czy będzie to miłość? Czy będzie miała smak asortymentu Miodowego Królestwa, czy będzie łaskotała w brzuchu jak bąbelki kremowego piwa, czy zawróci ci w głowie jak pierwszy niewinny pocałunek w cieniu drzew rosnących na błoniach, czy będzie bezinteresowna i czysta jak precedensowe poważne wyznania gdzieś w okolicach wejścia do dormitorium Krukonów? Lubię wierzyć w to, że to, co mieliśmy, było wyjątkowe, lecz nie jestem pewien czy po prostu po raz kolejny nie tonę w naiwnościach. Zastąpiłaś mnie przecież, może nie momentalnie, ale na pewno skutecznie i każdym swoim słowem, każdym gestem dajesz mi wszelkie powody do tego, bym nie czuł się zbyt wyróżniony. Bym nie czuł się tak, jak czułem się wtedy, gdy mogliśmy jeszcze wszystko.
Wiem, że zrobiłem źle. Wiem, że powinienem wyjaśnić. Wiem, że powinienem przeprosić. Patrzę na ciebie i tracę grunt pod nogami. Jesteś tak znajoma i jednocześnie tak obca. Uśmiecham się lekko, już nie tak promieniście, jak robiłem to w czasach, w których byłaś centum mojego wszechświata i zastanawiam się czy wcześniej też byłaś aż tak harda. I jeśli tak, dlaczego złagodniałaś jak baranek i nie zająknęłaś się nawet półgębkiem, gdy barbarzyńsko i metodycznie przekreślałem nasze nadzieje na wspólne szczęście.
Choć wina jest moja, chętnie przepycham jej część na twoją stronę, bo oto bez protestów dałaś mi prawo decydowania za nas dwoje w momencie, w którym nie powinienem był decydować nawet za samego siebie.
A potem zaczęłaś dokonywać własnych wyborów. Może właśnie twoja samodzielność i zdolność do pozostania na prawidłowym kursie zbiły mnie z tropu do tego stopnia, że po latach było mi nawet ciężej przełamać się do pomysłu uderzenia się w piersi i przyznania do błędu niż w czasach szkolnych? Czas działał na naszą niekorzyść, niby wiedziałem to od początku, gdy z niewymownym żalem niewidzialnym w moich oczach dostrzegłem w końcu, że każdy kolejny wypełniony tylko milczeniem dzień powiększa dystans między nami. Potem zauważyłem, że zmiany, jakim uległaś, powiększają go nawet dramatyczniej.
To pięknie brzmi w mojej głowie: zmieniłaś się. Chyba tak naprawdę dorosłaś i razem z tobą dorosły wszystkie te cechy, które niegdyś uwielbiałem. Wtedy jednak zazwyczaj działały one na moją korzyść, a nie były wymierzone przeciwko mnie, dlatego otwarcie stwierdzę, że się zmieniłaś, a wszystkie drobne niuanse, będące dla mnie piachem w oczach, dyplomatycznie przemilczę.
A może tak naprawdę miałaś szczęście. Spójrz tylko na mnie, sam nawet nie wiem kiedy pomyliły mi się kroki, że od tego czasu chodzę krzywo. Jedna moja narzeczona wolała uwierzyć w słowo Rosiera niż swojego przyszłego męża znanego przez połowę życia, druga moja narzeczona wolała z sarnimi oczami słuchać komplementów z cudzych ust, a miłość do kociołków silniejszą niż miłość do mnie przypłaciła życiem. Nim jednak to nastało, miała jeszcze jedno hobby, pisanie listów miłosnych do pewnego podstarzałego sutenera. Czy to nie śmieszne, że losy nas wszystkich zapętlają się się w aż tak pokrętny sposób?
- Mój ojciec zawsze twierdził, że człowiek jest jednostką kompletną albo jest nikim - odpowiadam może za bardzo bez przekonania, by zostało to odebrane za stanowcze sprzeciwienie się twoim słowom. - W żadnym z twoich scenariuszy nie wypadam zbyt korzystnie, dlatego wolę wierzyć w to, że mężczyzna wart jest tyle, ile gotów jest poświęcić, by nie unieszczęśliwiać kobiety - ale o tym przecież nic nie wiesz. Czy dalej wart jestem prawie nic?
Najprawdopodobniej masz rację. Nie jestem dumny ze swoich czynów i dostrzegam błędy swojego wcześniejszego rozumowania lepiej niż ty dostrzegasz mój rzekomy brak mrugnięcia okiem - mrugałem aż za wiele nim przeciąłem ostatnie łączące nas nici. Mrugam wciąż, obracając w palcach jedyną pozostałą nitkę, nitkę wspólnych wspomnień, od których nie umiem i nie chcę się odciąć. Jeśli to jednak zauważysz teraz, powiem, że mrugam, bo coś wpadło mi do oka. Nie dodam, że byłaś to ty.
- Najprawdopodobniej najrozsądniejsza możliwa decyzja - stwierdzam i nawet w moich uszach mój własny głos brzmi dziwnie głucho. Sam nie zauważam, kiedy moje palce zaciskają się aż tak mocno na lakierowanym drewnie. Jolly Jelly kołysze się na falach, ale to nic w porównaniu ze sztormem w mojej głowie. - Nigdy nie chciałem, żeby tak wyszło. Mam nadzieję, że to wiesz - dodaję po chwili, puszczając nagle barierkę i zwracając się ku tobie, by odnaleźć twoje spojrzenie.
Czegokolwiek byś o mnie nie powiedziała, nie myśl jednak, że mój widok na świat ogranicza się tylko i wyłącznie do czubka własnego nosa.
(Twój nos wciąż widzę całkiem wyraźnie.)
stars, hide your fires:
let not light see my black and deep desires.
let not light see my black and deep desires.
Nie zgadzam się na to i nigdy nie zgodzę.
Przez całe życie wmawia się ludziom, że powinni być rozsądni. Świat oczekuje, że do wszystkiego będziemy podchodzić racjonalnie - poza tą najważniejszą sprawą. Wybraniem osoby z którą spędzi się resztę życia. W tych okolicznościach winno się być romantycznym i spontanicznym a najlepiej jeszcze ślepym by, nie daj Merlinie, nikt nie oskarżył o wyrachowanie. To podejście stawia nas w przegranej pozycji.
Nie zgadzam się z nim. I nigdy nie zgodzę. Moje życie może i nie należy w pełni do mnie, może zawsze będę jedynie reprezentantką rodu B czy L, ale to nie znaczy, że mam być z tego powodu wybitnie nieszczęśliwa. Nie jestem postacią tragiczną.
Nie wierzę w dwie połówki jabłka, już nie. Myślę, że tak naprawdę istnieje cała masa osób z którymi mogłabym być szczęśliwa, cała masa mężczyzn z którymi mogłabym się dogadać, stworzyć doskonały związek i zapewne jeszcze większa ilość, z którą mogłabym satysfakcjonująco zbliżyć się fizycznie, chociaż takie myślenie w ogóle nie przystoi młodej arystokratce. Wierzę za to, że miłość jest kwestią dobrej woli i dobrych wyborów. Nie jakiejś mistycznej, przyciągającej siły i odgórnej predestynacji - nawet jeśli człowieka, który wcisnął mi kamyk na palec, wybrała moja rodzina. I wybierając właśnie Caesara wcale nie przekreślili moich szans na szczęście. Nie skazali mnie na dożywocie w nieudanym związku, spędzenie żywota na uciekaniu przed swoim mężem i zastanawianiu się czy mam w sobie na tyle odwagi by znaleźć kochanka, czy nie pozostaje mi nic innego niż płakanie w poduszkę. Nie.
Naprawdę patrzę w przyszłość z umiarkowanym optymizmem - nie nierozsądnym, wiem, że czeka mnie naprawdę dużo pracy. Ryzyko porażki jest wielkie. Ale uważam, że Lestrange i ja jesteśmy kompatybilni. Przyciąga mnie do siebie, jest naprawdę przystojny i niezwykle lubię z nim rozmawiać. Zawsze lubiłam spędzać czas w jego towarzystwie, nawet kiedy był nie więcej niż kuzynem, zabawnym chrześniakiem mojego brata (tak, bliskie pokrewieństwo czasem mnie przeraża, ten brak genetycznej różnorodności źle wróży naszym dzieciom). Odkąd nie krępują nas już żadne konwenanse i możemy spędzać czas jedynie we własnym towarzystwie, bardzo go sobie cenię. I wiem, że prędzej czy później znajdę sposób by ta relacja działała. Swój własny.
Nie poddam się. Nie tym razem.
Widzisz, Perseuszu, z tobą też było podobnie. Owszem, miałam cię za tego jedynego, myślałam o tobie w kategorii połówki jabłka, przeznaczenia, ale przecież to przyszło później. Najpierw się dopasowaliśmy. Przyciągnąłeś mnie - i to nie tylko aparycją czy aż nazbyt wielką pewnością siebie. Przyciągnęła mnie twoja inteligencja, to w jaki sposób patrzyłeś na świat. Uwielbiałam jak śmieszyły nas te same rzeczy - tylko nasze, nikt inny nie rozumiał tych żarcików. Potrafiliśmy rozumieć się bez słów, wystarczyło, że na mnie spojrzałeś a ja już wiedziałam co chodzi ci po głowie. I z nikim nie czułam się równie bezpiecznie. Leżąc w twoich ramionach, patrząc w twoje oczy, czułam, że to jest moje miejsce. Obydwoje, przez to kilka miesięcy spędzonych razem, znaleźliśmy sposób. Na siebie nawzajem.
A potem mnie odepchnąłeś.
Jasne - może powinnam być silniejsza. Wejść oknem skoro zamknąłeś drzwi, myślisz, że nie męczyło mnie to przez te wszystkie lata? Że sobie nie wyrzucałam strachu i tchórzostwa? Ale tak, ja się bałam. Odepchnąłeś mnie. Jak potłuczoną, porcelanową lalkę. Rzuciłeś w kąt, bez słowa, a potem zacząłeś pokazywać się w towarzystwie innych dziewcząt - co innego miałam pomyśleć? Miałam wrażenie, że jestem nudna. Odrażająca, odrzucająca, niewystarczająco dobra. To moja wina, tak myślałam, że jestem słaba. Że mnie nie potrzebujesz.
W tym ostatnim się nie pomyliłam - nie potrzebowałeś mnie.
Bałam się, że te wszystkie myśli kłębiące się w mojej głowie są prawdziwe. Nie chciałam zostać odrzucona, po raz kolejny. Nie chciałam usłyszeć z twoich ust, mówiących do tej pory same cudowne rzeczy, czegoś, co będzie boleć. Za dużo było tego. Bólu.
A potem… potem już nie zostało nic.
Chociaż czasami chcę dyskredytować to co mieliśmy, wiem, że było wyjątkowe. Bąbelki przyjemnie musujące w żołądku podczas pierwszego dotyku. Ten pierwszy, nieśmiały jeszcze pocałunek - i każdy kolejny, z czasem coraz bardziej łapczywe, chęć bycia blisko, bliżej, najbliżej. Pierwsze wyznanie - to wszystko było wyjątkowe. Nie tylko dlatego, że działo się po raz pierwszy. Dlatego, że było nasze.
Tęsknię za tym uczuciem. I dlatego tym bardziej chcę, żeby tym razem mi się udało. W pełni - bo przecież z Tristanem było bardzo blisko. Ale nie udało się zburzyć ostatniego muru pomiędzy nami - dlatego tak bardzo chcę, żeby tym razem padły wszystkie cegły. Bo widzisz, we mnie, pod tą zimną, porcelanową fasadą, jest to najbardziej ludzkie ze wszystkich pragnień. Bycia czyimś i dla kogoś, bycia najbliżej, na stałe, na zawsze. Chcę znowu patrzeć w czyjeś oczy, leżąc w czyichś ramionach i wiedząc, że to moje miejsce. I chcę, żeby to były ramiona Caesara. Nikogo innego.
Nie twoje. Już nie - chociaż to ty obudziłeś we mnie to pragnienie.
Czasami jestem ci za to wdzięczna. Częściej nienawidzę.
- Z własnego doświadczenia wiem, że kiedy mówi się o poświęceniu, zazwyczaj ma się na myśli własną wygodę - odpowiadam cicho. Tak właśnie myślisz? Że czegoś mi oszczędziłeś? - W końcu czasami łatwiej jest po prostu odpuścić. O ile się nie mylę przy takich poświęceniach zawsze padają te słynne słowa, to nie ty a ja, chociaż o podobnych historiach wiem jedynie z Czarownicy - ty, mój drogi Perseuszu, nawet na to się nie zdobyłeś.
I w tym momencie byłam gotowa zakończyć rozmowę. Przeprosić, oddać ci płaszcz, znaleźć narzeczonego, poprosić o usprawiedliwienie przed resztą gości, znaleźć wymówkę w bólu głowy czy dusznościach. Ale mówisz coś takiego co naprawdę na chwilę zabiera mi dech.
A potem parskam śmiechem.
- Wiem? - brawo. Tak mnie zdenerwowałeś, że po raz pierwszy od tylu lat patrzę ci prosto w oczy - Nie wygłupiaj się - prycham - Nie, nie wiem. Nie wiem czego chciałeś i jak w twoim mniemaniu miało wyjść. I najważniejsze co miało wyjść, bo chyba nie - i tu macham ręką pomiędzy tobą a mną, bo słowo my nie przejdzie mi przez gardło - Wydawało mi się, że jest inaczej, ale nie miałam zielonego pojęcia co chodzi ci po głowie. I jasne, możesz powiedzieć, że byliśmy wtedy dziećmi, ale mnie naprawdę zależało. Na tobie. Więc oszczędź mi ckliwych banałów, bo gdybyś nie chciał żeby tak wyszło, bylibyśmy teraz w zupełnie innym miejscu - co do tego nie mam żadnych wątpliwości.
Nie wiem czy bylibyśmy wciąż razem. Może nie. Może ty wciąż miałbyś martwą narzeczoną na koncie, a ja na palcu pierścionek od Caesara. Ale doszlibyśmy do tego zupełnie inną drogą. I nie byłoby we mnie tyle żalu, i tego poczucia zmarnowanej szansy. Które gdzieś tam wciąż boli.
Przez całe życie wmawia się ludziom, że powinni być rozsądni. Świat oczekuje, że do wszystkiego będziemy podchodzić racjonalnie - poza tą najważniejszą sprawą. Wybraniem osoby z którą spędzi się resztę życia. W tych okolicznościach winno się być romantycznym i spontanicznym a najlepiej jeszcze ślepym by, nie daj Merlinie, nikt nie oskarżył o wyrachowanie. To podejście stawia nas w przegranej pozycji.
Nie zgadzam się z nim. I nigdy nie zgodzę. Moje życie może i nie należy w pełni do mnie, może zawsze będę jedynie reprezentantką rodu B czy L, ale to nie znaczy, że mam być z tego powodu wybitnie nieszczęśliwa. Nie jestem postacią tragiczną.
Nie wierzę w dwie połówki jabłka, już nie. Myślę, że tak naprawdę istnieje cała masa osób z którymi mogłabym być szczęśliwa, cała masa mężczyzn z którymi mogłabym się dogadać, stworzyć doskonały związek i zapewne jeszcze większa ilość, z którą mogłabym satysfakcjonująco zbliżyć się fizycznie, chociaż takie myślenie w ogóle nie przystoi młodej arystokratce. Wierzę za to, że miłość jest kwestią dobrej woli i dobrych wyborów. Nie jakiejś mistycznej, przyciągającej siły i odgórnej predestynacji - nawet jeśli człowieka, który wcisnął mi kamyk na palec, wybrała moja rodzina. I wybierając właśnie Caesara wcale nie przekreślili moich szans na szczęście. Nie skazali mnie na dożywocie w nieudanym związku, spędzenie żywota na uciekaniu przed swoim mężem i zastanawianiu się czy mam w sobie na tyle odwagi by znaleźć kochanka, czy nie pozostaje mi nic innego niż płakanie w poduszkę. Nie.
Naprawdę patrzę w przyszłość z umiarkowanym optymizmem - nie nierozsądnym, wiem, że czeka mnie naprawdę dużo pracy. Ryzyko porażki jest wielkie. Ale uważam, że Lestrange i ja jesteśmy kompatybilni. Przyciąga mnie do siebie, jest naprawdę przystojny i niezwykle lubię z nim rozmawiać. Zawsze lubiłam spędzać czas w jego towarzystwie, nawet kiedy był nie więcej niż kuzynem, zabawnym chrześniakiem mojego brata (tak, bliskie pokrewieństwo czasem mnie przeraża, ten brak genetycznej różnorodności źle wróży naszym dzieciom). Odkąd nie krępują nas już żadne konwenanse i możemy spędzać czas jedynie we własnym towarzystwie, bardzo go sobie cenię. I wiem, że prędzej czy później znajdę sposób by ta relacja działała. Swój własny.
Nie poddam się. Nie tym razem.
Widzisz, Perseuszu, z tobą też było podobnie. Owszem, miałam cię za tego jedynego, myślałam o tobie w kategorii połówki jabłka, przeznaczenia, ale przecież to przyszło później. Najpierw się dopasowaliśmy. Przyciągnąłeś mnie - i to nie tylko aparycją czy aż nazbyt wielką pewnością siebie. Przyciągnęła mnie twoja inteligencja, to w jaki sposób patrzyłeś na świat. Uwielbiałam jak śmieszyły nas te same rzeczy - tylko nasze, nikt inny nie rozumiał tych żarcików. Potrafiliśmy rozumieć się bez słów, wystarczyło, że na mnie spojrzałeś a ja już wiedziałam co chodzi ci po głowie. I z nikim nie czułam się równie bezpiecznie. Leżąc w twoich ramionach, patrząc w twoje oczy, czułam, że to jest moje miejsce. Obydwoje, przez to kilka miesięcy spędzonych razem, znaleźliśmy sposób. Na siebie nawzajem.
A potem mnie odepchnąłeś.
Jasne - może powinnam być silniejsza. Wejść oknem skoro zamknąłeś drzwi, myślisz, że nie męczyło mnie to przez te wszystkie lata? Że sobie nie wyrzucałam strachu i tchórzostwa? Ale tak, ja się bałam. Odepchnąłeś mnie. Jak potłuczoną, porcelanową lalkę. Rzuciłeś w kąt, bez słowa, a potem zacząłeś pokazywać się w towarzystwie innych dziewcząt - co innego miałam pomyśleć? Miałam wrażenie, że jestem nudna. Odrażająca, odrzucająca, niewystarczająco dobra. To moja wina, tak myślałam, że jestem słaba. Że mnie nie potrzebujesz.
W tym ostatnim się nie pomyliłam - nie potrzebowałeś mnie.
Bałam się, że te wszystkie myśli kłębiące się w mojej głowie są prawdziwe. Nie chciałam zostać odrzucona, po raz kolejny. Nie chciałam usłyszeć z twoich ust, mówiących do tej pory same cudowne rzeczy, czegoś, co będzie boleć. Za dużo było tego. Bólu.
A potem… potem już nie zostało nic.
Chociaż czasami chcę dyskredytować to co mieliśmy, wiem, że było wyjątkowe. Bąbelki przyjemnie musujące w żołądku podczas pierwszego dotyku. Ten pierwszy, nieśmiały jeszcze pocałunek - i każdy kolejny, z czasem coraz bardziej łapczywe, chęć bycia blisko, bliżej, najbliżej. Pierwsze wyznanie - to wszystko było wyjątkowe. Nie tylko dlatego, że działo się po raz pierwszy. Dlatego, że było nasze.
Tęsknię za tym uczuciem. I dlatego tym bardziej chcę, żeby tym razem mi się udało. W pełni - bo przecież z Tristanem było bardzo blisko. Ale nie udało się zburzyć ostatniego muru pomiędzy nami - dlatego tak bardzo chcę, żeby tym razem padły wszystkie cegły. Bo widzisz, we mnie, pod tą zimną, porcelanową fasadą, jest to najbardziej ludzkie ze wszystkich pragnień. Bycia czyimś i dla kogoś, bycia najbliżej, na stałe, na zawsze. Chcę znowu patrzeć w czyjeś oczy, leżąc w czyichś ramionach i wiedząc, że to moje miejsce. I chcę, żeby to były ramiona Caesara. Nikogo innego.
Nie twoje. Już nie - chociaż to ty obudziłeś we mnie to pragnienie.
Czasami jestem ci za to wdzięczna. Częściej nienawidzę.
- Z własnego doświadczenia wiem, że kiedy mówi się o poświęceniu, zazwyczaj ma się na myśli własną wygodę - odpowiadam cicho. Tak właśnie myślisz? Że czegoś mi oszczędziłeś? - W końcu czasami łatwiej jest po prostu odpuścić. O ile się nie mylę przy takich poświęceniach zawsze padają te słynne słowa, to nie ty a ja, chociaż o podobnych historiach wiem jedynie z Czarownicy - ty, mój drogi Perseuszu, nawet na to się nie zdobyłeś.
I w tym momencie byłam gotowa zakończyć rozmowę. Przeprosić, oddać ci płaszcz, znaleźć narzeczonego, poprosić o usprawiedliwienie przed resztą gości, znaleźć wymówkę w bólu głowy czy dusznościach. Ale mówisz coś takiego co naprawdę na chwilę zabiera mi dech.
A potem parskam śmiechem.
- Wiem? - brawo. Tak mnie zdenerwowałeś, że po raz pierwszy od tylu lat patrzę ci prosto w oczy - Nie wygłupiaj się - prycham - Nie, nie wiem. Nie wiem czego chciałeś i jak w twoim mniemaniu miało wyjść. I najważniejsze co miało wyjść, bo chyba nie - i tu macham ręką pomiędzy tobą a mną, bo słowo my nie przejdzie mi przez gardło - Wydawało mi się, że jest inaczej, ale nie miałam zielonego pojęcia co chodzi ci po głowie. I jasne, możesz powiedzieć, że byliśmy wtedy dziećmi, ale mnie naprawdę zależało. Na tobie. Więc oszczędź mi ckliwych banałów, bo gdybyś nie chciał żeby tak wyszło, bylibyśmy teraz w zupełnie innym miejscu - co do tego nie mam żadnych wątpliwości.
Nie wiem czy bylibyśmy wciąż razem. Może nie. Może ty wciąż miałbyś martwą narzeczoną na koncie, a ja na palcu pierścionek od Caesara. Ale doszlibyśmy do tego zupełnie inną drogą. I nie byłoby we mnie tyle żalu, i tego poczucia zmarnowanej szansy. Które gdzieś tam wciąż boli.
Możesz się nie zgadzać, ale tak to właśnie wygląda.
Rozsądek winien być najwyżej stawianą cnotą - przynajmniej w naszej warstwie społecznej, wśród błękitnej krwi. Uchodzimy wszak za ludzi inteligentnych i obytych, wszechstronnie wykształconych, czymże więc innym, jeśli właśnie nie rozsądkiem, powinniśmy się kierować na każdej płaszczyźnie życia? Mówili mi to odkąd pamiętam, mówili, że jesteśmy zbyt wysoko, by bezsensownymi zrywami serca ryzykować możliwość upadku, że właściwości płynące w naszych żyłach nie pozwalają nam na głupotę przypisaną wszystkim pozostałym warstwom społecznym, że powinniśmy myśleć o owocnych połączeniach międzyrodowych, a nie ulotnych uczuciach niezapewniających stabilizacji. Pochodząc z tych samych wyżyn, jesteśmy przecież równi, nie można więc mówić o wyrachowaniu którejkolwiek ze stron, a jedynie o obopólnych korzyściach. Nie chciałem w to wierzyć przez długie lata. Nie musiałem w to wierzyć przy tobie, skoro byłaś idealnym połączeniem wszystkiego, na czym pragnąłem budować swoją teraźniejszość i przyszłość. Naszą teraźniejszość i przyszłość.
Być może sam siebie postawiłem na przegranej pozycji. Wróciłem do punktu wyjścia. Teraz wierzę już tylko w rozsądek i w to, że niegdyś do wszystkiego podchodziłem źle. Teraz jestem już przecież dorosły, bogatszy w życiowe doświadczenia, których los mi nie poskąpił. Uczę się na błędach, niestety swoich własnych, a nie cudzych, ale wiedz, że jestem pilnym uczniem. Drugi raz nie postawię złego kroku, nie pójdę bagnistą ścieżką, nie wpadnę w sidła. Może tak to właśnie wyglądało, czasem lubię sobie wmawiać, że wy, kobiety, zastawiacie sidła jeszcze gorliwiej niż wszyscy myśliwi świata - większość z was narzeka na przedstawicielki płci pięknej dziedziczące geny wili, macie w zwyczaju nazywać je manipulatorkami i mawiacie, że nie można im ufać, podczas gdy nie rozróżnia was zupełnie nic. Wszystkie jesteście takie same. Może to i lepiej, że dowiedziałem się o tym zawczasu. Nie jestem już tym samym marzycielem, który w cieniu szkolnych murów wypowiadał wzniosłe deklaracje. Teraz już wiem, co robić, by zawsze stać u sterów.
I tylko tak z przyzwyczajenia, tylko ze względu na stare, dobre czasy, pozwalam ci teraz kierować naszą konwersacją wedle uznania. Korzystaj więc do woli, druga taka okazja powtórzy się nieprędko, o ile w ogóle. Nie wiem, co mam ci powiedzieć, stąpamy po kruchym lodzie i czuję, że przede mną już tylko parę kroków, nim ten zarwie się niepostrzeżenie, pozwalając lodowatej wodzie pochłonąć mnie w całości. Odzwyczaiłem się od rozmowy z tobą, nie potrafię już odbijać twoich wypowiedzi jak tłuczka na boisku, nie potrafię bawić się słowem i porywać się na żarty sytuacyjne, które kiedyś z pewnością byś doceniła. Uznajmy, że nie jestem w szczytowej formie, skoro przemilczam aż tak wiele spraw, o których chciałbym powiedzieć i które kwituję tylko spojrzeniem, jakiego nie jesteś już w stanie rozczytać.
Może kiedyś cię nie doceniałem. Myślałem, że wiem o tobie wszystko, byłaś przecież moją drugą połówką, a i tak na którymś etapie coś poszło nie tak, a nasze drogi rozeszły się już na zawsze. Dlaczego wtedy zabrakło mi wiary w to, że jesteś wystarczająco twarda, by znosić wszystko z wysoko podniesioną głową i razem ze mną nieść brzemię, które spadło na mnie niespodziewanie? A może wprost przeciwnie - instynktownie przeczuwałem, że lepiej odnajdziesz się w nowej rzeczywistości i było mi najzwyczajniej na świecie wstyd? Tradycjonalizm jest u mnie silnie zakorzeniony, wciąż nie mieści mi się w głowie to, że w dojrzałym związku to kobieta mogłaby się opiekować mężczyzną, a nie na odwrót. Podcięłabyś mi skrzydła. Nieświadomie. Z troską. Bezlitośnie. Całkowicie.
Może masz więc rację, moje wycofanie się bez słowa wyjaśnienia było wyjściem awaryjnym przewidującym tylko jedną osobę. Było aktem tchórzostwa i próbą ratowania samego siebie, jak na skończonego egocentryka przystało. Wiedziałaś od początku, że nim jestem, wiedziałaś również, że uwielbiam się wybielać do granic możliwości, a proces ten zaczynam od własnych oczu - dlatego też umrę, wierząc w to, że postąpiłem słusznie, a całość była wielkim poświęceniem z mojej strony. Poświęceniem ponoszonym w twoim imieniu i tak okrutnie przez ciebie niedocenianym. Oczywiście, jakżebyś mogła to docenić, skoro pozostawałaś otoczona gęstą mgłą słodkiej nieświadomości, przypominam sobie szybko o tym szczególe i stwierdzam przewrotnie, że większość czynów heroicznych pozostaje owiana tajemnicą i nie inaczej jest w tym przypadku. Widzisz więc sama, w moim wygodnym świecie wszystko składa się w sensowną całość, niczym zagubione elementy układanki, dopasowane do siebie idealnie i zaskakujące na swoje miejsce z ledwie słyszalnym kliknięciem.
Nie masz nawet pojęcia, ile razy chciałem zacisnąć palce dookoła twoich ramion i tobą potrząsnąć. Dlaczego wszystko potulnie zaakceptowałaś, właśnie ty, nie potrafiłem tego pojąć - a potem wmówiłem sobie, że pewnie nie zależało ci nawet w połowie tak bardzo, jak mnie, a całość nie rozbiła się przez napędzane przeze mnie nieporozumienie, a przez kolosalną różnicę w tym, czego pragnęliśmy i tym, jak postrzegaliśmy wyświechtane hasło my. Pomyliliśmy się co do siebie okrutnie, a to, co nas łączyło, było złudzeniem generującym niezrozumiałe sentymenty. Nie mogliśmy przecież wtedy wiedzieć co znaczy prawdziwe partnerstwo, byliśmy zaledwie parą nastolatków chodzących z głowami w chmurach i nieznającymi trosk dorosłego życia. A jednak było w tobie coś, co odrywało mnie od kładzionych mi do głowy przez familię przykazań o pragmatyczności, było w nas coś, co sprawiało, że nie potrzebowałem żadnego innego towarzystwa oprócz ciebie, że tylko ciebie wpisywałem na wybiegające wprzód karty historii, która miała być naszą wspólną.
Dużo czasu zajęło mi wyplenienie niewygodnych nawyków, takich jak ten, by odruchowo szukać cię spojrzeniem i upewniać się, czy uśmiechnęłaś się tak samo jak ja, ilekroć ktoś powiedział coś zabawnego. Dziś nie śmieję się już otwarcie w towarzystwie, nie szukam więc i ciebie. Tak jest wygodniej.
Moje rozchwianie nie zna granic. Stoję naprzeciwko ciebie, spojrzeniem stalowoszarych tęczówek prześlizguję się po twojej niedorzecznie pięknej twarzy i nie wiem już sam, czy lata temu okłamywałem nas oboje, czy lata później okłamywałem samego siebie. W jednej sekundzie umieszczam cię w swoim panteonie najważniejszych osób mojego życia, przypisując ci cały wachlarz zasług i pragnąc bez mrugnięcia okiem wyśpiewać ci wszystko jak z nut i ten jeden jedyny raz zagrać w otwarte karty, a w kolejnej z całym zaparciem staram się wepchnąć ciebie i nasze wspólnie spędzone chwile do najbardziej zakurzonej szufladki zapomnienia opatrzonej samymi niechlubnymi metkami. Nie znam drugiej osoby, która byłaby w stanie w zaledwie parę chwil przepędzić tyle razy ze skrajności w skrajność. Czasem myślę, że to właśnie ty rozbudziłaś moje kamienne serce. Później stwierdzam, że przez ciebie skamieniało.
- O wygodę? O to, twoim zdaniem, chodzi? - pytam z powątpiewaniem, a w efekcie brzmi to bardziej jak prychnięcie. Nigdy nie byłaś aż tak krótkowzroczna. - Chociaż zdaje się to być nie w twoim stylu, musisz dopuścić do siebie myśl, że może jednak się mylisz - hogwarcka biblioteka mogła dać ci wszechstronną wiedzę, lecz tej jednej rzeczy dać ci nie była w stanie. Jak na prawdziwego filozofa przystało, chwytam się myśli, że może jednak to był zły pomysł. Uleganie impulsowi i podchodzenie do ciebie. Nie pamiętam już o próbach rozjaśnienia wydarzeń sprzed niemalże dekady, nie pamiętam zgrabnie ułożonych słów, które zdawały się mieć sens nim jeszcze otworzyłem usta.
Śmiejesz się. W tym ostrym, atakującym moje błony bębenkowe dźwięku nie ma niczego miłego - podobnie jak i w całej tobie. Jakikolwiek urok krył w sobie wcześniej twój śmiech, zatracił się on z biegiem czasu lub po prostu w obliczu niekorzystnych okoliczności. Pewnie to drugie, ale jakoś tak łatwiej przychodzi mi skłanianie się ku opcji pierwszej.
- Myślisz, że to właśnie chciałem powiedzieć? - marszczę brwi w konsternacji, a słowo błąd dźwięczy głuchym echem w mojej głowie. - Nie byliśmy dziećmi - czy kiedykolwiek byliśmy nimi tak naprawdę? - i zależało mi bardziej niż kiedykolwiek - ale mogę mówić i mówić, bez odrobiny twojej dobrej woli nic do ciebie nie dotrze, a woli tej aktualnie ci brak. Tej jednej rzeczy jestem akurat pewny. - Najwidoczniej nie ma znaczenia, co teraz powiem ani jakie miałem intencje. I tak nie uwierzysz - może dałem ci ku temu powody, nie mogę cię za to winić. - Tym samym przedłużanie twojej męki zdaje się być bezcelowe - oznajmiam ostatecznie, po raz ostatni spoglądając w ciemne tęczówki. - Czegokolwiek byś o mnie nie myślała, wiedz, że życzę ci jak najlepiej - ściszam głos, cofając się o krok, jeden, drugi i trzeci. Nie pamiętam już o płaszczu, nie chcę go zabierać, zachowaj go, wyrzuć, spal w kominku, zrób z nim cokolwiek. Obracam się na pięcie i teleportuję się przy akompaniamencie charakterystycznego trzasku.
Czy to już odpowiedni moment, by przeciąć ostatnią nitkę?
zt x 2
Rozsądek winien być najwyżej stawianą cnotą - przynajmniej w naszej warstwie społecznej, wśród błękitnej krwi. Uchodzimy wszak za ludzi inteligentnych i obytych, wszechstronnie wykształconych, czymże więc innym, jeśli właśnie nie rozsądkiem, powinniśmy się kierować na każdej płaszczyźnie życia? Mówili mi to odkąd pamiętam, mówili, że jesteśmy zbyt wysoko, by bezsensownymi zrywami serca ryzykować możliwość upadku, że właściwości płynące w naszych żyłach nie pozwalają nam na głupotę przypisaną wszystkim pozostałym warstwom społecznym, że powinniśmy myśleć o owocnych połączeniach międzyrodowych, a nie ulotnych uczuciach niezapewniających stabilizacji. Pochodząc z tych samych wyżyn, jesteśmy przecież równi, nie można więc mówić o wyrachowaniu którejkolwiek ze stron, a jedynie o obopólnych korzyściach. Nie chciałem w to wierzyć przez długie lata. Nie musiałem w to wierzyć przy tobie, skoro byłaś idealnym połączeniem wszystkiego, na czym pragnąłem budować swoją teraźniejszość i przyszłość. Naszą teraźniejszość i przyszłość.
Być może sam siebie postawiłem na przegranej pozycji. Wróciłem do punktu wyjścia. Teraz wierzę już tylko w rozsądek i w to, że niegdyś do wszystkiego podchodziłem źle. Teraz jestem już przecież dorosły, bogatszy w życiowe doświadczenia, których los mi nie poskąpił. Uczę się na błędach, niestety swoich własnych, a nie cudzych, ale wiedz, że jestem pilnym uczniem. Drugi raz nie postawię złego kroku, nie pójdę bagnistą ścieżką, nie wpadnę w sidła. Może tak to właśnie wyglądało, czasem lubię sobie wmawiać, że wy, kobiety, zastawiacie sidła jeszcze gorliwiej niż wszyscy myśliwi świata - większość z was narzeka na przedstawicielki płci pięknej dziedziczące geny wili, macie w zwyczaju nazywać je manipulatorkami i mawiacie, że nie można im ufać, podczas gdy nie rozróżnia was zupełnie nic. Wszystkie jesteście takie same. Może to i lepiej, że dowiedziałem się o tym zawczasu. Nie jestem już tym samym marzycielem, który w cieniu szkolnych murów wypowiadał wzniosłe deklaracje. Teraz już wiem, co robić, by zawsze stać u sterów.
I tylko tak z przyzwyczajenia, tylko ze względu na stare, dobre czasy, pozwalam ci teraz kierować naszą konwersacją wedle uznania. Korzystaj więc do woli, druga taka okazja powtórzy się nieprędko, o ile w ogóle. Nie wiem, co mam ci powiedzieć, stąpamy po kruchym lodzie i czuję, że przede mną już tylko parę kroków, nim ten zarwie się niepostrzeżenie, pozwalając lodowatej wodzie pochłonąć mnie w całości. Odzwyczaiłem się od rozmowy z tobą, nie potrafię już odbijać twoich wypowiedzi jak tłuczka na boisku, nie potrafię bawić się słowem i porywać się na żarty sytuacyjne, które kiedyś z pewnością byś doceniła. Uznajmy, że nie jestem w szczytowej formie, skoro przemilczam aż tak wiele spraw, o których chciałbym powiedzieć i które kwituję tylko spojrzeniem, jakiego nie jesteś już w stanie rozczytać.
Może kiedyś cię nie doceniałem. Myślałem, że wiem o tobie wszystko, byłaś przecież moją drugą połówką, a i tak na którymś etapie coś poszło nie tak, a nasze drogi rozeszły się już na zawsze. Dlaczego wtedy zabrakło mi wiary w to, że jesteś wystarczająco twarda, by znosić wszystko z wysoko podniesioną głową i razem ze mną nieść brzemię, które spadło na mnie niespodziewanie? A może wprost przeciwnie - instynktownie przeczuwałem, że lepiej odnajdziesz się w nowej rzeczywistości i było mi najzwyczajniej na świecie wstyd? Tradycjonalizm jest u mnie silnie zakorzeniony, wciąż nie mieści mi się w głowie to, że w dojrzałym związku to kobieta mogłaby się opiekować mężczyzną, a nie na odwrót. Podcięłabyś mi skrzydła. Nieświadomie. Z troską. Bezlitośnie. Całkowicie.
Może masz więc rację, moje wycofanie się bez słowa wyjaśnienia było wyjściem awaryjnym przewidującym tylko jedną osobę. Było aktem tchórzostwa i próbą ratowania samego siebie, jak na skończonego egocentryka przystało. Wiedziałaś od początku, że nim jestem, wiedziałaś również, że uwielbiam się wybielać do granic możliwości, a proces ten zaczynam od własnych oczu - dlatego też umrę, wierząc w to, że postąpiłem słusznie, a całość była wielkim poświęceniem z mojej strony. Poświęceniem ponoszonym w twoim imieniu i tak okrutnie przez ciebie niedocenianym. Oczywiście, jakżebyś mogła to docenić, skoro pozostawałaś otoczona gęstą mgłą słodkiej nieświadomości, przypominam sobie szybko o tym szczególe i stwierdzam przewrotnie, że większość czynów heroicznych pozostaje owiana tajemnicą i nie inaczej jest w tym przypadku. Widzisz więc sama, w moim wygodnym świecie wszystko składa się w sensowną całość, niczym zagubione elementy układanki, dopasowane do siebie idealnie i zaskakujące na swoje miejsce z ledwie słyszalnym kliknięciem.
Nie masz nawet pojęcia, ile razy chciałem zacisnąć palce dookoła twoich ramion i tobą potrząsnąć. Dlaczego wszystko potulnie zaakceptowałaś, właśnie ty, nie potrafiłem tego pojąć - a potem wmówiłem sobie, że pewnie nie zależało ci nawet w połowie tak bardzo, jak mnie, a całość nie rozbiła się przez napędzane przeze mnie nieporozumienie, a przez kolosalną różnicę w tym, czego pragnęliśmy i tym, jak postrzegaliśmy wyświechtane hasło my. Pomyliliśmy się co do siebie okrutnie, a to, co nas łączyło, było złudzeniem generującym niezrozumiałe sentymenty. Nie mogliśmy przecież wtedy wiedzieć co znaczy prawdziwe partnerstwo, byliśmy zaledwie parą nastolatków chodzących z głowami w chmurach i nieznającymi trosk dorosłego życia. A jednak było w tobie coś, co odrywało mnie od kładzionych mi do głowy przez familię przykazań o pragmatyczności, było w nas coś, co sprawiało, że nie potrzebowałem żadnego innego towarzystwa oprócz ciebie, że tylko ciebie wpisywałem na wybiegające wprzód karty historii, która miała być naszą wspólną.
Dużo czasu zajęło mi wyplenienie niewygodnych nawyków, takich jak ten, by odruchowo szukać cię spojrzeniem i upewniać się, czy uśmiechnęłaś się tak samo jak ja, ilekroć ktoś powiedział coś zabawnego. Dziś nie śmieję się już otwarcie w towarzystwie, nie szukam więc i ciebie. Tak jest wygodniej.
Moje rozchwianie nie zna granic. Stoję naprzeciwko ciebie, spojrzeniem stalowoszarych tęczówek prześlizguję się po twojej niedorzecznie pięknej twarzy i nie wiem już sam, czy lata temu okłamywałem nas oboje, czy lata później okłamywałem samego siebie. W jednej sekundzie umieszczam cię w swoim panteonie najważniejszych osób mojego życia, przypisując ci cały wachlarz zasług i pragnąc bez mrugnięcia okiem wyśpiewać ci wszystko jak z nut i ten jeden jedyny raz zagrać w otwarte karty, a w kolejnej z całym zaparciem staram się wepchnąć ciebie i nasze wspólnie spędzone chwile do najbardziej zakurzonej szufladki zapomnienia opatrzonej samymi niechlubnymi metkami. Nie znam drugiej osoby, która byłaby w stanie w zaledwie parę chwil przepędzić tyle razy ze skrajności w skrajność. Czasem myślę, że to właśnie ty rozbudziłaś moje kamienne serce. Później stwierdzam, że przez ciebie skamieniało.
- O wygodę? O to, twoim zdaniem, chodzi? - pytam z powątpiewaniem, a w efekcie brzmi to bardziej jak prychnięcie. Nigdy nie byłaś aż tak krótkowzroczna. - Chociaż zdaje się to być nie w twoim stylu, musisz dopuścić do siebie myśl, że może jednak się mylisz - hogwarcka biblioteka mogła dać ci wszechstronną wiedzę, lecz tej jednej rzeczy dać ci nie była w stanie. Jak na prawdziwego filozofa przystało, chwytam się myśli, że może jednak to był zły pomysł. Uleganie impulsowi i podchodzenie do ciebie. Nie pamiętam już o próbach rozjaśnienia wydarzeń sprzed niemalże dekady, nie pamiętam zgrabnie ułożonych słów, które zdawały się mieć sens nim jeszcze otworzyłem usta.
Śmiejesz się. W tym ostrym, atakującym moje błony bębenkowe dźwięku nie ma niczego miłego - podobnie jak i w całej tobie. Jakikolwiek urok krył w sobie wcześniej twój śmiech, zatracił się on z biegiem czasu lub po prostu w obliczu niekorzystnych okoliczności. Pewnie to drugie, ale jakoś tak łatwiej przychodzi mi skłanianie się ku opcji pierwszej.
- Myślisz, że to właśnie chciałem powiedzieć? - marszczę brwi w konsternacji, a słowo błąd dźwięczy głuchym echem w mojej głowie. - Nie byliśmy dziećmi - czy kiedykolwiek byliśmy nimi tak naprawdę? - i zależało mi bardziej niż kiedykolwiek - ale mogę mówić i mówić, bez odrobiny twojej dobrej woli nic do ciebie nie dotrze, a woli tej aktualnie ci brak. Tej jednej rzeczy jestem akurat pewny. - Najwidoczniej nie ma znaczenia, co teraz powiem ani jakie miałem intencje. I tak nie uwierzysz - może dałem ci ku temu powody, nie mogę cię za to winić. - Tym samym przedłużanie twojej męki zdaje się być bezcelowe - oznajmiam ostatecznie, po raz ostatni spoglądając w ciemne tęczówki. - Czegokolwiek byś o mnie nie myślała, wiedz, że życzę ci jak najlepiej - ściszam głos, cofając się o krok, jeden, drugi i trzeci. Nie pamiętam już o płaszczu, nie chcę go zabierać, zachowaj go, wyrzuć, spal w kominku, zrób z nim cokolwiek. Obracam się na pięcie i teleportuję się przy akompaniamencie charakterystycznego trzasku.
Czy to już odpowiedni moment, by przeciąć ostatnią nitkę?
zt x 2
stars, hide your fires:
let not light see my black and deep desires.
let not light see my black and deep desires.
Mostek kapitański
Szybka odpowiedź