Sypialnia Jesienna
AutorWiadomość
Urządzona w ciepłych, jesiennych barwach. Zwyczajowo zajmowana przez matkę Avery'ego.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| po balu
Ciężkie, drewniane drzwi prowadzące do zachodniego skrzydła posiadłości, otworzyły się przed Laidan bez najmniejszego skrzypnięcia – i tak zapewne słabo słyszalnego w wątłym echu ostatniego walca, wygrywanego przez niezmordowaną orkiestrę dla najwytrwalszych gości. Melodia trafiała na ostatnie piętro przytłumiona a po odbiciu od ścian pustych korytarzy, wręcz nieznośnie kakofoniczna, w zwielokrotnionym, nakładającym się warstwowo tempie. Doprowadzającym Lai do szału: czyżby dlatego opuściła w końcu salę balową, udając się w samotną, sentymentalną wędrówkę po zamku swojej młodości? Bywała tu przecież często, ot, troskliwa opiekunka domowego ogniska, odwiedzająca owdowiałego syna i pomagająca mu w trudach nieszczęśliwego życia. Nie istniała intencja czystsza od tej, którą kierowało się serce matki, nawet jeśli to raczej ona potrzebowała opieki i łaknęła ukojenia tęsknoty. Zazwyczaj w prostej formie bliskości ciała ukochanego mężczyzny tuż przy sobie; gorącego, połączonego z nią w każdej odrobince atomu, tak podobnego do Marcolfa. Kiedyś to podobieństwo Samaela do swego protoplasty ją przerażało, później tylko fascynowało, przy jednoczesnym znieczuleniu szarpiącego bólu po utracie ojca. Minęło już wiele lat, powinna zapomnieć, powinna jasno oddzielić świat żywych od tego należącego do zmarłych, ale pomimo chęci i mozolnych prób oderwania się od wewnętrznej żałoby, powracała do myśli o Marcolfie. Nie tylko w chwilach szczęścia, kiedy pragnęła, by znalazł się obok niej i by mógł scałować z jej stęsknionych ust radosny uśmiech – także i w tych zwykłych, szarych, powodujących jednak wewnętrzne rozedrganie.
Mające dość sensowne podstawy - znajdowała się przecież w swoistym muzeum odrestaurowanej przeszłości - kiedy rozkołysanym krokiem powoli przemierzała korytarz prowadzący do jej sypialni, w końcu oddzielona od plugawego towarzystwa setką schodów, trojgiem drzwi i dwoma piętrami. Tutaj nie dobiegały już ani śmiechy panien ani donośne toasty szlachciców: nawet bogato zdobiony zegar, jedyna ozdoba spartańsko urządzonego skrzydła dworku, wydawał się zaklęty udanym silencio. Oprócz nieregularnego stukotu szpilek o marmury podłogi, nie było słychać absolutnie nic, a i ten typowy dźwięk urwał się w momencie, w którym Avery dotarła do progu sypialni. Ich sypialni? Miejsca, w którym po raz pierwszy była szczęśliwa, w którym rozpadała się z przyjemności i w którym cierpiała za nieposłuszeństwa? Stąd te nagłe wspomnienia, te ukłucia bólu, ten chłód tęsknoty, przenikający przez obcisłą sukienkę? Nie, nie mogła i nie chciała o tym myśleć, i tak zbyt sfrustrowana całym balem, nieobecnością Samaela – czyżby wolał tę idiotyczną młódkę od niej? - i żałobną atmosferą Święta Zmarłych, dogorywającego kilkanaście metrów niżej. Cieszyła się, że opuściła towarzystwo: tego dnia zawsze czuła się nieswojo, a utrzymywanie perfekcyjnego uśmiechu, nawet pod ozdobną maską, wymagało od niej za dużo samokontroli.
I za dużo wina, przejmującego kontrolę nad jej zmarzniętym ciałem. Drzwi sypialni zatrzasnęły się za nią dobrych kilka chwil temu, a Laidan dalej mocowała się z zsunięciem ze stóp złotych szpilek, jedną ręką przytrzymując się dębowej komody, w drugiej ciągle ściskając kieliszek z ostatnią porcją alkoholu na dzisiaj. I jedyną przyjemnością tego przeklętego wieczoru – oczywiście pomijając przemiłe rozmowy, przemiłe tańce, przemiłe spojrzenia kierowane w jej dekolt i całe ten festiwal słodziutkiej kurtuazji, wyjątkowo zapijany gorzkim, wytrawnym trunkiem, który w końcu wychyliła do dna kieliszka. Odłożyła go na komodę a wysokie szpilki spoczęły ostatecznie w grubym dywanie, pozwalając Lai na względnie proste pokonanie odległości dzielącej ją od lustra, przed którym stanęła, odpinając utrzymujący fryzurę grzebyk. Złote włosy opadły na ramiona, powieki zakryły oczy a z ust Laidan wyrwało się ciche westchnienie. Smutne. Znów była sama, znów było jej zimno i znów mogła cofnąć czas tylko pozornie, udając, że w pomieszczeniu, które znała tak dobrze, nic się nie zmieniło. Tak samo jak w niej samej.
Ciężkie, drewniane drzwi prowadzące do zachodniego skrzydła posiadłości, otworzyły się przed Laidan bez najmniejszego skrzypnięcia – i tak zapewne słabo słyszalnego w wątłym echu ostatniego walca, wygrywanego przez niezmordowaną orkiestrę dla najwytrwalszych gości. Melodia trafiała na ostatnie piętro przytłumiona a po odbiciu od ścian pustych korytarzy, wręcz nieznośnie kakofoniczna, w zwielokrotnionym, nakładającym się warstwowo tempie. Doprowadzającym Lai do szału: czyżby dlatego opuściła w końcu salę balową, udając się w samotną, sentymentalną wędrówkę po zamku swojej młodości? Bywała tu przecież często, ot, troskliwa opiekunka domowego ogniska, odwiedzająca owdowiałego syna i pomagająca mu w trudach nieszczęśliwego życia. Nie istniała intencja czystsza od tej, którą kierowało się serce matki, nawet jeśli to raczej ona potrzebowała opieki i łaknęła ukojenia tęsknoty. Zazwyczaj w prostej formie bliskości ciała ukochanego mężczyzny tuż przy sobie; gorącego, połączonego z nią w każdej odrobince atomu, tak podobnego do Marcolfa. Kiedyś to podobieństwo Samaela do swego protoplasty ją przerażało, później tylko fascynowało, przy jednoczesnym znieczuleniu szarpiącego bólu po utracie ojca. Minęło już wiele lat, powinna zapomnieć, powinna jasno oddzielić świat żywych od tego należącego do zmarłych, ale pomimo chęci i mozolnych prób oderwania się od wewnętrznej żałoby, powracała do myśli o Marcolfie. Nie tylko w chwilach szczęścia, kiedy pragnęła, by znalazł się obok niej i by mógł scałować z jej stęsknionych ust radosny uśmiech – także i w tych zwykłych, szarych, powodujących jednak wewnętrzne rozedrganie.
Mające dość sensowne podstawy - znajdowała się przecież w swoistym muzeum odrestaurowanej przeszłości - kiedy rozkołysanym krokiem powoli przemierzała korytarz prowadzący do jej sypialni, w końcu oddzielona od plugawego towarzystwa setką schodów, trojgiem drzwi i dwoma piętrami. Tutaj nie dobiegały już ani śmiechy panien ani donośne toasty szlachciców: nawet bogato zdobiony zegar, jedyna ozdoba spartańsko urządzonego skrzydła dworku, wydawał się zaklęty udanym silencio. Oprócz nieregularnego stukotu szpilek o marmury podłogi, nie było słychać absolutnie nic, a i ten typowy dźwięk urwał się w momencie, w którym Avery dotarła do progu sypialni. Ich sypialni? Miejsca, w którym po raz pierwszy była szczęśliwa, w którym rozpadała się z przyjemności i w którym cierpiała za nieposłuszeństwa? Stąd te nagłe wspomnienia, te ukłucia bólu, ten chłód tęsknoty, przenikający przez obcisłą sukienkę? Nie, nie mogła i nie chciała o tym myśleć, i tak zbyt sfrustrowana całym balem, nieobecnością Samaela – czyżby wolał tę idiotyczną młódkę od niej? - i żałobną atmosferą Święta Zmarłych, dogorywającego kilkanaście metrów niżej. Cieszyła się, że opuściła towarzystwo: tego dnia zawsze czuła się nieswojo, a utrzymywanie perfekcyjnego uśmiechu, nawet pod ozdobną maską, wymagało od niej za dużo samokontroli.
I za dużo wina, przejmującego kontrolę nad jej zmarzniętym ciałem. Drzwi sypialni zatrzasnęły się za nią dobrych kilka chwil temu, a Laidan dalej mocowała się z zsunięciem ze stóp złotych szpilek, jedną ręką przytrzymując się dębowej komody, w drugiej ciągle ściskając kieliszek z ostatnią porcją alkoholu na dzisiaj. I jedyną przyjemnością tego przeklętego wieczoru – oczywiście pomijając przemiłe rozmowy, przemiłe tańce, przemiłe spojrzenia kierowane w jej dekolt i całe ten festiwal słodziutkiej kurtuazji, wyjątkowo zapijany gorzkim, wytrawnym trunkiem, który w końcu wychyliła do dna kieliszka. Odłożyła go na komodę a wysokie szpilki spoczęły ostatecznie w grubym dywanie, pozwalając Lai na względnie proste pokonanie odległości dzielącej ją od lustra, przed którym stanęła, odpinając utrzymujący fryzurę grzebyk. Złote włosy opadły na ramiona, powieki zakryły oczy a z ust Laidan wyrwało się ciche westchnienie. Smutne. Znów była sama, znów było jej zimno i znów mogła cofnąć czas tylko pozornie, udając, że w pomieszczeniu, które znała tak dobrze, nic się nie zmieniło. Tak samo jak w niej samej.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Otulony ciszą niebytu, w której pogrążony był przez ostatnie lata, krążąc rozpaczliwie między jawą - czy duchy rozróżniają ją jeszcze czy nieświadome są jej istnienia? - a snem; błąkając się w zakurzonych odmętach swojej własnej pamięci, dzięki której jeszcze udawało mu się przetrwać w tej grocie swoistego przejścia. Wielki, potężny, szlachetnie urodzony, z nieskalaną reputacją, cieszący się powszechnym szacunkiem. Gdy świat wyrwał mu się z rąk, a on sam strącony został w otchłań nieistnienia, gdy wszystko, co dotąd było ważne, stało się nagle przeszkodą do przejścia dalej... On, Marcolf Avery, po raz pierwszy odczuł strach przed wykonaniem ostatniego kroku; tego, który rozdzieliłby go raz na zawsze od ziemskiej świadomości, od ziemskich pragnień, od spraw, które zostawiał niedokończone. Bał się, topiąc się niemalże w swoim przerażeniu, gdy śmierć przyszła tak nagle, dostojna i nieubłagana, równająca wszystko ze wszystkim. Czymże był wtedy przed nią, padając na kolana jak pachołek, a nie szlachcic? Najmniejszy puch, kurz na sandałach, zwykłe plugastwo szerzące się w odmętach brudu więcej było wtedy warte od niego, gdy z szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w nadchodzącą ciemność. Która zabrała go po cichu, na pozór spokojnie, niosąc w bezpiecznych ramionach tam, gdzie czekało przejście dalej. Nie wiedział, czymże było owo dalej - nicością, nirwaną, niebytem, gdzie brakowało wszystkiego, od pamięci po niepamięć, gdzie całość była niczym, a nic stawało się wszystkim; pomieszane losy dusz z całego świata splatały się ze sobą, czyniąc Marcolf jednym z wielu - pozbawiając go jego wyjątkowości? Czy dalej było czymś wręcz przeciwnym, wieczną szczęśliwością i rozpamiętywaniem, światem pozbawionym ułudy i niepotrzebnych uczuć, gdzie wszystko stawało się idealne nawet mimo swoich wad; pośmiertna utopia, do których tylu głupców dążyło jeszcze za życia, jakby na ziemskim świecie zepsucia możliwe było stworzenie boskiego raju.
Bał się, a jego strach był wyczuwalny wśród ponurego tłumu... mnichów? W długich, czarnych szatach, które unosiły się ledwie wyczuwalnie z każdym mocniejszym uderzeniem wiatru - wciągającego go w ową pustkę, w ową dal, gdzie podążały inne mijające go duszę. A on stał, trzymając się uparcie tego przedsionka śmierci, jakby jeszcze z nadzieją, szansą, z ostatnią możliwością cofnięcia się. Ale cofnąć się już nie dało; dziwna siła pchała go do przodu, nieubłaganie centymetr za centymetrem rozdzierając ostatnią pajęczą nic, dzięki której mógł wrócić; wydzierając z niego nadzieję na powrót, na zobaczenie syna i córki, na przytulenie ich ostatni raz. Prawie wyczuwał rozedrganie swojej własnej duszy, która wyrywała się szaleńczo, samej pragnąc zakosztować nowego życia po śmierci, ale trzymał ją na smyczy władzy jeszcze ostatkiem sił. I nie wiedział, jak długo trwała ta walka; jak długo szatańskie podmuchy przyciągały go w swoją stronę, jak długo im się upierał, jak długo ponura pieśń śmierci dźwięczała mu w uszach... by nagle otulić go ciszą i ciemnością jeszcze większą od dotychczasowej ciemności. Szokiem był więc blask światła, który przemknął przez powieki... i zalało go dziwne uczucie lekkości.
Był w swoim gabinecie. W ciemnym, gorejącym blaskiem księżyca wnętrzu, które przywodziło setki uczuć - a raczej bez-uczuć, których nie potrafił już dostrzec, a które tylko pamiętał. Nie musiał się nad niczym zastanawiać. Wiedział. Bezkresna świadomość prawdy dotarła do niego w tym samym momencie, gdy tylko otuliło go na powrót światło. Nie był już sobą, materialną istotą, która pozwalała swojemu ciału na czerpanie przyjemności z każdego zmysłu. Był duchem, któremu odebrano dotyk, pozostawiając inne - jakby dla pokusy i dla wiecznej męki. Słyszał w uszach muzykę, stłumione ścianami i drewnem dźwięki, ruszył więc z miejsca, w pierwszym odruchu próbując pociągnąć za klamkę... i przenikając przez drzwi z taką rzeczywistością naturalnością, która nawet go nie wzruszyła. Nowe uczucia - zaskoczenie i zdziwienie - nie były już jego domeną; duch się nie uczył nowości, zachowując wyłącznie to, co już poznał. Przenikał więc dalej, podążając ponuro korytarzem, mijając drzwi, wspinając się po schodach; płynąc po nic niemalże, aż dotarł tam, gdzie ciągnęło go najmocniej. Jakby ta sama siła, która przez lata pchała go do kolejnego kroku, skumulowała się właśnie tutaj. Jego dłoń zawisła milimetry od drewna drzwi, a wspomnienia dotyku ich chłodnej powierzchni, gdy zaglądał tu tysiące zarazy, zalały go nagłą falą obrazów. Postąpił krok naprzód, potem drugi, aż jego sylwetka w całości znalazła się w środku, aż jego wzrok napotkał odwróconą tyłem kobietę. Te złociste włosy układające się z taką delikatnością na plecach rozpoznałby wszędzie; ich zapach drażnił nozdrza, gdy przebierał je palcami chwilę przed nim, jak z kobiecego gardła wyrywał się jęk rozkoszy. A teraz nie mógł ich ani dotknąć, ani poczuć, żywiąc się wyłącznie wspomnieniami - które nie zadawały już bólu, ale i nie dawały wiecznego szczęścia.
- Laidan.
Bał się, a jego strach był wyczuwalny wśród ponurego tłumu... mnichów? W długich, czarnych szatach, które unosiły się ledwie wyczuwalnie z każdym mocniejszym uderzeniem wiatru - wciągającego go w ową pustkę, w ową dal, gdzie podążały inne mijające go duszę. A on stał, trzymając się uparcie tego przedsionka śmierci, jakby jeszcze z nadzieją, szansą, z ostatnią możliwością cofnięcia się. Ale cofnąć się już nie dało; dziwna siła pchała go do przodu, nieubłaganie centymetr za centymetrem rozdzierając ostatnią pajęczą nic, dzięki której mógł wrócić; wydzierając z niego nadzieję na powrót, na zobaczenie syna i córki, na przytulenie ich ostatni raz. Prawie wyczuwał rozedrganie swojej własnej duszy, która wyrywała się szaleńczo, samej pragnąc zakosztować nowego życia po śmierci, ale trzymał ją na smyczy władzy jeszcze ostatkiem sił. I nie wiedział, jak długo trwała ta walka; jak długo szatańskie podmuchy przyciągały go w swoją stronę, jak długo im się upierał, jak długo ponura pieśń śmierci dźwięczała mu w uszach... by nagle otulić go ciszą i ciemnością jeszcze większą od dotychczasowej ciemności. Szokiem był więc blask światła, który przemknął przez powieki... i zalało go dziwne uczucie lekkości.
Był w swoim gabinecie. W ciemnym, gorejącym blaskiem księżyca wnętrzu, które przywodziło setki uczuć - a raczej bez-uczuć, których nie potrafił już dostrzec, a które tylko pamiętał. Nie musiał się nad niczym zastanawiać. Wiedział. Bezkresna świadomość prawdy dotarła do niego w tym samym momencie, gdy tylko otuliło go na powrót światło. Nie był już sobą, materialną istotą, która pozwalała swojemu ciału na czerpanie przyjemności z każdego zmysłu. Był duchem, któremu odebrano dotyk, pozostawiając inne - jakby dla pokusy i dla wiecznej męki. Słyszał w uszach muzykę, stłumione ścianami i drewnem dźwięki, ruszył więc z miejsca, w pierwszym odruchu próbując pociągnąć za klamkę... i przenikając przez drzwi z taką rzeczywistością naturalnością, która nawet go nie wzruszyła. Nowe uczucia - zaskoczenie i zdziwienie - nie były już jego domeną; duch się nie uczył nowości, zachowując wyłącznie to, co już poznał. Przenikał więc dalej, podążając ponuro korytarzem, mijając drzwi, wspinając się po schodach; płynąc po nic niemalże, aż dotarł tam, gdzie ciągnęło go najmocniej. Jakby ta sama siła, która przez lata pchała go do kolejnego kroku, skumulowała się właśnie tutaj. Jego dłoń zawisła milimetry od drewna drzwi, a wspomnienia dotyku ich chłodnej powierzchni, gdy zaglądał tu tysiące zarazy, zalały go nagłą falą obrazów. Postąpił krok naprzód, potem drugi, aż jego sylwetka w całości znalazła się w środku, aż jego wzrok napotkał odwróconą tyłem kobietę. Te złociste włosy układające się z taką delikatnością na plecach rozpoznałby wszędzie; ich zapach drażnił nozdrza, gdy przebierał je palcami chwilę przed nim, jak z kobiecego gardła wyrywał się jęk rozkoszy. A teraz nie mógł ich ani dotknąć, ani poczuć, żywiąc się wyłącznie wspomnieniami - które nie zadawały już bólu, ale i nie dawały wiecznego szczęścia.
- Laidan.
Gość
Gość
Dobrze pamiętała, że jako młoda dziewczyna nie lubiła tego lustra. Ciężkie, w drewnianej – a nie uroczo pozłacanej, co bardziej pasowałoby do wdzięczącej się blondyneczki – ramie z groźnymi drzeworytami zwierząt, jakich nawet nie potrafiła nazwać, ciągle odbijało każdy jej ruch, śledząc nawet najdalsze zakamarki przestronnej sypialni. Pozostawanie pod stałą obserwacją powodowało równie stabilny psychiczny dyskomfort wieku rozkwitania, paradoksalnie jednak wpływając zbawiennie na dalsze losy tej pełnej wątpliwości dorastającej panienki. Odruchowo prostowała zgarbione plecy, unosiła podbródek, poprawiała niesforne loki, nigdy nie chcące się w pełni ułożyć, nawet potraktowane prasującym zaklęciem. Mimowolnie, w samotności swojego pokoju, ćwiczyła umiejętności szalenie przydatne szlachciance. W prawdziwym życiu nie śledziło jej przecież tylko własne spojrzenie, odbite w tafli lustra, a uporczywy wzrok arystokratycznego towarzystwa, czyhającego na jej najdrobniejsze potknięcie. Codziennym treningiem – uśmiechu, gracji, niezauważalnych gestów poprawiających wygląd, posyłania pewnych siebie spojrzeń – wypracowała cały system zachowań, następujących po sobie naturalnie. Nikt nie musiał wbijać jej do głowy zasad, żadna guwernantka nie pracowała ciężko na jej prezencją i pomimo wczesnej utraty matki Laidan wyrosła na jedną z najlepiej rokujących panienek. Zadziwiając ówczesną czarodziejską socjetę, spodziewającą się, że z chłodnego dworku Averych wychynie smutna, sztywna istota o pogardliwym spojrzeniu i oschłych gestach, obolała po surowym wychowaniu twardą dłonią ojca.
Nie mogli mylić się bardziej, oceniając ich dwuosobową rodzinę przez pryzmat normalności. A raczej przeciętności, od jakiej byli szalenie dalecy. To nie strach przed zobaczeniem w odbiciu lustra karcącego spojrzenia Marcolfa, ją zbudował; to miłość do niego narzuciła jej jasne zasady, których przestrzeganie praktycznie nigdy nie spotykało się z buntowniczym sprzeciwem. Posłuch i szacunek wydawały się czymś naturalnym, tak samo jak ekstremalna bliskość, najpierw przynosząca rozkosz a dopiero potem rozterki natury moralnej. Przez długie lata sądziła, że takie uczucie - trwałe, niezwyciężone, sekretne, najsilniejsze – będzie także wieczne, że szczęście, jakie czuła przy Marcolfie nigdy jej nie opuści. Przepełniona naiwną wiarą w słowa ojca oraz megalomanią – zasługiwali przecież na nieśmiertelność! - musiała brutalnie zderzyć się z bolesną rzeczywistością ostatecznej straty. Przypadkowej, tragicznej; nie miała czasu przygotować się na uderzenie, które w końcu padło, pogrążając ją w ciągnącej się latami żałobie. Słabnącej dzięki bliskości syna, stanowiącego jedyne połączenie z martwym ojcem; żałobie czasem wręcz umykającej świadomości Laidan, lecz zawsze powracającej w dzień śmierci Marcolfa. Oraz w noc poświęconą zmarłym, zawsze wpędzającą ją w wir emocjonalnych cierpień. Musiała zalewać je hektolitrami ulubionego (chociaż po piątym kieliszku smak zaczynał tracić na znaczeniu) wina, znieczulając się aż do momentu, w którym tęskny ból przybierał jedynie postać przejmującego smutku. Takie uczucie mogła zaakceptować, oddając się mu w samotności sypialni, bez świadków, mogących wytknąć jej niezrozumiałą słabość. Jutro miało być lepiej, pojutrze – już całkiem znośnie. Ten jeden przesycony wspomnieniami wieczór kumulował w sobie całą rozpacz, pozwalając Laidan funkcjonować przez resztę roku bez spazmów podczas przypadkowego pojawienia się imienia ojca w jakimkolwiek kontekście, więc nawet i najnieprzyjemniejszych kilka godzin było rozsądną ceną za późniejszą stabilność. Co stanowiło marne pocieszenie w obecnej chwili, w której z trudem koncentrowała wzrok na swoim lustrzanym odbiciu, łaskawie przesłoniętym mgiełką alkoholu, tak, że nie musiała zamartwiać się zmarszczkami wokół oczu i ustami, w końcu opadającymi w grymasie przygnębienia. Powoli zdjęła długie kolczyki, zamierzając odłożyć je na toaletkę tuż obok, ale dłoń zadrżała z nagłego, niezrozumiałego zimna, jakby temperatura w pokoju nagle spadła a rozgrzewające działanie alkoholu odpłynęło w niepamięć. Złote kolczyki spadły bezgłośnie na miękki dywan i Laidan rozsądnie zamierzała się po nie schylić – potrafiła przewidzieć nieprzyjemną pobudkę z ostrą igłą wbitą w bosą stopę – ale w połowie chwiejnego gestu została sparaliżowana już całkowicie. Mrozem innego rodzaju, wywołującego najprawdziwsze dreszcze i zatrzymanie bicia serca. Oraz wszystkich rozbieganych myśli, nagle kondensujących się do jednej, konkretnej postaci.
W pierwszej sekundzie nie śmiała się odwrócić, uporczywie wpatrzona w pobłyskujące z puszystego dywanu kolczyki. Zawieszenie trwało jednak tylko chwilę, zamarłe serce zaczęło bić w galopującym tempie, kiedy odwracała się w kierunku drzwi z pobielałą ze strachu twarzą. Nie do końca wierząc w to, co usłyszała i w to, co widziała – a raczej kogo widziała i kto patrzył na nią. Miała wrażenie, jakby jej wnętrzności skręciły się w poszarpany węzeł, blokując nie tylko sensowne odbieranie rzeczywistości (Skąd? Jak? Dlaczego teraz? Dlaczego to tak b o l i?), ale i możliwość zaczerpnięcia oddechu. Nie myślała jednak nad zbliżającym się atakiem duszności, pozbawiona kontroli nad swoim umysłem i ciałem, drżącym jak przy podmuchach lodowatego wiatru. Mogła tylko stać, zgarbiona, drżąca, z wzrokiem utkwionym w bezcielesnej zjawie, ku której wyciągała – nawet nie zdając sobie z tego sprawy – trzęsącą się dłoń. W jakimś żałosnym, dziecięcym geście rozpaczy.
Nie mogli mylić się bardziej, oceniając ich dwuosobową rodzinę przez pryzmat normalności. A raczej przeciętności, od jakiej byli szalenie dalecy. To nie strach przed zobaczeniem w odbiciu lustra karcącego spojrzenia Marcolfa, ją zbudował; to miłość do niego narzuciła jej jasne zasady, których przestrzeganie praktycznie nigdy nie spotykało się z buntowniczym sprzeciwem. Posłuch i szacunek wydawały się czymś naturalnym, tak samo jak ekstremalna bliskość, najpierw przynosząca rozkosz a dopiero potem rozterki natury moralnej. Przez długie lata sądziła, że takie uczucie - trwałe, niezwyciężone, sekretne, najsilniejsze – będzie także wieczne, że szczęście, jakie czuła przy Marcolfie nigdy jej nie opuści. Przepełniona naiwną wiarą w słowa ojca oraz megalomanią – zasługiwali przecież na nieśmiertelność! - musiała brutalnie zderzyć się z bolesną rzeczywistością ostatecznej straty. Przypadkowej, tragicznej; nie miała czasu przygotować się na uderzenie, które w końcu padło, pogrążając ją w ciągnącej się latami żałobie. Słabnącej dzięki bliskości syna, stanowiącego jedyne połączenie z martwym ojcem; żałobie czasem wręcz umykającej świadomości Laidan, lecz zawsze powracającej w dzień śmierci Marcolfa. Oraz w noc poświęconą zmarłym, zawsze wpędzającą ją w wir emocjonalnych cierpień. Musiała zalewać je hektolitrami ulubionego (chociaż po piątym kieliszku smak zaczynał tracić na znaczeniu) wina, znieczulając się aż do momentu, w którym tęskny ból przybierał jedynie postać przejmującego smutku. Takie uczucie mogła zaakceptować, oddając się mu w samotności sypialni, bez świadków, mogących wytknąć jej niezrozumiałą słabość. Jutro miało być lepiej, pojutrze – już całkiem znośnie. Ten jeden przesycony wspomnieniami wieczór kumulował w sobie całą rozpacz, pozwalając Laidan funkcjonować przez resztę roku bez spazmów podczas przypadkowego pojawienia się imienia ojca w jakimkolwiek kontekście, więc nawet i najnieprzyjemniejszych kilka godzin było rozsądną ceną za późniejszą stabilność. Co stanowiło marne pocieszenie w obecnej chwili, w której z trudem koncentrowała wzrok na swoim lustrzanym odbiciu, łaskawie przesłoniętym mgiełką alkoholu, tak, że nie musiała zamartwiać się zmarszczkami wokół oczu i ustami, w końcu opadającymi w grymasie przygnębienia. Powoli zdjęła długie kolczyki, zamierzając odłożyć je na toaletkę tuż obok, ale dłoń zadrżała z nagłego, niezrozumiałego zimna, jakby temperatura w pokoju nagle spadła a rozgrzewające działanie alkoholu odpłynęło w niepamięć. Złote kolczyki spadły bezgłośnie na miękki dywan i Laidan rozsądnie zamierzała się po nie schylić – potrafiła przewidzieć nieprzyjemną pobudkę z ostrą igłą wbitą w bosą stopę – ale w połowie chwiejnego gestu została sparaliżowana już całkowicie. Mrozem innego rodzaju, wywołującego najprawdziwsze dreszcze i zatrzymanie bicia serca. Oraz wszystkich rozbieganych myśli, nagle kondensujących się do jednej, konkretnej postaci.
W pierwszej sekundzie nie śmiała się odwrócić, uporczywie wpatrzona w pobłyskujące z puszystego dywanu kolczyki. Zawieszenie trwało jednak tylko chwilę, zamarłe serce zaczęło bić w galopującym tempie, kiedy odwracała się w kierunku drzwi z pobielałą ze strachu twarzą. Nie do końca wierząc w to, co usłyszała i w to, co widziała – a raczej kogo widziała i kto patrzył na nią. Miała wrażenie, jakby jej wnętrzności skręciły się w poszarpany węzeł, blokując nie tylko sensowne odbieranie rzeczywistości (Skąd? Jak? Dlaczego teraz? Dlaczego to tak b o l i?), ale i możliwość zaczerpnięcia oddechu. Nie myślała jednak nad zbliżającym się atakiem duszności, pozbawiona kontroli nad swoim umysłem i ciałem, drżącym jak przy podmuchach lodowatego wiatru. Mogła tylko stać, zgarbiona, drżąca, z wzrokiem utkwionym w bezcielesnej zjawie, ku której wyciągała – nawet nie zdając sobie z tego sprawy – trzęsącą się dłoń. W jakimś żałosnym, dziecięcym geście rozpaczy.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wszystko miało swój początek i koniec; mroźna mgiełka niepamięci przesłaniała to, co minione, równie nieprzebyta kurtyna przyszłości zasłania z kolei losy, które dopiero miały nadejść. Marcolf tkwił w ukryciu między tym, co było a tym, co będzie - między początkiem swojego życia, a jego... końcem? Który przecież już miał miejsce, smutnym nagrobkiem znacząc ziemski czas, który dla niego już nie istniał. A mimo to trwał - w swojej nowej, zaskakującej, niezrozumiałej postaci. Trwał w niej ten, który nie lękał się trudności i rzucania wyzwań, a który zastygł w bezruchu w chwili, gdy powinien najmocniej dążyć do tego, by pójść dalej. Nie poszedł, panicznie trzymając się życia na ziemi... ale cóż to było za życie; nie móc niczego dotknąć, niczego poczuć, niczego doświadczyć, jedynym zmysłem wzroku mogąc sycić oczy tym, co było już niedostępne. Cóż to za życie, gdy toczy się niczym straszliwa klątwa samotności? Cała emocjonalna struktura Marcolfa - jeśli w ogóle można mówić o jakiejkolwiek strukturze tego abstrakcyjnego odcisku dusza, którą w ogóle... posiadał (?), gniotąc bez wahania każde moralne prawo, jakie napotkał na swojej drodze - zatrzymała się na poziomie poznania, jakiego doświadczał z chwilą śmierci. Wszystkie emocje, uczucia, cała miłość i cała nienawiść kumulujące się w nim wtedy - były mu dostępne i teraz, gdy materia drzwi ustępowała pod jego nie-materią, wpuszczając go do środka; gdy jego rozpłomieniony zimnym mrokiem wzrok kierował się na ukochaną córkę; gdy z całą świadomością swojej żałosnej poświaty uświadamiał sobie te wszystkie braki, których odtąd miał doświadczać.
- Laidan - powtórzył, a jego głos dudniał mu w uszach, jakby wydobywał się z bardzo, bardzo daleka, z dna studni, niesiony dodatkowo echem, zniekształcającym jeszcze bardziej. Lecz była to zwykła ułuda; głos Marcolfa brzmiał pewnie i donośnie, naznaczony prawie że nutą tęsknoty przemieszanej z niedowierzaniem, że oto stoi w miejscu, które znał doskonale, którego każdy kąt przenikał niegdyś jego fizyczną niemal obecnością. Wyciągnął dłoń na spotkanie jej dłoni, zapominając się zupełnie w tym nowym doznaniu; w widoku córki, w widoku ukochanego dziecka, które już dawno przestało być uroczą dziewczynką, wdrapującą się na ojcowskie kolana. Którą już dawno sam przemienił w kobietę, wlewając w nią swoją własną dojrzałość, kierując jej krokami na nowej, niezbadanej ścieżce dorosłości; czyniąc z niej prawdziwą damę, opanowaną, stonowaną, świadomą swojej wartości, zaborczo zgarniając cały jej temperament, całą jej kobiecość tylko dla siebie. Niechętnie się nimi dzieląc wtedy, gdy było to konieczne, gdy prowadził ją przed oblicze Reagana, gdy poświęcał jej szczęście dla rodu, gdy ją potem przepraszał, łagodząc ból w najwspanialszy ze wszystkich sposób. Nie potrzebował teraz żadnych słów, żadnych wyjaśnień, żadnych opowieści, które zalałyby swoją bezczelnością ciszę, jaka między nimi trwała; ciszę, w której wyrażało się wszystko, co konieczne, bez niepotrzebnych zdań, słów, bez psujących wszystko łkań i jąkań. Marcolfa opanowało całe morze wspomnień, od tych najwcześniejszych, gdy pierwszy raz ściskał w dłoniach drobne ciało noworodka; wcale nie żałując, wcale nie oskarżając żony o to, że nie dała mu syna - na to był jeszcze czas, ale chociaż wtedy Marcolf przepełniony był przeróżnymi wizjami przyszłości, żadna z nich nie sięgała aż tak daleko, by pokazać mu los, który go czekał. Los, który zapewniał najcudowniejsze i najpełniejsze połączenie krwi Averych, który pieczętował ze sobą pokolenia, czyniąc je doniosłym szczytem stworzenia. Laidan, ta sama, która niegdyś była jego najdoskonalszym dowodem szczęścia; która dała mu upragnionego syna i dziedzica; która do samego końca pamiętała o swojej pozycji, swoich obowiązkach, ale i swoich prawach czerpania z rodzicielskiej miłości; stała przed nim zaskoczona, niepewna, może nawet wytrącona z równowagi, a on nie mógł zrobić nic, poza wpatrywaniem się w nią bez słowa, poza wyciąganiem dłoni po dotyk, który nigdy nie miał być już prawdziwym dotykiem. Chłód, zimno, błyskające niebieską poświatą płomienie w kominku - to jej mógł teraz zaoferować, pozostając poza granicą życia, z którego został brutalnie wygnany.
- Laidan - powtórzył, a jego głos dudniał mu w uszach, jakby wydobywał się z bardzo, bardzo daleka, z dna studni, niesiony dodatkowo echem, zniekształcającym jeszcze bardziej. Lecz była to zwykła ułuda; głos Marcolfa brzmiał pewnie i donośnie, naznaczony prawie że nutą tęsknoty przemieszanej z niedowierzaniem, że oto stoi w miejscu, które znał doskonale, którego każdy kąt przenikał niegdyś jego fizyczną niemal obecnością. Wyciągnął dłoń na spotkanie jej dłoni, zapominając się zupełnie w tym nowym doznaniu; w widoku córki, w widoku ukochanego dziecka, które już dawno przestało być uroczą dziewczynką, wdrapującą się na ojcowskie kolana. Którą już dawno sam przemienił w kobietę, wlewając w nią swoją własną dojrzałość, kierując jej krokami na nowej, niezbadanej ścieżce dorosłości; czyniąc z niej prawdziwą damę, opanowaną, stonowaną, świadomą swojej wartości, zaborczo zgarniając cały jej temperament, całą jej kobiecość tylko dla siebie. Niechętnie się nimi dzieląc wtedy, gdy było to konieczne, gdy prowadził ją przed oblicze Reagana, gdy poświęcał jej szczęście dla rodu, gdy ją potem przepraszał, łagodząc ból w najwspanialszy ze wszystkich sposób. Nie potrzebował teraz żadnych słów, żadnych wyjaśnień, żadnych opowieści, które zalałyby swoją bezczelnością ciszę, jaka między nimi trwała; ciszę, w której wyrażało się wszystko, co konieczne, bez niepotrzebnych zdań, słów, bez psujących wszystko łkań i jąkań. Marcolfa opanowało całe morze wspomnień, od tych najwcześniejszych, gdy pierwszy raz ściskał w dłoniach drobne ciało noworodka; wcale nie żałując, wcale nie oskarżając żony o to, że nie dała mu syna - na to był jeszcze czas, ale chociaż wtedy Marcolf przepełniony był przeróżnymi wizjami przyszłości, żadna z nich nie sięgała aż tak daleko, by pokazać mu los, który go czekał. Los, który zapewniał najcudowniejsze i najpełniejsze połączenie krwi Averych, który pieczętował ze sobą pokolenia, czyniąc je doniosłym szczytem stworzenia. Laidan, ta sama, która niegdyś była jego najdoskonalszym dowodem szczęścia; która dała mu upragnionego syna i dziedzica; która do samego końca pamiętała o swojej pozycji, swoich obowiązkach, ale i swoich prawach czerpania z rodzicielskiej miłości; stała przed nim zaskoczona, niepewna, może nawet wytrącona z równowagi, a on nie mógł zrobić nic, poza wpatrywaniem się w nią bez słowa, poza wyciąganiem dłoni po dotyk, który nigdy nie miał być już prawdziwym dotykiem. Chłód, zimno, błyskające niebieską poświatą płomienie w kominku - to jej mógł teraz zaoferować, pozostając poza granicą życia, z którego został brutalnie wygnany.
Gość
Gość
Wierzyła w duchy.
W potępione dusze wydziedziczonych kobiet, straszących panienki o zbyt swobodnym stylu bycia; zdrajców krwi, błagających przedstawicieli swojego dawnego rodu o wybaczenie; nienarodzonych dzieci, błąkających się w poszukiwaniu matki z ogniem w pustych oczach lalek. W mary pomordowanych, torturowanych, zniszczonych, tych, którzy nie mogli umrzeć w spokoju i tkwili w przedsionku śmierci, targani skrajnymi emocjami, przyciągającymi ich do ziemi. Znała te wszystkie opowieści na pamięć, zawsze przerażona baśniami, opisującymi ten stan pomiędzy, to potworne zawieszenie, którego nie życzyłaby najgorszemu wrogowi. Jako mała dziewczynka często śniła o tym w koszmarach: tkwiła w jakiejś ponurej szklanej klatce, obserwując wszystko, lecz nie mogąc zareagować, zatrzaśnięta na zawsze w zrozpaczonej, jasnowłosej istotce. Budziła się z cichym piskiem, nie mogąc złapać oddechu, trąc dłońmi po wykrochmalonej pościeli...zawsze uspokajana dotykiem ojca, czuwającego w stojącym w kącie sypialni fotelu. Odganiał złe wizje a gdy wtulała się w jego ramiona, całkowicie zapominała o poczuciu odrealnienia, jakie wkradło się do jej głowy w czasie snu, mogąc tylko dziękować za to, że Marcolf był zawsze przy niej.
Ona także czuwała przy jego łóżku w tym okropnym, przerażającym dniu, kiedy wrócił z dalekiej podróży – nie z egzotycznym prezentem, nie o własnych siłach, a nieprzytomny, złożony gorączką, blady, obcy. Nie była na to przygotowana, wierząc, że zostało im jeszcze wiele lat, że dopiero rozpoczynali w pełni dorosłe życie, kiedy mogła być mu prawdziwą partnerką a nie dzieckiem. Którym widocznie pozostała, bo nie potrafiła mu pomóc, pozostając kompletnie bezsilna wśród rzeszy magomedyków i uzdrowicieli, przekazujących najgorsze z możliwych wieści. Zareagowała na nie totalnym szaleństwem, gotowa wydrapać oczy tym niedouczonym konowałom i każdemu, kto śmiał odebrać jej ukochanego. W amoku praktycznie to zrobiła, miotając w żałobnej sypialni klątwami, trafiającymi rykoszetem w zgromadzoną rodzinę i lekarzy, uspokajając się dopiero po siarczystym zaklęciu obezwładniającym. A potem...a potem nie było już nic. Tylko ból, przesączający się wywarem żywej śmierci przez każdą komórkę ciała. Szlochała, błagała, w akcie skrajnej desperacji próbowała się nawet modlić do jednego z tych głupich, mugolskich bóstw, lecz jej prośby nie zostały wysłuchane. Marcolf odszedł na zawsze. Została sama, a kiedy mahoniowa trumna ojca zniknęła w rodowym sarkofagu, czuła się tak, jakby część jej serca i umysłu została pochowana razem z nim. Po tygodniach skrajnej, histerycznej rozpaczy, pełnej niemalże teatralnych gestów, wilgotnej od łez pościeli i głodowego osłabienia, popadła w kompletny paraliż. Z tego oceanu obojętności powoli acz metodycznie wydobywała ją tylko bliskość Samaela. Najpierw ją odrzucała, uznając za jeszcze podlejszą zdradę, ale później, gdy rozkosz przebijała się przez mgłę żałoby, pragnęła jej coraz mocniej i częściej, obrazoburczo odnajdując w ciele syna jedyne ukojenie. Wystarczyło zmrużyć oczy a spod zasłony rzęs z łatwością mogła pomylić twarz syna z twarzą ojca; wystarczyło poddać się intensywniejszym, wręcz bolesnym bodźcom, by zapomnieć na chwilę o absolutnej stracie. Wyłuskiwała z tych kradzionych momentów Marcolfa: dotyk jego szorstkich dłoni, stanowcze pchnięcia, namiętne pocałunki, palce, szarpiące ją za włosy i w końcu gorące, tak pełne życia ciało, tuż przy niej, w niej, tak blisko, że mogła poczuć bicie jego serca i wrzący oddech owiewający jej odsłonięty kark. Nie chciała myśleć o tym, ze tak naprawdę, w pewien szalony sposób, zdradza ich obydwu. Potrzebowała tego wytchnienia, powoli przywracającego ją do normalności, wyciągającego z tego zawieszenia, jakiego zawsze się obawiała.
Nie wierzyła w to, że Marcolf wróci.
Wiedziała, że jest zbyt pewny siebie, by się zawahać, zbyt stanowczy, by wdawać się w niepewne pertraktacje z złudnym losem. Musiała pożegnać go na zawsze i tak też robiła, ograniczając rozpaczliwą tęsknotę do zaledwie kilkudziesięciu godzin w roku. Kiedyś mieli się spotkać, lecz nie sądziła, że stanie się to tak szybko, tutaj, teraz, w ciągu tej konkretnej nocy, groteskowo do tego najodpowiedniejszej, a jednak ojciec stał przed nią na wyciągnięcie ręki. Powietrze wokół niego drgało niewyraźnie, rozmywając mgłę jego wyjściowego ubrania oraz nadając głębi przeszywającemu spojrzeniu. Powinna się bać? Rozszlochać? Paść na kolana, rwać złote pukle z głowy? Nie mogła jednak zrobić niczego, trwając zupełnie sparaliżowaną – do momentu, w którym jej dłoń zetknęła się z dłonią zjawy. A właściwie przesunęła się przez nią jak przez lodowatą taflę wody. Mimowolnie wzdrygnęła się, wielkimi oczami wpatrując się w swoją bladą rękę, pokrytą gęsią skórką. Nie próbowała ponownie go uchwycić, stojąc w tej dziwnej, żałosnej pozie jeszcze chwilę, zanim cofnęła dłoń do siebie, odruchowo zaciskając ją na swoim gardle w geście rozpaczliwej, tłumionej rozpaczy. Mogąc wypowiedzieć tylko jedno, krótkie zdanie. - Przepraszam, tato – wychrypiała słabo, płaczliwie. Za to, że pozwoliła mu odejść, że nie próbowała wystarczająco mocno, że nie sprowadziła lepszych uzdrowicieli, że nie przewidziała tego wszystkiego, że nie oddała za niego życia w jakiejś czarno-magicznej wymianie, jakiej bez wahania by się podjęła.
W potępione dusze wydziedziczonych kobiet, straszących panienki o zbyt swobodnym stylu bycia; zdrajców krwi, błagających przedstawicieli swojego dawnego rodu o wybaczenie; nienarodzonych dzieci, błąkających się w poszukiwaniu matki z ogniem w pustych oczach lalek. W mary pomordowanych, torturowanych, zniszczonych, tych, którzy nie mogli umrzeć w spokoju i tkwili w przedsionku śmierci, targani skrajnymi emocjami, przyciągającymi ich do ziemi. Znała te wszystkie opowieści na pamięć, zawsze przerażona baśniami, opisującymi ten stan pomiędzy, to potworne zawieszenie, którego nie życzyłaby najgorszemu wrogowi. Jako mała dziewczynka często śniła o tym w koszmarach: tkwiła w jakiejś ponurej szklanej klatce, obserwując wszystko, lecz nie mogąc zareagować, zatrzaśnięta na zawsze w zrozpaczonej, jasnowłosej istotce. Budziła się z cichym piskiem, nie mogąc złapać oddechu, trąc dłońmi po wykrochmalonej pościeli...zawsze uspokajana dotykiem ojca, czuwającego w stojącym w kącie sypialni fotelu. Odganiał złe wizje a gdy wtulała się w jego ramiona, całkowicie zapominała o poczuciu odrealnienia, jakie wkradło się do jej głowy w czasie snu, mogąc tylko dziękować za to, że Marcolf był zawsze przy niej.
Ona także czuwała przy jego łóżku w tym okropnym, przerażającym dniu, kiedy wrócił z dalekiej podróży – nie z egzotycznym prezentem, nie o własnych siłach, a nieprzytomny, złożony gorączką, blady, obcy. Nie była na to przygotowana, wierząc, że zostało im jeszcze wiele lat, że dopiero rozpoczynali w pełni dorosłe życie, kiedy mogła być mu prawdziwą partnerką a nie dzieckiem. Którym widocznie pozostała, bo nie potrafiła mu pomóc, pozostając kompletnie bezsilna wśród rzeszy magomedyków i uzdrowicieli, przekazujących najgorsze z możliwych wieści. Zareagowała na nie totalnym szaleństwem, gotowa wydrapać oczy tym niedouczonym konowałom i każdemu, kto śmiał odebrać jej ukochanego. W amoku praktycznie to zrobiła, miotając w żałobnej sypialni klątwami, trafiającymi rykoszetem w zgromadzoną rodzinę i lekarzy, uspokajając się dopiero po siarczystym zaklęciu obezwładniającym. A potem...a potem nie było już nic. Tylko ból, przesączający się wywarem żywej śmierci przez każdą komórkę ciała. Szlochała, błagała, w akcie skrajnej desperacji próbowała się nawet modlić do jednego z tych głupich, mugolskich bóstw, lecz jej prośby nie zostały wysłuchane. Marcolf odszedł na zawsze. Została sama, a kiedy mahoniowa trumna ojca zniknęła w rodowym sarkofagu, czuła się tak, jakby część jej serca i umysłu została pochowana razem z nim. Po tygodniach skrajnej, histerycznej rozpaczy, pełnej niemalże teatralnych gestów, wilgotnej od łez pościeli i głodowego osłabienia, popadła w kompletny paraliż. Z tego oceanu obojętności powoli acz metodycznie wydobywała ją tylko bliskość Samaela. Najpierw ją odrzucała, uznając za jeszcze podlejszą zdradę, ale później, gdy rozkosz przebijała się przez mgłę żałoby, pragnęła jej coraz mocniej i częściej, obrazoburczo odnajdując w ciele syna jedyne ukojenie. Wystarczyło zmrużyć oczy a spod zasłony rzęs z łatwością mogła pomylić twarz syna z twarzą ojca; wystarczyło poddać się intensywniejszym, wręcz bolesnym bodźcom, by zapomnieć na chwilę o absolutnej stracie. Wyłuskiwała z tych kradzionych momentów Marcolfa: dotyk jego szorstkich dłoni, stanowcze pchnięcia, namiętne pocałunki, palce, szarpiące ją za włosy i w końcu gorące, tak pełne życia ciało, tuż przy niej, w niej, tak blisko, że mogła poczuć bicie jego serca i wrzący oddech owiewający jej odsłonięty kark. Nie chciała myśleć o tym, ze tak naprawdę, w pewien szalony sposób, zdradza ich obydwu. Potrzebowała tego wytchnienia, powoli przywracającego ją do normalności, wyciągającego z tego zawieszenia, jakiego zawsze się obawiała.
Nie wierzyła w to, że Marcolf wróci.
Wiedziała, że jest zbyt pewny siebie, by się zawahać, zbyt stanowczy, by wdawać się w niepewne pertraktacje z złudnym losem. Musiała pożegnać go na zawsze i tak też robiła, ograniczając rozpaczliwą tęsknotę do zaledwie kilkudziesięciu godzin w roku. Kiedyś mieli się spotkać, lecz nie sądziła, że stanie się to tak szybko, tutaj, teraz, w ciągu tej konkretnej nocy, groteskowo do tego najodpowiedniejszej, a jednak ojciec stał przed nią na wyciągnięcie ręki. Powietrze wokół niego drgało niewyraźnie, rozmywając mgłę jego wyjściowego ubrania oraz nadając głębi przeszywającemu spojrzeniu. Powinna się bać? Rozszlochać? Paść na kolana, rwać złote pukle z głowy? Nie mogła jednak zrobić niczego, trwając zupełnie sparaliżowaną – do momentu, w którym jej dłoń zetknęła się z dłonią zjawy. A właściwie przesunęła się przez nią jak przez lodowatą taflę wody. Mimowolnie wzdrygnęła się, wielkimi oczami wpatrując się w swoją bladą rękę, pokrytą gęsią skórką. Nie próbowała ponownie go uchwycić, stojąc w tej dziwnej, żałosnej pozie jeszcze chwilę, zanim cofnęła dłoń do siebie, odruchowo zaciskając ją na swoim gardle w geście rozpaczliwej, tłumionej rozpaczy. Mogąc wypowiedzieć tylko jedno, krótkie zdanie. - Przepraszam, tato – wychrypiała słabo, płaczliwie. Za to, że pozwoliła mu odejść, że nie próbowała wystarczająco mocno, że nie sprowadziła lepszych uzdrowicieli, że nie przewidziała tego wszystkiego, że nie oddała za niego życia w jakiejś czarno-magicznej wymianie, jakiej bez wahania by się podjęła.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Gdyby mógł na chwilę zatopić się w beznamiętności, jaka często była udziałem powracających dusz - z pewnością zrobiłby to właśnie teraz, by zapomnieć o wszystkich emocjach, które narastały w nim gwałtownie, z sekundy na sekundę czyniąc Marcolfa coraz bardziej niepewnym, coraz bardziej zdesperowanym w swoich pragnieniach poczucia czegokolwiek. Był jednak uwięziony w swojej dotychczasowej skorupie; w uczuciach, jakie znał przed śmiercią, w miłości, jaką darzył córkę i syna, a która właśnie wylewała się z niego w niepowstrzymanym potoku uczuć. Widocznym w jego oczach, które choć jarzyły się mgliście, były wciąż jego oczami, tymi samymi, którymi patrzył niegdyś na Laidan z dumą, z rozmarzeniem, z zadowoleniem i wszechogarniającym go szczęściem. Jego dłonie, które wcześniej dotykały jej ciała pieszczotliwie i delikatnie, a które teraz przenikały przez skórę, zamarły nagle w bezruchu; w panicznej obawie, że Marcolf jednak nie powrócił, że jedynie śni upiorny koszmar, w którym na moment znów dano mu zakosztować słodyczy widoku własnej córki, własnej ukochanej, dzielącej z nim dosłownie wszystko - nawet tragiczny, nieogarniony rozumem moment śmierci. Czy wrócił tu dla niej, niesiony nieopisaną tęsknotą? Czy wrócił po to, by móc jej towarzyszyć do samych piekielnych bram samotności, którą on znał aż za dobrze? A może tylko po to, by ją ostrzec przed popełniałem błędu, który stał się niegdyś ich wspólnym błędem kosztowania rozkoszy? Nie. Marcolf nawet teraz, gdy stał na środku pokoju trzęsąc się od nadmiaru uczuć i emocji, którym się poddawał, był całym sobą pewien, że to nie widmo niewybaczalnego grzechu i błędu przygnało go tu z powrotem, wydzierając duszę z rąk przeznaczenia. Nie, powód musiał być inny i gdy patrzył na sylwetkę Laidan, na jej kobiece rysy, zagubione spojrzenie, gdy słuchał płaczliwych przeprosin, był niemalże pewien, że wrócił dla niej. W ostatnim, najwspanialszym geście ojcowskiego przywiązania i miłości, która okazywała się silniejszą od śmierci... i była jednocześnie największym przekleństwem i karą, jaka została na niego zesłana. Jakiej sam się poddał, świadomie lub nieświadomie wybierając drogę powrotu. Był przy Lai, widział ją, słyszał, mógł w każdej chwili towarzyszyć jej w kolejnych godzinach, dniach, w kolejnych upływających latach... ale nie mógł jej dotknąć, przytulić, pogłaskać po policzku. Nie mógł dać jej tego, za czym tak mocno tęsknił i za czym ona sama tęskniła - widział to w jej oczach, widział w wyczekującej postawie, słyszał w tonie głosu, mimo że padło między nimi tak mało słów. To nadal była jego Laidan, jego córka, kochanka, matka jego dziecka... ach, dopiero teraz wrócił mu na myśl Samael, dopiero teraz umysł Marcolfa przywołał obraz chłopca, obraz młodzieńca, który teraz niewątpliwie musiał być już dorosłym mężczyzną, świadomym swoich obowiązków rodowych. Czy się ożenił i przedłużył linię rodu? Czy nadal był ostoją dla matki i wielbił ją równie mocno, jak... wtedy? Czy zastąpił jej Marcolfa, czyniąc honory głowy rodu - tej samej, którą Reagan, ta żałosna imitacja mężczyzny, nigdy nie był?
- Laidan... - szepnął po raz trzeci, cofając jednak dłoń. Jego dotyk nie był dotykiem żywego człowieka; jedynym, co mógł zapewnić teraz swojej córce, to zimne kryształki lodu przenikające na wskroś jej ciało. Każda czułość byłaby lodowatą pieszczotą, gdy nawet zwykła obecność w pomieszczeniu znaczyła je nagłym spadkiem temperatury. - Ile czasu minęło? - zapytał w końcu, nagle boleśnie świadomy różnicy czasu między tym, co było a tym, co dzieje się teraz. Widział jego upływ patrząc na córkę; widział delikatne, małe zmarszczki, widział kobiecą, dojrzałą sylwetkę bliską tej, którą zapamiętał, ale jednak zmienioną. Tak, niewątpliwie minęło sporo lat, ale jak wiele? Może to śmierć Marcolfa zmieniła Laidan, znacząc jej młode ciało znakami rozpaczy i bólu? Nie, nie wierzył, że tak było. - Jak długo... musiałaś czekać? - szeptał dalej, ruszając się w końcu z miejsca, kierując swoje kroki w stronę okna, za którym odbijały się cienie drzew. Okna, przez które niegdyś wyglądał, szukając wzrokiem Samaela spędzającego czas na ćwiczeniach; przez które wypatrywał nadchodzącej burzy, która byłaby kolejnym pretekstem, by zatrzymać Lai dłużej. Wszystko budziło nowe wspomnienia; stojąca obok pufa, szczotka leżąca na toaletce, obraz wiszący na ścianie. Wszystko budziło nowe wspomnienia i przypominało, że kolejnych już nigdy nie będzie.
- Laidan... - szepnął po raz trzeci, cofając jednak dłoń. Jego dotyk nie był dotykiem żywego człowieka; jedynym, co mógł zapewnić teraz swojej córce, to zimne kryształki lodu przenikające na wskroś jej ciało. Każda czułość byłaby lodowatą pieszczotą, gdy nawet zwykła obecność w pomieszczeniu znaczyła je nagłym spadkiem temperatury. - Ile czasu minęło? - zapytał w końcu, nagle boleśnie świadomy różnicy czasu między tym, co było a tym, co dzieje się teraz. Widział jego upływ patrząc na córkę; widział delikatne, małe zmarszczki, widział kobiecą, dojrzałą sylwetkę bliską tej, którą zapamiętał, ale jednak zmienioną. Tak, niewątpliwie minęło sporo lat, ale jak wiele? Może to śmierć Marcolfa zmieniła Laidan, znacząc jej młode ciało znakami rozpaczy i bólu? Nie, nie wierzył, że tak było. - Jak długo... musiałaś czekać? - szeptał dalej, ruszając się w końcu z miejsca, kierując swoje kroki w stronę okna, za którym odbijały się cienie drzew. Okna, przez które niegdyś wyglądał, szukając wzrokiem Samaela spędzającego czas na ćwiczeniach; przez które wypatrywał nadchodzącej burzy, która byłaby kolejnym pretekstem, by zatrzymać Lai dłużej. Wszystko budziło nowe wspomnienia; stojąca obok pufa, szczotka leżąca na toaletce, obraz wiszący na ścianie. Wszystko budziło nowe wspomnienia i przypominało, że kolejnych już nigdy nie będzie.
Gość
Gość
Dłoń, którą miała chwycić jego rękę, by upewnić się, że ponownie jej nie zostawi, ciągle drżała, przemrożona do szpiku kości tą potworną nicością. Brakiem. Marcolf przecież nie istniał, nie oddychał; widziała jego ciało składane do grobu, oddzielane od niej już na zawsze drogim drewnem trumny, wilgotną ziemią i marmurem pomnika, mającego przypominać kolejnym pokoleniom o tym silnym seniorze rodu, rządzącym twardo i w poszanowaniu tradycji. Śmierć odebrała jej ukochanego w każdym aspekcie, grzebiąc nie tylko fizyczność, ale i wspomnienia. Nikt oprócz niej nie znał przecież ojca tak naprawdę. Tylko ona widziała w jego oczach bezgraniczną miłość, potrafiąc wzbudzić w nim skrajne porywy namiętności, widząc go w końcu nagim, także emocjonalnie, kiedy dawał jej samego siebie a rozkosz stanowiła tylko dodatek tego obustronnego porozumienia. Niemożliwego w tej chwili. Należał już do obcego jej świata, niedostępnego, zamkniętego, separującego ich bardziej od moralnych zakazów czy oceniających spojrzeń towarzystwa. Jakże mogła wtedy rozpaczać nad niemożnością posyłania mu czułości na salonach, skoro teraz nie mogła tego robić w ogóle? Z pełną świadomością tego, że już nigdy nie pocałuje jego wyczekujących ust, nie przesunie dłonią po drapiącym zarostem policzku, nie przyciśnie policzka do klatki piersiowej – Marcolf, choć był teraz na wyciągnięcie ręki, tak naprawdę znajdywał się jeszcze dalej, niż przed chwilą, kiedy zapijała tęsknotę, dopiero teraz poznając całą moc tego uczucia. Rozpacz dławiła ją do tego stopnia, że nie była w stanie wydusić z siebie nic poza przeprosinami. Czuła się winna, a z każdym kolejnym wybrzmieniem jej imienia z martwych ust ducha, coraz głębiej zapadała się w bezdennej studni żalu. Powrót ojca do względnego świata żywych oznaczał dla Laidan pewnego rodzaju śmierć, utkaną cienką koronką i igiełkami bólu wprost na jej przemarzniętym ciele. To ona teraz wydawała się zjawą, bladą, z bezgranicznym cierpieniem wypisanym na twarzy. Zbawienne wino, łagodzące zazwyczaj najgorsze emocje, teraz całkowicie utraciło swoją moc, działając wręcz przeciwnie. Płynny katalizator uczuć, zamknięty w butelce drogiego alkoholu, teraz rozpływał się po jej krwiobiegu, łamiąc wszelkie tamy przyzwoitości. Nakazujące jej pochylenie czoła w szacunku i przeżywanie dramatu w milczeniu, bez scen i bez płaczu, jaki jednak wyrwał się z jej ust. Zakwiliła rozpaczliwie , na szczęście w porę zatykając usta dłonią, tak, że w powietrzu wybrzmiał tylko jeden żałosny dźwięk smutku. Nie mogła pozwolić sobie na więcej, chociaż najchętniej wpełzłaby na łóżko, przykrywając głowę kołdrą, by nie widzieć tak odległego i nieistniejącego ojca.
Mówił do niej, widziała wyraźnie zarys jego sylwetki, błyszczącej w półmroku i przysięgłaby, że czuje w lodowatym powietrzu słaby aromat jego wody kolońskiej, lecz cały ten teatr przeszłości należał do krainy złudzeń. Zapomniała o wydarzeniach z balu, o zazdrości, o wszystkim, co całkiem niedawno wydawało się końcem świata. Problemy dnia codziennego zbladły wobec tego palącego bólu, który odczuwała teraz całym, zmarzniętym ciałem, odwracającym się powoli w kierunku okna. W szklanej szybie nie odbijała się twarz Marcolfa i to znów wyrwało z gardła Laidan zduszony ni to szloch, ni to jęk, przeradzający się w końcu w urywane zdanie. - Trzy...trzynaście lat – wyjąkała, starając się nabrać powietrza i zarazem dystansu do tej całej sytuacji. Nieudanie; nie potrafiła powstrzymać szybciej bijącego serca ani swojego zaślepionego instynktu: znów podeszła do tkwiącego przy parapecie ojca, próbując go dotknąć, lecz dłoń ponownie przebiła szarą poświatę jego ciała. Tym razem mróz nie przeszył tylko jej ręki: zaczął promieniować od nadgarstka w górę, na całe odkryte ramię i szyję, lecz tym razem Laidan nie cofnęła się nawet o krok, w końcu wygrywając nierówną walkę z emocjami i utrzymując kontakt wzrokowy ze zjawą. Swoim ojcem. Duchem. Przeszłością. Ciągle nie rozumiała tego spotkania, będąc w głębokim szoku, wzbogaconym tylko drzazgami cierpienia. Przebijały jej serce, sprawiając, że mimowolnie powracała niemalże do roli dziecka, w którego głowie nie pojawiały się wielkie pytania o życie tam, o powody, fizyczne zasady i magiczne perypetie potępionej duszy. Istniało w niej tylko meijsce dla nieograniczonej – a przez to nieco naiwnej – miłości. Miała nadzieję, że Marcolf potrafi ją poczuć. Gdziekolwiek tak naprawdę się znajdował. - Tak bardzo tęsknię, tato – wyszeptała w końcu, podchodząc bliżej, tak, że cała trzęsła się z zimna, jakby w tej cieniutkiej sukience znajdowała się w środku śnieżycy a nie w ramionach ukochanego mężczyzny.
Mówił do niej, widziała wyraźnie zarys jego sylwetki, błyszczącej w półmroku i przysięgłaby, że czuje w lodowatym powietrzu słaby aromat jego wody kolońskiej, lecz cały ten teatr przeszłości należał do krainy złudzeń. Zapomniała o wydarzeniach z balu, o zazdrości, o wszystkim, co całkiem niedawno wydawało się końcem świata. Problemy dnia codziennego zbladły wobec tego palącego bólu, który odczuwała teraz całym, zmarzniętym ciałem, odwracającym się powoli w kierunku okna. W szklanej szybie nie odbijała się twarz Marcolfa i to znów wyrwało z gardła Laidan zduszony ni to szloch, ni to jęk, przeradzający się w końcu w urywane zdanie. - Trzy...trzynaście lat – wyjąkała, starając się nabrać powietrza i zarazem dystansu do tej całej sytuacji. Nieudanie; nie potrafiła powstrzymać szybciej bijącego serca ani swojego zaślepionego instynktu: znów podeszła do tkwiącego przy parapecie ojca, próbując go dotknąć, lecz dłoń ponownie przebiła szarą poświatę jego ciała. Tym razem mróz nie przeszył tylko jej ręki: zaczął promieniować od nadgarstka w górę, na całe odkryte ramię i szyję, lecz tym razem Laidan nie cofnęła się nawet o krok, w końcu wygrywając nierówną walkę z emocjami i utrzymując kontakt wzrokowy ze zjawą. Swoim ojcem. Duchem. Przeszłością. Ciągle nie rozumiała tego spotkania, będąc w głębokim szoku, wzbogaconym tylko drzazgami cierpienia. Przebijały jej serce, sprawiając, że mimowolnie powracała niemalże do roli dziecka, w którego głowie nie pojawiały się wielkie pytania o życie tam, o powody, fizyczne zasady i magiczne perypetie potępionej duszy. Istniało w niej tylko meijsce dla nieograniczonej – a przez to nieco naiwnej – miłości. Miała nadzieję, że Marcolf potrafi ją poczuć. Gdziekolwiek tak naprawdę się znajdował. - Tak bardzo tęsknię, tato – wyszeptała w końcu, podchodząc bliżej, tak, że cała trzęsła się z zimna, jakby w tej cieniutkiej sukience znajdowała się w środku śnieżycy a nie w ramionach ukochanego mężczyzny.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Może źle postąpił, wybierając ścieżkę, którą teraz podążał, z dala od śmiertelnego chóru mnichów, który wabił go swoimi kuszącymi śpiewami; za to blisko najdroższej mu osoby, która przez wiele cudownych lat zapewniała mu pełnię szczęścia samą swoją obecnością; każdym oddechem i uśmiechem, gdy wdrapywała się jeszcze na jego kolana, chwaląc się przed zmęczonym ojcem swoim ostatnim dziełem namalowanym na kartce papieru. Tylko po to, by kilkanaście lat później ze świata dziecięcych bohomazów wkroczyć w świat dojrzałej, wybitnej sztuki, wprawiając ojca w olbrzymią dumę i zachwyt, które jednak okazywał rzadko. Zbyt rzadko, co dostrzegł już znacznie później, wynagradzając jednakże Laidan swoją uczuciową oschłość w tej dziedzinie - zdecydowanie większą namiętnością uczuć i emocji, którą obdarowywał ją w zaciszu ich rodowej rezydencji; z dala od Reagana, z dala od codzienności, z dala w końcu od moralnej obłudy świata, który zatrzymywali za szybą okien. Tych samych, przez które wyglądał teraz na zewnątrz, próbując za ich przejrzystą taflą znaleźć odpowiedzi do tysiąca pytań, które kłębiły mu się w głowie. Na jedno z nich poznał już odpowiedź i lekki uśmiech pojawił się na jego twarzy - rozpaczy, zadowolenia, świadomości bezsensu, w jakim się teraz znalazł? - gdy trzynaście długi lat stawało się nagle rzeczywistością, z którą musiał się zmierzyć. Zacząć nowe życie i nowe istnieje czy kontynuować to, które zostało gwałtownie i bestialsko przerwane? Ale jakie to miałoby być życie, wyzute z nowych uczuć, z nowych pragnień, przesiąknięte przeszłością i karmiące się nią zachłannie i łapczywie; życie ograniczone, właściwie wręcz nie-życie, bez dotyku, zapachu i smaku, zawężone do wzroku i słuchu, które zamiast radować i cieszyć, sprawiały mu jeszcze większy ból i cierpienie.
- Wiem - szepnął raczej do siebie niż do niej. Bo czyż nie wiedział? Czy sam nie tęsknił i nie odczuwal tej tęsknoty stokroć mocniej teraz, gdy powrócił, ale wciąż był odległy i odległość ta sprawiała mu najwymyślniejsze tortury? Odwrócił się powoli w stronę Laidan, w milczeniu obserwując jaj jej wyciągnięta ręka ginie w poświacie... ginie w nim samym, zatopiona w niematerialnym ciele zupełnie tak, jakby sama była tylko zjawą i ułudą. Ale to on był wybrakowany i niepełny; to jemu brakowało oddechu życia wypełniającego płuca i krwi pulsującej w żyłach. To nie on drżał z zimna od samej swojej obecności, ale choć czuł, że postępuje nieodpowiednio, nie cofnął się nawet o milimetr, pozwalając dłoni Laidan przenikać się na wskroś w tym absurdalnym, rozpaczliwym geście pragnienia jedności, jakiej nigdy nie mieli już doświadczyć. Wrócił, owszem. Był obok, widział ją, rozmawiał z nią, słyszał jej głos, który delikatnie pieścił jego duszę - tę pozostałość duszy, której nie wydarła jeszcze śmierć - pozostając jednocześnie brutalnie biernym, brutalnie odległym od tego wszystkiego, co materialne i prawdziwe.
- Na dole trwa przyjęcie? - zapytał w końcu, nie chcąc dłużej drążyć bolesnego tematu; trzynaście lat samotności, czy właśnie tym obdarzył swoją córkę, zostawiając ją tak nagle? Czy znalazła szczęście po jego śmierci, a jej życie nie było wiecznie usiane powagą i żałobą? Miał szczerą nadzieję, że tak było; że nie zamknęła się w skorupie nieszczęścia i nie oderwała od świata... od ich syna. - Samael... - wyrwało mu się nieświadomie, gdy jego myśli opanował jego jedyny męski dziedzic, najczystsza krew rodu utajona w żyłach młodzieńca, który teraz, po trzynastu latach był już dorosłym mężczyzną.
- Wiem - szepnął raczej do siebie niż do niej. Bo czyż nie wiedział? Czy sam nie tęsknił i nie odczuwal tej tęsknoty stokroć mocniej teraz, gdy powrócił, ale wciąż był odległy i odległość ta sprawiała mu najwymyślniejsze tortury? Odwrócił się powoli w stronę Laidan, w milczeniu obserwując jaj jej wyciągnięta ręka ginie w poświacie... ginie w nim samym, zatopiona w niematerialnym ciele zupełnie tak, jakby sama była tylko zjawą i ułudą. Ale to on był wybrakowany i niepełny; to jemu brakowało oddechu życia wypełniającego płuca i krwi pulsującej w żyłach. To nie on drżał z zimna od samej swojej obecności, ale choć czuł, że postępuje nieodpowiednio, nie cofnął się nawet o milimetr, pozwalając dłoni Laidan przenikać się na wskroś w tym absurdalnym, rozpaczliwym geście pragnienia jedności, jakiej nigdy nie mieli już doświadczyć. Wrócił, owszem. Był obok, widział ją, rozmawiał z nią, słyszał jej głos, który delikatnie pieścił jego duszę - tę pozostałość duszy, której nie wydarła jeszcze śmierć - pozostając jednocześnie brutalnie biernym, brutalnie odległym od tego wszystkiego, co materialne i prawdziwe.
- Na dole trwa przyjęcie? - zapytał w końcu, nie chcąc dłużej drążyć bolesnego tematu; trzynaście lat samotności, czy właśnie tym obdarzył swoją córkę, zostawiając ją tak nagle? Czy znalazła szczęście po jego śmierci, a jej życie nie było wiecznie usiane powagą i żałobą? Miał szczerą nadzieję, że tak było; że nie zamknęła się w skorupie nieszczęścia i nie oderwała od świata... od ich syna. - Samael... - wyrwało mu się nieświadomie, gdy jego myśli opanował jego jedyny męski dziedzic, najczystsza krew rodu utajona w żyłach młodzieńca, który teraz, po trzynastu latach był już dorosłym mężczyzną.
Gość
Gość
Chciała powiedzieć mu tak wiele. Wyznawanie miłości, żalu, tęsknoty i poczucia winy wcale nie zmniejszało rezerwuaru słów, przelewających się przez tamy jej świadomości tak silnie, że nie potrafiła wyjąkać żadnego złożonego zdania. Gdzieś pomiędzy płucami rosła kulka zgniłego pyłu, odurzająco słodkiego, podobnego do cukrowej waty, blokująca możliwość przekazania choćby ułamka tego, co powinno wybrzmieć w lodowatym powietrzu sypialni. Nie widzieli się przecież ponad dekadę, po raz pierwszy doświadczając rozłąki ostatecznej, w porównaniu z którą poprzednie wydawały się zabawną igraszką. Dziwiła się swojej histerii w pierwszym dniu roku szkolnego, w wieczory poprzedzające powroty do Hogwartu. Z perspektywy czasu oddałaby wiele - jeśli nie wszystko - za możliwość takiego dystansu. Przepełnionego tęsknotą, ale tęsknotą pewną spełnienia, podsycającą tylko niezbyt moralne pragnienia bycia blisko. Pozostawały jeszcze listy, pomiędzy starannie wykaligrafowanymi słowami przemycające całą burzę uczuć, jakie narastały w niewinnej panience, kreślącej z drżeniem serca uprzejme śniłeś mi się wczoraj, tato. W większości przypadków byłaby to wróżbiarska przestroga, ale w tym wyjątkowym przypadku trzecie oko jasnowidza wskazałoby na coś zupełnie innego. Zdecydowanie bardziej niepokojącego, zarówno w tamtych latach jak i w chwili obecnej, kiedy tęsknota Laidan stała się...nienamacalna.
Wrócił. Widziała go, potrafiła rozpoznać w mglistej niematerii twardą linię jego żuchwy i zaciśnięte usta, lecz wszystko, co kochała, co dotykała i pieściła było tylko żałosnym wspomnieniem prawdziwego ciała. Gnijącego teraz w rodzinnym grobowcu - nawet kamienny pomnik Marcolfa był bliższy życiu niż duch, owszem, przemawiający tym samym głębokim tonem, owszem, stojący w tej samej pozycji pod oknem, przy którym wiele razy go obserwowała spośród miękkich prześcieradeł łóżka, lecz jednocześnie tak bardzo odległy. Im więcej wspomnień pojawiało się w jej głowie, im więcej skojarzeń z przeszłością, tym bardziej bolało. I tym bardziej drżała, nie odsuwając się nawet o milimetr, mimo lodowatego zimna, przenikającego przez bladą skórę.
Na jego pytanie kiwnęła tylko głową a powoli prostujące się loki opadły nierówną kaskadą na odkryte ramiona. Zapomniała o balu, zapomniała o tym, co działo się wcześniej, zapomniała nawet o Samaelu, powracającym jednak w rozmowie. Drgnęła ponownie, gdy imię syna wybrzmiało pomiędzy nimi, po raz pierwszy odwracając wzrok od mary Marcolfa.
Cóż miała bowiem powiedzieć? Że kocha go nad życie? Że wychowała go najlepiej, jak mogła? Że stanowił pewne zastępstwo ojca, że widziała w nim intensywny owoc ich miłości, że wariowała z nadmiaru uczucia, że dała mu chore, niegodne dziecko? Cała, długo skrywana rozpacz i wyrzuty sumienia - tym razem w stosunku do swojego syna - znów powróciły, ale nie miała już więcej łez a wino udanie blokowało dalszą chęć szlochu. Objęła się tylko nerwowo ramionami, oddychając ciężko a spomiędzy jej warg unosiła się para wodna. Chłód. Zawiodła. - Zaręczył się. Ponownie. Jego pierwsza żona zmarła - wychrypiała, siląc się na spokojny, rzeczowy ton, jakiego Marcolf zawsze wymagał w czasie ich zajęć - wyjątkowo dotyczących teorii magii a nie zmysłowej praktyki - łamiący się jednak na końcu bardzo żałośnie. Wbiła paznokcie w swoją jasną skórę, żeby nie wyrzucić z siebie lawiny niespójnych historii. O Jill, o ich dziecku, które wydała na ten świat i które okazało się niegodne nazwiska Averych. Nie myślała teraz sensownie - czy duchy były wszystkowiedzące? - plącząc się w myślach, w uczuciach i w tym całym chaosie. - Wróciłeś do mnie na zawsze? - wyjąkała naiwnie po chwili ciszy, znowu podnosząc wzrok na profil Marcolfa, rozpływający się coraz bardziej w jasnej poświacie księżyca, wpadającej przez witrażową szybę.
Wrócił. Widziała go, potrafiła rozpoznać w mglistej niematerii twardą linię jego żuchwy i zaciśnięte usta, lecz wszystko, co kochała, co dotykała i pieściła było tylko żałosnym wspomnieniem prawdziwego ciała. Gnijącego teraz w rodzinnym grobowcu - nawet kamienny pomnik Marcolfa był bliższy życiu niż duch, owszem, przemawiający tym samym głębokim tonem, owszem, stojący w tej samej pozycji pod oknem, przy którym wiele razy go obserwowała spośród miękkich prześcieradeł łóżka, lecz jednocześnie tak bardzo odległy. Im więcej wspomnień pojawiało się w jej głowie, im więcej skojarzeń z przeszłością, tym bardziej bolało. I tym bardziej drżała, nie odsuwając się nawet o milimetr, mimo lodowatego zimna, przenikającego przez bladą skórę.
Na jego pytanie kiwnęła tylko głową a powoli prostujące się loki opadły nierówną kaskadą na odkryte ramiona. Zapomniała o balu, zapomniała o tym, co działo się wcześniej, zapomniała nawet o Samaelu, powracającym jednak w rozmowie. Drgnęła ponownie, gdy imię syna wybrzmiało pomiędzy nimi, po raz pierwszy odwracając wzrok od mary Marcolfa.
Cóż miała bowiem powiedzieć? Że kocha go nad życie? Że wychowała go najlepiej, jak mogła? Że stanowił pewne zastępstwo ojca, że widziała w nim intensywny owoc ich miłości, że wariowała z nadmiaru uczucia, że dała mu chore, niegodne dziecko? Cała, długo skrywana rozpacz i wyrzuty sumienia - tym razem w stosunku do swojego syna - znów powróciły, ale nie miała już więcej łez a wino udanie blokowało dalszą chęć szlochu. Objęła się tylko nerwowo ramionami, oddychając ciężko a spomiędzy jej warg unosiła się para wodna. Chłód. Zawiodła. - Zaręczył się. Ponownie. Jego pierwsza żona zmarła - wychrypiała, siląc się na spokojny, rzeczowy ton, jakiego Marcolf zawsze wymagał w czasie ich zajęć - wyjątkowo dotyczących teorii magii a nie zmysłowej praktyki - łamiący się jednak na końcu bardzo żałośnie. Wbiła paznokcie w swoją jasną skórę, żeby nie wyrzucić z siebie lawiny niespójnych historii. O Jill, o ich dziecku, które wydała na ten świat i które okazało się niegodne nazwiska Averych. Nie myślała teraz sensownie - czy duchy były wszystkowiedzące? - plącząc się w myślach, w uczuciach i w tym całym chaosie. - Wróciłeś do mnie na zawsze? - wyjąkała naiwnie po chwili ciszy, znowu podnosząc wzrok na profil Marcolfa, rozpływający się coraz bardziej w jasnej poświacie księżyca, wpadającej przez witrażową szybę.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nigdy nie zastanawiał się nad tym, czy po jego odejściu mury rezydencji opustoszeją, zalewają się słuszną przecież żałobą, czy też rozweselą w trójnasób, w końcu wolne od mrocznego pana władające ciężką i nie zawsze sprawiedliwą ręką? Czy jedynymi osobami pogrążonymi w smutku wręcz bezgranicznym, zostaną wyłącznie Laidan i Samael, jego ukochane dzieci, krew z jego krwi, wspaniałe dzieło jego lędźwi - przy drobnym, acz niestety koniecznym udziale jego zmarłej żony, która na własne szczęście zgasła równie szybko, jak rozpalała w nich niechęć do samej siebie - idealne dary życia, którymi obdarował go los i którym mógł przekazać wszystko, co do niego należało. I jeszcze więcej, sięgając ponad to, co moralne, co dobre, co właściwe; zdzierając kurtynę wstydu założoną przed setkami lat i odsłaniając brutalną, rozkoszną prawdę pierwotnej miłości. Najczystszej, najpiękniejszej, złożonej z pierwiastków nieskalanych żadną zazdrością, ani gniewem; miłości płonącej wiecznym, nieugaszonym żarem bezwarunkowego poświęcenia, dla swoich dzieci był wszak skłonny wskoczyć w ogień i zanurzyć się pod lodowatą taflą skutego lodem jeziora. Dla swoich dzieci odkładał czasami maskę nieustępliwego, pozbawionego uczuć i wyniosłego szlachcica, zagarniając je na kolana i sadzając przed kominkiem - rzadziej Samaela, on był bowiem dziedzicem krwi męskiej, któremu nie wypadało wpajać najmniejszej słabości - gdzie mimo zmęczenia i olbrzymiej odpowiedzialności wciąż znajdował czas na okazanie im swych uczuć. Częściej jednakże robił to na dziesiątki innych sposobów; czuwając nad nimi i troszcząc się o nich na co dzień, zapewniając im jak najlepsze wychowanie i wykształcenie, dbając, by pamiętali o swoim rodzie, historii i pochodzeniu. Marcolf szanował inne gałęzie swej rodziny; nawet tę wybrakowaną, która wydała owoc w postaci nieudacznika Raegana, miał jednak świadomość i przeświadczenie, że najczystsza, najintensywniejsza kwintesencja rodu objawia się przez niego: przez Laidan i Samaela, będących ucieleśnieniem tego, co w rodzie najlepsze i najdoskonalsze.
I teraz ta doskonałość stała przed nim, niepokojąco piękna, rozdzierając go tym jeszcze bardziej; z głosem przesyconym pierw zdziwieniem i niedowierzaniem, a teraz rozpaczą, której nie mógł ugasić mimo swojego przeklętego chłodu. Stała nienaruszalna, odległa o tysiące mil, a jednocześnie boleśnie bliska, że Marcolf prawie skulił się z fantomowego bólu na samą myśl o jej dotyku, tak wyczekiwanym, palącym, niemoralnie ludzkim - dotyku, którego już nigdy nie mógł zakosztować. Nawet jego własne życie było bezwartościowe; nie mógł wszak go oddać za chwilę spędzoną z córką, by zakosztować jej delikatnej dłoni, ciepła ust i lekkiego muśnięcia palcami na policzku. Mógł to tylko wspominać, skrywając w pamięci każdy najdrobniejszy szczegół, odtwarzać go od nowa, w niekończącej się spirali przeszłości.
- Wróciłem do was - poprawił ją bezwiednie, spokojnym - w końcu! - spojrzeniem omiatając jej sylwetkę i ciało, którego boleśnie pragnął dotknąć i przytulić, jak robił to po wielokroć przed latami. - I chcę zobaczyć swojego syna. Nie dziś - podniósł dłoń w jednoznacznym geście sprzeciwu, gdyby Laidan już teraz chciała wołać Samaela. - Ale niedługo... to mój dom, Laidan. Wróciłem... - szepnął jeszcze raz, ciszej, ledwie słysząc samego siebie. Wrócił.
z/t x2
I teraz ta doskonałość stała przed nim, niepokojąco piękna, rozdzierając go tym jeszcze bardziej; z głosem przesyconym pierw zdziwieniem i niedowierzaniem, a teraz rozpaczą, której nie mógł ugasić mimo swojego przeklętego chłodu. Stała nienaruszalna, odległa o tysiące mil, a jednocześnie boleśnie bliska, że Marcolf prawie skulił się z fantomowego bólu na samą myśl o jej dotyku, tak wyczekiwanym, palącym, niemoralnie ludzkim - dotyku, którego już nigdy nie mógł zakosztować. Nawet jego własne życie było bezwartościowe; nie mógł wszak go oddać za chwilę spędzoną z córką, by zakosztować jej delikatnej dłoni, ciepła ust i lekkiego muśnięcia palcami na policzku. Mógł to tylko wspominać, skrywając w pamięci każdy najdrobniejszy szczegół, odtwarzać go od nowa, w niekończącej się spirali przeszłości.
- Wróciłem do was - poprawił ją bezwiednie, spokojnym - w końcu! - spojrzeniem omiatając jej sylwetkę i ciało, którego boleśnie pragnął dotknąć i przytulić, jak robił to po wielokroć przed latami. - I chcę zobaczyć swojego syna. Nie dziś - podniósł dłoń w jednoznacznym geście sprzeciwu, gdyby Laidan już teraz chciała wołać Samaela. - Ale niedługo... to mój dom, Laidan. Wróciłem... - szepnął jeszcze raz, ciszej, ledwie słysząc samego siebie. Wrócił.
z/t x2
Gość
Gość
Sypialnia Jesienna
Szybka odpowiedź