Rocznica
AutorWiadomość
| 15 sierpnia <3
Trzydzieści lat. Trzysta sześćdziesiąt miesięcy. Prawie jedenaście tysięcy dni. Gdyby tylko mogła, zaznaczałaby każdy z nich wydrapaną kreseczką w drogiej boazerii z sekwoi, jaką wyłożona była ich sypialnia. Czy starczyłoby miejsca na ten artystyczny wyraz bezsensownego odliczania? Zapewne musiałaby przenieść się z tym depresyjnym drzeworytem na długi korytarz posiadłości w Shropshire i na ozdobionych obrazami ścianach kontynuować łamanie krwistoczerwonych paznokci, nerwowo wydłubując nimi kolejne drzazgi. Kultywując więzienny sposób, doskonale pokazujący jak traktowała swoje małżeństwo. Przecież szczęśliwe, przecież niesamowicie udane – dała Reaganowi pierworodnego syna oraz blondwłose, magicznie rzadkie bliźnięta, dała mu swoją młodość, wsparcie, całkowitą uwagę, kobiece westchnienia i – bez ani grama przesady - swoje życie, nie oczekując nic w zamian. Nigdy nie przyniosła mu wstydu, prezentując się u jego boku z wręcz nierzeczywistą perfekcją, ba, wręcz mógł być z niej dumny, kiedy prywatna galeria stała się znana w całej Anglii, przynosząc nie tylko pieniądze ale i dodatkową chwałę rodowemu nazwisku. Daleko było jej do buntowniczej, rozkapryszonej żony, wylewającej swoją frustrację i czyniącą mężowskie powroty do domu bolesnymi. Starała się dać Reaganowi maksimum szczęścia, bynajmniej nie z miłości a z czystego wyrachowania. Już od pierwszych chwil narzeczeństwa wiedziała, że jedyną drogą ucieczki z tego więzienia złotych obrączek będzie wyrafinowana manipulacja. Niezwykle łaskawa: ciężką, subtelną pracą sprawiła, że nieświadomy niczego mąż mógł wieść całkowicie radosne życie, a ona sama coraz łatwiej uwalniać się spod ciężaru małżeńskiej przysięgi. Od początku grała na emocjach, pragnieniach, obietnicach i poczuciu winy, ostrożnie, z chirurgiczną precyzją ocierając się o granicę niebezpieczeństwa, nigdy jej jednak nie przekraczając. Tylko raz prawie przebiegła przez nią z impetem, ale dalekosiężne myślenie zawróciło ją z tej drogi donikąd. Ostateczne ukaranie Reagana za najpodlejszy uczynek wobec kobiety stanowiło przecież ślepy zaułek. Niszcząc jego życie wykonywałaby wyrok tak naprawdę na sobie, na ojcu i na Samaelu, stając się niegodną miana Avery. Zniosła tamte cierpienia w milczeniu, rozpacz zamieniając w stalową siłę. Bezwzględne rady, jakie otrzymała od Marcolfa, okazały się skuteczne a późniejsza manipulacja, wzbogacona o niezawodne narzędzie wyrzutów sumienia, jeszcze łatwiejsza. Oczywiście utrzymywanie pewnych aspektów rodzicielskiej miłości w tajemnicy bywało kłopotliwe, ale od tamtej, niemoralnej pory, opanowała sztukę utrzymywania Reagana w stanie błogiego zadowolenia do perfekcji, starając się jednocześnie odsunąć go od siebie coraz dalej. Słodkim szeptem podsycała jego sny o ministerialnej potędze, z nieskrywaną radością przyjmując kolejne awanse, gwarantujące zamknięcie męża w objęciach pracy na dłużej. Każda delegacja dyplomatyczna zasługiwała na miano święta a pojawienie się w okolicach jego gabinetu młodziutkiej stażystki radośnie przyśpieszało bicie serca Laidan. Nie wiedziała, czy Reagan ją zdradza, ale szczerze pragnęła, by okazał się chociaż na tyle męski. Ewentualne zaprzepaszczenie małżeńskiej przysięgi nie dość, że oznaczałoby chwilową wolność od najokropniejszego erotycznego obowiązku, to obarczałoby Avery’ego kolejnym ciężarem wyrzutów sumienia. Takim skruszonym i obolałym przyjemniej się kierowało; stawał się jeszcze bardziej przewidywalny, nie wyłamując się z żadnego schematu.
Także z tego dotyczącego świętowania kolejnych rocznic ich zaślubin. Zawsze była to wystawna kolacja, zawsze wybierał białe wino (wiedząc, że wolała czerwone) i zawsze wpatrywał się w nią z tym samym zwycięskim uśmiechem, od którego robiło się jej niedobrze. A może to przez ten mdląco słodki deser, w jakim właśnie się rozsmakowywali, kończąc wykwitną kolację? Albo przez słowa, które musiały w końcu paść, by nie łamać ich pięknej tradycji?
- Jestem taka szczęśliwa, Reaganie – powiedziała czułym, niemalże dziewczęco oddanym tonem, podnosząc wzrok znad czekoladowego sufletu, którego nawet nie napoczęła, racząc się przeklętym białym winem. Ułatwiającym jej utrzymanie roziskrzonego spojrzenia na jego twarzy; spojrzenia szczerego, rozkochanego, pełnego wzruszenia tą okrągłą, perłową rocznicą. W duchu – jak zawsze piętnastego sierpnia – życzyła sobie, by była to także rocznica ostatnia.
Trzydzieści lat. Trzysta sześćdziesiąt miesięcy. Prawie jedenaście tysięcy dni. Gdyby tylko mogła, zaznaczałaby każdy z nich wydrapaną kreseczką w drogiej boazerii z sekwoi, jaką wyłożona była ich sypialnia. Czy starczyłoby miejsca na ten artystyczny wyraz bezsensownego odliczania? Zapewne musiałaby przenieść się z tym depresyjnym drzeworytem na długi korytarz posiadłości w Shropshire i na ozdobionych obrazami ścianach kontynuować łamanie krwistoczerwonych paznokci, nerwowo wydłubując nimi kolejne drzazgi. Kultywując więzienny sposób, doskonale pokazujący jak traktowała swoje małżeństwo. Przecież szczęśliwe, przecież niesamowicie udane – dała Reaganowi pierworodnego syna oraz blondwłose, magicznie rzadkie bliźnięta, dała mu swoją młodość, wsparcie, całkowitą uwagę, kobiece westchnienia i – bez ani grama przesady - swoje życie, nie oczekując nic w zamian. Nigdy nie przyniosła mu wstydu, prezentując się u jego boku z wręcz nierzeczywistą perfekcją, ba, wręcz mógł być z niej dumny, kiedy prywatna galeria stała się znana w całej Anglii, przynosząc nie tylko pieniądze ale i dodatkową chwałę rodowemu nazwisku. Daleko było jej do buntowniczej, rozkapryszonej żony, wylewającej swoją frustrację i czyniącą mężowskie powroty do domu bolesnymi. Starała się dać Reaganowi maksimum szczęścia, bynajmniej nie z miłości a z czystego wyrachowania. Już od pierwszych chwil narzeczeństwa wiedziała, że jedyną drogą ucieczki z tego więzienia złotych obrączek będzie wyrafinowana manipulacja. Niezwykle łaskawa: ciężką, subtelną pracą sprawiła, że nieświadomy niczego mąż mógł wieść całkowicie radosne życie, a ona sama coraz łatwiej uwalniać się spod ciężaru małżeńskiej przysięgi. Od początku grała na emocjach, pragnieniach, obietnicach i poczuciu winy, ostrożnie, z chirurgiczną precyzją ocierając się o granicę niebezpieczeństwa, nigdy jej jednak nie przekraczając. Tylko raz prawie przebiegła przez nią z impetem, ale dalekosiężne myślenie zawróciło ją z tej drogi donikąd. Ostateczne ukaranie Reagana za najpodlejszy uczynek wobec kobiety stanowiło przecież ślepy zaułek. Niszcząc jego życie wykonywałaby wyrok tak naprawdę na sobie, na ojcu i na Samaelu, stając się niegodną miana Avery. Zniosła tamte cierpienia w milczeniu, rozpacz zamieniając w stalową siłę. Bezwzględne rady, jakie otrzymała od Marcolfa, okazały się skuteczne a późniejsza manipulacja, wzbogacona o niezawodne narzędzie wyrzutów sumienia, jeszcze łatwiejsza. Oczywiście utrzymywanie pewnych aspektów rodzicielskiej miłości w tajemnicy bywało kłopotliwe, ale od tamtej, niemoralnej pory, opanowała sztukę utrzymywania Reagana w stanie błogiego zadowolenia do perfekcji, starając się jednocześnie odsunąć go od siebie coraz dalej. Słodkim szeptem podsycała jego sny o ministerialnej potędze, z nieskrywaną radością przyjmując kolejne awanse, gwarantujące zamknięcie męża w objęciach pracy na dłużej. Każda delegacja dyplomatyczna zasługiwała na miano święta a pojawienie się w okolicach jego gabinetu młodziutkiej stażystki radośnie przyśpieszało bicie serca Laidan. Nie wiedziała, czy Reagan ją zdradza, ale szczerze pragnęła, by okazał się chociaż na tyle męski. Ewentualne zaprzepaszczenie małżeńskiej przysięgi nie dość, że oznaczałoby chwilową wolność od najokropniejszego erotycznego obowiązku, to obarczałoby Avery’ego kolejnym ciężarem wyrzutów sumienia. Takim skruszonym i obolałym przyjemniej się kierowało; stawał się jeszcze bardziej przewidywalny, nie wyłamując się z żadnego schematu.
Także z tego dotyczącego świętowania kolejnych rocznic ich zaślubin. Zawsze była to wystawna kolacja, zawsze wybierał białe wino (wiedząc, że wolała czerwone) i zawsze wpatrywał się w nią z tym samym zwycięskim uśmiechem, od którego robiło się jej niedobrze. A może to przez ten mdląco słodki deser, w jakim właśnie się rozsmakowywali, kończąc wykwitną kolację? Albo przez słowa, które musiały w końcu paść, by nie łamać ich pięknej tradycji?
- Jestem taka szczęśliwa, Reaganie – powiedziała czułym, niemalże dziewczęco oddanym tonem, podnosząc wzrok znad czekoladowego sufletu, którego nawet nie napoczęła, racząc się przeklętym białym winem. Ułatwiającym jej utrzymanie roziskrzonego spojrzenia na jego twarzy; spojrzenia szczerego, rozkochanego, pełnego wzruszenia tą okrągłą, perłową rocznicą. W duchu – jak zawsze piętnastego sierpnia – życzyła sobie, by była to także rocznica ostatnia.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Natura Reagana Avery’ego nie znosiła celebrowania minionych wydarzeń. Jako potomek jednego z najznamienitszych rodów czarodziejskich powinien być bardziej skupiony na przeszłości, na hołdowaniu sag rodzinnych przestarzałych tak bardzo, że obrastały legend; ale on, ten dyplomata i człowiek wszechstronnie uzdolniony preferował świat przyszłości. Esencją życia był dla niego ów nieokreślony punkt, który ledwo majaczył na horyzoncie i do którego dążył z zawziętością znaną w jego kręgach od pokoleń. Jaka przeszłość zniosłaby porównanie z czymś jeszcze nieosiągalnym, magicznym i wyczekiwanym?
Nic więc dziwnego, że zapominał o urodzinach krewnych, przegapiał bankiety i rauty, na których wspomnienia odgrywały znaczącą rolę, a przede wszystkim potrafił w swoim wrodzonym gapiostwie – choć i to była tylko i wyłącznie gra na zwłokę – ignorować istnienie znajomych, z którymi musiał (nie chciał, ten stan relacji utrzymywał się niezwykle rzadko) pozostawać w kontaktach. Z tego też powodu wiódł życie osoby z socjety na własnych warunkach. Był zanadto uroczy, by ktokolwiek mógł go podejrzewać o działania z premedytacją, a to ona pozwalała mu powracać z zagranicznych wojaży z wyrazem ulgi, a nie paniki na myśl o czekających go obowiązkach towarzyskich. Nic nie mógł poradzić na to, że jako człowiek przenikliwy i odrobinę zbyt inteligentny odczuwał niemal fizyczny ból, jeśli musiał zadawać się z głupcami. Arystokracja jednak nie znosiła barier innych niż pozycja społeczna i był zobowiązany do nawiązywania relacji z kim tylko popadnie, jeśli – rzecz oczywista – miał odpowiedni tytuł. Nie kłaniał się im bałwochwalczo i wówczas przydatnym okazywała się być jego nieroztropność. Pozorowana bądź szczera – odnosiła zamierzony skutek, a i on sam mógł z czystym sumieniem oddawać się czynnościom, może i nie do końca przyjemnym, ale przynajmniej bardziej twórczym i zaspokajającym potrzebę jego ambicji.
Rosnącymi w miarę jedzenia, zupełnie jak apetyt, z którym oczekiwał na [i[właściwy[/i] deser podczas tej rocznicy.
Przeklętej, zapomnianej?
Wyjątkiem od reguły jak zawsze była kobieta. Piękna, choć tylko mąż potrafił policzyć każdą zmarszczkę na niby gładkim czole. Znał ją od trzydziestu lat i tyle lat wcześniej ślubował jej przywiązanie, nie łamiąc żadnego punktu przysięgi. To również wynikało z jego charakteru – dotrzymywał obietnic, niezależnie od tego jak bardzo były absurdalne. Ta zawarta przed trzema dekadami nadal jawiła mu się jako odpowiednia. Tak ją określał – po męsku, bez sentymentów i rozczulania się nad tym, że są ze sobą szczęśliwi. Kochał ją i ta wiedza wystarczała mu, nawet wówczas, gdy musiał uspokajać demony sumienia, gdy wracał z kolejnych podróży, wzbogacając swoje doświadczenia o smaki nie tylko natury kulinarnej. Nadal to ona, jego żona i matka dzieci pozostawała jedyną, to dla niej był skłonny zmienić swoje nawyki oraz uwierzyć, że intymność jest również możliwa w towarzystwie dwójki osób.
Żadna jego kochanka nie mogła tego doświadczyć i żywił serdeczną nadzieję, że i Laidan ma tego świadomość, jeśli już zażywa rozkoszy pozamałżeńskich. Pozostawiał jej w tym względzie dużą swobodę, wierząc – może naiwnie – że jest osobą inteligentną i wie, że ich życie jest uzależnione od siebie, choć ich związek obecnie wkraczał w fazę oddania i czułości, tkliwej i romantycznej, nie zaś namiętnej i pełnej porywów serca.
Na taką przeszłość mógł jednak spojrzeć bardziej przychylnie, wnosząc toast za kolejne trzydzieści lat.
- Promieniejesz zapewne bardziej niż w dniu ślubu. Myślę, że to wino i dobre eliksiry, a nie szczęście – zażartował, poczucie humoru miał szorstkie i uszczypliwe, ale dla bliskich był wzorem w kwestii pobłażliwego traktowania.
Jak mało który szlachcic wiedział, że owa arystokratyczna wyniosłość budzi tylko i wyłącznie śmieszność. Był zatem bardziej serdeczny, choć trudno było u niego wywołać rozczulenie, nawet jeśli Laidan była dla niego boginią.
Reagan Avery
Zawód : Brytyjski Przedstawiciel Międzynarodowej Konferencji Czarodziejów
Wiek : 59
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
There's no salvation for me now,
No space among the clouds,
And I feel I'm heading down,
That's alright.
No space among the clouds,
And I feel I'm heading down,
That's alright.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Podniosła atmosfera wieczoru, podkreślona tylko luksusowym wystrojem wnętrz – Lestrange udowadniał swój dobry gust, zapoczątkowany hojnymi zakupami obrazów pochodzących z jej galerii – wpływała na zakochaną żonę niezwykle łagodząco. Nie krzywiła się, nie stukała nerwowo bokiem wysokiej szpilki w nogę suto zastawionego stołu, nie przesuwała złotym widelczykiem po talerzu z chińskiej porcelany, wywołując drażniące dźwięki. Nic z tych denerwujących rzeczy się nie działo, pozwalając państwu Avery konsumować rocznicową kolację w aurze spokoju i miłości. Krzepiący serce obrazek. Brytyjski Przedstawiciel Międzynarodowej Konfederacji Czarodziejów, reprezentant kraju poza jego granicami, coraz przystojniejszy z każdym siwym włosem, podkreślającym tylko surową urodę i jego urocza, złotowłosa żona, wpatrzona w męża jak w obrazek. Namalowany przez siebie, co poniekąd było przecież prawdą. Manipulacjami, podszeptami, kłamstewkami i całym kobiecym arsenałem udało się jej utrzymać na powierzchni nie tylko swoją niezależność, ale i nieświadomość Reagana. Okupiła to łzami, cierpieniem i fizycznym bólem, lecz każdy jęk cierpienia – czy to ten tłumiony w poduszkę, kiedy za młodu tęskniła za ojcem, czy ten wyrywający się spomiędzy jej zagryzionych ust, kiedy spełniała małżeński obowiązek – okazywał się wart celu, do którego w końcu dopłynęła. Od kilku lat nie musiała już siłować się z prądem rzeki ani walczyć o każdy centymetr niepodległej ziemi swojego jestestwa, po prostu dryfując po zadziwiająco spokojnych morzach dojrzałej miłości. Bez szalonych porywów serca, namiętnych randek, szalonych przygód; bez rozpaczy, łez i cierpienia. Rozchwiana amplituda ich małżeństwa, szarpiąca się pomiędzy skrajnościami, na dobre została sprowadzona do płaskiej linii (śmierci?) po gwałcie, brzemiennym w bliźniaczych skutkach. Późniejsze gorsze i lepsze chwile zlewały się w jeden strumień wspólnego życia, obiektywnie zasługującego na zaszczytne miano szczęśliwego. Obydwoje dawali sobie dużo swobody, zawsze powracając jednak do wspólnego reprezentowania rodziny; on poświęcał czas dyplomatycznym podróżom, ona ukochanej galerii. Żadne skandale nie splamiły do tej pory tego perfekcyjnego mirażu, stanowiącego cel wielu szlacheckich młódek. Laidan wielokrotnie słyszała tęskne szepty, wypełniające korytarze Sabatów, kiedy to jej małżeństwo stawiano za wzór idealnego pożycia. Dawne plotki, dotyczące nieco zbyt bliskiego połączenia dwóch osób tego samego rodu, dawno odeszły w niepamięć. Lai była, pozostała i miała pozostać aż do końca lady Avery – ze swoim cudownym mężem u boku. Właśnie serwującym jej roziskrzone żartem spojrzenie i nieco zgryźliwe słowa.
Zaśmiała się cicho na jego mało subtelny przytyk, ale w brzmieniu jej cichego chichotu nie było skrywanej urazy. Dobrze pamiętała ich sztywne początki, kiedy każda podobna poufałość czy nadużycie poczucia humoru, wywoływały zgrzyt jej zębów i spąsowienie bladych policzków. Ta nieznośna lekkość bytu drażniła ją w Reaganie niemożebnie, ale po dopisaniu jej do całej listy jego druzgoczących cech – i po trzydziestu latach wspólnego spaceru przez arystokratyczne życie – udało się jej zwalczyć chęć wbicia mu noża prosto pomiędzy oczy. Jej cudowny mąż miał przecież dużo większe przewinienia od tych zaliczanych przez postronnych jako zalety. Bystry, brylujący w towarzystwie, o ciętym języku: nic, tylko wzdychać. Albo zamordować z premedytacją, czego jednak uczynić nie mogła. Byli ze sobą związani już na zawsze a Laidan stanowiła jego własność – z czym nie mogła się ciągle pogodzić, lecz na co nie miała także najmniejszego wpływu. Mogła czuć się absolutnie wolna i pozbawiona kontroli, ale byłaby skończoną idiotką, gdyby nie zdawała sobie sprawy z tego, że po prostu poruszała się na wyjątkowo długiej smyczy, za którą Avery mógł w każdej chwili szarpnąć.
Na szczęście była pewna, że nigdy tego nie zrobi. Dlatego też znosiła ten cały teatr, sącząc powoli białe wino, jakby ten krótki pokaz śmiechu wyraźnie ją wyczerpał. Nigdy nie odpowiadała na jego żarty w podobnym stylu, zawsze ułożona, zawsze spokojna i uśmiechnięta. - Promienieję bardziej, bo z każdym rokiem u twego boku jestem radośniejsza- odparła lekko, czule odkładając kieliszek i sięgając po widelczyk, którym powoli ukroiła mały kawałek czekoladowego sufletu. Zamierzała jeść jak najwolniej, by przedłużyć tę kolacjową przystawkę przed rocznicowym daniem głównym, na którego myśl robiło się jej mdło. - Pomijając te chwile, w których jesteś daleko. Znów czeka cię jesienna zagraniczna sesja Konfederacji? – dodała melancholijnie, podnosząc nieco posmutniały wzrok znad deseru prosto na twarz Reagana.
Zaśmiała się cicho na jego mało subtelny przytyk, ale w brzmieniu jej cichego chichotu nie było skrywanej urazy. Dobrze pamiętała ich sztywne początki, kiedy każda podobna poufałość czy nadużycie poczucia humoru, wywoływały zgrzyt jej zębów i spąsowienie bladych policzków. Ta nieznośna lekkość bytu drażniła ją w Reaganie niemożebnie, ale po dopisaniu jej do całej listy jego druzgoczących cech – i po trzydziestu latach wspólnego spaceru przez arystokratyczne życie – udało się jej zwalczyć chęć wbicia mu noża prosto pomiędzy oczy. Jej cudowny mąż miał przecież dużo większe przewinienia od tych zaliczanych przez postronnych jako zalety. Bystry, brylujący w towarzystwie, o ciętym języku: nic, tylko wzdychać. Albo zamordować z premedytacją, czego jednak uczynić nie mogła. Byli ze sobą związani już na zawsze a Laidan stanowiła jego własność – z czym nie mogła się ciągle pogodzić, lecz na co nie miała także najmniejszego wpływu. Mogła czuć się absolutnie wolna i pozbawiona kontroli, ale byłaby skończoną idiotką, gdyby nie zdawała sobie sprawy z tego, że po prostu poruszała się na wyjątkowo długiej smyczy, za którą Avery mógł w każdej chwili szarpnąć.
Na szczęście była pewna, że nigdy tego nie zrobi. Dlatego też znosiła ten cały teatr, sącząc powoli białe wino, jakby ten krótki pokaz śmiechu wyraźnie ją wyczerpał. Nigdy nie odpowiadała na jego żarty w podobnym stylu, zawsze ułożona, zawsze spokojna i uśmiechnięta. - Promienieję bardziej, bo z każdym rokiem u twego boku jestem radośniejsza- odparła lekko, czule odkładając kieliszek i sięgając po widelczyk, którym powoli ukroiła mały kawałek czekoladowego sufletu. Zamierzała jeść jak najwolniej, by przedłużyć tę kolacjową przystawkę przed rocznicowym daniem głównym, na którego myśl robiło się jej mdło. - Pomijając te chwile, w których jesteś daleko. Znów czeka cię jesienna zagraniczna sesja Konfederacji? – dodała melancholijnie, podnosząc nieco posmutniały wzrok znad deseru prosto na twarz Reagana.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Doskonale pamiętał moment, w którym go zachwyciła. Właśnie tak, nie umiał określić, kiedy i gdzie się poznali (albo za radą którego wuja), ale sekundy, w których przejrzał na oczy i poczuł coś na wzór męskiej dumy został dany mu na zawsze. Wracał do niego często w chwilach kryzysu, kolejnej fascynacji bądź oczekiwania na wybudzenie się Laidan ze śpiączki. To była dla niego boja, owa bezpieczna przystań, która pozwalała mu na uporządkowanie hierarchii wartości, kiedy świat, jego prywatna samotna chwiała się i mało brakowałoby, a ich pozorna sielanka runęłaby jak domek z kart. Z tych samych, którymi grywał odważnie.
Z żoną również tak było.
Nie przejawiał szczególnej ostrożności. Bywał wręcz szorstkim draniem, początkowo więcej było w nim brutala i człowieka interesownego niż romantyka, którym miał stać się po latach udanej egzystencji. Dobrze pamiętał, że pierwszym prezentem miał zaskarbić jej uczucia i… na to liczył. Każda jego czynność była obliczona tak, by móc osiągnąć cel. Długo bronił się przed szlacheckim ożenkiem, ale skoro zgodził się przyjąć absurdalne warunki swoich rodziców, to zrobił wszystko, by jego narzeczona nie okazała się kapryśna.
Mógł więc podziwiać się jedynie za kunszt przygotowania roli zachwyconego adoratora, a tak naprawdę czuł się jak schwytany w pułapkę. To było jak rodowa klątwa – ściany zaczęły się przybliżać do siebie, czuł w płucach brak powietrza, a każda szata ciążyła mu zupełnie tak jakby była nasączona wodą. Tak było za każdym razem, gdy widywali się i gdy jego krewni rozpływali się w zachwycie nad jego rozkochanym spojrzeniem, które kierował w jej stronę. Musiało sporo wody upłynąć – w tym dosłownym znaczeniu (?) – by poczuł, że może płynąć z jej prądem. Nie stało się to z dnia na dzień. Nie zwyciężyła jej czułość ani kobiece oddanie. Właściwie miał wrażenie, że im bardziej stała się posłuszna, tym mocniej nabierał do niej odrazy. Dlatego poczynał z nią sobie coraz odważniej i pewnego dnia odkrył, że wraca do domu wcześniej jak przykładny mąż.
Siedziała w ogrodzie i również piła wino - wiele lat później zaczął zwracać jej uwagę, że robi to za często – a on stwierdził, że już się nie dusi. Przestrzeń, jaka ich wtedy ogarnęła (i ona musiała odczuć tę różnicę) zrobiła na nim takie wrażenie, że i teraz mógł być tylko tu absolutnie szczery i spełniony, pragnąc wieczorem scałować z niej te zmarszczki mimiczne, które pojawiły się przy jej śmiechu.
Echo wypełniło całą salę, a on po raz pierwszy pożałował, że oddają się jednemu ze stałych rytuałów rocznicowych zamiast pozostać w domu, gdzie mógłby po raz kolejny zachować się tak jak dżentelmenowi nie przystało.
Przesuwał łakomym wzrokiem po jej uroczych krągłościach i z czułością odgarnął zagubiony kosmyk włosów na jej dekolcie, czekając aż znowu krew zacznie pulsować mu w skroniach, a on pozwoli sobie w duchu i jedynie raz w roku przyznać, że było warto ją wziąć wtedy siłą i czuć namiętność, która mogłaby ich spalić. Gdyby tylko mu na to pozwoliła, zapewne odradziliby się jak feniks z popiołów. Uśmiechnął się mimowolnie, wiedząc, że Laidan nie ma pojęcia, że i takie myśli pojawiają się w jego głowie i mocno psują szyki w ich romantycznym, ale i nieco wytartym związku.
Zaraz jednak odczuł coś na wzór wyrzutów sumienia. Skrzywdził ją, zgwałcił, obarczył dwójką dzieci, więc nie powinien wspominać tego z lubieżnym zachwytem. Powinien całować jej dłonie za to, że pozwoliła mu pozostać w swoim świecie i przyjęła tę śmieszną wymówkę o substancjach odurzających.
Jego suflet leżał nietknięty, ale nie przyśpieszał.
Był mężczyzną, który lubi wyglądać przyszłości. Zapewne, gdyby był młokosem, to już mogłaby poczuć jego rękę między udami, ale jemu wystarczyła świadomość tego, że to się stanie. Na taką przyjemność warto było czekać i po raz pierwszy od lat również i jego niegodne myśli zwyciężyły. Z żarem wziął jej dłoń i przycisnął ją do ust.
- Myślę, że to jeszcze nie jest przesądzone. Jeśli moja obecność jest tutaj konieczna, to postaram ci się ją zapewnić – odpowiedział miękko, choć wiedział, że rozsądek (i ten przeklęty potwór, który szeptał mu do ucha, że jest niegodziwcem i nie zasługuje na jej miłość) wygna go jak najdalej od jej ust.
O całe kilometry stąd.
Dzięki temu nadal płynęli z prądem, choć powoli zaczynał czerpać przekorną radość ze zmiany kierunku rzeki.
Reagan Avery
Zawód : Brytyjski Przedstawiciel Międzynarodowej Konferencji Czarodziejów
Wiek : 59
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
There's no salvation for me now,
No space among the clouds,
And I feel I'm heading down,
That's alright.
No space among the clouds,
And I feel I'm heading down,
That's alright.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Czuła na sobie jego spojrzenie, przepalające nie tylko bladą skórę odkrytych ramion, ale i ciężki materiał sukni. Wyjątkowo przyzwoitej, pasującej odpowiedzialnej matce i statecznej żonie; w stonowanym kolorze, czyniącym jej cerę jeszcze bledszą. Soczysta czerwień ulubionych kreacji wydobywała z urody Laidan to, co najlepsze, podkreślała klasyczne rysy, idealną figurę - zawdzięczała ją genom, niedorzecznie drogim eliksirom i aktywności - złote loki, błyszczące i gęste, bez żadnych domieszek siwizny. Ubranie stanowiło karminowe tło jej alabastrowego całokształtu, nie przytłaczało filigranowej sylwetki a wręcz dodawało siły oraz energii, sprawiając, że lady Avery zawsze prezentowała się nie tyleż nienagannie, co zachwycająco. Była pewna siebie, swojego czaru, który owszem, niedługo miał bezpowrotnie przeminąć, ale....nie potrafiła skupiać się na tej strasznej przyszłości, kurczowo zaciskając drżące dłonie na chwili obecnej. Nawet, jeśli była to chwila właściwie przykra, frustrująca, gorzka. Nauczyła się przyjmować i gorsze momenty. Kiedyś potrafiła wpaść w histerię, gdy coś nie szło po jej myśli, lecz lata doświadczenia pozwoliły jej spoglądać na potknięcia z dystansu. Twarde wychowanie w duchu najważniejszej zasady Averych także zbierało plony chłodnej uprzejmości, z jaką potrafiła odnaleźć się w każdej sytuacji. Niebezpieczeństwo emocjonalnego wybuchu rosło tylko w przypadku pewnych spraw, pozostających na szczęście dalej słodką tajemnicą...oraz wtedy, kiedy była skazana na towarzystwo Reagana. Z pozoru nic nie wskazywało na to, by odczuwała jakikolwiek dyskomfort; wręcz lgnęła do swego męża, przy każdej okazji zaznaczając łączącą ich więź, wychwalając jego sukcesy, komplementując wiedzę. Zasługiwała na miano najlepszej połowicy tego tysiąclecia, umiejętnie utrzymując się w konserwatywnych ryzach przy jednoczesnym realizowaniu własnych pragnień. Feminizm odstręczał ją na równi z brudną krwią, chociaż przecież w pewnym sensie zasługiwała na miano sufrażystki: walczyła o swoje prawa, o wolność, o równouprawnienie, zarówno na stopie zawodowej jak i w życiu prywatnym, gdzie mąż traktował ją po partnersku. Rzecz jasna obiektywnie było to srogie nadużycie - dalej to mężczyzna sprawował władzę i do niego należało ostatnie słowo - ale Laidan coraz głębiej opadała w przyjemną otchłań słodkiej iluzji o własnej nieomylności. Iluzji, która pozwalała jej na zachowanie brokatowego rozczulenia podczas tej wspaniałej rocznicy, odbywającej się bez żadnych zgrzytów i rys na wizerunku perfekcyjnej, szlacheckiej pary. Dzielnie wykonującej narzucone im obowiązki. Godnie reprezentowali nazwisko rodu, odnosili sukcesy w swych dziedzinach (dyplomacja też zasługiwała na miano sztuki), wydali na świat trójkę dzieci, niedługo doczekają się zdrowych wnucząt - czy świat mógł wydawać się piękniejszy niż teraz, kiedy świętowali trzecią dekadę wspólnego życia?
Lai uśmiechnęła się przelotnie, krótko, właściwie bardziej do swoich myśli niż do siedzącego po drugiej stronie stolika mężczyzny, w końcu smakując czekoladowego sufletu, rozpływającego się gęstą słodyczą na jej języku. Przez chwilę kontemplowała to doznanie, starając się wyłączyć niechętne myśli, po czym odłożyła złoty widelczyk i przetarła starannie usta bogato haftowaną serwetką. Spokojne gesty, spokojne spojrzenia, spokojna cisza, nie będąca ani odrobinę krępującą: w końcu zapadała pomiędzy ludźmi, którzy znali się na pamięć. Wilgotne od wina usta Laidan rozchyliły się w szerszym uśmiechu, kiedy Reagan chwycił jej dłoń. Kiedyś z trudem powstrzymałaby się od wyrwania jej z jego uścisku, ale teraz na jej twarzy nie pojawił się nawet najmniejszy grymas obrzydzenia, chociaż gdy wargi Avery'ego dotknęły jej skóry, wywołały w głowie Lai nieprzyjemny pokaz obrazków z zamierzchłej przeszłości. Na chwilę przysłoniły rozczulone spojrzenie jasnogranatowych oczu drobną mgiełką, ale równie dobrze mogła ona oznaczać skrajne wzruszenie tym niewinnym, naturalnym podkreśleniem łączącego ich uczucia. Nie wysunęła swojej dłoni z jego, dużej, ciepłej, nieco szorstkiej, po czym przesunęła pieszczotliwie palcem po jego skórze.
- Dam sobie radę, Reaganie. Ani dzieci ani ja nie potrzebujemy już ciągłej opieki. W końcu możesz w pełni poświęcić się pracy. Ja także. A rozłąka...to też pewne urozmaicenie, nie sądzisz? - odparła powoli, ciągle z uśmiechem, ciągle uzbrojonym w perliste nutki tęsknoty. - Mam jednak nadzieję, że będziesz często pisał - dodała już ciszej, w pewien sposób nieśmiało, jakby przyznawała się do wstydliwego przywiązania.
Lai uśmiechnęła się przelotnie, krótko, właściwie bardziej do swoich myśli niż do siedzącego po drugiej stronie stolika mężczyzny, w końcu smakując czekoladowego sufletu, rozpływającego się gęstą słodyczą na jej języku. Przez chwilę kontemplowała to doznanie, starając się wyłączyć niechętne myśli, po czym odłożyła złoty widelczyk i przetarła starannie usta bogato haftowaną serwetką. Spokojne gesty, spokojne spojrzenia, spokojna cisza, nie będąca ani odrobinę krępującą: w końcu zapadała pomiędzy ludźmi, którzy znali się na pamięć. Wilgotne od wina usta Laidan rozchyliły się w szerszym uśmiechu, kiedy Reagan chwycił jej dłoń. Kiedyś z trudem powstrzymałaby się od wyrwania jej z jego uścisku, ale teraz na jej twarzy nie pojawił się nawet najmniejszy grymas obrzydzenia, chociaż gdy wargi Avery'ego dotknęły jej skóry, wywołały w głowie Lai nieprzyjemny pokaz obrazków z zamierzchłej przeszłości. Na chwilę przysłoniły rozczulone spojrzenie jasnogranatowych oczu drobną mgiełką, ale równie dobrze mogła ona oznaczać skrajne wzruszenie tym niewinnym, naturalnym podkreśleniem łączącego ich uczucia. Nie wysunęła swojej dłoni z jego, dużej, ciepłej, nieco szorstkiej, po czym przesunęła pieszczotliwie palcem po jego skórze.
- Dam sobie radę, Reaganie. Ani dzieci ani ja nie potrzebujemy już ciągłej opieki. W końcu możesz w pełni poświęcić się pracy. Ja także. A rozłąka...to też pewne urozmaicenie, nie sądzisz? - odparła powoli, ciągle z uśmiechem, ciągle uzbrojonym w perliste nutki tęsknoty. - Mam jednak nadzieję, że będziesz często pisał - dodała już ciszej, w pewien sposób nieśmiało, jakby przyznawała się do wstydliwego przywiązania.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przez lata nauczył się z jednej strony doceniać jej wrodzony perfekcjonizm – tylko ona potrafiła z takim wdziękiem i z odpowiedzialnością pełnić rolę towarzyszki jego życia – jak i go nienawidzić. O ile zachwyt nad czynami Laidan był oczywisty i nie budził u niego żadnego głębszego tematu rozważań, tak pogarda była czymś, co nieco zaprzątało mu głowę. Mógł czuć się absolutnie niegodnie z faktem, że ideał, jakim była jego żona, czasami sprawiał, że dusił się czasami w jej towarzystwie. Dopiero z upływem wody w młynie ich małżeństwa doszło do niego, że zachowanie pani Avery wydaje się mu sztuczne i nieadekwatne do krzywdy, jaką jej wyrządził. Wiele słyszał bowiem o przebaczaniu, ale obrazki jego niesfornej (łagodnie mówiąc) wyobraźni były pełne raczej krwawej zemsty i sięgania po obosieczną broń, jeśli rozchodziło się o osobę, którą się kochało.
Tak postąpiłby sam, gdyby bliski zadałby mu cios. Wówczas litość byłaby mu całkowicie obca, niezależnie od tego, kim byłaby owa persona, która postanowiła sprawić mu ból. Tylko przez ludzi ślepych uchodził za człowieka spokojnego i pełnego dobrych uczuć do ludzi. Dobrze wiedział, że jego gwałtowna natura nie zniosłaby upokorzenia, które było udziałem Laidan. Dlatego dziwiło go i niepokoiło to, że z taką łatwością przeszła nad jego zbrodnią do porządku dziennego.
Nie chodziło o to, że mu przebaczyła i że postarała się odbudować żmudnie z gruzów ich małżeństwo, ale o to, że nigdy nie uczyniła niczego, by pokazać mu, że została zraniona. Ów idealna egzystencja stanowiła dla niego coś w rodzaju niepokojącej wróżby. Zupełnie jakby topór kata zawisł nad jego głową i prędzej czy później miał upaść na nią z hukiem bądź delikatnym świstem odcinanej kończyny.
Wiedział przecież, że ta kobieta jest treścią jego życia i że jej brak albo groźba straty może przypominać bolesną i niesprawiedliwą amputację. Dlatego tak celebrował wspólne chwile, nie będąc pewnym, czy nie są one tymi ostatnimi.
Był jej wdzięczny, ale pozostawał czujny. Naprawdę przypominał lisa, który starał się zabezpieczyć przed każdą możliwością, zamykając jedynie świadomie oczy na wszystko, co mogło go zranić. Nie potrzebował bowiem obsesji Otella, by kochać ją równie zapalczywie. Nie pytał jej o to, co robi wieczorami i podczas jego podróży. Pozwalał jej żyć po swojemu, jedynie żałując tego, że nie potrafi być równie wielkoduszny jak ona i nie zamienić się w idealnego męża.
Który podczas wyjazdów służbowych nie szuka okazji do sprawdzenia swojej męskości. Nadwyrężonej przez małżeństwo, które w pewnych okresach czasu bywało białe i nie stanowiło (przynajmniej dla niego) źródła radości.
Dlatego teraz z ulgą stwierdził, że nie sprzeciwia się jego planom. Uśmiechnął się i długo pozostawał w tej pozycji, z ustami blisko jej dłoni, z czułym szeptem zamiast twardego tonu człowieka, który zawsze musiał postawić na swoim. Niezależnie od tego, czy Laidan wiedziała o tym czy tylko grała umiejętnie drugie skrzypce w jego doskonałym planie. Wiedział, że uwielbia te wszystkie odważne hasła o feminizmie i pozwalał je w nie wierzyć, umiejętnie dawkując zakres swojej władzy.
Do czasu, gdy nie postanowi otwarcie się mu sprzeciwić. Na razie jednak unikała takich teatralnych gestów, więc mogli odgrywać zamiast tego sztukę całkowicie zaplanowaną, bez grama fałszu w czułych spojrzeniach i bez improwizacji, na którą przyjdzie czas w domu.
Przynajmniej z jej strony, bo Reagan dobrze to sobie już wszystko wyreżyserował, pozwalając na najdłuższy prolog w swojej karierze.
- To brzmi jakbym był zbędny – zażartował, nie wiedząc nawet, że ślizga się z łatwością tancerza po powierzchni prawdy.
Na razie był tylko ironicznym mężczyzną, do której docierało, że w jego małżeństwie zagościła rutyna. Ta jednak przez małżonków oczekiwana i przyjmowana jako stary znajomy, od którego na wstępie bierze się płaszcz i zaprasza na dłużej.
Wszystko po to, by odetchnąć na kilka dni, bo wyrok został znowu odsunięty na dalszy plan.
Tak postąpiłby sam, gdyby bliski zadałby mu cios. Wówczas litość byłaby mu całkowicie obca, niezależnie od tego, kim byłaby owa persona, która postanowiła sprawić mu ból. Tylko przez ludzi ślepych uchodził za człowieka spokojnego i pełnego dobrych uczuć do ludzi. Dobrze wiedział, że jego gwałtowna natura nie zniosłaby upokorzenia, które było udziałem Laidan. Dlatego dziwiło go i niepokoiło to, że z taką łatwością przeszła nad jego zbrodnią do porządku dziennego.
Nie chodziło o to, że mu przebaczyła i że postarała się odbudować żmudnie z gruzów ich małżeństwo, ale o to, że nigdy nie uczyniła niczego, by pokazać mu, że została zraniona. Ów idealna egzystencja stanowiła dla niego coś w rodzaju niepokojącej wróżby. Zupełnie jakby topór kata zawisł nad jego głową i prędzej czy później miał upaść na nią z hukiem bądź delikatnym świstem odcinanej kończyny.
Wiedział przecież, że ta kobieta jest treścią jego życia i że jej brak albo groźba straty może przypominać bolesną i niesprawiedliwą amputację. Dlatego tak celebrował wspólne chwile, nie będąc pewnym, czy nie są one tymi ostatnimi.
Był jej wdzięczny, ale pozostawał czujny. Naprawdę przypominał lisa, który starał się zabezpieczyć przed każdą możliwością, zamykając jedynie świadomie oczy na wszystko, co mogło go zranić. Nie potrzebował bowiem obsesji Otella, by kochać ją równie zapalczywie. Nie pytał jej o to, co robi wieczorami i podczas jego podróży. Pozwalał jej żyć po swojemu, jedynie żałując tego, że nie potrafi być równie wielkoduszny jak ona i nie zamienić się w idealnego męża.
Który podczas wyjazdów służbowych nie szuka okazji do sprawdzenia swojej męskości. Nadwyrężonej przez małżeństwo, które w pewnych okresach czasu bywało białe i nie stanowiło (przynajmniej dla niego) źródła radości.
Dlatego teraz z ulgą stwierdził, że nie sprzeciwia się jego planom. Uśmiechnął się i długo pozostawał w tej pozycji, z ustami blisko jej dłoni, z czułym szeptem zamiast twardego tonu człowieka, który zawsze musiał postawić na swoim. Niezależnie od tego, czy Laidan wiedziała o tym czy tylko grała umiejętnie drugie skrzypce w jego doskonałym planie. Wiedział, że uwielbia te wszystkie odważne hasła o feminizmie i pozwalał je w nie wierzyć, umiejętnie dawkując zakres swojej władzy.
Do czasu, gdy nie postanowi otwarcie się mu sprzeciwić. Na razie jednak unikała takich teatralnych gestów, więc mogli odgrywać zamiast tego sztukę całkowicie zaplanowaną, bez grama fałszu w czułych spojrzeniach i bez improwizacji, na którą przyjdzie czas w domu.
Przynajmniej z jej strony, bo Reagan dobrze to sobie już wszystko wyreżyserował, pozwalając na najdłuższy prolog w swojej karierze.
- To brzmi jakbym był zbędny – zażartował, nie wiedząc nawet, że ślizga się z łatwością tancerza po powierzchni prawdy.
Na razie był tylko ironicznym mężczyzną, do której docierało, że w jego małżeństwie zagościła rutyna. Ta jednak przez małżonków oczekiwana i przyjmowana jako stary znajomy, od którego na wstępie bierze się płaszcz i zaprasza na dłużej.
Wszystko po to, by odetchnąć na kilka dni, bo wyrok został znowu odsunięty na dalszy plan.
Reagan Avery
Zawód : Brytyjski Przedstawiciel Międzynarodowej Konferencji Czarodziejów
Wiek : 59
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
There's no salvation for me now,
No space among the clouds,
And I feel I'm heading down,
That's alright.
No space among the clouds,
And I feel I'm heading down,
That's alright.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Paradoksalnie - i bardzo groteskowo, biorąc pod uwagę jej gorące uczucia do męża - nie wyobrażała sobie życia bez Reagana. Kiedy pierwszy raz usłyszała o zaręczynach i połączyła personalia bliskiego kuzyna z widzianą sporadycznie twarzą; kiedy ojciec przekazał ją w ręce kogoś innego i kiedy na jej palcu zalśnił drogi pierścionek nie przypuszczałaby, że w przyszłości dojdzie do takiego wniosku. Nienawidziła swego narzeczonego z całego, młodziutkiego i rozgorączkowanego serca. Upokarzała się, błagając Marcolfa o odsunięcie od niej tego mężczyzny, który patrzył na nią ze spokojnym rozbawieniem. Wiła się z emocjonalnego bólu, czując się jednocześnie zdradzona, opuszczona i skazana na wieczne męki u boku kogoś, kogo nie kochała. Początkowo zamiast miłości czuła wyłącznie nienawiść, która potem - bardzo szybko - ostygła do zwykłej obojętności. Oczywiście na zewnątrz dalej była cudowną, młodziutką, idealną żoną, błyszczącą nie tylko na salonach, ale i w każdej komnacie ich dworku, lecz po tym złotym opakowaniem znajdowała się gnijąca słodkość, zatruta czekoladowa pralinka, jaką była gotowa wsunąć do ust Reagana. Nie mogła tego zrobić. Należała do niego, był jej mężem, przeznaczonym jej aż do śmierci; był jej stabilnością finansową, gwarancją spokoju, idealną ramą kłamliwego życia - tego prawdziwego, rozwijającego się z zupełnie innym mężczyzną. Pogarda, jaką czuła do męża powoli zmieniała się w specyficzne porozumienie, nasilające się po przyjściu na świat Samaela. Pierworodny syn - owoc jedynego związku - kompletnie odciął Laidan od frustracji, niechęci czy głupiutkiego buntu. Miłość, jaką poczuła do swojego dziecka, uczyniła ją absolutnie szczęśliwą...co - mimowolnie, przypadkowo, wręcz przy okazji - przelewała także na Reagana. Zagarniając dziecko dla siebie musiała dać rozradowanemu ojcu coś w zamian, by subtelna nić manipulacji nie została brutalnie przerwana. Jej uwagę, przywiązanie i zachwyt już miał; oddawała mu więc samą siebie. Już nie w ciemności, nie z twarzą ukrytą w poduszce: wypełniała swój małżeński obowiązek niemalże z przyjemnością. Na dłuższą metę okazującą się przyjemnością zdradziecką, plugawą, niegodną. Musiała więc jasno ustawić granicę, którą Reagan i tak brutalnie przekraczał, ponownie fundując jej rozkosze macierzyństwa. Rozpoczynające kolejne koło nienawiści, tym razem długotrwałej, na stale wpisanej w codzienność. Czuła ją także teraz, kiedy z uśmiechem i wzruszeniem świętowali trzydziestą rocznicę ślubu: nienawiść nie przeszkadzała przecież w prowadzeniu szlacheckiego życia na świeczniku, pod ostrzałem spojrzeń, konwenansów i zasad. Naprawdę nie wyobrażała sobie życia bez Reagana. Spokojnego, o doskonałej reputacji, wysokiej pozycji politycznej; perfekcyjnego męża, pozwalającego jej na naprawdę wiele. Mogła przecież trafić na kretyna, na kompletnego idiotę, na kogoś, kto zamknąłby ją w klatce, ściśle wydzielając jej każdy oddech. Mimo wszystko, mimo cierpienia, jakie jej zadał, mimo obrzydzenia, jakim wypełniała ją jego bliskość, po tych trzech dekadach musiała przyznać, że Avery stanowił ważną część jej rzeczywistości. Część bolesną, wbijającą się igłą pod żebro, niszczącą absolutne poczucie szczęścia, ale część, bez której to drugie, radosne życie, rozpadłoby się na kawałki. Dlatego potrafiła grać bez fałszywych nut tyle lat; dlatego teraz mogła przyjmować uścisk jego dłoni bez szlochu - czyż nie podobnie zaciskał palce na jej nadgarstkach wtedy, gdy odbierał siłą to, co nigdy nie należało do niego? - i przywoływać na swojej twarzy niedowierzający spokój.
- Kochany, nie waż się tak mówić - odparła cicho, ale zdecydowanie, bliska wywrócenia jasnogranatowymi oczami. Tak jednak zachowywały się służki a nie dobrze wychowane damy, więc po prostu zacisnęła palce na jego dłoni, zastanawiając się, ile jeszcze będzie w stanie wytrzymać tego bezpośredniego kontaktu, wzbudzającego ciągle jakąś zwierzęcą panikę. Wolną ręką sięgnęła po kieliszek wina i dokończyła go powoli. - Dobrze wiesz, że jesteś dla mnie najważniejszy. Dla dzieci także. Nie mogłyby mieć lepszego ojca. A ja lepszego męża - dodała z jakąś wzruszoną nostalgią, przez sekundę zawieszając wzrok ponad jego ramieniem, by znów powrócić do spoglądania w jego ciepłe oczy. Które kiedyś gotowa była wydłubać łyżeczką.
zt
- Kochany, nie waż się tak mówić - odparła cicho, ale zdecydowanie, bliska wywrócenia jasnogranatowymi oczami. Tak jednak zachowywały się służki a nie dobrze wychowane damy, więc po prostu zacisnęła palce na jego dłoni, zastanawiając się, ile jeszcze będzie w stanie wytrzymać tego bezpośredniego kontaktu, wzbudzającego ciągle jakąś zwierzęcą panikę. Wolną ręką sięgnęła po kieliszek wina i dokończyła go powoli. - Dobrze wiesz, że jesteś dla mnie najważniejszy. Dla dzieci także. Nie mogłyby mieć lepszego ojca. A ja lepszego męża - dodała z jakąś wzruszoną nostalgią, przez sekundę zawieszając wzrok ponad jego ramieniem, by znów powrócić do spoglądania w jego ciepłe oczy. Które kiedyś gotowa była wydłubać łyżeczką.
zt
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Rocznica
Szybka odpowiedź